bozena255

  • Dokumenty550
  • Odsłony37 217
  • Obserwuję47
  • Rozmiar dokumentów648.7 MB
  • Ilość pobrań27 774

Macomber Debbie - Miłość i waśń

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :557.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Macomber Debbie - Miłość i waśń.pdf

bozena255 EBooki pdf M Macomber Debbie
Użytkownik bozena255 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

OD AUTORKI Droga Czytelniczko, Witaj w Hard Luck, niewielkim mieście na Alasce! Mam nadzieję, że będziesz mi towarzyszyła w tej przechadzce, podczas której poznamy synów północy, ich rodziny, przyjaciół i przyszłe żony. Nie wiem, czy kiedykolwiek spłacę dług wdzięczności wobec pewnych osób, jak się okazuje, osób fikcyjnych. Myślę tu o Valerie, Stephanie i o Norze, trzech siostrach, o których pisałam w trylogii „Siostry z Orchard Valley". (Orchard Valiey). Zarówno praca nad poszczególnymi tomami, jak i miejsce akcji oraz bohaterowie cyklu, wszystko to napełniało mnie miłością i entuzjazmem. Odrębną i kto wie, czy nie największą satysfakcję sprawiło mi wszakże przyjęcie mojej trylogii przez Czytelniczki. Kiedy więc Wydawnictwo Harleąuin zaproponowało mi napisanie sześciotomowego cyklu, byłam przejęta tym do głębi. Wkrótce potem ożyło miasteczko Hard Luck, bracia 0'Halloranowie oraz synowie północy. Pracowałam ciężko, lecz z pracy swej czerpałam tylko radość. W trosce o rzetelność opisu wybrałam się wraz z mężem w podróż po Alasce. I wiesz. Droga Czytelniczko, czym się to skończyło? Miłością do tego północnego stanu, do jego niezmierzonych przestrzeni, do pełnych ciepła i osobistego uroku zamieszkujących go ludzi, wreszcie do całej atmosfery życia w tej najdalej wysuniętej na północ placówce naszej cywilizacji. A teraz zajmij. Droga Czytelniczko, wygodne miejsce w fotelu i pozwól sobie przedstawić dumnych, upartych i cudownych mężczyzn, synów Arktyki i tundry, oraz opowiedzieć o tym, co się wydarzyło, gdy natknęli się na kobiety swojego życia. Kobiety z Południa. Dostatecznie odważne, by zmienić całe swoje dotychczasowe życie i podjąć ryzyko miłości. W gruncie rzeczy takie jak Ty i ja! Debbie

DEBBIE MACOMBER Miłość i waśń Harlequin Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Istambuł • Madryt • Mediolan • Paryż • Praga Sydney • Sztokholm • Tokio • Warszawa

Krotka historia Hard Luck na Alasce Hard Luck, miasteczko rozciągnięte wzdłuż jednej ułicy, leży prawie sto kilometrów na północ od kola podbieguno­ wego, w pobłiżu Brooks Range. Początek dali mu Adam 0'Hałloran i jego żona Anna, którzy jako pierwsi wybudo­ wali tu swoje domostwo. Adam przybył na Alaską gnany gorączką złota, lecz działki, które nabył, nie przyniosły mu fortuny. Niemniej O'Halloranowie, pokochawszy tą pół­ nocną surową krainą, postanowili sią tu osiedlić. Mieli dwóch synów, Charlesa i Davida. Pięcioletnią córeczką, Emily, utracili w tragicznych i bardzo niejasnych okolicz­ nościach. Wkrótce w pobliżu domu 0'Hallorano'w zaczęły po­ wstawać inne domy. Pierwsi sąsiedzi również byli poszu­ kiwaczami złota, a niebawem dołączyli do nich także kupcy i rzemieślnicy. Rodzina Fletcherów przybyła w 1938 roku i otworzyła sklep tekstylny. W dzień wybuchu drugiej wojny światowej Hard Luck liczyło już prawie pół setki mieszkańców. Młodzi mężczyźni, włączając obu 0'Hałloranów, zgłosili sią do wojska. Pier­ wszy wyruszył Charles; skierowano go do Anglii. W dwa lata później tą samą drogą przebył David. Charles poległ niemal tuż przed zakończeniem działań wojennych. Do do­ mu wrócił tylko David, przywożąc ze sobą młodziutką żonę, Ellen, Angielką. A przecież, zanim wdział mundur, związał sią słowem z Catherine Fletcher, dziewczyną szaleństwa w nim zakochaną.

David natychmiast rzucił sią w wir pracy. Skończył kurs pilotażu, służył jako przewodnik myśliwym i wędkarzom, wybudował kolonię domków myśliwskich, a następnie ho­ tel, który miał zapewnić turystom lepsze warunki pobytu. Niestety, w połowie lat osiemdziesiątych hotel spłonął. David i Ellen dochowali się trzech synów, chociaż zo­ stali rodzicami stosunkowo późno. Charles (imię swoje odziedziczył po stryju) urodził się w 1960 roku, Sawyer w 1963, a najmłodszy - Christian - przyszedł na świat w dwa lata później. Hard Łuck powoli rozrastało się i w 1970 roku osiąg­ nęło setkę mieszkańców. W okresie boomu naftowego wła­ dze stanowe sfinalizowały budowę szkoły i budynku gminy. Przy głównej ulicy pojawił się szyld restauracji, a wywiesił go Ben Hamilton, eks-źolnierz, który przez wiele lat walczył w Wietnamie. Osoba restauratora sprawiła, że lokal pręd­ ko stał się ośrodkiem życia towarzyskiego w miasteczku. Pod koniec lat osiemdziesiątych bracia O'Halloranowie założyli lotnicze przedsiębiorstwo pasażersko-transporto- we pod nazwą „Synowie Północy", które świadczyło naj­ przeróżniejsze usługi. Piloci dostarczali i odstawiali po­ cztę, zaopatrywali miasteczko w paliwo i inne niezbędne produkty, przewozili pasażerów. Najczęściej kursowali na linii Hard Luck - Fairbanks, najbliżej położonym miastem z prawdziwego zdarzenia. W chwili gdy zaczynamy naszą opowieść, Hard Luck liczy sobie stu pięćdziesięciu mieszkańców - z przewagą mężczyzn...

ROZDZIAŁ PIERWSZY Więc to było Hard Luck. Lanni Caldwell zarzuciła na ramiona skórzany plecak, dźwignęła walizkę i ruszyła w kierunku podłużnego bara­ ku, krytego falistą blachą. Tam, jak informował wielki czerwony napis na ścianie, mieściło się biuro „Synów Pół­ nocy", prywatnej linii lotniczej, obsługującej północno- -wschodnie rejony stanu Alaska. Nazwiska właścicieli dość często ostatnio pojawiały się w prasie, mówiono o nich również w radiu i telewizji. Zainteresowanie dziennikarzy wzbudziła rozwinięta przez nich kampania, której celem było ściągnięcie do Hard Łuck, w zamian za obietnicę do­ mów, ziemi i pracy, pewnej liczby młodych kobiet. Było w tym niebanalnym pomyśle coś z dawnych akcji osied­ leńczych, choć środki masowego przekazu najwyraźniej starały się go skompromitować. Nazywano te kobiety „na­ rzeczonymi za zaliczeniem pocztowym", zaś Hard Łuck i okolice, niewątpliwie w celu przestraszenia potencjal­ nych ochotniczek, „skutą lodem północą". I tu już zbyt daleko odbiegano od prawdy, przynajmniej jeśli pisano to na przełomie czerwca i lipca. Na bezchmurnym niebie o barwie najczystszego błękitu świeciło letnie słońce, może bardziej złociste niż gdziekol­ wiek indziej. Tundrę zaścielał wzorzysty dywan z kwiatów,

traw, mchów i ziół alpejskich. Suche, rześkie, a przecież ciepłe powietrze miło owiewało policzki. Lanni od urodzenia mieszkała w Anchorage i była tu tylko raz jako ośmioletnia dziewczynka. Mimo to Hard Luck wy­ dawało się jej bliskie i znajome. Jej babcia, Catherine Fle- tcher, lubiła opowiadać wnuczce o swoim mieście i jego mie­ szkańcach. Wówczas Lanni siadywała na jej kolanach i cała zamieniała się w słuch, jak gdyby nagradzano ją właśnie opo­ wiadaniem bajki. Ale wraz z upływem lat wizyty babci sta­ wały się coraz rzadsze, aż wreszcie całkiem ustały. Staruszka zapadła na zdrowiu i, owszem, odwiedziła Anchorage, lecz tylko po to, by zostać w szpitalu. Lanni uznała, że jest to być może ostatnia okazja wy­ jazdu do Hard Luck i spędzenia tam wakacji. Od września zaczynała pracę jako praktykantka w redakcji największe­ go w Anchorage dziennika. Zawsze marzyła o tym, by zo­ stać dziennikarką, i oto jej marzenia miały się spełnić. Tak naprawdę jednak to znalazła się tutaj dzięki Sawye- rowi 0'Halloranowi, który kilkanaście dni temu nieocze­ kiwanie zadzwonił do jej matki, Kate. Matkę zdumiał ten telefon, a nawet trochę rozdrażnił. Lanni przyszło odegrać rolę świadka, który czegoś się domyśla, ale niewiele wie. Wiedziała, że babkę i 0'Halloranów dzieli mur wzajemnej niechęci, a być może nawet wrogości, co się jednak tyczy przyczyn tego stanu rzeczy, jej wiedza rozpływała się w do­ mysłach. Po prostu o tej sprawie nie mówiło się w rodzinie. Ze słów Sawyera 0'Hallorana wynikało, że: w związku z oczekiwanym przyjazdem do miasta kilku młodych ko­ biet powstała paląca kwestia ich zakwaterowania. Dom Catherine stał pusty, czy wobec tego Kate byłaby tak

uprzejma, zapytywał Sawyer, i porozmawiała z matką o możliwości jego wynajęcia. Lanni nie była do końca pewna, czy Kate przedyskuto­ wała całą sprawę z babcią. Pozostawiając ją jednak w nie­ świadomości, chyba nie dokonała tu żadnego nadużycia, gdyż ostatnio zdrowie Catherine budziło spore obawy. Po co niepotrzebnie denerwować schorowaną staruszkę? - Cześć. Pozdrowił ją piegowaty chłopiec na rowerze, który z fa­ sonem zahamował na żwirowej nawierzchni pasa startowe­ go. Towarzyszył mu duży husky, zziajany, że aż litość brała patrzeć. Pewnie przebiegł za pedałującym chłopcem co najmniej dwadzieścia kilometrów. - Przyjechałaś na wesele? - zapytał piegusek. - Na wesele? - powtórzyła jak echo. - Tak, moja mama wychodzi za Sawyera 0'Hallorana. Dużo gości ma zjechać, niektórzy już są na miejscu. Ben udostępni lokal i zajmie się całym przyjęciem. - Ben? - Tak, właściciel restauracji. Ale nie jesteś dziennikarką czy kimś w tym rodzaju? - Nie. - To dobrze. Bo Sawyer powiedział, że jak tu się zjawią ci pismacy, tak ich nazwał, to skopie im tyłki. Lanni roześmiała się. W tej sytuacji lepiej było nie przy­ znawać się do dziennikarskiego dyplomu. - Jestem Lanni Caldwell. - Scott Sutherland. - Ukazane w uśmiechu przednie zęby chłopca wydawały się trochę za duże. - Założę się, że jesteś tą, na którą czeka Sawyer.

Nikt najmniejszą sugestią nie zobowiązał Lanni do skontaktowania się z 0'Halloranami, lecz chyba nawiąza­ nie z nimi stosunków nie mogło przynieść jej ujmy. Osta­ tecznie to oni okazali się sprężyną, która wypchnęła ją w te strony. Była im nawet za to wdzięczna. Tegoroczne lato dawało niepowtarzalną szansę znalezienia odpowiedzi na pewne pytania, rozświetlenia zagadkowej przeszłości. Wła­ ściwie niewiele wiedziała o swojej babce, jeżeli wiedzę o osobie pojmować jako znajomość jej najgłębszych ży­ ciowych doświadczeń. A przecież, jako duchowa dziedzi­ czka Catherine Fletcher, była do czegoś zobowiązana. - Czy chcesz, żebym zaprowadził cię do Sawyera? - zapytał Scott, jakby czytając w jej myślach. Kiwnęła głową i poszła za chłopcem w stronę baraku. - Sawyer - zawołał Scott, otwierając drzwi i wpadając do środka - przyprowadziłem Lanni Caldwell. Siedzący za biurkiem mężczyzna aż sapnął z ogromnej ulgi. - Dzięki Bogu. Christian powiedział mi, że mogę spo­ dziewać się pani dopiero po weselu. Ogromnie się cieszę, że przyśpieszyła pani swój przyjazd. Dla Lanni było oczywiste, że ten przystojny brodacz pomylił ją z jakąś inną osobą. - Proszę posłuchać - ciągnął, nie zwracając uwagi na jej zmieszaną minę. - Muszę iść teraz na zebranie rady szkoły, któremu zresztą będę przewodniczył. Łatwo zgad­ nąć, że moja obecność jest tam nieodzowna. Czy wobec tego mogłaby pani zastąpić mnie przez jakiś czas? Wierzę, że da sobie pani radę. Wrócę za godzinę lub dwie i wtedy porozmawiamy.

Już wiedziała, że wziął ją za sekretarkę, której przyjazdu oczekiwał. I właśnie otwierała usta, by sprostować pomył­ kę, gdy Sawyer chwycił kurtkę i ruszył ku drzwiom. - Dzięki, stokrotne dzięki - rzucił w przelocie i już go nie było. Na jego miejscu za biurkiem rozsiadł się Scott. - Ależ go poniosło. Można by pomyśleć, że urodziło mu się dziecko - skomentował zniknięcie przyszłego oj­ czyma. - Nawet nie zdążyłam mu powiedzieć, że nie jestem sekretarką. - Lanni uwolniła się od plecaka. - To skąd się tu wzięłaś? Christian cię przysłał? - Nie. Przyjechałam, by zrobić porządki w domu mojej babci. Ktoś ma w nim zamieszkać. - Pewnie jedna z tych pań, które przeprowadzają się do nas z południowych stanów. Bo my, to jest ja, mama i moja siostra, Susan, zamieszkamy po ślubie w domu Sawyera. - Cieszysz się? - Sawyer to równy gość. Nigdy nie mówiłem o tym mamie, ale już od dawna chciałem mieć tatę. Sawyer za­ adoptuje mnie i Susan i będziemy prawdziwą rodziną. - To cudownie. Zadzwonił telefon. Lanni spojrzała z lękiem na aparat. - Po prostu powiedz „Synowie Północy" i przyjmij wiadomość - poinstruował ją chłopiec. Wiadomość została przyjęta, a nawet zanotowana na kartce wyrwanej z notesu. - Sawyer pewnie niedługo wróci. - Scott założył sple­ cione dłonie za głowę, tak iż jego spiczaste łokcie celowały w tej chwili w okno i drzwi. - Idę o zakład, że potraktuje

to spotkanie odrzutowo. Ma w głowie tylko ślub z mamą. Przejmuje się tym tak bardzo, że nie zdziwiłbym się, gdyby zemdlał w kościele na oczach całego miasta. Obraz walącego się z nóg Sawyera musiał rozbawić Scotta, gdyż chłopak roześmiał się od ucha do ucha. - Ile kobiet przybyło dotąd do Hard Luck? - spytała. - Nie liczyłem, ale jest tego trochę. Mama była pier­ wsza. A potem pojawiła się ta wysoka blondynka, o której wszyscy mówili, że pomyliła nasze miasteczko z Holly­ wood. Nie pobyła jednak długo. Christian bardzo się tym przejął, również dlatego, że musiał szukać nowej sekretar­ ki. W końcu ją znalazł, a my myśleliśmy, że jesteś nią ty. - Błąd, który nietrudno naprawić. - Dotty przyleciała w zeszłym tygodniu. Mieszka u pa­ ni Inman i uczy się od niej, jak opiekować się zdrowiem dzieci, kobiet i mężczyzn. Szkoda, że również nie psów. Nie jest tak ładna i młoda, jak ty czy moja mama, ale wszyscy są z niej ogromnie zadowoleni. Pani Inman chce przenieść się do córki. Teraz znalazła zastępczynię i chyba wreszcie będzie mogła to zrobić. - Chłopiec przegiął się do tyłu, wypinając brzuch. - Jeśli chcesz, to mogę pokazać ci miasto. - Fajnie byłoby mieć takiego przewodnika. Lanni niewiele pamiętała z tamtych wakacji w Hard Luck sprzed kilkunastu lat. Faktem pozostawało, że jej matka, Kate Caldwell, unikała częstych kontaktów z jej babką, Catherine Fletcher. Ten rozdźwięk między nimi, bo jednak można było tu mówić o pewnym rozdźwieku, po­ głębiał się z roku na rok. - A to jest Eagle Catcher, z którym na pewno wejdziesz

w dobrą komitywę. - Scott poklepał przyjaciela po ma­ sywnej szyi. - Dostałem go w prezencie od Sawyera. - Piękny pies. - Polubił cię, widzę to po jego minie. - Lubię być lubiana. Lanni zanurzyła palce w grubą sierść zwierzęcia. Za­ jrzała mu w ślepia. Zobaczyła w nich swoje mikroskopijne odbicie. Nić sympatii już została nawiązana. Zadzwonił telefon i od tej chwili odzywał się mniej więcej z pięciominutową częstotliwością. W rezultacie Lanni co i raz chwytała za pióro i notatnik, by zapisać dla Sawyera otrzymaną informację czy też dyspozycję. Sawyer dotrzymał słowa. Wrócił po godzinie z niewiel­ kim kawałkiem. - Przepraszam, że wybiegłem jak do pożaru - powie­ dział, przebiegając wzrokiem po zapisanych stronach. - Naprawdę nic nie szkodzi - odparła z miłym uśmie­ chem. - Czas zleciał nam szybko i, mam nadzieję, miło. - Spojrzała na Scotta w nadziei, że znajdzie na jego twarzy potwierdzenie tego faktu i nie zawiodła się. - Lanni nie jest tą nową sekretarką - oświadczył chło­ pak, ustępując miejsca Sawyerowi. Ten jednak nie usiadł, tylko wytrzeszczył oczy z bez­ brzeżnego zdumienia. - Jak to? Lanni uśmiechnęła się i rozłożyła ręce. - Nazywam się Lanni Caldwell i jestem wnuczką Catherine Fletcher. - Odniosła wrażenie, jakby na dźwięk imienia babki spojrzenie Sawyera nabrało zimnej ostrości. - Przyjechałam zrobić porządki w jej domu.

- Czy to oznacza, że Catherine zgodziła się na wpusz­ czenie lokatorów? - Szczerze mówiąc, myślę, że moja matka nie rozma­ wiała jeszcze z nią na ten temat. Stan zdrowia babci budzi pewne obawy. - Doprawdy, smutna wiadomość. Czy mówił szczerze? Lanni miała co do tego poważne wątpliwości. Obie rodziny nie pozostawały ze sobą, oględ­ nie mówiąc, w najlepszych stosunkach. Wiele by za to dała, by poznać przyczyny takiego stanu rzeczy. - Ale jeżeli już wziął mnie pan za sekretarkę, to mogę nią pozostać aż do przybycia tej prawdziwej - wypaliła, dziwiąc się samej sobie, skąd nagle u niej to umiłowanie pracy. Ktoś jednak musiał przecież poczynić jakieś kroki zmierzające ku oczyszczeniu atmosfery. - I podjęłaby się pani wszystkich związanych z tym obowiązków? - Sawyer spoglądał podejrzliwie. - Będę szczęśliwa, jeśli tylko uda mi się być w czymś pomocną - odparła z głębi serca. Codzienny kontakt z 0'Halloranami dawał większe szanse poznania rodzinnej tajemnicy niż mycie okien czy sprawdzanie zawartości zakurzonych pudeł. - Chodzi, ma się rozumieć, o pracę tymczasową, aż sprawy nie wrócą do normy. - Sawyerowi nie udawało się ukryć wewnętrznego wahania. - Wesele za dziesięć dni - uściślił Scott, którego najwyraźniej ekscytowała ta zapowiadająca się zmiana w jego życiu. - Czyli że wszystko jest jasne. Mówiono, że swoim uśmiechem mogłaby oczarować

węża, zaś usta Lanni były jej największym atutem. A w tej chwili te pięknie wykrojone, pełne wargi odsłaniały dwa rzędy równych i białych zębów. Sawyer również się uśmiechnął. Wydawał się całkiem zawojowany. - Bez Christiana mam tu prawdziwe urwanie głowy. A jeszcze ten ślub... - Zatem wyciągam pomocną dłoń. Przypominam, że mam na imię Lanni. - A ja Sawyer. Christian, mój młodszy brat, ma nieba­ wem wrócić. Przebywa chwilowo w Seattle i ma w pla­ nach odwiedzić jeszcze naszą matkę, mieszkającą w Ka­ nadzie. - A jeżeli prędko nie wróci, to Sawyer obiecuje skręcić mu ten jego mizerny kark - dorzucił złowieszczo Scott. Lanni roześmiała się. - Chcesz, żebym poniósł twoją walizkę? - zapytał ją chłopiec. - Jest dość ciężka. - Mimo że mam tylko dziesięć lat, to jednak siły mi nie brakuje. - Scott przyjął pozę kulturysty. - Ależ klata! - wykrzyknął z nabożnym zdumieniem Sawyer, po czym już poważnie zwrócił się do młodej ko­ biety: - Lanni, czy mogłabyś przyjść jutro? Umówili się na ósmą i przyjaźnie pożegnali. Sawyer jednak do końca miał minę, jakby niezupełnie wierzył w jej szczere intencje. Charles 0'Halloran wszedł do biura „Synów Północy" i spojrzał z ukosa na brata. Wciąż nie mógł się pogodzić

z myślą, że Sawyer niebawem zostanie żonkosiem. To ra­ czej najmłodszy, Christian, typowany był na tego, który przedłuży gałąź 0'Halloranów. Ale z pewnością nie Saw­ yer. Charles i Sawyer dobrze wiedzieli, co małżeństwo mo­ że zrobić z dwojga przyzwoitych ludzi. Doświadczyli, by tak rzec, na własnej skórze, w jaką otchłań bólu i smutku mąż pociąga żonę, a żona męża. Dzieci to widzą, uczest­ niczą w rozpadzie związku i one może cierpią przede wszystkim. Charles ani myślał narażać się na takie ryzyko. Przykład rodziców działał jak memento. Lecz odkąd i dla­ czego przestał w ten sposób działać na Sawyera? Charles dość wcześnie uzyskał samodzielność. Tuż po maturze zaciągnął się do marynarki. Służba w marines łą­ czyła się z pewnym romantyzmem, mitologią dzielności, lecz w końcu trzeba było pomyśleć o jakimś zawodzie. Zapisał się na uniwersytet na wydział geologii. Uzyskał dyplom i obecnie pracował dla „Alaska Oil". Odpowiadała mu ta praca. Badania geologiczne oznaczały włóczęgę po Alasce, krainie zasobnej w bogactwa naturalne, szczegól­ nie zaś w ropę naftową i gaz ziemny, praca ta pasowała więc do jego temperamentu i charakteru. - Chcę, żebyś wiedział - zwrócił się do brata - że roz­ mawiałem dziś po południu z dwoma dziennikarzami. Sawyer miał minę zbudzonego kuksańcem ze snu czło­ wieka, który jeszcze nie odzyskał całkiem przytomności i nie wie, po co go przebudzono. Spoglądał pytająco. - Próbowali wycisnąć ze mnie coś o tych kobietach. - Więc powinieneś powiedzieć im, że jedna z nich przekroczyła już pięćdziesiątkę. To w każdym razie osła­ biłoby obecny w tej sprawie podtekst erotyczny.

- Tak, ale inna, pierwsza z szeregu, podjęła decyzję o zamążpójściu, zanim jeszcze na dobre rozpakowała wa­ lizki. Charles nie zazdrościł szczęścia swemu bratu. Po prostu tyleż nie ufał instytucji małżeństwa, co nie chciał, żeby Hard Luck stało się pośmiewiskiem. - W rezultacie, co od ciebie wyciągnęli? - To tylko, że podałem im telefon hotelu, w którym aktualnie przebywa Christian. Sawyer aprobująco skinął głową. - Nie chcę, żebyś mnie źle zrozumiał - kontynuował Charles - ale ten pomysł ze ściąganiem tu kobiet nie wy­ daje mi się szczęśliwy. Dostarczamy tylko żeru żądnym sensacji brukowcom. W prasie roi się od nagłówków, które są dla nas prawdziwą zniewagą. - Ja nie brałbym sobie tego tak bardzo do serca. Nie żałuję tamtej decyzji i nie wstydzę się jej. Charles rozumiał brata. Jak zresztą można żałować cze­ goś, dzięki czemu zdobywa się ubóstwianą żonę? - Ty też kiedyś się zakochasz i zrozumiesz pewne spra­ wy - dodał Sawyer. - Broń mnie Panie Boże przed tego rodzaju szaleń­ stwem. - Dlaczego miałby sam, dobrowolnie, wyrzekać się całkiem znośnego życia w kawalerstwie? - A jednak mocno w to wierzę, że spotkasz kobietę, która doprowadzi cię do ołtarza. - O nie, braciszku. - Charles wybuchnął śmiechem. - Ja stoję sobie na uboczu i patrzę, jak środkiem wali stado bara­ nów wiedzionych na postronkach tej tak zwanej miłości. - Taką postawą tylko wyzywasz los.

- Posłuchaj, naprawdę się cieszę, że znalazłeś swoje szczęście. Pokochałeś Abbey i jej dzieci, ale nie próbuj narzucać tego schematu innym. Poza tym, powtarzam, kry­ tycznie odnoszę się do tego waszego pomysłu przyjmowa­ nia imigrantek. Wzbudził on niezdrową ciekawość środ­ ków masowego przekazu i idę o zakład, że na twoim ślubie zjawi się cała banda fotoreporterów. - Niech się zjawia. Dociekliwe umysły powitamy chle­ bem i solą. - Chyba żartujesz? - Charles nie wierzył własnym uszom. - Daleko mi do żartów, mam stokroć ważniejsze sprawy na głowie. - Sawyer pogrzebał w leżących na biurku papie- rzyskach i pokazał bratu coś, co wyglądało na bilety lotnicze. Przycisnął je do ust. - Dwa tygodnie na Hawajach, z moją małżonką. - Na jego twarzy odbiła się wewnętrzna ekstaza. - Wątpię, by można było znaleźć się bliżej niebios. - A co z dziećmi? Sawyer wyszczerzył zęby. - Ich dziadkowie fundują im Disneyland. Wpadniemy po nie, wracając z Hawajów. Charles nie dzielił entuzjazmu brata dla wulkanicznych wysp Pacyfiku. W okresie swojej służby w marynarce opłynął kawał świata. Dziś wystarczało mu piękno Alaski. Innym zostawiał turystyczne uniesienia, rytuały i kłopoty. Sam zadowalał się krajobrazem wokół siebie. Jego ojciec i dziad odczuwali tę samą jedność z surową tundrą i pół­ nocnym niebem. Co zaś się tyczy matki, to była przede wszystkim Angielką, kobietą kruchą i delikatną. Bała się Alaski, jej drapieżnych zim i nie kończących się nocy.

- Nad czym tak się zadumałeś? - zapytał Sawyer. Charles wzruszył ramionami. - Myślę o natręctwie tych dziennikarzy. Założę się, że nic nie powstrzyma ich przed wtargnięciem na wasz ślub. Sawyer machnął lekceważąco ręką. - Im więcej gości, tym większa radość. Charles jednego był pewien. Jego brat w przeciągu ostatnich paru tygodni zmienił się nie do poznania. Kwadrans później najstarszy z braci 0'Halloranów przekraczał próg lokalu Bena Hamiltona, gdzie o każdej niemal porze dnia i nocy można było napić się gorącej i mocnej kawy. Zajął miejsce za barem i wskazał brodą na przysadzisty czajnik, w którym bulgotała woda. Ben przy­ jął zamówienie, nie zaprzestając nucenia pod nosem jakiejś neapolitańskiej pieśni. - Chcę, żebyś mi coś wyjaśnił, Ben. Czy tu wszyscy nagle powariowali, czy też ze mną jest coś nie tak? - Ku czemu zmierzasz? - Łatwo się domyślić. Sprawa tych kobiet. Wczoraj rozkładam sobie gazetę, a tam, zaraz na drugiej stronie, sążnisty artykuł o moich braciach i ich zbzikowanym po­ myśle. - Doszło do mnie, że utworzyła się w Anchorage grupa kobiet, która protestuje przeciwko dyskryminacji, jakiej ulegają tamtejsze niewiasty. Christian dokonuje naboru wyłącznie poza Alaską i to się im bardzo nie podoba. - Chyba żartujesz? - Po prostu powtarzam, co usłyszałem. - Ben złożył dłonie na swym pokaźnym brzuchu. - Czy coś do tej kawy?

Charles przecząco pokręcił głową. Miał oto czarno na białym, że jedyny człowiek, z którym wiązał jakąś nadzieję na sensowną rozmowę, był również zarażony bakcylem ogólnego szaleństwa. - Nie rób takiej nieszczęśliwej miny - powiedział Ben. - Sprawy nie stoją tak źle, jak się wydaje na pierwszy rzut oka. Udzieliwszy przyjacielowi tego zapewnienia, dawny kucharz okrętowy wycofał się do kuchni, zostawiając Charlesa sam na sam z gnębiącymi go zgryzotami. Nie było Bena co najmniej pięć minut, ale za to dawał znać o swoim istnieniu hurkotem garów i patelni. - A propos, czy już ją spotkałeś? - zapytał, wyłaniając się ze swojego królestwa. - Niby kogo? - Tę nową dziewczynę, która zjawiła się dziś w mie­ ście. Piękna jak majowy poranek. Długie jasne włosy, a no­ sek, że tylko ucałować! I prawdziwa młodość. Dwadzie­ ścia trzy, najwyżej dwadzieścia cztery lata. Przyleciała z Dukiem, który głosi wszem i wobec, że jest pod wraże­ niem. Nie ma co, Christian wybrał dla „Synów Północy" udaną sekretarkę. Szkoda, że nie wiedziałem wcześniej o jej przybyciu, gdyż upiekłbym tort. Ale tu wszystko scho­ dzi na drugi plan przez ten ślub Sawyera i Abbey. Trud­ no zresztą się dziwić, skoro miejscowe ludziska nie tań­ czyli na weselu już dobre kilka lat. Więc jak, wpadłeś już na nią? - Nie - warknął Charles i zsunął się ze stołka. Wiedział już, że znikąd nie może spodziewać się pomo­ cy i zrozumienia. Nawet Benowi prawdziwy świat rozłaził

się w palcach. Wszyscy jak jeden mąż polowali na szansę romansu. I byli śmieszni z tymi łukami i strzałami Amora w kołczanach, obijających się o pośladki. - A przynajmniej wiesz, gdzie się zatrzyma? - Nie mam pojęcia. Ben zmarszczył brwi. - Mam nadzieję, że ktoś się nią zajmie, bo jak dotąd zrobił to tylko ten mały huncwot Abbey. Nie chciałbym, żebyśmy okazali się niegościnni. Niech się nią zajmuje, kto chce, pomyślał Charles, opu­ szczając lokal. On w każdym razie nie przyłoży do tego ręki. Dochodził już do swojego domu, gdy usłyszał, że ktoś woła go po imieniu. Obejrzał się i zobaczył Scotta Suther­ landa, pedałującego na swoim starym rowerze, który nale­ żał kiedyś do Sawyera. Za nim na bagażniku umieszczona była duża brązowa waliza, którą utrzymywała w równowa­ dze idąca z boku szybkim krokiem młoda kobieta. Blon­ dynka. Niewątpliwie ta, o której mówił mu przed kilku minutami Ben. Wiatr zgarniał jej długie włosy na twarz, targając też spódnicą niebieskiej letniej sukienki. Na stopach miała skórzane sandały i poruszała się z naturalnym wdziękiem. Eagle Catcher dreptał po przeciwnej stronie roweru. Charles pozdrowił chłopaka krótkim machnięciem ręki i kontynuował marsz ulicą. - Wujku, zaczekaj. Musisz poznać Lanni. Lecz wujek nie miał najmniejszej ochoty wchodzić w jakiekolwiek kontakty z kolejną ofiarą obłędu swych braci. Wolał udawać, że nie usłyszał wołania chłopca.

Ten jednak okazał się uparty i dotąd wołał, aż osadził Charlesa w miejscu. Ośmieszyłby się, czmychając jak zając. - Jestem Lanni Caldwell - powiedziała dziewczyna, wyciągając rękę w przyjacielskim geście. - A ja Charles 0'Halloran. Stary Ben miał rację. Była śliczna. Jej twarz jaśniała uśmiechem. Niebieskim oczom nadawały głębi niebieska sukienka i niebieskie niebo. Usta były samą pokusą. Wymienili uścisk dłoni. Charlesowi nie chciało przyjść do głowy żadne sensowne słowo. Zresztą nie bardzo go szukał. Nie palił się do żadnych pogawędek. - Mama zaprosiła Lanni na obiad - powiedział Scott. - Czy również przyjdziesz? Charles zawahał się i to wahanie zaskoczyło go. - Przykro mi, ale mam na dzisiejszy wieczór inne plany - wymówił się dość niezręcznie. Dobrze choć, że Scott nie okazał się pod tym względem bardziej dociekliwy. - Będzie pani Inman oraz Dotty. - Chciałbym, Scott, ale naprawdę nie mogę. Uchwycił spojrzenie Lanni. Poczuł się nader nieswojo. Ona wiedziała. Przenikała go swoim spojrzeniem na wylot. - Jeśli nie przyjdziesz, mama zaprosi Duke'a. - Scott wyglądał na bardzo nieszczęśliwego. - Gdzie się podzie­ wałeś przez całe popołudnie? Mama wydzwaniała do cie­ bie, ale odpowiadała jej tylko automatyczna sekretarka. - Synu, mężczyźni dzień spędzają na pracy. - Nie było sensu wspominać teraz o utarczce z dziennikarzami. - Do zobaczenia, Lanni. - Do zobaczenia, Charles.

Nie minęła godzina, a Charles już zaczął żałować, że nie przyjął zaproszenia Scotta i Abbey. Czuł się całkiem wyprowadzony z równowagi. Najchętniej kopnąłby siebie w tyłek. Medytując nad sposobem spędzenia tego wieczoru, w końcu zdecydował się na obiad w restauracji Bena. Idąc ulicą, natknął się na Duke'a, który zmierzał wprost ku domowi Christiana, gdzie tymczasowo mieszkała Abbey wraz z dziećmi. Pilot miał gładko przylizane włosy, a pod sportową marynarką czystą koszulę. Szedł w obłoku wody kolońskiej i wściekle żuł gumę, jakby pragnąc w ten spo­ sób odświeżyć sobie oddech. Słowem, wypomadował się i wystroił jak na wiejską potańcówkę. Pozdrowili się charakterystycznym gestem synów pół­ nocy, lecz minęli bez słowa. Jeden śpieszył na proszony obiad i myślał tylko o czekających go tam smakołykach, a drugiego nurtował irracjonalny gniew, że to nie on usią­ dzie przy stole w towarzystwie Abbey i tej nowej sekre­ tarki. Charles zamówił u Bena spaghetti, ale nie czuł smaku potrawy. Równie dobrze mógłby jeść trociny. - Coś nie masz dzisiaj, chłopie, apetytu - skomentował Ben jego ospałe gmeranie widelcem w makaronie. - Wsunąłem potężny lunch. - Zauważył, że staje się blagierem. Restaurator zaproponował grę w karty i Charles dość chętnie na to przystał. Bądź co bądź, był to jakiś sposób spędzenia tego ciągnącego się niemiłosiernie wieczoru. Zasiedli przy stoliku w kącie i Ben odpakował nową talię. Po czwartym rozdaniu niespodziewanie zapytał:

- Czy myślisz o ponownym otwarciu hotelu? - Hotelu? Co ci strzeliło do głowy? Hotel był wymysłem ojca. Zatrzymywali się w nim tu­ ryści, żądni poznania uroków dalekiej północy. Ojciec umarł i interes mocno podupadł, aż wreszcie w ogóle prze­ stał istnieć wskutek pożaru, który strawił część budynku. Odbudowa i modernizacja musiałyby pochłonąć masę cza­ su, energii i pieniędzy. Do podejmowania się tego zadania Charles ani nie czuł się powołany, ani też nie widział w tym najmniejszego sensu. Jednak Ben patrzył na tę sprawę trochę inaczej. - Te kobiety, które ściągają do naszego miasta, muszą przecież gdzieś mieszkać. Domki myśliwskie mogą w naj­ lepszym wypadku spełniać swoją rolę latem. Chyba nie oczekujesz, by jakaś wygrzana w miejskich kaloryferach młódka przetrwała w nich arktyczną zimę? Charles nawet nie chciał się nad tym zastanawiać. Cóż go to w ogóle obchodziło, gdzie będą mieszkały te naiwne kobiety? - Trafiłeś ze swoim pytaniem pod zły adres, Ben. Zadaj je lepiej Sawyerowi lub Christianowi. To oni przecież za wszystko ponoszą odpowiedzialność. Ale w badawczym spojrzeniu Bena nie było nic prócz powagi. - Pytam ciebie. - Więc ja mogę ci tylko tyle odpowiedzieć, że zdaniem Christiana kobiety te dobrze wiedzą, na co się narażają, wybierając Alaskę. - Skoro tak twierdzisz - mruknął Ben. Charles przegrał partię. Dostawał w rozdaniach dobrą

kartę, jednak popełniał dziecinne błędy. Był najwyraźniej nie w formie. W drodze powrotnej do domu spotkał Lanni Caldwell. Było to najdziwniejsze w świecie spotkanie, gdyż właśnie o niej myślał. Szła przeciwną stroną ulicy i uśmiechnęła się do niego. Mimowolnie odwzajemnił uśmiech. Stanęli i patrzyli na siebie, żadne jednak nie decydowało się na krok ku drugiemu. Była w Lanni jasność, której mogłyby pozazdrościć jej złociste pszczoły i gwiazdy na niebie. Nagle w polu widzenia Charlesa pojawił się Duke Por­ ter. Widocznie został w tyle, by zawiązać sznurowadło lub z jakiegoś równie błahego powodu, i teraz dołączył do Lanni. Ujął ją za łokieć i wyrwał z zapatrzenia. Raz jeszcze uśmiechnęła się, a potem posłusznie dała się poprowadzić. Charles został sam na pustej ulicy. Czuł gorycz i ucisk w gardle, a na wargach drżenie. Minął swój dom i powlókł się dalej. W miarę jednak zbliżania się do domu Christiana szedł coraz szybciej i szybciej! Energicznie zastukał do drzwi. Otworzył Sawyer i ujrzawszy brata, zmierzył go ironi­ cznym spojrzeniem. - Okay - wydusił z siebie Charles. - Opowiedz mi coś o niej.

ROZDZIAŁ DRUGI Sawyer wyszedł na ganek. Rozejrzał się po pogodnym niebie i pustej ulicy. Potem oparł się o jedną z dwóch ko­ lumienek. Zaczął trzeć palcem czubek nosa. Charles stwierdził w duchu, że jeszcze trochę tego bez­ sensownego kręcenia się i przybierania myślicielskich póz, a zdzieli go pięścią. - Pewnie chodzi o Lanni Caldwell, czy tak? - Tak - wysapał Charles. - Więc, co konkretnie chcesz o niej wiedzieć? - Przede wszystkim, co robi w Hard Luck? Sawyer zamyślił się, jakby zadano mu pytanie o sens istnienia świata. - Tymczasowo jest moją sekretarką. Charles zrezygnował z głębszej analizy słówka „tym­ czasowo" i parł dalej: - Czy umieściłeś ją w jednym z tych szałasów, zwa­ nych dumnie domkami myśliwskimi? - Nie. Catherine Fletcher zgodziła się wynająć swój dom. Tam właśnie Lanni zamieszkała. Było to pewną pociechą. Charles wolał nie kłaść się dzisiaj do łóżka ze świadomością, że Lanni śpi z dala od miasta, w arktycznej głuszy, a pewnie w ogóle nie śpi, tyl-

ko nadsłuchuje tajemniczych szmerów i kuli się ze strachu pod kołdrą. - Mam wrażenie, że ta mała Lanni uderzyła ci trochę do głowy - powiedział Sawyer, cedząc słowa i rozkoszując się swoją przewagą nad bratem. - Nie uświadamiasz sobie jednak... - Czego nie uświadamiam sobie? - Mniejsza z tym. - Wciąż miał minę człowieka, który czerpie satysfakcję z posiadania jakichś zastrzeżonych infor­ macji. - Czy pamiętasz, co ci powiedziałem o kuszeniu i wy­ zywaniu losu? Otóż wyzwałeś los i teraz masz za swoje. Charles parsknął sardonicznym śmiechem. - Jak w ogóle może mnie pociągać ta młoda osóbka, skoro nawet jej nie znam? Chcę tylko, by nie przydarzyło jej się nic złego. Ostatnia rzecz, jakiej potrzebujemy, to ponowne na nas ataki w prasie. - O Abbey tak się nie troszczyłeś. - Wręcz przeciwnie, braciszku. Gdy tylko przyjecha­ łem i zorientowałem się, jak się rzeczy mają, natychmiast poradziłem jej, by pakowała walizki i wracała do Seattle. Moja troska o Lanni wynika wyłącznie z poczucia odpo­ wiedzialności za wszystko, co dotyczy Hard Luck. Zabrzmiało to bardzo patetycznie, a więc bardzo sztu­ cznie. Sawyer pochylił głowę, by skryć ironiczny uśmie­ szek, co mu się zresztą nie udało. Charles poczuł, że brat go rozszyfrował. - Lanni jest słodką dziewczynką - rzekł tonem kierow- nika przedszkola, który niejako z profesji dba o milusiń­ skich. - Trzeba dołożyć wszystkich starań, by czuła się u nas jak najlepiej.