Carol Shields
Republika miłości
TOM
Jako niemowlę, czyli blisko czterdzieści lat temu, Tom Avery miał
dwadzieścia siedem matek. Tak przynajmniej twierdzi.
„Pytaj dalej - błagają jego oczy - wypytuj o szczegóły.
Bardzo proszę. Ta chuda płacząca kruszynka, trzy kilogramy delikatnego
ciałka, to on, Tom Avery, ma-jący trzy tygodnie. Jego matka była ciężko
chora, zapadła na jakiś rodzaj grypy, z której rozwinęło się zapalenie płuc, a
potem przyszła depresja, tak że biedaczka pół roku przeleżała w szpitalu. A
gdzie się wtedy podziewał jego ojciec? Jaki znowu ojciec? Ba! Ojciec to
postać z całkiem innej bajki.
Pewna sympatyczna pracownica opieki społecznej popatrzyła na
chudego, zniekształconego bobaska (jedna stopka jakoś dziwnie skręcona,
chyba krzywica) i zaproponowała: „Oddajcie go pod moją opiekę”.
Następnego dnia zainstalowano Toma na wydziale gospodarstwa domowego
Uniwersytetu Manitoba. Zaniesiono go wprost do sali McDougala,
wydziałowej pracowni ćwiczeń, mieszczącej się w neogeorgiańskim gmachu
wzniesionym nad szeroką rzeką Red, i położono w białym emaliowanym
łóżeczku. Mały Tom, ćwiczebne niemowlę.
Sala McDougala przypominała raj wyposażony w najnowocześniejszą
(jak na owe czasy) kuchnię i wbudowane w ściany szafy z drewna drzew
owocowych. Ozdabiał ją biegnący wokół sufitu kolonialny gzyms
muszelkowaty, a oświetlały ukryte żarówki. Nie brakowało tam niczego -
nawet doniczek na parapecie, w któ-
rych rosły begonie, geranium, tymianek i ostry jak szydło szczypiorek. W
piwnicy mieściła się wykładana kafelkami pralnia, z maglem i pralką firmy
Bendix, a na szerokiej galerii na półpiętrze znajdował się skład bielizny,
gdzie w przewiązanych różowymi wstążkami równiutkich stosach leżały
prześcieradła, poszewki i czyste, pięknie wyprasowane ściereczki kuchenne -
ideał ładu i porządku, który najpierw przygnębiał, by następnie T L R
zainspirować mieszkanki tego gmachu: dwadzieścia siedem studentek
czwartego roku wydziału gospodarstwa domowego. Niejaka Elizabeth
French, dr hab. (1900-1976), zajmowała mieszkanie na parterze i w nim to
przy-gotowywano rozkład dziennych zajęć, wyznaczano dziewczęta do
odkurzania, polerowania sreber, przeglądania i naprawiania prześcieradeł,
układania menu, gotowania zupy, zastawiania stołu, układania kwiatów,
woskowa-nia podłóg, wywabiania plam - czyli do ćwiczeń w tysiącu i jednej
umiejętnościach, które są niezbędne młodym pracownicom opieki społecznej
mającym zastąpić matki w domach je pozbawionych; liczba takowych w
tamtych gorących powojennych latach niepomiernie wzrosła. Doktor French
osobiście prowadziła grupki dziewcząt na galerię pierwszego piętra i
demonstrowała poprawny sposób wytrzepywania ściereczek do kurzu.
„Nie jesteśmy tu po to, żeby bawić się w dom, moje panny” -
przypominała na codziennych porannych odpra-wach, a słuchało jej, gorliwie
potakując, dwadzieścia siedem ślicznotek w sweterkach (Tom Avery miał już
na zawsze takimi je zapamiętać), upozowanych niczym piękne posągi w
pastelowym salonie doktor French: jedne siedziały skromnie na taboretach i
sofie z pracowni Duncana Phyfe’a* lub spoczywały w pozach zachwycająco
ponętnych na złocistym dywanie, obciągnąwszy na krągłych kolanach
spódnice z tartanu. W ich rozmarzonych spojrzeniach figlarność mieszała się
ze szczerością, a podbródki skupionych twarzy opierały się na okrytych
koronkami dłoniach. I to jakich dłoniach! Niektóre z nich zdobiły już
pierścionki zaręczynowe z diamentowymi oczkami. (Tamte dłonie mają
dzisiaj po sześćdziesiąt lat; Tomowi zdarzyło się spotkać w mieście tę i ową z
jego dawnych „matek”, miał więc okazję obejrzeć, a nawet uścisnąć z
czułością kilka par tych dłoni i wysłuchać wspomnień z dawnych pięknych
czasów).
* Słynny amerykański stolarz meblowy (1768-1854).
(Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza).
Bladoperłowe i młode dłonie zanurzały maleńkiego Toma w codziennej
kąpieli. („Temperaturę wody sprawdzamy zawsze łokciem, panienki!”.) Te
same dłonie zapinały na nim guziczki maleńkich koszulek i śpioszków i
zawiązywały buciki. („Tylko nie za mocno, dziewczęta, nie zapominajcie o
cyrkulacji krwi dziecka!”.) Szczęśliwy, w czepku urodzony był mały Tom
Avery! Przekazywany z rąk do rąk, kołysany, łaskotany, karmiony,
podtrzymywany pionowo, żeby mu się odbiło, rozpieszczany, hołubiony, a
przy ładnej pogodzie wystawiany na świeże powietrze i promienie słabego
światła słonecznego na okres skrupulatnie odmierzanych pięciu minut.
(„Witamina D, moje panny, witamina słońca!”.) Światło słoneczne i
sterylizowane mleko, odcedzone płatki zbożowe, warzywa, jajka na miękko,
bana-nowe piure, krem mleczno-jajeczny gotowany w szklanych kokilkach…
„Czy dziecko nie ma mokro?” Pieluszkę Toma sprawdzano co godzinę -
najbielszą, najpiękniej na świecie złożoną pieluszkę. Rządek tych doskona-
łych flanelowych pieluszek powiewał w czystym powietrzu, furkocząc na
wietrze i nabierając niezrównanej wonności, na tyłach gmachu McDougala, z
dala od trzepanych ściereczek do kurzu. Piastunki Toma ważyły wszystko, co
malec spożywał, podobnie jak wszystko, co wydalał. Jego maleńkie
paznokietki obcinano, zapi-sywano wagę ciała, śledzono synchronizację
wzrokowo-ruchową, odnotowywano cichutkie oddawanie gazów.
Małego Toma noszono na rękach, przekazywano z kolan na kolana,
obcałowywano, nacierano oliwką, pudro-wano, szczelnie owijano i - nie
bacząc na to, co doktor French miała do powiedzenia na temat psucia dzieci i
T L R
złych nawyków nabywanych w pierwszym okresie życia - nie pozwalano
mu nigdy płakać dłużej niż jedną minutę.
Dwadzieścia siedem matek tuliło chłopczyka do swych tkliwych,
okrytych swetrami biustów. Były gotowe wszystko dlań poświęcić, oddałyby
mleko z własnych piersi, gdyby tylko mogły to uczynić. Najmiększy-mi
szczotkami szczotkowały jego nieliczne jedwabiste włoski. Tyle miłości, tyle
miłości, mój Boże, już nigdy nie miał zaznać tak bezgranicznej miłości!
Opiekunki obsypywały swego pupilka pieszczotliwymi imionami: Tommy,
Tomuchna, Maciupek, Słodzieńki, Pysio-Pysio. Kochały go tylko za to, że
istniał, nie musiał zasługiwać sobie na ich miłość. Nic dziwnego, że
rozkwitał, szczebiocąc radośnie, a jego pulchne, jakby bezkostne członeczki
gmerały w powietrzu, zginały się i nabierały siły. Było to najczyściej
utrzymane, najszczęśliwsze, najlepiej zadbane, przewietrzone i najczęściej
obdarzane uśmiechami niemowlę na zachód od rzeki Red, a mo-
że i na całym bożym świecie.
Rozdział 1
Zerwanie
Zimny wiosenny poranek w dniu Wielkiego Piątku.
Trzydziestopięcioletnia Fay McLeod leży w łóżku obok Petera Knightly’ego,
mężczyzny, którego już nie kocha.
- Szczęśliwego Wielkiego Piątku - mruczy Peter w jej zmierzwione włosy
i bliżej przysuwa się pod kocem.
Mówi to z lekkim akcentem z Midlands* - co Fay przypomina wymowę
pozera, który udaje Anglika - i jednocześnie prawą ręką rozchyla jej uda.
Możemy dziś powylegiwać się w łóżku, możemy poleniuchować, oznajmia
prawa dłoń Petera, po czym jego kciuk zaczyna poruszać się na boki i mościć
wygodnie.
* Centralne hrabstwa Anglii.
Jeszcze wczoraj go kochała, a dziś już nie kocha.
Nie, wcale nieprawda. Już od jakiegoś czasu zdaje sobie z tego sprawę.
Ta świadomość nie daje jej spokoju, wysyła niejasne sygnały. Fay odkryła na
przykład, że ostatnio często przegląda się w lustrze, mruży oczy i robi głupie
miny, a czasem rano siedzi długo ze zwieszoną głową na brzegu łóżka i drży.
Ma ochotę wyszo-rować się szczotką, obciąć włosy, czyścić zęby nitką
dopóty, dopóki dziąsła nie zaczną krwawić, kupić sobie brzoskwiniową
półhaleczkę z koronkami. Ostatnio aż jęknęła, złapawszy się na tym, że
oblicza, jak długo ona i Peter są razem: trzy lata, tysiąc dni!
Tego rana ma trudności ze skoncentrowaniem uwagi na manipulacjach
kciuka Petera Knightly’ego. Do-T L R
tarły jednak do niej słowa kochanka - Wielki Piątek. Święto państwowe.
Centrum etnograficzne, gdzie oboje pracują, będzie dziś zamknięte. Trzeba
jakoś wypełnić najbliższe dwanaście godzin.
Podczas gdy Fay się nad tym zastanawia, kciuk Petera Knightly’ego
krąży pracowicie i zmyślnie, muska delikatnie niczym piórko. Musi mu
powiedzieć, jeszcze dzisiaj, że między nimi wszystko skończone. Dłużej tego
ciągnąć niepodobna, już ją od tego mdli. Czuje pieczenie w brzuchu i wie, że
przyczyną nie jest głód czy zgaga, tylko gniewne zakłopotanie. W tym
zamęcie uczuć: z jednej strony straty, z drugiej krzywdy, najbardziej
doskwiera Fay świadomość, że sama jest sobie winna.
Teraz usta Petera przywarły do jej lewego sutka, owiewają go szeptem,
pieszczą, muskają językiem.
Ach, jakie to dobrze znajome! Miał czas się nauczyć, jak sprawiać jej
przyjemność. Nie przerywaj, prosi w duchu Fay, choć wie, że Peter
przeniesie się za chwilę do jej prawego sutka. Obowiązkowo. Po
sprawiedliwości.
Opasuje ramieniem plecy kochanka i wyczuwa dotykiem fragment
spierzchniętej skóry.
Próbuje skupić się na skojarzeniach, jakie budzi w niej Wielki Piątek. Jej
myśli błądzą i krążą leniwie.
Czy on wie - zastanawia się, kołysząc się rytmicznie pod Peterem
Knightlym - że Wielki Piątek ma korzenie pogańskie? Że to dzień
najskrajniejszych przeciwieństw? Nastrój święta miesza się z żałobą.
Cierpienie z syto-
ścią. Boleść z radością. Zima z wiosną. Zimno z ciepłem. Czy on wie -
rozważa Fay - że w niektórych zabitych deskami zakątkach Anglii cała
ludność tego dnia toczy po ulicach wielką bekę piwa, mającą wyobrażać
okrwawione łby zwierząt ofiarnych?
Fay jest kobietą, którą dręczą informacje, przytłacza wiedza i która stale
walczy z pokusą, by przekazywać ją bliźnim. Czy Peter Knightly, jej
kochanek od tysiąca zmarnowanych dni, wie o tym, że w niektórych
słowiańskich wioskach młodzi mężczyźni robią sobie w Wielki Piątek
sikawki z trzciny i oblewają się nawzajem wodą, co ma oczywisty podtekst
seksualny?
O czym on myśli w tej chwili? Czy w ogóle myśli?
Czy na przykład zdaje sobie sprawę ze znaczenia jajek wielkanocnych?
Czy można sobie wyobrazić coś bardziej naładowanego symboliką niż jajko,
lśniące kruche jajko, przyniesione z kurnika i z nabożeństwem „pisane”?
Nie, to nie żołądek ją boli, to serce. Boli za nich dwoje, a także z powodu
przemijania czasu. Czy czas nie powinien się sumować w jakąś całość?
- O czym ty myślisz, Fay? - dyszy z urazą Peter. - Znów o niebieskich
migdałach?
Odsuwa się, uwalnia Fay z objęć i wygładza poszewkę na kocu tuż nad
jej ramieniem; robi to gestem niemal pojednawczym, ale zdradza go mina,
zwarzona i gniewna. „Dlaczego ty musisz zawsze wszystko popsuć?” - pyta
oskarżycielsko twarz Petera wychodzącego do łazienki.
Choć Fay McLeod nie kocha już Petera Knightly’ego, musi sobie jeszcze
odpowiedzieć na pytanie, czy potrafi bez niego żyć, to znaczy sama
mieszkać. Ostatecznie ma już trzydzieści pięć lat i powinna wiedzieć to i owo
o kompromisach.
„Tost - mówi sobie w duchu - jako papierek lakmusowy posłuży mi tost”.
Żartuje, oczywiście, obracanie wszystkiego w żart to jedna z jej taktyk
obronnych, ale jest i odcień powagi w pytaniu, czy potrafi, stojąc sama w
kuchni w sobotni, jakikolwiek zresztą ranek, nacisnąć dźwignię T L R
dziesięcioletniego tostera, urządzenia z chromowanej stali i czarnego
ebonitu firmy „General Electric”, i patrzeć, jak wyskakuje z niego kromka
śniadaniowego tosta? Jedna i tylko jedna.
Inne rzeczy potrafi robić samodzielnie. Na przykład podróżować.
Zeszłego lata, zbierając legendy o syrenach, przewertowała zbiory kilku
amerykańskich bibliotek: w Kalifornii, Teksasie, Bostonie, po czym i przez
trzy szczęśliwe tygodnie podróżowała bez bagażu, z jedną tylko walizeczką,
trzema zmianami bielizny i dwoma parami butów. Zachwycała się łatwością,
z jaką zamawia się bilety na pojedyncze miejsca w samolocie, a wieczorami
wchodziła z rozkoszą do schludnych hotelowych pokoików, wystrzegając się
w miarę możności owych pompatycznych łożnic małżeńskich z olbrzymimi
napuszonymi kołdrami i pikowanymi zagłówkami.
„Prosiłabym o pokój możliwie jak najmniejszy” - zwracała się do
kolejnego z wielu hotelowych urzędników, których różniło wszystko, prócz
krótko na lato przystrzyżonych włosów, zbyt ciasnych kołnierzyków koszul i
usłużnego wyrazu twarzy, a ów spełniał jej prośbę z miną tak szczęśliwą,
jakby Fay pochyliła się nad kontu-arem recepcji i czule pogłaskała go po
policzku. Zdarzało się, że przyjaźnie pozdrawiały ją małżeństwa z ma-
łymi dziećmi na wakacjach, ale przeważnie siedziała samotnie na skraju
hotelowego basenu bądź w jadalni z otwartą książką obok talerza. Ludzie
spoglądali na nią i uśmiechali się, nie potrafiła rozstrzygnąć: współczująco
czy z zazdrością, było jej to zresztą obojętne. Odkryła, że gorączka podróży
działa na nią podniecająco. Najbliższego lata ponownie wyjedzie, tym razem
do Europy, znowu z powodu swoich syren, na drugie już stypen-
dium naukowe, hojniejsze niż pierwsze. Wyjedzie w końcu lipca i spędzi
w podróży cztery pracowite tygodnie.
Przygotowania do wyjazdu są na ukończeniu, a perspektywa samotnego
wojażu raczej powiększa niż psuje jej radość.
Oczywiście, Fay boi się samotności, myśli o niej z przerażeniem -
zwłaszcza o późnych popołudniach, kiedy dzień przypomina pustą skorupę
naczynia, ale ten lęk jej nie paraliżuje, przynajmniej na razie. Potrafi się na
przykład wybrać na samotny spacer. Ulica, przy której mieszka, Grosvenor
Avenue, należy do starszych, biegnie w szpalerze drzew i wiktoriańskich
domów, obecnie przekształconych przeważnie na kamienice czynszowe lub
bloki z mieszkaniami własnościowymi, jak to, które dzielą z Peterem
Knightlym. Śnieg już prawie zniknął, chodniki są na ogół wolne od lodu,
więc Fay lubi w sobotnie popołudnie włożyć dżinsy i zamszową kurtkę i
wyjść z domu, mówiąc sobie w duchu: „Ja, Fay McLeod, mam pełne prawo
oddychać tym powietrzem i zajmować ten kawałek chodnika”. (Czasem
podczas tych spacerów uczepi się jej myśli słowo „samotna”. Fay odpędza je
z westchnieniem, dokładając starań, by nie wykrzywiać przy tym ust:
samotna, samotność, osamot-nienie, samiuteńka na samotnej przechadzce).
Podmuchy wiatru szlifują niebo do połysku w różowobłękitnym odcieniu, a
przez tę szklistość prześwituje żółtawe blade słońce. Fay może wedle
własnego upodobania regulować tempo marszu, ostatecznie ma do tego
prawo, może do woli oddychać zimnym powietrzem, może, jeśli zechce,
wpaść na kawę do kawiarni „Mozart”, może też w każdej chwili wrócić do
domu. Idąc, uśmiecha się i skinieniem głowy pozdrawia starsze małżeństwa,
truchtających biegaczy, gospodynie domowe obładowane torbami zakupów;
czuje za każdym razem, jak więzi, łączące ją ze światem, mocno się napinają.
Trudniejsze od samotnych spacerów jest spanie samemu. O tak! - to musi
przyznać. Przyswoiła już sobie jednak kilka zachowań przystosowawczych.
A co się tyczy seksu, ten w dzisiejszych czasach można mieć na kiwnięcie
palcem, w dowolnej ilości, to dziś towar wręcz przygniatająco dostępny.
O przyszłość się nie martwiła, wiedziała, że pojawią się w jej życiu inni
mężczyźni. W najgorszym razie T L R
powinni się pojawić. Pod tym względem miała o sobie dobre mniemanie.
Przed Peterem Knightlym przez trzy lata był Nel Merino, doradca
inwestycyjny, którego niestety przeniesiono do Ottawy. Do tej pory ogarnia
ją czasem żal po straconej miłości do Nela, który, jak słyszała, ma już żonę i
trójkę dzieci. Przed Nelem dwa lata żyła z Willym Giffordem, producentem
filmów instruktażowych dla przemysłu i domorosłym filozofem - kar-
tezjaninem, jak lubił sam siebie określać. Fay może by i za niego wyszła,
gdyby nie wyznawał tak sztywnych przekonań politycznych i nie głosił ich w
sposób tak męczący. Między Willym a Nelem i między Nelem a Peterem
zdarzały jej się krótkie okresy samotnego życia, ale, prawdę mówiąc, nie
przypomina sobie, żeby czuła się wtedy samotna. Ma swoją pracę w
Państwowym Centrum Badań Etnograficznych, ma przyjaciół, rodzinę
(matkę, ojca, brata, siostrę, w dodatku wszystkich pod ręką), ma swoje letnie
wyprawy, ma wreszcie swoją książkę o syrenach, którą spodziewa się
skończyć w przyszłym roku. Jest bardzo zajęta, nawet zbyt zajęta, jak to
sobie stale powtarza, więc perspektywa pustego mieszkania, a nawet pustego
łóżka, przejmuje ją jedynie lekkim przestrachem. I to tylko wtedy, kiedy tym
zaprząta sobie głowę - w późne popołudnia, gdy spada jej poziom cukru we
krwi, a pod sufitem w gabinecie zapalają się lampy. Mimo wszystkich
przeciwności wytrwa.
Jest o tym przekonana.
Cała trudność sprowadza się więc tylko do jednej krótkiej chwili,
wplecionej w rutynowe poranne czynności w najprzytulniejszym z
pomieszczeń: w kuchni. Peter Knightly, z którym mieszkają razem od trzech
lat, parzy kawę (garbiąc się, jak wszyscy wysocy mężczyźni) ze śmiertelnie
poważną miną na pociągłej twarzy; Fay wydaje się ona niemądra, a jednak
ma w sobie coś ujmującego. Nakrywa ich mała kopuła domowej swoj-skiej
atmosfery i seksualnej niewymuszonej swobody i grzeje z góry błękitnym
ciepłem błogiego bezpieczeń-
stwa. Peter w skupieniu miele palone ziarna i odmierza odpowiednią ilość
wody, a Fay, odwrócona do niego plecami, przygotowuje tosty: wpuszcza
kromki chleba z ziaren siedmiu zbóż w bliźniaczo podobne szczeliny, naciska
dźwigienkę i czeka na miłe dwukrotne kliknięcie, gdy dźwigienka najpierw
wskakuje w długi srebrzy-sty karb, a potem się w nim zatrzaskuje. Ciepłe
powietrze z wolna zaczyna się podnosić i owiewa twarz Fay, a odbicie jej
postaci przegina się w lustrzanej chromowanej powierzchni (oto kobieta
wykonująca zadanie co prawda nieskomplikowane, lecz niezbędne) i w
niewidocznym wnętrzu urządzenia, gdzie poszczególne blade cząsteczki
chleba rumienią się na kolor złocisty. Fay wyobraża sobie, jak dwie chmury
chlebowego zapachu, prostokątne i zwarte, unoszą się i mieszają z aromatem
kawy. Tostność tosta, jego podstawowa ziarnista esen-cja. Peter wyjmuje z
szafki dwa kubki, gładkie białe porcelanowe przedmioty jak z komiksu, i w
kuchence mi-krofalowej podgrzewa mleko w dzbanuszku.
W następnej chwili wyskakują z tostera dwa tosty. Wypstryknięcie tych
dwóch identycznych kromek nieodmiennie zaskakuje Fay. Wystrzeliwują w
górę pięknie zbrązowiałe, symbolicznie (w każdym razie jej zdaniem)
względem siebie ustawione i przyprawiają ją każdego ranka o dreszcz
nieziemskiego szczęścia.
Fay McLeod jest z natury towarzyska. Nieraz się nawet zastanawia - i
trochę tym martwi - czy czasem nie nazbyt.
Budzi się w niej obawa, że jest być może nadmiernie zależna od sądów
innych ludzi, niezdolna do własnego życia wewnętrznego, a jeśli już, to
najwyżej przez chwilkę. Kimże ona w ogóle jest? Czy tylko zlepkiem
cudzych ocen i wrażeń? Receptorem bodźców zewnętrznych? Spokojnym
jeziorem? Myśl cokolwiek przerażająca.
T L R
Człowiek powinien umieć się cieszyć pożogą zachodu, wodospadem lub
kwiatem jako odrębnymi do-znaniami; tysiące razy słyszała to od różnych
ludzi i wierzy ich zapewnieniom, choć wątpi, czy sama jest zdolna do
podobnych przeżyć. Owszem, lubi zachody słońca, ale nie bardzo wie, co z
nimi począć, nie odróżnia jednego od drugiego, nie pobudzają jej do
uniesień, nie wyrywają okrzyków zachwytu. Nigdy na przykład nie marzyło
jej się, by w strofy wiersza ująć zachód słońca, bo cóż by mogła napisać?
Delikatne odcienie szkarłatu, pomarańczowe wstęgi? Ple, ple, ple.
Stawiając czoło światu, potrzebuje kompanii, drugiego człowieka u
swojego boku. Czy to nie dlatego -
przychodzi jej do głowy - że ma towarzyskich rodziców? Bliźni
niezwykle ją ciekawią, nieraz też bywała chwalona za umiejętność
wyciągania na zwierzenia nawet bardzo skrytych ponuraków. W jej
obecności ludzie stają się swobodni, rozluźnieni. Hannah Webb, dyrektorka
centrum etnograficznego, często ją właśnie prosi, by oprowadziła gości po
placówce. Fay naprawdę umie docenić to, że czas spędzany w miłym
towarzystwie skła-da się niczym teleskopowo chowana luneta, a godzina
skraca do długości minuty. Towarzystwo drugiej osoby potrafi ożywić
najbardziej nudną robotę i przydać blasku najpospolitszemu zajęciu - jak
pójście do restauracji, do kina czy choćby na spacer. Ilekroć jej się zdarza
czytać o więźniach politycznych, zamkniętych przez lata w pojedynczych
celach, ogarnia ją zdumienie, jak im się udaje zachować zdrowe zmysły.
Dobrze wie, że ona sa-ma nie przeżyłaby takiej izolacji.
I oto teraz szykuje się do dokonania dramatycznej zmiany w swoim
życiu, zmiany, która ją trwoży widmem samotności. Jest sobotni ranek. Jadą
z Peterem ich małą niebieską hondą na wielkanocne śniadanie do rodziców
Fay. Zegar w samochodzie wskazuje dwunastą czterdzieści pięć; nie
przestawili go jeszcze na czas letni. Jadą pustym słonecznym bulwarem i
spierają się o naturę czasu.
- Zniknęła - mówi Fay. - Godzina po prostu przepadła. To mi przypomina
operacje w jamie brzusznej, kiedy wycinają pacjentowi zrakowaciały
odcinek, a sąsiednie zespalają i starają się okpić jelita, by nie spostrzegły
ubytku.
- Niezupełnie się z tobą zgadzam - replikuje Peter tonem słuchacza
kursów wieczorowych. - Ta godzina była czystą iluzją, nie nabrała wagi
prawdziwej godziny, niczego więc nie usunięto. Powinnaś się starać myśleć o
czasie jako o przyrządzie pomiarowym, zwykłym technicznym wynalazku.
Masz skłonność do personalizo-wania, Fay. Zresztą po co my w ogóle o tym
rozmawiamy?
- To porwanie godziny w środku nocy, kiedy wszyscy śpią, odbieram
jako rabunek i czuję się osobiście dotknięta.
- Aleś się przypięła!
- Straszny z ciebie nerwus - stwierdza Fay, nie podnosząc głosu.
- Masz rację. - Peter kwituje tę uwagę z przekąsem, co Fay dodaje
otuchy.
- Tylko pomyśl - ciągnie - co mógłbyś zrobić z tą godziną, gdybyś ją
dostał z powrotem. - Nic szczególnego nie przychodzi jej jednak do głowy.
- Na przykład co? - Z głosu Petera znika cierpki ton.
- Mógłbyś na przykład… - urywa, żeby wymyślić coś na poczekaniu -
mógłbyś zrobić kanapkę z jajkiem smażonym, z całą górą majonezu i wielką
szczyptą soli.
- Nigdy nie widziałem, żebyś jadła kanapkę ze smażonym jajkiem, Fay.
Nigdy!
T L R
- Więc mógłbyś dłużej pospać i przyśnić sobie kilka dodatkowych snów.
Porządnych snów z fazy marzeń sennych, jak wsiadasz do autobusu w samej
bieliźnie albo jak odkrywasz w mieszkaniu nowy pokój tam, gdzie dotąd była
tylko szafa wnękowa.
- Chyba wiesz, co to oznacza.
- Co?
- Że czujesz się zagubiona.
- Och!
- Słuchaj, a co do twoich rodziców… Czy powiemy im dzisiaj, czy
odłożymy tę niespodziankę na póź-
niej?
- Jest Wielkanoc, lepiej odłóżmy.
- A nie sądzisz, że byłoby lepiej mieć to raz za sobą?
- Będzie tam cała rodzina, Peter! Zjawi się nawet Bibbi.
- Więc w nadchodzącym tygodniu. Obiecaj mi, że zaraz jutro zadzwonisz
do matki. Uważam też, że jedno mi jesteś winna, Fay.
- Mianowicie?
- Powiesz im, że to twoja decyzja, nie moja. To ty odchodzisz.
- Nie nazwałabym tego decyzją w ścisłym tego słowa znaczeniu.
- Więc czym, u licha? - Nie odrywa wzroku od pustawej, jak to w
niedzielne południe, jezdni przed ma-ską samochodu.
- Zabrzmiało to tak, jakbym nagle puknęła się w czoło i podjęła decyzję.
- A jak to się odbyło?
- Sam powiedziałeś, że czujesz, jakby coś się między nami wypaliło.
- Niezupełnie tak się wyraziłem.
- Coś w tym rodzaju.
- W każdym razie nie przeciągajmy tego. Jutro rozejrzę się za jakimś
pokojem, a potem będziemy musieli postanowić, co z wozem.
- I z mieszkaniem.
- Racja.
Fay zerka z ukosa na Petera, który sunie właśnie spojrzeniem po drutach
telefonicznych, a jego czoło marszczy się w podobne równoległe linie.
Zastanawia się, o czym on teraz myśli. Jak zaklasyfikować te trzy wspólnie
przeżyte lata? Tysiąc dni i nocy, które wkrótce zostaną wymazane - jak ta
niedoszła godzina minionej doby, ta piękna płocha godzina, która nigdy nie
zaistniała i już nie zaistnieje.
- O mój Boże! - krzyknęła do słuchawki matka Fay. Ożywiona, zdyszana,
ale naprawdę zmartwiona.
Peggy McLeod jest lekarzem ginekologiem, ma prywatny gabinet w
centrum handlowym na południu Winnipeg, ale poniedziałki zawsze spędza
w domu, poświęcając ten dzień na pranie i sprzątanie po weekendzie.
- Ależ oczywiście, że jestem zaskoczona. Oboje z ojcem mieliśmy prawo
sądzić… Owszem, zdawaliśmy sobie sprawę, że nie palicie się do
tradycyjnego ślubu, naturalnie, ale kiedy postanowiliście kupić mieszkanie, T
L R
ostatecznie ledwo rok temu… półtora, niech będzie… sądziliśmy, że to
jednak coś znaczy, jakieś zobowiązanie, zresztą sama tak to wtedy określałaś,
pamiętasz?… w każdym razie jakoś podobnie. Fay, wiem, że młodzi w
dzisiejszych czasach inaczej do tych spraw podchodzą, ale czy zdajesz sobie
sprawę, że wasze mieszkanie kosztowało więcej niż nasz obszerny bądź co
bądź dom? Dobrze, zgoda, to rzecz drugorzędna. Chciałam tylko powiedzieć,
że nie sądziliśmy, że ty i Peter traktujecie ten zakup wyłącznie jako lokatę
kapitału, myśleliśmy, że… no cóż, że się ustatkujecie. Człowiek dojrzewa z
wiekiem do stabilizacji. Nie przenosi się bez ustanku z miejsca na miejsce i
nie zmienia bez końca partnerów, podejmuje jakieś zobowiązania, co nie
oznacza, broń Boże, byśmy życzyli sobie, abyś związała się z kimś, do kogo
nie masz całkowitego zaufania, ale przecież ty i Peter wydawaliście się
tacy… tacy szczęśliwi, zapatrzeni w siebie. Mój Boże, między dwojgiem
ludzi zdarzają się czasem okresy ochłodzenia uczuć, wiem o tym, ale później
zwykle wszystko wraca do normy, oczywiście jeśli nie doszło do jakichś
głębszych rozdźwięków nie do naprawienia. Należy być przygotowanym na
to, że czasem pojawią się między wami jakieś zgrzyty. Naturalnie, jeśli
kryzys tylko do tego się ogranicza. Ale ty i Peter… zawsze sądziłam, że wy
dwoje po prostu… weźmy choćby wczoraj, kiedy nakładał ci bitą śmietanę
na placek, mam na myśli te wasze przekomarzanki, no wiesz… No i wreszcie
myśleliśmy z tatą, że poczujecie w końcu potrzebę założenia rodziny,
przecież oboje tak przepadacie za dziećmi, a nie masz pojęcia, Fay, jaka to
różnica, kiedy się ma własne, kocha się je bez porównania bardziej niż cudze.
Ludzie zwykle nie mogą wyjść ze zdumienia, gdy odkrywają, ile miłości w
sobie mieszczą. Młode matki zawsze mi to powtarzają. Mówią, że w gruncie
rzeczy zakochują się we własnych dzieciach. Zakochują - tak to określają, i ja
im wierzę. Wiem, bo sama to tak odczuwałam, więc po prostu mi żal, gdy
sobie pomyślę, że ciebie to może ominąć, choć z drugiej strony wiem -
naprawdę, wierz mi - że prowadzisz życie w pełni satysfakcjonujące. I to pod
wieloma względami. Możesz robić, na co masz ochotę, jesteś panią samej
siebie, ale nie zapominaj, córuś, że człowiek powinien mieć w życiu jakąś
ostoję, należeć do kogoś, do rodziny, nie żyje się tylko dla siebie. Mój Boże,
skarbie, trudno mi to jakoś wyrazić, po prostu mam nadzieję, oboje z tatą
mamy taką nadzieję, że wiesz, co robisz - to wszystko.
Kilka lat temu niejaki Morris Kroger podarował Fay małą eskimoską
rzeźbę, wykonaną z doskonale wypolerowanego szarego steatytu, figurkę
syreny. Tłustawa i pogodna, spoczywa na boku, podpierając się na łokciu
grubego mięsistego ramienia, i unosi szczątkowy ogon w geście
impertynenckiego chlaśnięcia. Posążek waży około ćwierci kilograma i
przyjemnie wypełnia dłoń, gdy się go weźmie do ręki. Fay trzyma syrenkę na
podłużnym dębowym stoliku do kawy, obok sterty pism i kwitnącego
kaktusa.
Morrisa Krogera poznała na koktajlu przed jakąś baletową premierą.
Zderzył się z nią, przeprosił i przedstawił. Niezgrabiarz, choć gościł w
świątyni tańca.
Było lato. Spędzili potem ze sobą tydzień pod namiotem nad Clear Lake.
(To było po Nelu, a przed Peterem). Oboje cierpieli nieznośnie z powodu
ukąszeń komarów, które tamtego roku wyjątkowo dawały się we znaki, więc
Fay - z płynem na komary we włosach, w małżowinach uszu i na stawach
kończyn - była z początku przekonana, że to właśnie plaga tych owadów
uczyniła Morrisa impotentem. Noc po nocy zmagał się ze swą słabością na
wyboistym śliskim dmuchanym materacu. Dyszał chrapliwie, przejmując Fay
lękiem, ostatniej zaś wspólnej nocy nad jeziorem wybuchnął zdławionym
szlochem. Jakaś skaza psychiczna a nieuleczalna, mająca związek z jego
rodzicami, pozbawiła go męskiej potencji. Nazajutrz, milcząc całą drogę,
wrócili do Winnipeg, T L R
dwie godziny na rozprażonej autostradzie, a w dwa tygodnie później
Morris przysłał pocztą tę kamienną syrenę. Fay pamięta, jak ostrożnie
otwierała paczkę, jakby mogła mieścić bombę albo coś równie groźnego,
tymczasem pakunek zawierał jedynie tę rzeźbioną kobiecą figurkę z kusym
frywolnym ogonem.
„Nie spenetrowana” - to słowo nasunęło się Fay i niczym sztyletem
ukłuło ją ostrzem subtelnej aluzji.
Przynosiło oskarżenie.
Nonsens, co za paranoiczna myśl, to był tylko prezent!
Fay ustaliła później, znacznie później, że figurkę wyrzeźbiono w Cape
Dorset wkrótce po pokazie w tamtejszym domu kultury hollywoodzkiego
filmu „Plusk! “, ironia zaś tego faktu znacznie zwiększyła sympatię Fay do
posążka.
Uśmiech malujący się na obliczu syreny czynił ją wyjątkową. Fay
odnalazła dotąd tylko jedną śmiejącą się syrenę - małą figurkę widniejącą na
pewnym niemieckim fresku z czternastego wieku. Miała zresztą nadzieję, że
ujrzy ją tego lata na własne oczy, gdy zawędruje do Augsburga, i sfotografuje
z myślą o swojej książce.
Morris Kroger sprzedał rodzinną firmę i przeniósł się na Florydę. Ktoś
powiedział Fay, że wycofał się z interesów i pędzi żywot rentiera. W jego
wieku! Fay myśli o nim może raz do roku. Zwykle w porze komarzej plagi.
Nie dłużej niż pięć minut.
Twarz Petera Knightly’ego, pochylającego się nad szufladą mieszczącą
jego skarpetki, jest zbyt pociągła i gapiowata, by dało się ją kochać, do tego
zachmurzona, z obwisłą wargą; nie jest to twarz człowieka, z którym warto
by spędzić życie. Fay współczuje temu trzydziestosiedmioletniemu
mężczyźnie, który w sposób tak komiczny waha się, czy wybrać kolor
brązowy czy czarny. Wpatruje się w kłębuszki czystych skarpetek, po czym
trąca je długim belferskim palcem. Tym samym palcem mnie trącał - myśli
Fay - która leży w łóżku z głową na poduszce i szeroko otwartymi oczami
przygląda się ze smutkiem Peterowi Knightly’emu.
Od paru dni czuje doń nieokreśloną niechęć. Ciało kochanka przypomina
jej blady podłużny pęcherz, bezbarwny, zimny i porośnięty szczeciną. Wpada
w przygnębienie, ilekroć otwiera szafę i widzi jego marynarki i swetry,
przeważnie wypchane na łokciach, ocierające się o jej gładkie bluzki. Patrząc
na niego, czuje wyraź-
nie, jak jej myśli posępnieją. Ile razy zaś otworzy usta, ma wrażenie,
jakby nakłuwała jego niewinność odętą niczym purchawka. Nieraz już
próbowała zlokalizować punkt, w którym skoncentrowana jest słabość jego
charakteru. Może w tych zmarszczkach w kącikach zaciśniętych po angielsku
ust? Może w rozwichrzonych, podobnych do piór, bo zarazem tępych i
miękkich, grubych rudawych włosach? Och, czemu on ją nieustannie
prowokuje, czemu podtyka jej pod nos swoje serce miękkie, niczym z gąbki,
jakby ją zapraszał, żeby w nie waliła? Rozgryzła go, przejrzała. Nareszcie to
on może składać na nią winę, nareszcie to jej ma być przykro; on może
chodzić nachmurzony, a ona ma czuć się winna. Właściwie taki stan trwa już
od trzech lat. Choćby powiedział coś najzwyklejszego i z gruntu obojętnego,
ona zaraz na niego napada, żeby obnażyć jedno z jego dziecinnych,
niewzruszonych przekonań. Czy postępowałaby tak, gdyby go naprawdę
kochała? Nie sądzi.
Pamięta oklepane powiedzenie: Kto się zakochał, ten się już odkochał.
Może chodzi tylko o to, o rzecz tak banalną i niewinną?
…Miłość jest samolubna. Miłość jest niebezpieczna, niepraktyczna,
rozrzutna. Kiedy się zakochujemy, to jakbyśmy przykładali sobie pistolet do
skroni. Miłość przyczynia nam bólu, robi z nas głupców, skazuje na T L R
wieczne czekanie. Poraża nas, powala, zapowiada poważną chorobę,
sama jest groźną chorobą.
Te stwierdzenia nie dotyczą jednak rodziców Fay. Państwo McLeod
mieszkają w wielkim starym domu na Ash Avenue i wieczorami, leżąc w
łóżku, czytają sobie nawzajem. Richard McLeod czyta Peggy McLeod
sążniste artykuły o produkcji azbestu, a Peggy Richardowi fragmenty
powieści, partie z dzieł P. D. James, z opisami Oksfordu, Londynu czy
wybrzeża w Devon. Obojga łączy upodobanie do żartów, subtelnych
wywodów etymologicznych i tropienia osobliwości językowych; w każdy
środowy wieczór zasiadają do brydża z przyjaciółmi, Johnem i Muriel
Brewmasterami, którzy żyją w stadle małżeńskim jeszcze dłużej niż oni, bo
lat czterdzieści trzy. Po wyjściu Brewmasterów omawiają poszczególne
rozdania, biadają nad pechem, jaki ich trapił, bądź wychwalają szczęście,
jakie im sprzyjało. Mają zwyczaj obdarzać się nawzajem prezentami, co
prawda tylko na Boże Narodzenie i na urodziny, obowiązuje ich przy tym
umowa, że nie mogą to być pod żadnym pozorem rzeczy przydatne w domu.
Żadne więc na przykład kuchenki mikrofalowe, krajalnice i temu podobne
artykuły gospodarstwa domowego nie wchodzą w rachubę. Mogą sobie
natomiast ofiarowywać części garderoby - bądź to wełniane, zrobione na
drutach, bądź jedwabne. Również perfumy, torby podróżne, zegarki na rękę,
a także rozmaite luksusowe drobiazgi, jak na przykład bilety do Nowego
Jorku. Oboje uwielbiają wy-jazdy do Nowego Jorku na najnowsze
przedstawienia teatralne i musicale. Na rocznicę ślubu - pobrali się przed
trzydziestoma dziewięcioma laty, jesienią będzie czterdzieści - nie
obdarowują się jednak prezentami. Sami są dla siebie najlepszym
podarunkiem. Matka Fay tak to nawet kiedyś dosłownie i publicznie
określiła. Są dla siebie nawzajem najpiękniejszym darem.
Rozdział 2
Początek
Jak na człowieka piastowanego przez dwadzieścia siedem matek, Tom
Avery jest jednostką zdumiewająco lękową. Dobijając czterdziestki, żywi
nieokreślony, nieracjonalny lęk przed: małymi dziećmi, żądlącymi owadami,
owczarkami niemieckimi, akupunkturą, formularzami podatkowymi,
ulicznymi kaznodziejami, pu-blicznymi telefonami, twarożkiem wiejskim i
wiekiem zgrzybiałym.
Odczuwa ponadto gwałtowny, całkiem już jawny strach przed
piątkowymi wieczorami, gdyż nie wie, co począć z owymi zawrotnymi
szyderczymi i uparcie cyklicznymi otchłaniami wolnego czasu - jak je
oswoić, wypełnić, spożytkować, zabić. Uczyniłby wszystko, byle jakoś
ominąć piątkowy wieczór. Piątkowe wieczory żądają nakładów na zbytki. Są
tradycyjną porą rozrywek (też coś!).
No cóż, w każdym razie nie dzisiaj. Dziś wieczorem Tom siedzi samotnie
w swym mieszkaniu na Grosvenor Avenue, popija piwo, przegląda prasę i
oddaje się mrocznym, smutnym refleksjom nad własnym życiem. Przed
jedenastą leży już w łóżku i śpi snem sprawiedliwego; udało mu się jakoś
zabić kolejny piątkowy wieczór.
Dlaczego tak usilnie, do tego najchętniej publicznie, próbujemy się
oczyścić ze swych grzeszków?
Tom zastanawia się nad tą kwestią, wyruszając na swą cotygodniową
ośmiokilometrową przebieżkę po T L R
Wellington Crescent. Zaniedbał się, świadczy o tym choćby ten wałeczek
tłuszczu na brzuchu. Na domiar złego dokucza mu lekki piwny kac, trujące
opary podnoszą się z bulgotem z trzewi i gniotą od spodu płuca. Ciepłe gazy
uchodzą z jego ciała górnym i dolnym otworem, przyprawiając Toma o
rumieniec wstydu, toteż niezwykle jest rad, że samotnie truchta ulicą. Swoje
nerki widzi oczyma wyobraźni jako małe twarde pastylki, drażetki owocowe
w słodkiej polewie. Piękny widok, nie ma co.
Jest sobotni ranek, ostatnia sobota przed jego czterdziestymi urodzinami.
Przebiega obok budowli, która była niegdyś rezydencją Richardsonów, a
teraz została podzielona na trzy osobne części. Drepcze obok ciemnego,
pokrytego szlachetnym tynkiem budynku z wojskowymi insygniami nad
drzwiami, obok kępy bezlist-nych krzaków, obok synagogi, w której modli
się właśnie grupka mężczyzn.
Dzień jest zimny, powietrze przenika jesienna wilgoć. Tom zbliża się do
mostu. Czekając na lukę w sznurze samochodów jadących Academy Road,
drepcze w miejscu na krawężniku, żeby utrzymać rytm biegu.
W tym miejscu ruch nie słabnie ani na minutę. Okazja do odsapki.
Tom uprawia jogging od dwóch lat, odkąd uprawomocnił się jego wyrok
rozwodowy. Zapytaj go o to, a chętnie ci opowie. To jedna z opowiastek,
jakie lubi snuć. A więc tak: papiery przyszły w sobotę rano, rozumiesz.
Przysłali je przez gońca, doręczone za pokwitowaniem, ciężkie prawnicze
dokumenty w kopercie solidnie oklejonej skoczem. Proszę, to dla pana. Mały
prezencik na dzień dobry.
Aż się prosiło, żeby jakoś uczcić podobne wydarzenie, tylko czym?
Obżarstwem, pijaństwem, rozpustą?
Trudno mu się było zdecydować, zresztą, prawdę mówiąc, okazje mu się
podówczas raczej nie nastręczały.
Wprowadził się właśnie do swojego dziadowskiego (określenie jego
matki) mieszkania na Grosvenor bez mebli, bez żadnych sprzętów, jedynie z
prysznicem, kurkami i kranem, nawet bez plastikowej zasłonki wokół
prysznica, żeby miał się czym rano zasłonić. Nadejście dokumentów
rozwodowych sprawiło, że porwała go chęć, by wystrzelić w przestrzeń pod
postacią obiektu o aerodynamicznym kształcie. Prócz biegu żadna inna forma
spełnienia tej zachcianki nie przyszła mu jakoś do głowy. W stojącym w
kącie salonu kartonowym pudle miał cały potrzebny ekwipunek: adidasy za
czterysta dolarów i biało-niebieski dres. Dostał te rzeczy w prezencie
świątecznym od Suzanne - kiepski żart, swoją drogą - na ich ostatnie wspólne
Boże Narodzenie i nigdy do-tąd nie włożył. No cóż, nie był dotąd gotów.
Teraz wreszcie dojrzał.
I tak się zrodziła tradycja sobotnich porannych przebieżek.
Tom serdecznie joggingu nie cierpi. Przebiera nogami, wysapując
gniewnie pod nosem groteskowe ozdobniki języka codziennego, takie jak:
„pieprzę”, „pierdolę”, „kurwa mać”, „zasrany głupol” - co mu zresztą
pomaga, dodaje sił. Jest już kwiecień, tydzień po Wielkanocy, a w powietrzu
wciąż czuje się ziąb. Parszywy klimat! Po diabła on tu w ogóle siedzi? Bóg
raczy wiedzieć. Wiatr dmucha Tomowi prosto w twarz ziarenkami żwiru,
które wpadają mu do oczu, do ust i do nosa. Wyprzedza go galopem jakiś
starszawy łysol, dyszący jak miech, ale rozwijający wcale niezłą prędkość.
Chryste Panie!
Tom również się w końcu rozkręca. Wdech, wydech, licz oddechy, to
pomaga. Myśl o tym, jak stopy układają się na chodniku, najpierw pięta,
potem ruchem kolebkowym na palce, wyobrażaj to sobie bez przerwy.
Teraz się uśmiecha, jak ten twardziel z reklamy piwa. Uśmiech,
promienny uśmiech w przejrzystym dnie kufla. Teraz jest gorylem, mlask,
mlask, mlask, ramiona bujają się szeroko. Do bani! Teraz jest bohaterem z
powieści Camusa, zagubioną w świecie niekochaną jednostką. Ten wyraz
oczu, ten egzystencjalny szarm, T L R
postać dziurawa jak szwajcarski ser. Pomyśl o gorącej kawie, myśl o tym,
że jeszcze trochę, a będziesz miał to cholerne ganianie z głowy na cały
następny tydzień.
Wbiega do parku. Za kilka minut będzie mógł wreszcie zawrócić w
stronę domu. Po diabła się w ogóle tak męczy, co mu przeszkadza ta fałdka
tłuszczu na brzuchu? Za trzy dni kończy czterdzieści lat. A gdyby tak -
rzucić to wszystko? Niedługo i tak pochłonie go pustka wszechświata.
Boże ratuj! Wstyd, jak żałosne są jego osiągnięcia na tym padole. Nie w tym
miejscu pragnął się znaleźć, dobijając czterdziestki, nie spodziewał się, że
będzie dymał po żwirowej alejce w zimny wietrzny dzień, z rozpaloną klatką
piersiową i roztrzęsionym tył-
kiem.
Przebiega przez bramę parku, biegnie znowu po Wellington Crescent,
obok tych kolosalnych idiotycz-nych domiszcz (ogrzanie takich stodół musi
kosztować fortunę), ponownie obok synagogi, wzdłuż ciernistych
żywopłotów, wzdłuż tych nowych bloków z mieszkaniami własnościowymi.
Chryste, to już lita ściana, prawie nie widać rzeki, stawiają te pudła i
stawiają, jedno za drugim.
Teraz w prawo w Grosvenor i za chwilę dom, ceglany budynek, brudne
bezlistne krzaki, jeszcze bez pąków. Windy nie ma, wykładane kafelkami
stopnie z plamami wilgoci, trzy małe pokoiki na drugim piętrze, gdzie nikt na
niego nie czeka.
Suzanne, była żona Toma, wyszła niedawno za mąż, co uwolniło ich
wspólnych przyjaciół od mąk roz-dwojonej lojalności. Od dnia jej ślubu,
dziewiętnastego lutego, Tom bywa przez nich coraz częściej zapraszany,
właściwie licho wie czemu. Czyżby poczciwa Suze aż tak awansowała - bądź
spadła - na skali towarzyskiej wziętości? Czy może raczej fakt, iż była żona
Toma związała się tak jawnym, powtórnym już węzłem, tym bardziej
uwypuklił j e g o samotność?
Nowy mąż Suzanne to rozwodnik po pięćdziesiątce, do tego majętny.
Nazywa się Gregor Heilbrun; jego nazwisko wydaje się Tomowi cokolwiek
fałszywe, za krótkie lub za ozdobne, w każdym razie jakieś „zanadto”.
Gregor ma szerokie bary i kobiece biodra. Nosi granatowe marynarki,
które załamują się na tych biodrach wstydliwymi fałdami, a chodząc, kręci
kuprem niczym kaczor, zgoła nie jak paw. Zaproszony na skromną
ceremonię ślubną w sobotnie popołudnie w kościele Knox Church na
Broadwayu - taki ślub na chybcika, wci-
śnięty między dwa pełnowymiarowe weselne nabożeństwa - Tom
zaobserwował ów kaczy chód Heilbruna z uczuciem niekłamanej satysfakcji.
Zauważył również i to, że cienkie bezbarwne włosy opadają Gregorowi nie-
chlujnie na uszy. Niektórzy mężczyźni nie powinni w ogóle chodzić do
fryzjera. Nie powinni też nosić grana-towych marynarek, choćby nie
wiedzieć jak drogich. Gregor wykłada ekonomię na Uniwersytecie Winnipeg;
napisał książkę o teorii marksistowskiej i współczesnym rynku,
udowadniając, że to w gruncie rzeczy jedno i to samo. Jego majątek pochodzi
z rodzinnej firmy futrzarskiej i z hazardu. Facet ma podobno niebywały fart:
wystarczy, że dwa razy w roku wyskoczy do Vegas, i wraca z nabitą kabzą.
Wcześniej starzy przyjaciele zapraszali Toma przeważnie na sobotnie
kolacyjki, ostatnio zaś mają zwyczaj zapraszać go na niedziele i
wpasowywać w drugie śniadania, lunche, pikniki i tym podobne rodzinne
okazje. Tom nie skarży się z powodu tej zmiany, jedynie ją odnotowuje. Ba,
co ma robić. Zaobserwował ponadto, że on sam z kolei zaczął kupować
gospodarzom większe pudełka czekoladek i droższe wina. Wzniósł się o
szczebel wyżej w kategorii ofiarodawców, choć nie potrafiłby dokładnie
określić, kiedy się to właściwie doko-T L R
nało. Stać go na takie wydatki, toteż i z tego powodu się nie skarży,
zaczynają go tylko dręczyć wątpliwości, czy aby nie wkupuje się w łaski,
wręcz nie wciska znajomym łapówek, woli więc nie myśleć o
konsekwencjach takich przebłagalnych ofiar w postaci słodyczy lub
zamorskich win. Przyjmując zaproszenia przyjaciół, wie ponadto z grubsza,
co go czeka w ich domach: przygnębiający harmider i zgiełk cudzego
małżeństwa, popo-
łudnia spędzane na staraniach, by wyjść na swojego chłopa, drapanie
cudzych psów za uszami, ewentualnie jakieś gry i zabawy na świeżym
powietrzu, nieodzownie zaś jedno lub dwoje śliniących się niemowląt, zdepo-
nowanych na jego kolanach. Rad by okazać serce dzieciom swych przyjaciół,
wejść w rolę dobrego wujcia, jakiego by sobie niechybnie życzyli dla swych
pociech, lecz to zadanie ponad jego siły. W gruncie rzeczy poję-
cia nie ma, jak oni sami sobie radzą z nieustannym płaczem, smrodem
pieluch i dzikim chaosem, jaki tworzą dzieci.
Dzisiaj wybiera się do Chandlerów na tradycyjny u nich gofrowy lunch.
Jest pierwsza po południu, Harvard Avenue, przyjemny spacerek, góra
dziesięć minut od niego z Grosvenor. Tom już sobie wyobraża, jak syrop
klonowy cieknie na obrus wąziutką strużką, rozlewającą się następnie w
jezioro, w które pakuje tłuste paluchy ten wstrętny bachor Chrissie, a Liz w
ogóle na to nie reaguje, zachowuje niewzruszony spokój, nie zrywa się, nie
leci po mokrą ścierkę, siedzi i uśmiecha się tolerancyjnie, co najwyżej na
lepkim rozlewisku po-
łoży serwetkę. Gene, pan na gofrownicy, zasiada u szczytu stołu i
promienieje szczęściem. Gors jego koszuli ozdabia rzucająca się w oczy
tłusta plama z masła.
Nieładnie, że myśli w ten sposób o ognisku domowym przyjaciół.
Tom postanowił z rana, że zaniesie im tulipany. To już wiosna -
stwierdza - rozglądając się wokół.
Istotnie, od wczoraj temperatura podskoczyła o kilka stopni. Nad ulicą
wisi słodkawa mgiełka, a żywopłot przed domem okrył się zielenią.
Karagana, ta jest zawsze pierwsza. Można by sądzić, że wiosna wybuchła w
ciągu jednej nocy.
Sklep sieci Safeway na rogu otwierają w niedzielę w południe, wpadnie
tam i kupi z tuzin tulipanów, co wyniesie niecałe dziesięć dolarów. Ostatnio
zawsze kupuje kwiaty w sklepach Safewaya. (Kwiaciarnie w śródmieściu
niemiłosiernie zdzierają z człowieka skórę, w ogóle przestał tam zaglądać).
Nawet kwiaty, jakie posłał Suzanne i Gregorowi w dniu ich ślubu,
pochodziły z plastikowego wiadra przy kasie u Safewaya. Kutwa - orzekłaby
Suzanne, gdyby wiedziała, gdzie je kupił, choć pewnie się domyśliła. Tom
zawinął kwiaty w papier i podrzucił je rano z lakoniczną kartką:
„Wszystkiego naj, naj”.
„Posłałeś kwiaty byłej żonie, stary!”. - stwierdził nazajutrz po ślubie,
zwracając się do swojego odbicia w lustrze. Niewiarygodne! Golił się
ostrożnie, ze szczególną uwagą obchodząc się z dołeczkiem w brodzie.
Pianka pachniała kojąco niczym kantalupa.
- Czy dobrze zrobiłem? - zapytał na głos. - Ty świrusie, zakuta pało, weź
ty się lepiej w garść, kretynie!
Między północą a czwartą nad ranem wujcio Tom Avery rozjaśnia mroki
nocy cierpiącym na bezsenność przedstawicielom klasy średniej miasta
Winnipeg; członkowie tej nacji co noc spędzają bezsenne godziny, słuchając
programu wujaszka Toma, zadziwiająco zaś pokaźna ich liczba dzwoni do
niego z najróżniejszymi prośbami. Tom doskonale wie, czego im potrzeba.
Pragną się wyciszyć, chcą się trochę zdrzemnąć, żeby zerwać się rano skoro
świt i móc stawić czoło trudom i znojom powszedniego dnia. Chcą takiej
muzyki, która T L R
płynie prosto z serca. Obchodzi ich tylko nostalgia, tylko na smucenie są
otwarci. Do tego szczypta paplaniny wujaszka Toma w przerwach dla
podtrzymania intymnego nastroju, z głodnymi kawałkami kataryniarskiego
mistycyzmu: „Hej, jesteście tam, kochani? Tylko wy, ja i noc, prawda?
Zaostrzmy sobie pamięć szczyptą Mela Tormé, przyjaciele”. „Mel Tormé,
czyś ty zwariował?! Za kogo ty mnie masz?” „No, tylko jeden krótki nume-
rek, kochani, jeden tyci niuszek. Nazywano go kiedyś Aksamitną Mgłą. Gość
miał pajęczynę w gardle. Był
kiedyś dobry, był kiedyś naprawdę dobry. Nadal jest niekiepski”.
„Chcesz mi wcisnąć, kurwa, że ten mamut wciąż chodzi po świecie?” „Hola,
wolnego, jesteśmy na antenie! Czy mamy następny telefon?” Pijany,
zaczepny głos. Niewyparzona gęba. Byle znowu nie ten nachalnik. Upiera
się, że Aksamitną Mgłą nazywano w istocie jedynego i niepowtarzalnego
Vaughna Monroe’ego. - „Pamiętasz? «Dance Ballerina Dance» i inne wielkie
przeboje. Nie masz tam czegoś Vaughna Monroe’ego? No tak, boję się, że
jesteś na to za młody. Powinieneś się cofnąć do lat naprawdę nastrojowych,
do późnych pięćdziesiątych albo jeszcze dalej, do wczesnych pięćdziesiątych,
potem muzyka zeszła na psy, jeśli chcesz wiedzieć”. Prędzej, zdejmij tego
typka z anteny! „Beatlesi do tego doprowadzili, załatwili nas na cacy,
wywrócili wszystko do góry nogami, spierdzielili. Zamordowali prawdziwą
muzykę, zrobili nas w jajo”…
Kiedyś zadzwoniła do radia Suzanne. Byli jeszcze razem, choć ich
małżeństwo wisiało już na włosku.
Nie przedstawiła się, ale Tom oczywiście poznał ją od razu. Poprosiła o
piosenkę Sinatry „The lady is a tramp”.
Toma przebiegły ciarki. Poczuł, że się dusi, zabrakło mu tchu, zdołał
jednak podnieść palec i dać znak Tedowi Woloschukowi, żeby szybko puścił
taśmę, po czym oddał głos staremu smutasowi.
Słuchając ckliwych górnolotnych słów, ślizgających się po powierzchni
świetnej - trzeba przyznać -
aranżacji, Tom zastanawiał się nad dystansem, jaki dzieli jego i Suzanne.
Mantykowała jak zwykle do późnej nocy, trzy kilometry dalej po przeciwnej
stronie miasta, na drugim brzegu rzeki, w ich mieszkaniu na Assiniboine
Avenue. Ubrana w kusą koszulkę nocną siedziała prawdopodobnie na łóżku,
obok niej na prześcieradle peł-
na filiżanka pomarańczowej herbaty, która groziła w każdej chwili
wywrotką - Suzanne jednak do tego nie dopuści, zanadto dba o porządek.
Zbliżenia z nią przypominały pieszczoty z pulchnym, pluszowym, pozbawio-
nym mięśni, wypchanym misiem. W ciągu czterech lat małżeństwa ani razu
nie okazali sobie głębszej sympatii, bardziej po ludzku wiążącej; sfera ich
intymności ograniczała się właściwie do dyskusji, jakie wiedli na temat
łóżka, z którego Suzanne prawie nie wychodziła: albo siedziała
wyprostowana na materacu i malowała paznokcie, albo leżąc na brzuchu
czytała rozmaite czasopisma, albo spała do późna, a potem przynosiła do
wygrzane-go skotłowanego wyrka talerz z tostami i na powrót zagrzebywała
się w pościeli. Twierdziła, że łóżko ją rozle-niwia, właściwie sama nie
wiedziała dlaczego. Oboje tracili w nim masę energii; rano wylegiwali się
zwykle do późna, niemal do południa, po czym wszystko, nawet zwykła
rozmowa, stawało się naraz nazbyt kłopotliwe.
Tak wielki problem stanowiło dla nich łóżko.
Skończyło się na tym, że Tom chodził stale jak struty. Przypominał palmę
kokosową gotową do otrzą-
śnięcia. „Zapytaj mnie o cokolwiek - miał ochotę błagać, wróciwszy
tamtej nocy do domu. - Zapytaj mnie, o czym myślę, czego pragnę, co mnie
gryzie, dlaczego stałem się taki zgaszony i zdechły. Rzuć się na mnie, gryź,
ale nie dzwoń po czterech latach małżeństwa do radia, gdzie zarabiam na
życie, i nie proś mnie o jakiś utwór Franka Sinatry. Na litość boską, zapytaj
mnie o coś. O cokolwiek!”.
W lodówce Toma Avery’ego można znaleźć karton soku
pomarańczowego, sześć leżących na boku bu-T L R
telek piwa i jedno pęknięte jajko, przyklejone wyciekłym żółtkiem do
plastikowego pojemnika. W szafce ma paczkę otrębów z rodzynkami, ale ani
odrobiny mleka do ich zalania. Ma pół kilo kawy w woreczku, ale brakuje
mu dzbanka do jej zaparzenia. Na półce stoi kilka szklanek, ale nauczył się
już pić sok prosto z pojemnika, a płatki jeść z garści. Tak się przedstawia
jego menu śniadaniowe. Samo zaś śniadanie może wypaść w środku nocy
bądź wczesnym popołudniem, to zależy. Lunch i obiad (hamburger lub stek)
jada poza domem. Wszystkie te nawyki są stosunkowo świeżej daty, tak że
nawet się do nich jeszcze nie przyznaje. Prawdę mówiąc, nosi się z zamiarem
wprowadzenia jakiegoś ładu do swojego życia, wykształcenia zdrowszych
zwyczajów. Potrzebuje jedynie teoretycznego przygotowania, żeby ów
zamiar wcielić w czyn. Wkrótce się do tego zabierze.
Tom pracuje nocami, z wyjątkiem piątków i niedziel, w rozgłośni
radiowej na Pembina Highway. Ob-sługują program we dwóch z reżyserem
dźwięku Tedem Woloschukiem, który czuwa nad całością audycji.
Program nocny z piątku na sobotę prowadzi Lenny Dexter (naprawdę
nazywa się Offenshauer, ale Byczy Bruce, prezes CHOL*, twierdzi, że takie
nazwisko źle się buja na falach eteru). Piątkowa audycja jest odmianą w stylu
country autorskiej audycji Toma „Niteline”, a ogranicza się właściwie do
trucia w kółko o Hanku Wil-liamsie**: jakim był wybitnym nowatorem i
twórczym geniuszem i jaki miał niefart w swej krótkiej karierze.
Piątkowe audycje Lenny’ego mają sporą publiczność, większą niż w dni
powszednie, ale Tom jest rad, że nie musi ich prowadzić. Muzyka country,
ten prymitywny wyciskacz łez, sprawia, że zaczyna się za siebie, nie
wiedzieć czemu, wstydzić. Natomiast w sobotnie noce „Niteline” ustępuje
anteny sportowi: hokejowi i futbolo-wi; aż do świtu podają wyniki i
sprawozdania z meczów, przeplatane z rzadka muzyką pop.
* CHOL. CFRA itd. - to nazwy kodowe kanadyjskich stacji radiowych,
których się nie deszyfruje, ponieważ nic nie znaczą.
** Słynny piosenkarz country (1923-1953), uważany za
najwybitniejszego twórcę tego gatunku.
Tomowi pozostają więc niedziele, poniedziałki, wtorki, środy i czwartki,
od północy do czwartej nad ranem. Dwadzieścia godzin w tygodniu, ale płacą
mu za czterdzieści, i to wcale nieźle. Dostaje pocztę od fa-nów, słuchacze
dzwonią też do niego w trakcie programu. W tym tygodniu, z racji swoich
czterdziestych urodzin, dostał ponad sto sześćdziesiąt pocztówek, przeważnie
od nieznajomych. Wielu mieszkańców Winnipeg zna Toma Avery’ego;
prawdę mówiąc, jest kimś w rodzaju lokalnej sławy. Już trzy razy pisano o
nim w gazetach. „A jaką korzyść ze swojej pracy wynosi pan dla siebie
osobiście, panie Avery?”
Zarabiam nią na życie - zbywa pytających. Naprawdę? Naprawdę. Tak się
składa, że sam jest typem nocnego Marka. Kontakt z ludźmi bardzo go
rajcuje. Czuje, że ma kontakt - jak by to powiedzieć - z pewnym odłamem
społeczeństwa, jego nocnym odłamem. Nie tylko ze świrusami cierpiącymi
na bezsenność, nic podobnego. Masa ludzi nie sypia po nocach: geniusze,
szajbusy, bigoci, kochankowie, dziwacy, bezrobotni, ludzie, którzy dostali od
życia po tyłku, rozmaite zgrywusy, i owszem, tacy też; ludzie sfrustrowani,
przemądrza-li, pijaczkowie; ludzie zatroskani, beztroscy; starcy, którzy nie
potrzebują już snu, to fakt stwierdzony medycz-nie; ludzie w czynnej fazie
choroby; biernie agresywni; ludzie w matni, pechowcy; ludzie zagubieni,
samotni.
Wszyscy oni są absolwentami akademii imienia Mea Culpa. Naprawdę,
to całkiem normalni ludzie, i jest ich od groma. Zwyczajni ludzie - mówi
Tom Avery - tacy sami jak my.
T L R
Rozdział 3
Wyryj te słowa na moim nagrobku
„Pozwól, że posłużę się pewną analogią” - zwracał się często do Fay
Peter Knightly głosem pełnym powagi, rozsądku i głębi brzmienia. Albo:
„pozwól, że zapytam”, albo: „pozwolę sobie zauważyć”.
Wyglądało na to, że nie potrafi się wyzbyć belferskiego tonu. Jego
oficjalny tytuł w centrum etnograficznym, gdzie oboje z Fay pracują, brzmi:
koordynator do spraw nauczania; Peter ma opinię świetnego pra-cownika, co
prawda erudyty, ale poza tym równego, w miarę zdolnego faceta, który lubi
podchodzić do zagadnień z różnych stron. Z asekurancką ostrożnością
według opinii Fay, która nie może pojąć, jak to się dzieje, że dzieciństwo
Carol Shields Republika miłości TOM Jako niemowlę, czyli blisko czterdzieści lat temu, Tom Avery miał dwadzieścia siedem matek. Tak przynajmniej twierdzi.
„Pytaj dalej - błagają jego oczy - wypytuj o szczegóły. Bardzo proszę. Ta chuda płacząca kruszynka, trzy kilogramy delikatnego ciałka, to on, Tom Avery, ma-jący trzy tygodnie. Jego matka była ciężko chora, zapadła na jakiś rodzaj grypy, z której rozwinęło się zapalenie płuc, a potem przyszła depresja, tak że biedaczka pół roku przeleżała w szpitalu. A gdzie się wtedy podziewał jego ojciec? Jaki znowu ojciec? Ba! Ojciec to postać z całkiem innej bajki. Pewna sympatyczna pracownica opieki społecznej popatrzyła na chudego, zniekształconego bobaska (jedna stopka jakoś dziwnie skręcona, chyba krzywica) i zaproponowała: „Oddajcie go pod moją opiekę”. Następnego dnia zainstalowano Toma na wydziale gospodarstwa domowego Uniwersytetu Manitoba. Zaniesiono go wprost do sali McDougala, wydziałowej pracowni ćwiczeń, mieszczącej się w neogeorgiańskim gmachu wzniesionym nad szeroką rzeką Red, i położono w białym emaliowanym łóżeczku. Mały Tom, ćwiczebne niemowlę. Sala McDougala przypominała raj wyposażony w najnowocześniejszą (jak na owe czasy) kuchnię i wbudowane w ściany szafy z drewna drzew owocowych. Ozdabiał ją biegnący wokół sufitu kolonialny gzyms muszelkowaty, a oświetlały ukryte żarówki. Nie brakowało tam niczego - nawet doniczek na parapecie, w któ- rych rosły begonie, geranium, tymianek i ostry jak szydło szczypiorek. W piwnicy mieściła się wykładana kafelkami pralnia, z maglem i pralką firmy Bendix, a na szerokiej galerii na półpiętrze znajdował się skład bielizny, gdzie w przewiązanych różowymi wstążkami równiutkich stosach leżały prześcieradła, poszewki i czyste, pięknie wyprasowane ściereczki kuchenne - ideał ładu i porządku, który najpierw przygnębiał, by następnie T L R zainspirować mieszkanki tego gmachu: dwadzieścia siedem studentek czwartego roku wydziału gospodarstwa domowego. Niejaka Elizabeth French, dr hab. (1900-1976), zajmowała mieszkanie na parterze i w nim to przy-gotowywano rozkład dziennych zajęć, wyznaczano dziewczęta do odkurzania, polerowania sreber, przeglądania i naprawiania prześcieradeł, układania menu, gotowania zupy, zastawiania stołu, układania kwiatów, woskowa-nia podłóg, wywabiania plam - czyli do ćwiczeń w tysiącu i jednej umiejętnościach, które są niezbędne młodym pracownicom opieki społecznej mającym zastąpić matki w domach je pozbawionych; liczba takowych w tamtych gorących powojennych latach niepomiernie wzrosła. Doktor French osobiście prowadziła grupki dziewcząt na galerię pierwszego piętra i
demonstrowała poprawny sposób wytrzepywania ściereczek do kurzu. „Nie jesteśmy tu po to, żeby bawić się w dom, moje panny” - przypominała na codziennych porannych odpra-wach, a słuchało jej, gorliwie potakując, dwadzieścia siedem ślicznotek w sweterkach (Tom Avery miał już na zawsze takimi je zapamiętać), upozowanych niczym piękne posągi w pastelowym salonie doktor French: jedne siedziały skromnie na taboretach i sofie z pracowni Duncana Phyfe’a* lub spoczywały w pozach zachwycająco ponętnych na złocistym dywanie, obciągnąwszy na krągłych kolanach spódnice z tartanu. W ich rozmarzonych spojrzeniach figlarność mieszała się ze szczerością, a podbródki skupionych twarzy opierały się na okrytych koronkami dłoniach. I to jakich dłoniach! Niektóre z nich zdobiły już pierścionki zaręczynowe z diamentowymi oczkami. (Tamte dłonie mają dzisiaj po sześćdziesiąt lat; Tomowi zdarzyło się spotkać w mieście tę i ową z jego dawnych „matek”, miał więc okazję obejrzeć, a nawet uścisnąć z czułością kilka par tych dłoni i wysłuchać wspomnień z dawnych pięknych czasów). * Słynny amerykański stolarz meblowy (1768-1854). (Wszystkie przypisy pochodzą od tłumacza). Bladoperłowe i młode dłonie zanurzały maleńkiego Toma w codziennej kąpieli. („Temperaturę wody sprawdzamy zawsze łokciem, panienki!”.) Te same dłonie zapinały na nim guziczki maleńkich koszulek i śpioszków i zawiązywały buciki. („Tylko nie za mocno, dziewczęta, nie zapominajcie o cyrkulacji krwi dziecka!”.) Szczęśliwy, w czepku urodzony był mały Tom Avery! Przekazywany z rąk do rąk, kołysany, łaskotany, karmiony, podtrzymywany pionowo, żeby mu się odbiło, rozpieszczany, hołubiony, a przy ładnej pogodzie wystawiany na świeże powietrze i promienie słabego światła słonecznego na okres skrupulatnie odmierzanych pięciu minut. („Witamina D, moje panny, witamina słońca!”.) Światło słoneczne i sterylizowane mleko, odcedzone płatki zbożowe, warzywa, jajka na miękko, bana-nowe piure, krem mleczno-jajeczny gotowany w szklanych kokilkach… „Czy dziecko nie ma mokro?” Pieluszkę Toma sprawdzano co godzinę - najbielszą, najpiękniej na świecie złożoną pieluszkę. Rządek tych doskona- łych flanelowych pieluszek powiewał w czystym powietrzu, furkocząc na wietrze i nabierając niezrównanej wonności, na tyłach gmachu McDougala, z dala od trzepanych ściereczek do kurzu. Piastunki Toma ważyły wszystko, co
malec spożywał, podobnie jak wszystko, co wydalał. Jego maleńkie paznokietki obcinano, zapi-sywano wagę ciała, śledzono synchronizację wzrokowo-ruchową, odnotowywano cichutkie oddawanie gazów. Małego Toma noszono na rękach, przekazywano z kolan na kolana, obcałowywano, nacierano oliwką, pudro-wano, szczelnie owijano i - nie bacząc na to, co doktor French miała do powiedzenia na temat psucia dzieci i T L R złych nawyków nabywanych w pierwszym okresie życia - nie pozwalano mu nigdy płakać dłużej niż jedną minutę. Dwadzieścia siedem matek tuliło chłopczyka do swych tkliwych, okrytych swetrami biustów. Były gotowe wszystko dlań poświęcić, oddałyby mleko z własnych piersi, gdyby tylko mogły to uczynić. Najmiększy-mi szczotkami szczotkowały jego nieliczne jedwabiste włoski. Tyle miłości, tyle miłości, mój Boże, już nigdy nie miał zaznać tak bezgranicznej miłości! Opiekunki obsypywały swego pupilka pieszczotliwymi imionami: Tommy, Tomuchna, Maciupek, Słodzieńki, Pysio-Pysio. Kochały go tylko za to, że istniał, nie musiał zasługiwać sobie na ich miłość. Nic dziwnego, że rozkwitał, szczebiocąc radośnie, a jego pulchne, jakby bezkostne członeczki gmerały w powietrzu, zginały się i nabierały siły. Było to najczyściej utrzymane, najszczęśliwsze, najlepiej zadbane, przewietrzone i najczęściej obdarzane uśmiechami niemowlę na zachód od rzeki Red, a mo- że i na całym bożym świecie. Rozdział 1 Zerwanie Zimny wiosenny poranek w dniu Wielkiego Piątku. Trzydziestopięcioletnia Fay McLeod leży w łóżku obok Petera Knightly’ego, mężczyzny, którego już nie kocha. - Szczęśliwego Wielkiego Piątku - mruczy Peter w jej zmierzwione włosy i bliżej przysuwa się pod kocem. Mówi to z lekkim akcentem z Midlands* - co Fay przypomina wymowę pozera, który udaje Anglika - i jednocześnie prawą ręką rozchyla jej uda. Możemy dziś powylegiwać się w łóżku, możemy poleniuchować, oznajmia prawa dłoń Petera, po czym jego kciuk zaczyna poruszać się na boki i mościć wygodnie.
* Centralne hrabstwa Anglii. Jeszcze wczoraj go kochała, a dziś już nie kocha. Nie, wcale nieprawda. Już od jakiegoś czasu zdaje sobie z tego sprawę. Ta świadomość nie daje jej spokoju, wysyła niejasne sygnały. Fay odkryła na przykład, że ostatnio często przegląda się w lustrze, mruży oczy i robi głupie miny, a czasem rano siedzi długo ze zwieszoną głową na brzegu łóżka i drży. Ma ochotę wyszo-rować się szczotką, obciąć włosy, czyścić zęby nitką dopóty, dopóki dziąsła nie zaczną krwawić, kupić sobie brzoskwiniową półhaleczkę z koronkami. Ostatnio aż jęknęła, złapawszy się na tym, że oblicza, jak długo ona i Peter są razem: trzy lata, tysiąc dni! Tego rana ma trudności ze skoncentrowaniem uwagi na manipulacjach kciuka Petera Knightly’ego. Do-T L R tarły jednak do niej słowa kochanka - Wielki Piątek. Święto państwowe. Centrum etnograficzne, gdzie oboje pracują, będzie dziś zamknięte. Trzeba jakoś wypełnić najbliższe dwanaście godzin. Podczas gdy Fay się nad tym zastanawia, kciuk Petera Knightly’ego krąży pracowicie i zmyślnie, muska delikatnie niczym piórko. Musi mu powiedzieć, jeszcze dzisiaj, że między nimi wszystko skończone. Dłużej tego ciągnąć niepodobna, już ją od tego mdli. Czuje pieczenie w brzuchu i wie, że przyczyną nie jest głód czy zgaga, tylko gniewne zakłopotanie. W tym zamęcie uczuć: z jednej strony straty, z drugiej krzywdy, najbardziej doskwiera Fay świadomość, że sama jest sobie winna. Teraz usta Petera przywarły do jej lewego sutka, owiewają go szeptem, pieszczą, muskają językiem. Ach, jakie to dobrze znajome! Miał czas się nauczyć, jak sprawiać jej przyjemność. Nie przerywaj, prosi w duchu Fay, choć wie, że Peter przeniesie się za chwilę do jej prawego sutka. Obowiązkowo. Po sprawiedliwości. Opasuje ramieniem plecy kochanka i wyczuwa dotykiem fragment spierzchniętej skóry. Próbuje skupić się na skojarzeniach, jakie budzi w niej Wielki Piątek. Jej myśli błądzą i krążą leniwie. Czy on wie - zastanawia się, kołysząc się rytmicznie pod Peterem Knightlym - że Wielki Piątek ma korzenie pogańskie? Że to dzień najskrajniejszych przeciwieństw? Nastrój święta miesza się z żałobą. Cierpienie z syto-
ścią. Boleść z radością. Zima z wiosną. Zimno z ciepłem. Czy on wie - rozważa Fay - że w niektórych zabitych deskami zakątkach Anglii cała ludność tego dnia toczy po ulicach wielką bekę piwa, mającą wyobrażać okrwawione łby zwierząt ofiarnych? Fay jest kobietą, którą dręczą informacje, przytłacza wiedza i która stale walczy z pokusą, by przekazywać ją bliźnim. Czy Peter Knightly, jej kochanek od tysiąca zmarnowanych dni, wie o tym, że w niektórych słowiańskich wioskach młodzi mężczyźni robią sobie w Wielki Piątek sikawki z trzciny i oblewają się nawzajem wodą, co ma oczywisty podtekst seksualny? O czym on myśli w tej chwili? Czy w ogóle myśli? Czy na przykład zdaje sobie sprawę ze znaczenia jajek wielkanocnych? Czy można sobie wyobrazić coś bardziej naładowanego symboliką niż jajko, lśniące kruche jajko, przyniesione z kurnika i z nabożeństwem „pisane”? Nie, to nie żołądek ją boli, to serce. Boli za nich dwoje, a także z powodu przemijania czasu. Czy czas nie powinien się sumować w jakąś całość? - O czym ty myślisz, Fay? - dyszy z urazą Peter. - Znów o niebieskich migdałach? Odsuwa się, uwalnia Fay z objęć i wygładza poszewkę na kocu tuż nad jej ramieniem; robi to gestem niemal pojednawczym, ale zdradza go mina, zwarzona i gniewna. „Dlaczego ty musisz zawsze wszystko popsuć?” - pyta oskarżycielsko twarz Petera wychodzącego do łazienki. Choć Fay McLeod nie kocha już Petera Knightly’ego, musi sobie jeszcze odpowiedzieć na pytanie, czy potrafi bez niego żyć, to znaczy sama mieszkać. Ostatecznie ma już trzydzieści pięć lat i powinna wiedzieć to i owo o kompromisach. „Tost - mówi sobie w duchu - jako papierek lakmusowy posłuży mi tost”. Żartuje, oczywiście, obracanie wszystkiego w żart to jedna z jej taktyk obronnych, ale jest i odcień powagi w pytaniu, czy potrafi, stojąc sama w kuchni w sobotni, jakikolwiek zresztą ranek, nacisnąć dźwignię T L R dziesięcioletniego tostera, urządzenia z chromowanej stali i czarnego ebonitu firmy „General Electric”, i patrzeć, jak wyskakuje z niego kromka śniadaniowego tosta? Jedna i tylko jedna. Inne rzeczy potrafi robić samodzielnie. Na przykład podróżować. Zeszłego lata, zbierając legendy o syrenach, przewertowała zbiory kilku amerykańskich bibliotek: w Kalifornii, Teksasie, Bostonie, po czym i przez trzy szczęśliwe tygodnie podróżowała bez bagażu, z jedną tylko walizeczką,
trzema zmianami bielizny i dwoma parami butów. Zachwycała się łatwością, z jaką zamawia się bilety na pojedyncze miejsca w samolocie, a wieczorami wchodziła z rozkoszą do schludnych hotelowych pokoików, wystrzegając się w miarę możności owych pompatycznych łożnic małżeńskich z olbrzymimi napuszonymi kołdrami i pikowanymi zagłówkami. „Prosiłabym o pokój możliwie jak najmniejszy” - zwracała się do kolejnego z wielu hotelowych urzędników, których różniło wszystko, prócz krótko na lato przystrzyżonych włosów, zbyt ciasnych kołnierzyków koszul i usłużnego wyrazu twarzy, a ów spełniał jej prośbę z miną tak szczęśliwą, jakby Fay pochyliła się nad kontu-arem recepcji i czule pogłaskała go po policzku. Zdarzało się, że przyjaźnie pozdrawiały ją małżeństwa z ma- łymi dziećmi na wakacjach, ale przeważnie siedziała samotnie na skraju hotelowego basenu bądź w jadalni z otwartą książką obok talerza. Ludzie spoglądali na nią i uśmiechali się, nie potrafiła rozstrzygnąć: współczująco czy z zazdrością, było jej to zresztą obojętne. Odkryła, że gorączka podróży działa na nią podniecająco. Najbliższego lata ponownie wyjedzie, tym razem do Europy, znowu z powodu swoich syren, na drugie już stypen- dium naukowe, hojniejsze niż pierwsze. Wyjedzie w końcu lipca i spędzi w podróży cztery pracowite tygodnie. Przygotowania do wyjazdu są na ukończeniu, a perspektywa samotnego wojażu raczej powiększa niż psuje jej radość. Oczywiście, Fay boi się samotności, myśli o niej z przerażeniem - zwłaszcza o późnych popołudniach, kiedy dzień przypomina pustą skorupę naczynia, ale ten lęk jej nie paraliżuje, przynajmniej na razie. Potrafi się na przykład wybrać na samotny spacer. Ulica, przy której mieszka, Grosvenor Avenue, należy do starszych, biegnie w szpalerze drzew i wiktoriańskich domów, obecnie przekształconych przeważnie na kamienice czynszowe lub bloki z mieszkaniami własnościowymi, jak to, które dzielą z Peterem Knightlym. Śnieg już prawie zniknął, chodniki są na ogół wolne od lodu, więc Fay lubi w sobotnie popołudnie włożyć dżinsy i zamszową kurtkę i wyjść z domu, mówiąc sobie w duchu: „Ja, Fay McLeod, mam pełne prawo oddychać tym powietrzem i zajmować ten kawałek chodnika”. (Czasem podczas tych spacerów uczepi się jej myśli słowo „samotna”. Fay odpędza je z westchnieniem, dokładając starań, by nie wykrzywiać przy tym ust: samotna, samotność, osamot-nienie, samiuteńka na samotnej przechadzce). Podmuchy wiatru szlifują niebo do połysku w różowobłękitnym odcieniu, a przez tę szklistość prześwituje żółtawe blade słońce. Fay może wedle
własnego upodobania regulować tempo marszu, ostatecznie ma do tego prawo, może do woli oddychać zimnym powietrzem, może, jeśli zechce, wpaść na kawę do kawiarni „Mozart”, może też w każdej chwili wrócić do domu. Idąc, uśmiecha się i skinieniem głowy pozdrawia starsze małżeństwa, truchtających biegaczy, gospodynie domowe obładowane torbami zakupów; czuje za każdym razem, jak więzi, łączące ją ze światem, mocno się napinają. Trudniejsze od samotnych spacerów jest spanie samemu. O tak! - to musi przyznać. Przyswoiła już sobie jednak kilka zachowań przystosowawczych. A co się tyczy seksu, ten w dzisiejszych czasach można mieć na kiwnięcie palcem, w dowolnej ilości, to dziś towar wręcz przygniatająco dostępny. O przyszłość się nie martwiła, wiedziała, że pojawią się w jej życiu inni mężczyźni. W najgorszym razie T L R powinni się pojawić. Pod tym względem miała o sobie dobre mniemanie. Przed Peterem Knightlym przez trzy lata był Nel Merino, doradca inwestycyjny, którego niestety przeniesiono do Ottawy. Do tej pory ogarnia ją czasem żal po straconej miłości do Nela, który, jak słyszała, ma już żonę i trójkę dzieci. Przed Nelem dwa lata żyła z Willym Giffordem, producentem filmów instruktażowych dla przemysłu i domorosłym filozofem - kar- tezjaninem, jak lubił sam siebie określać. Fay może by i za niego wyszła, gdyby nie wyznawał tak sztywnych przekonań politycznych i nie głosił ich w sposób tak męczący. Między Willym a Nelem i między Nelem a Peterem zdarzały jej się krótkie okresy samotnego życia, ale, prawdę mówiąc, nie przypomina sobie, żeby czuła się wtedy samotna. Ma swoją pracę w Państwowym Centrum Badań Etnograficznych, ma przyjaciół, rodzinę (matkę, ojca, brata, siostrę, w dodatku wszystkich pod ręką), ma swoje letnie wyprawy, ma wreszcie swoją książkę o syrenach, którą spodziewa się skończyć w przyszłym roku. Jest bardzo zajęta, nawet zbyt zajęta, jak to sobie stale powtarza, więc perspektywa pustego mieszkania, a nawet pustego łóżka, przejmuje ją jedynie lekkim przestrachem. I to tylko wtedy, kiedy tym zaprząta sobie głowę - w późne popołudnia, gdy spada jej poziom cukru we krwi, a pod sufitem w gabinecie zapalają się lampy. Mimo wszystkich przeciwności wytrwa. Jest o tym przekonana. Cała trudność sprowadza się więc tylko do jednej krótkiej chwili, wplecionej w rutynowe poranne czynności w najprzytulniejszym z pomieszczeń: w kuchni. Peter Knightly, z którym mieszkają razem od trzech lat, parzy kawę (garbiąc się, jak wszyscy wysocy mężczyźni) ze śmiertelnie
poważną miną na pociągłej twarzy; Fay wydaje się ona niemądra, a jednak ma w sobie coś ujmującego. Nakrywa ich mała kopuła domowej swoj-skiej atmosfery i seksualnej niewymuszonej swobody i grzeje z góry błękitnym ciepłem błogiego bezpieczeń- stwa. Peter w skupieniu miele palone ziarna i odmierza odpowiednią ilość wody, a Fay, odwrócona do niego plecami, przygotowuje tosty: wpuszcza kromki chleba z ziaren siedmiu zbóż w bliźniaczo podobne szczeliny, naciska dźwigienkę i czeka na miłe dwukrotne kliknięcie, gdy dźwigienka najpierw wskakuje w długi srebrzy-sty karb, a potem się w nim zatrzaskuje. Ciepłe powietrze z wolna zaczyna się podnosić i owiewa twarz Fay, a odbicie jej postaci przegina się w lustrzanej chromowanej powierzchni (oto kobieta wykonująca zadanie co prawda nieskomplikowane, lecz niezbędne) i w niewidocznym wnętrzu urządzenia, gdzie poszczególne blade cząsteczki chleba rumienią się na kolor złocisty. Fay wyobraża sobie, jak dwie chmury chlebowego zapachu, prostokątne i zwarte, unoszą się i mieszają z aromatem kawy. Tostność tosta, jego podstawowa ziarnista esen-cja. Peter wyjmuje z szafki dwa kubki, gładkie białe porcelanowe przedmioty jak z komiksu, i w kuchence mi-krofalowej podgrzewa mleko w dzbanuszku. W następnej chwili wyskakują z tostera dwa tosty. Wypstryknięcie tych dwóch identycznych kromek nieodmiennie zaskakuje Fay. Wystrzeliwują w górę pięknie zbrązowiałe, symbolicznie (w każdym razie jej zdaniem) względem siebie ustawione i przyprawiają ją każdego ranka o dreszcz nieziemskiego szczęścia. Fay McLeod jest z natury towarzyska. Nieraz się nawet zastanawia - i trochę tym martwi - czy czasem nie nazbyt. Budzi się w niej obawa, że jest być może nadmiernie zależna od sądów innych ludzi, niezdolna do własnego życia wewnętrznego, a jeśli już, to najwyżej przez chwilkę. Kimże ona w ogóle jest? Czy tylko zlepkiem cudzych ocen i wrażeń? Receptorem bodźców zewnętrznych? Spokojnym jeziorem? Myśl cokolwiek przerażająca. T L R Człowiek powinien umieć się cieszyć pożogą zachodu, wodospadem lub kwiatem jako odrębnymi do-znaniami; tysiące razy słyszała to od różnych ludzi i wierzy ich zapewnieniom, choć wątpi, czy sama jest zdolna do podobnych przeżyć. Owszem, lubi zachody słońca, ale nie bardzo wie, co z nimi począć, nie odróżnia jednego od drugiego, nie pobudzają jej do uniesień, nie wyrywają okrzyków zachwytu. Nigdy na przykład nie marzyło
jej się, by w strofy wiersza ująć zachód słońca, bo cóż by mogła napisać? Delikatne odcienie szkarłatu, pomarańczowe wstęgi? Ple, ple, ple. Stawiając czoło światu, potrzebuje kompanii, drugiego człowieka u swojego boku. Czy to nie dlatego - przychodzi jej do głowy - że ma towarzyskich rodziców? Bliźni niezwykle ją ciekawią, nieraz też bywała chwalona za umiejętność wyciągania na zwierzenia nawet bardzo skrytych ponuraków. W jej obecności ludzie stają się swobodni, rozluźnieni. Hannah Webb, dyrektorka centrum etnograficznego, często ją właśnie prosi, by oprowadziła gości po placówce. Fay naprawdę umie docenić to, że czas spędzany w miłym towarzystwie skła-da się niczym teleskopowo chowana luneta, a godzina skraca do długości minuty. Towarzystwo drugiej osoby potrafi ożywić najbardziej nudną robotę i przydać blasku najpospolitszemu zajęciu - jak pójście do restauracji, do kina czy choćby na spacer. Ilekroć jej się zdarza czytać o więźniach politycznych, zamkniętych przez lata w pojedynczych celach, ogarnia ją zdumienie, jak im się udaje zachować zdrowe zmysły. Dobrze wie, że ona sa-ma nie przeżyłaby takiej izolacji. I oto teraz szykuje się do dokonania dramatycznej zmiany w swoim życiu, zmiany, która ją trwoży widmem samotności. Jest sobotni ranek. Jadą z Peterem ich małą niebieską hondą na wielkanocne śniadanie do rodziców Fay. Zegar w samochodzie wskazuje dwunastą czterdzieści pięć; nie przestawili go jeszcze na czas letni. Jadą pustym słonecznym bulwarem i spierają się o naturę czasu. - Zniknęła - mówi Fay. - Godzina po prostu przepadła. To mi przypomina operacje w jamie brzusznej, kiedy wycinają pacjentowi zrakowaciały odcinek, a sąsiednie zespalają i starają się okpić jelita, by nie spostrzegły ubytku. - Niezupełnie się z tobą zgadzam - replikuje Peter tonem słuchacza kursów wieczorowych. - Ta godzina była czystą iluzją, nie nabrała wagi prawdziwej godziny, niczego więc nie usunięto. Powinnaś się starać myśleć o czasie jako o przyrządzie pomiarowym, zwykłym technicznym wynalazku. Masz skłonność do personalizo-wania, Fay. Zresztą po co my w ogóle o tym rozmawiamy? - To porwanie godziny w środku nocy, kiedy wszyscy śpią, odbieram jako rabunek i czuję się osobiście dotknięta. - Aleś się przypięła! - Straszny z ciebie nerwus - stwierdza Fay, nie podnosząc głosu.
- Masz rację. - Peter kwituje tę uwagę z przekąsem, co Fay dodaje otuchy. - Tylko pomyśl - ciągnie - co mógłbyś zrobić z tą godziną, gdybyś ją dostał z powrotem. - Nic szczególnego nie przychodzi jej jednak do głowy. - Na przykład co? - Z głosu Petera znika cierpki ton. - Mógłbyś na przykład… - urywa, żeby wymyślić coś na poczekaniu - mógłbyś zrobić kanapkę z jajkiem smażonym, z całą górą majonezu i wielką szczyptą soli. - Nigdy nie widziałem, żebyś jadła kanapkę ze smażonym jajkiem, Fay. Nigdy! T L R - Więc mógłbyś dłużej pospać i przyśnić sobie kilka dodatkowych snów. Porządnych snów z fazy marzeń sennych, jak wsiadasz do autobusu w samej bieliźnie albo jak odkrywasz w mieszkaniu nowy pokój tam, gdzie dotąd była tylko szafa wnękowa. - Chyba wiesz, co to oznacza. - Co? - Że czujesz się zagubiona. - Och! - Słuchaj, a co do twoich rodziców… Czy powiemy im dzisiaj, czy odłożymy tę niespodziankę na póź- niej? - Jest Wielkanoc, lepiej odłóżmy. - A nie sądzisz, że byłoby lepiej mieć to raz za sobą? - Będzie tam cała rodzina, Peter! Zjawi się nawet Bibbi. - Więc w nadchodzącym tygodniu. Obiecaj mi, że zaraz jutro zadzwonisz do matki. Uważam też, że jedno mi jesteś winna, Fay. - Mianowicie? - Powiesz im, że to twoja decyzja, nie moja. To ty odchodzisz. - Nie nazwałabym tego decyzją w ścisłym tego słowa znaczeniu. - Więc czym, u licha? - Nie odrywa wzroku od pustawej, jak to w niedzielne południe, jezdni przed ma-ską samochodu. - Zabrzmiało to tak, jakbym nagle puknęła się w czoło i podjęła decyzję. - A jak to się odbyło? - Sam powiedziałeś, że czujesz, jakby coś się między nami wypaliło. - Niezupełnie tak się wyraziłem. - Coś w tym rodzaju.
- W każdym razie nie przeciągajmy tego. Jutro rozejrzę się za jakimś pokojem, a potem będziemy musieli postanowić, co z wozem. - I z mieszkaniem. - Racja. Fay zerka z ukosa na Petera, który sunie właśnie spojrzeniem po drutach telefonicznych, a jego czoło marszczy się w podobne równoległe linie. Zastanawia się, o czym on teraz myśli. Jak zaklasyfikować te trzy wspólnie przeżyte lata? Tysiąc dni i nocy, które wkrótce zostaną wymazane - jak ta niedoszła godzina minionej doby, ta piękna płocha godzina, która nigdy nie zaistniała i już nie zaistnieje. - O mój Boże! - krzyknęła do słuchawki matka Fay. Ożywiona, zdyszana, ale naprawdę zmartwiona. Peggy McLeod jest lekarzem ginekologiem, ma prywatny gabinet w centrum handlowym na południu Winnipeg, ale poniedziałki zawsze spędza w domu, poświęcając ten dzień na pranie i sprzątanie po weekendzie. - Ależ oczywiście, że jestem zaskoczona. Oboje z ojcem mieliśmy prawo sądzić… Owszem, zdawaliśmy sobie sprawę, że nie palicie się do tradycyjnego ślubu, naturalnie, ale kiedy postanowiliście kupić mieszkanie, T L R ostatecznie ledwo rok temu… półtora, niech będzie… sądziliśmy, że to jednak coś znaczy, jakieś zobowiązanie, zresztą sama tak to wtedy określałaś, pamiętasz?… w każdym razie jakoś podobnie. Fay, wiem, że młodzi w dzisiejszych czasach inaczej do tych spraw podchodzą, ale czy zdajesz sobie sprawę, że wasze mieszkanie kosztowało więcej niż nasz obszerny bądź co bądź dom? Dobrze, zgoda, to rzecz drugorzędna. Chciałam tylko powiedzieć, że nie sądziliśmy, że ty i Peter traktujecie ten zakup wyłącznie jako lokatę kapitału, myśleliśmy, że… no cóż, że się ustatkujecie. Człowiek dojrzewa z wiekiem do stabilizacji. Nie przenosi się bez ustanku z miejsca na miejsce i nie zmienia bez końca partnerów, podejmuje jakieś zobowiązania, co nie oznacza, broń Boże, byśmy życzyli sobie, abyś związała się z kimś, do kogo nie masz całkowitego zaufania, ale przecież ty i Peter wydawaliście się tacy… tacy szczęśliwi, zapatrzeni w siebie. Mój Boże, między dwojgiem ludzi zdarzają się czasem okresy ochłodzenia uczuć, wiem o tym, ale później zwykle wszystko wraca do normy, oczywiście jeśli nie doszło do jakichś głębszych rozdźwięków nie do naprawienia. Należy być przygotowanym na to, że czasem pojawią się między wami jakieś zgrzyty. Naturalnie, jeśli kryzys tylko do tego się ogranicza. Ale ty i Peter… zawsze sądziłam, że wy
dwoje po prostu… weźmy choćby wczoraj, kiedy nakładał ci bitą śmietanę na placek, mam na myśli te wasze przekomarzanki, no wiesz… No i wreszcie myśleliśmy z tatą, że poczujecie w końcu potrzebę założenia rodziny, przecież oboje tak przepadacie za dziećmi, a nie masz pojęcia, Fay, jaka to różnica, kiedy się ma własne, kocha się je bez porównania bardziej niż cudze. Ludzie zwykle nie mogą wyjść ze zdumienia, gdy odkrywają, ile miłości w sobie mieszczą. Młode matki zawsze mi to powtarzają. Mówią, że w gruncie rzeczy zakochują się we własnych dzieciach. Zakochują - tak to określają, i ja im wierzę. Wiem, bo sama to tak odczuwałam, więc po prostu mi żal, gdy sobie pomyślę, że ciebie to może ominąć, choć z drugiej strony wiem - naprawdę, wierz mi - że prowadzisz życie w pełni satysfakcjonujące. I to pod wieloma względami. Możesz robić, na co masz ochotę, jesteś panią samej siebie, ale nie zapominaj, córuś, że człowiek powinien mieć w życiu jakąś ostoję, należeć do kogoś, do rodziny, nie żyje się tylko dla siebie. Mój Boże, skarbie, trudno mi to jakoś wyrazić, po prostu mam nadzieję, oboje z tatą mamy taką nadzieję, że wiesz, co robisz - to wszystko. Kilka lat temu niejaki Morris Kroger podarował Fay małą eskimoską rzeźbę, wykonaną z doskonale wypolerowanego szarego steatytu, figurkę syreny. Tłustawa i pogodna, spoczywa na boku, podpierając się na łokciu grubego mięsistego ramienia, i unosi szczątkowy ogon w geście impertynenckiego chlaśnięcia. Posążek waży około ćwierci kilograma i przyjemnie wypełnia dłoń, gdy się go weźmie do ręki. Fay trzyma syrenkę na podłużnym dębowym stoliku do kawy, obok sterty pism i kwitnącego kaktusa. Morrisa Krogera poznała na koktajlu przed jakąś baletową premierą. Zderzył się z nią, przeprosił i przedstawił. Niezgrabiarz, choć gościł w świątyni tańca. Było lato. Spędzili potem ze sobą tydzień pod namiotem nad Clear Lake. (To było po Nelu, a przed Peterem). Oboje cierpieli nieznośnie z powodu ukąszeń komarów, które tamtego roku wyjątkowo dawały się we znaki, więc Fay - z płynem na komary we włosach, w małżowinach uszu i na stawach kończyn - była z początku przekonana, że to właśnie plaga tych owadów uczyniła Morrisa impotentem. Noc po nocy zmagał się ze swą słabością na wyboistym śliskim dmuchanym materacu. Dyszał chrapliwie, przejmując Fay lękiem, ostatniej zaś wspólnej nocy nad jeziorem wybuchnął zdławionym szlochem. Jakaś skaza psychiczna a nieuleczalna, mająca związek z jego rodzicami, pozbawiła go męskiej potencji. Nazajutrz, milcząc całą drogę,
wrócili do Winnipeg, T L R dwie godziny na rozprażonej autostradzie, a w dwa tygodnie później Morris przysłał pocztą tę kamienną syrenę. Fay pamięta, jak ostrożnie otwierała paczkę, jakby mogła mieścić bombę albo coś równie groźnego, tymczasem pakunek zawierał jedynie tę rzeźbioną kobiecą figurkę z kusym frywolnym ogonem. „Nie spenetrowana” - to słowo nasunęło się Fay i niczym sztyletem ukłuło ją ostrzem subtelnej aluzji. Przynosiło oskarżenie. Nonsens, co za paranoiczna myśl, to był tylko prezent! Fay ustaliła później, znacznie później, że figurkę wyrzeźbiono w Cape Dorset wkrótce po pokazie w tamtejszym domu kultury hollywoodzkiego filmu „Plusk! “, ironia zaś tego faktu znacznie zwiększyła sympatię Fay do posążka. Uśmiech malujący się na obliczu syreny czynił ją wyjątkową. Fay odnalazła dotąd tylko jedną śmiejącą się syrenę - małą figurkę widniejącą na pewnym niemieckim fresku z czternastego wieku. Miała zresztą nadzieję, że ujrzy ją tego lata na własne oczy, gdy zawędruje do Augsburga, i sfotografuje z myślą o swojej książce. Morris Kroger sprzedał rodzinną firmę i przeniósł się na Florydę. Ktoś powiedział Fay, że wycofał się z interesów i pędzi żywot rentiera. W jego wieku! Fay myśli o nim może raz do roku. Zwykle w porze komarzej plagi. Nie dłużej niż pięć minut. Twarz Petera Knightly’ego, pochylającego się nad szufladą mieszczącą jego skarpetki, jest zbyt pociągła i gapiowata, by dało się ją kochać, do tego zachmurzona, z obwisłą wargą; nie jest to twarz człowieka, z którym warto by spędzić życie. Fay współczuje temu trzydziestosiedmioletniemu mężczyźnie, który w sposób tak komiczny waha się, czy wybrać kolor brązowy czy czarny. Wpatruje się w kłębuszki czystych skarpetek, po czym trąca je długim belferskim palcem. Tym samym palcem mnie trącał - myśli Fay - która leży w łóżku z głową na poduszce i szeroko otwartymi oczami przygląda się ze smutkiem Peterowi Knightly’emu. Od paru dni czuje doń nieokreśloną niechęć. Ciało kochanka przypomina jej blady podłużny pęcherz, bezbarwny, zimny i porośnięty szczeciną. Wpada w przygnębienie, ilekroć otwiera szafę i widzi jego marynarki i swetry, przeważnie wypchane na łokciach, ocierające się o jej gładkie bluzki. Patrząc na niego, czuje wyraź-
nie, jak jej myśli posępnieją. Ile razy zaś otworzy usta, ma wrażenie, jakby nakłuwała jego niewinność odętą niczym purchawka. Nieraz już próbowała zlokalizować punkt, w którym skoncentrowana jest słabość jego charakteru. Może w tych zmarszczkach w kącikach zaciśniętych po angielsku ust? Może w rozwichrzonych, podobnych do piór, bo zarazem tępych i miękkich, grubych rudawych włosach? Och, czemu on ją nieustannie prowokuje, czemu podtyka jej pod nos swoje serce miękkie, niczym z gąbki, jakby ją zapraszał, żeby w nie waliła? Rozgryzła go, przejrzała. Nareszcie to on może składać na nią winę, nareszcie to jej ma być przykro; on może chodzić nachmurzony, a ona ma czuć się winna. Właściwie taki stan trwa już od trzech lat. Choćby powiedział coś najzwyklejszego i z gruntu obojętnego, ona zaraz na niego napada, żeby obnażyć jedno z jego dziecinnych, niewzruszonych przekonań. Czy postępowałaby tak, gdyby go naprawdę kochała? Nie sądzi. Pamięta oklepane powiedzenie: Kto się zakochał, ten się już odkochał. Może chodzi tylko o to, o rzecz tak banalną i niewinną? …Miłość jest samolubna. Miłość jest niebezpieczna, niepraktyczna, rozrzutna. Kiedy się zakochujemy, to jakbyśmy przykładali sobie pistolet do skroni. Miłość przyczynia nam bólu, robi z nas głupców, skazuje na T L R wieczne czekanie. Poraża nas, powala, zapowiada poważną chorobę, sama jest groźną chorobą. Te stwierdzenia nie dotyczą jednak rodziców Fay. Państwo McLeod mieszkają w wielkim starym domu na Ash Avenue i wieczorami, leżąc w łóżku, czytają sobie nawzajem. Richard McLeod czyta Peggy McLeod sążniste artykuły o produkcji azbestu, a Peggy Richardowi fragmenty powieści, partie z dzieł P. D. James, z opisami Oksfordu, Londynu czy wybrzeża w Devon. Obojga łączy upodobanie do żartów, subtelnych wywodów etymologicznych i tropienia osobliwości językowych; w każdy środowy wieczór zasiadają do brydża z przyjaciółmi, Johnem i Muriel Brewmasterami, którzy żyją w stadle małżeńskim jeszcze dłużej niż oni, bo lat czterdzieści trzy. Po wyjściu Brewmasterów omawiają poszczególne rozdania, biadają nad pechem, jaki ich trapił, bądź wychwalają szczęście, jakie im sprzyjało. Mają zwyczaj obdarzać się nawzajem prezentami, co prawda tylko na Boże Narodzenie i na urodziny, obowiązuje ich przy tym umowa, że nie mogą to być pod żadnym pozorem rzeczy przydatne w domu. Żadne więc na przykład kuchenki mikrofalowe, krajalnice i temu podobne artykuły gospodarstwa domowego nie wchodzą w rachubę. Mogą sobie
natomiast ofiarowywać części garderoby - bądź to wełniane, zrobione na drutach, bądź jedwabne. Również perfumy, torby podróżne, zegarki na rękę, a także rozmaite luksusowe drobiazgi, jak na przykład bilety do Nowego Jorku. Oboje uwielbiają wy-jazdy do Nowego Jorku na najnowsze przedstawienia teatralne i musicale. Na rocznicę ślubu - pobrali się przed trzydziestoma dziewięcioma laty, jesienią będzie czterdzieści - nie obdarowują się jednak prezentami. Sami są dla siebie najlepszym podarunkiem. Matka Fay tak to nawet kiedyś dosłownie i publicznie określiła. Są dla siebie nawzajem najpiękniejszym darem. Rozdział 2 Początek Jak na człowieka piastowanego przez dwadzieścia siedem matek, Tom Avery jest jednostką zdumiewająco lękową. Dobijając czterdziestki, żywi nieokreślony, nieracjonalny lęk przed: małymi dziećmi, żądlącymi owadami, owczarkami niemieckimi, akupunkturą, formularzami podatkowymi, ulicznymi kaznodziejami, pu-blicznymi telefonami, twarożkiem wiejskim i wiekiem zgrzybiałym. Odczuwa ponadto gwałtowny, całkiem już jawny strach przed piątkowymi wieczorami, gdyż nie wie, co począć z owymi zawrotnymi szyderczymi i uparcie cyklicznymi otchłaniami wolnego czasu - jak je oswoić, wypełnić, spożytkować, zabić. Uczyniłby wszystko, byle jakoś ominąć piątkowy wieczór. Piątkowe wieczory żądają nakładów na zbytki. Są tradycyjną porą rozrywek (też coś!). No cóż, w każdym razie nie dzisiaj. Dziś wieczorem Tom siedzi samotnie w swym mieszkaniu na Grosvenor Avenue, popija piwo, przegląda prasę i oddaje się mrocznym, smutnym refleksjom nad własnym życiem. Przed jedenastą leży już w łóżku i śpi snem sprawiedliwego; udało mu się jakoś zabić kolejny piątkowy wieczór. Dlaczego tak usilnie, do tego najchętniej publicznie, próbujemy się oczyścić ze swych grzeszków? Tom zastanawia się nad tą kwestią, wyruszając na swą cotygodniową ośmiokilometrową przebieżkę po T L R Wellington Crescent. Zaniedbał się, świadczy o tym choćby ten wałeczek tłuszczu na brzuchu. Na domiar złego dokucza mu lekki piwny kac, trujące
opary podnoszą się z bulgotem z trzewi i gniotą od spodu płuca. Ciepłe gazy uchodzą z jego ciała górnym i dolnym otworem, przyprawiając Toma o rumieniec wstydu, toteż niezwykle jest rad, że samotnie truchta ulicą. Swoje nerki widzi oczyma wyobraźni jako małe twarde pastylki, drażetki owocowe w słodkiej polewie. Piękny widok, nie ma co. Jest sobotni ranek, ostatnia sobota przed jego czterdziestymi urodzinami. Przebiega obok budowli, która była niegdyś rezydencją Richardsonów, a teraz została podzielona na trzy osobne części. Drepcze obok ciemnego, pokrytego szlachetnym tynkiem budynku z wojskowymi insygniami nad drzwiami, obok kępy bezlist-nych krzaków, obok synagogi, w której modli się właśnie grupka mężczyzn. Dzień jest zimny, powietrze przenika jesienna wilgoć. Tom zbliża się do mostu. Czekając na lukę w sznurze samochodów jadących Academy Road, drepcze w miejscu na krawężniku, żeby utrzymać rytm biegu. W tym miejscu ruch nie słabnie ani na minutę. Okazja do odsapki. Tom uprawia jogging od dwóch lat, odkąd uprawomocnił się jego wyrok rozwodowy. Zapytaj go o to, a chętnie ci opowie. To jedna z opowiastek, jakie lubi snuć. A więc tak: papiery przyszły w sobotę rano, rozumiesz. Przysłali je przez gońca, doręczone za pokwitowaniem, ciężkie prawnicze dokumenty w kopercie solidnie oklejonej skoczem. Proszę, to dla pana. Mały prezencik na dzień dobry. Aż się prosiło, żeby jakoś uczcić podobne wydarzenie, tylko czym? Obżarstwem, pijaństwem, rozpustą? Trudno mu się było zdecydować, zresztą, prawdę mówiąc, okazje mu się podówczas raczej nie nastręczały. Wprowadził się właśnie do swojego dziadowskiego (określenie jego matki) mieszkania na Grosvenor bez mebli, bez żadnych sprzętów, jedynie z prysznicem, kurkami i kranem, nawet bez plastikowej zasłonki wokół prysznica, żeby miał się czym rano zasłonić. Nadejście dokumentów rozwodowych sprawiło, że porwała go chęć, by wystrzelić w przestrzeń pod postacią obiektu o aerodynamicznym kształcie. Prócz biegu żadna inna forma spełnienia tej zachcianki nie przyszła mu jakoś do głowy. W stojącym w kącie salonu kartonowym pudle miał cały potrzebny ekwipunek: adidasy za czterysta dolarów i biało-niebieski dres. Dostał te rzeczy w prezencie świątecznym od Suzanne - kiepski żart, swoją drogą - na ich ostatnie wspólne Boże Narodzenie i nigdy do-tąd nie włożył. No cóż, nie był dotąd gotów. Teraz wreszcie dojrzał.
I tak się zrodziła tradycja sobotnich porannych przebieżek. Tom serdecznie joggingu nie cierpi. Przebiera nogami, wysapując gniewnie pod nosem groteskowe ozdobniki języka codziennego, takie jak: „pieprzę”, „pierdolę”, „kurwa mać”, „zasrany głupol” - co mu zresztą pomaga, dodaje sił. Jest już kwiecień, tydzień po Wielkanocy, a w powietrzu wciąż czuje się ziąb. Parszywy klimat! Po diabła on tu w ogóle siedzi? Bóg raczy wiedzieć. Wiatr dmucha Tomowi prosto w twarz ziarenkami żwiru, które wpadają mu do oczu, do ust i do nosa. Wyprzedza go galopem jakiś starszawy łysol, dyszący jak miech, ale rozwijający wcale niezłą prędkość. Chryste Panie! Tom również się w końcu rozkręca. Wdech, wydech, licz oddechy, to pomaga. Myśl o tym, jak stopy układają się na chodniku, najpierw pięta, potem ruchem kolebkowym na palce, wyobrażaj to sobie bez przerwy. Teraz się uśmiecha, jak ten twardziel z reklamy piwa. Uśmiech, promienny uśmiech w przejrzystym dnie kufla. Teraz jest gorylem, mlask, mlask, mlask, ramiona bujają się szeroko. Do bani! Teraz jest bohaterem z powieści Camusa, zagubioną w świecie niekochaną jednostką. Ten wyraz oczu, ten egzystencjalny szarm, T L R postać dziurawa jak szwajcarski ser. Pomyśl o gorącej kawie, myśl o tym, że jeszcze trochę, a będziesz miał to cholerne ganianie z głowy na cały następny tydzień. Wbiega do parku. Za kilka minut będzie mógł wreszcie zawrócić w stronę domu. Po diabła się w ogóle tak męczy, co mu przeszkadza ta fałdka tłuszczu na brzuchu? Za trzy dni kończy czterdzieści lat. A gdyby tak - rzucić to wszystko? Niedługo i tak pochłonie go pustka wszechświata. Boże ratuj! Wstyd, jak żałosne są jego osiągnięcia na tym padole. Nie w tym miejscu pragnął się znaleźć, dobijając czterdziestki, nie spodziewał się, że będzie dymał po żwirowej alejce w zimny wietrzny dzień, z rozpaloną klatką piersiową i roztrzęsionym tył- kiem. Przebiega przez bramę parku, biegnie znowu po Wellington Crescent, obok tych kolosalnych idiotycz-nych domiszcz (ogrzanie takich stodół musi kosztować fortunę), ponownie obok synagogi, wzdłuż ciernistych żywopłotów, wzdłuż tych nowych bloków z mieszkaniami własnościowymi. Chryste, to już lita ściana, prawie nie widać rzeki, stawiają te pudła i stawiają, jedno za drugim. Teraz w prawo w Grosvenor i za chwilę dom, ceglany budynek, brudne
bezlistne krzaki, jeszcze bez pąków. Windy nie ma, wykładane kafelkami stopnie z plamami wilgoci, trzy małe pokoiki na drugim piętrze, gdzie nikt na niego nie czeka. Suzanne, była żona Toma, wyszła niedawno za mąż, co uwolniło ich wspólnych przyjaciół od mąk roz-dwojonej lojalności. Od dnia jej ślubu, dziewiętnastego lutego, Tom bywa przez nich coraz częściej zapraszany, właściwie licho wie czemu. Czyżby poczciwa Suze aż tak awansowała - bądź spadła - na skali towarzyskiej wziętości? Czy może raczej fakt, iż była żona Toma związała się tak jawnym, powtórnym już węzłem, tym bardziej uwypuklił j e g o samotność? Nowy mąż Suzanne to rozwodnik po pięćdziesiątce, do tego majętny. Nazywa się Gregor Heilbrun; jego nazwisko wydaje się Tomowi cokolwiek fałszywe, za krótkie lub za ozdobne, w każdym razie jakieś „zanadto”. Gregor ma szerokie bary i kobiece biodra. Nosi granatowe marynarki, które załamują się na tych biodrach wstydliwymi fałdami, a chodząc, kręci kuprem niczym kaczor, zgoła nie jak paw. Zaproszony na skromną ceremonię ślubną w sobotnie popołudnie w kościele Knox Church na Broadwayu - taki ślub na chybcika, wci- śnięty między dwa pełnowymiarowe weselne nabożeństwa - Tom zaobserwował ów kaczy chód Heilbruna z uczuciem niekłamanej satysfakcji. Zauważył również i to, że cienkie bezbarwne włosy opadają Gregorowi nie- chlujnie na uszy. Niektórzy mężczyźni nie powinni w ogóle chodzić do fryzjera. Nie powinni też nosić grana-towych marynarek, choćby nie wiedzieć jak drogich. Gregor wykłada ekonomię na Uniwersytecie Winnipeg; napisał książkę o teorii marksistowskiej i współczesnym rynku, udowadniając, że to w gruncie rzeczy jedno i to samo. Jego majątek pochodzi z rodzinnej firmy futrzarskiej i z hazardu. Facet ma podobno niebywały fart: wystarczy, że dwa razy w roku wyskoczy do Vegas, i wraca z nabitą kabzą. Wcześniej starzy przyjaciele zapraszali Toma przeważnie na sobotnie kolacyjki, ostatnio zaś mają zwyczaj zapraszać go na niedziele i wpasowywać w drugie śniadania, lunche, pikniki i tym podobne rodzinne okazje. Tom nie skarży się z powodu tej zmiany, jedynie ją odnotowuje. Ba, co ma robić. Zaobserwował ponadto, że on sam z kolei zaczął kupować gospodarzom większe pudełka czekoladek i droższe wina. Wzniósł się o szczebel wyżej w kategorii ofiarodawców, choć nie potrafiłby dokładnie określić, kiedy się to właściwie doko-T L R nało. Stać go na takie wydatki, toteż i z tego powodu się nie skarży,
zaczynają go tylko dręczyć wątpliwości, czy aby nie wkupuje się w łaski, wręcz nie wciska znajomym łapówek, woli więc nie myśleć o konsekwencjach takich przebłagalnych ofiar w postaci słodyczy lub zamorskich win. Przyjmując zaproszenia przyjaciół, wie ponadto z grubsza, co go czeka w ich domach: przygnębiający harmider i zgiełk cudzego małżeństwa, popo- łudnia spędzane na staraniach, by wyjść na swojego chłopa, drapanie cudzych psów za uszami, ewentualnie jakieś gry i zabawy na świeżym powietrzu, nieodzownie zaś jedno lub dwoje śliniących się niemowląt, zdepo- nowanych na jego kolanach. Rad by okazać serce dzieciom swych przyjaciół, wejść w rolę dobrego wujcia, jakiego by sobie niechybnie życzyli dla swych pociech, lecz to zadanie ponad jego siły. W gruncie rzeczy poję- cia nie ma, jak oni sami sobie radzą z nieustannym płaczem, smrodem pieluch i dzikim chaosem, jaki tworzą dzieci. Dzisiaj wybiera się do Chandlerów na tradycyjny u nich gofrowy lunch. Jest pierwsza po południu, Harvard Avenue, przyjemny spacerek, góra dziesięć minut od niego z Grosvenor. Tom już sobie wyobraża, jak syrop klonowy cieknie na obrus wąziutką strużką, rozlewającą się następnie w jezioro, w które pakuje tłuste paluchy ten wstrętny bachor Chrissie, a Liz w ogóle na to nie reaguje, zachowuje niewzruszony spokój, nie zrywa się, nie leci po mokrą ścierkę, siedzi i uśmiecha się tolerancyjnie, co najwyżej na lepkim rozlewisku po- łoży serwetkę. Gene, pan na gofrownicy, zasiada u szczytu stołu i promienieje szczęściem. Gors jego koszuli ozdabia rzucająca się w oczy tłusta plama z masła. Nieładnie, że myśli w ten sposób o ognisku domowym przyjaciół. Tom postanowił z rana, że zaniesie im tulipany. To już wiosna - stwierdza - rozglądając się wokół. Istotnie, od wczoraj temperatura podskoczyła o kilka stopni. Nad ulicą wisi słodkawa mgiełka, a żywopłot przed domem okrył się zielenią. Karagana, ta jest zawsze pierwsza. Można by sądzić, że wiosna wybuchła w ciągu jednej nocy. Sklep sieci Safeway na rogu otwierają w niedzielę w południe, wpadnie tam i kupi z tuzin tulipanów, co wyniesie niecałe dziesięć dolarów. Ostatnio zawsze kupuje kwiaty w sklepach Safewaya. (Kwiaciarnie w śródmieściu niemiłosiernie zdzierają z człowieka skórę, w ogóle przestał tam zaglądać). Nawet kwiaty, jakie posłał Suzanne i Gregorowi w dniu ich ślubu,
pochodziły z plastikowego wiadra przy kasie u Safewaya. Kutwa - orzekłaby Suzanne, gdyby wiedziała, gdzie je kupił, choć pewnie się domyśliła. Tom zawinął kwiaty w papier i podrzucił je rano z lakoniczną kartką: „Wszystkiego naj, naj”. „Posłałeś kwiaty byłej żonie, stary!”. - stwierdził nazajutrz po ślubie, zwracając się do swojego odbicia w lustrze. Niewiarygodne! Golił się ostrożnie, ze szczególną uwagą obchodząc się z dołeczkiem w brodzie. Pianka pachniała kojąco niczym kantalupa. - Czy dobrze zrobiłem? - zapytał na głos. - Ty świrusie, zakuta pało, weź ty się lepiej w garść, kretynie! Między północą a czwartą nad ranem wujcio Tom Avery rozjaśnia mroki nocy cierpiącym na bezsenność przedstawicielom klasy średniej miasta Winnipeg; członkowie tej nacji co noc spędzają bezsenne godziny, słuchając programu wujaszka Toma, zadziwiająco zaś pokaźna ich liczba dzwoni do niego z najróżniejszymi prośbami. Tom doskonale wie, czego im potrzeba. Pragną się wyciszyć, chcą się trochę zdrzemnąć, żeby zerwać się rano skoro świt i móc stawić czoło trudom i znojom powszedniego dnia. Chcą takiej muzyki, która T L R płynie prosto z serca. Obchodzi ich tylko nostalgia, tylko na smucenie są otwarci. Do tego szczypta paplaniny wujaszka Toma w przerwach dla podtrzymania intymnego nastroju, z głodnymi kawałkami kataryniarskiego mistycyzmu: „Hej, jesteście tam, kochani? Tylko wy, ja i noc, prawda? Zaostrzmy sobie pamięć szczyptą Mela Tormé, przyjaciele”. „Mel Tormé, czyś ty zwariował?! Za kogo ty mnie masz?” „No, tylko jeden krótki nume- rek, kochani, jeden tyci niuszek. Nazywano go kiedyś Aksamitną Mgłą. Gość miał pajęczynę w gardle. Był kiedyś dobry, był kiedyś naprawdę dobry. Nadal jest niekiepski”. „Chcesz mi wcisnąć, kurwa, że ten mamut wciąż chodzi po świecie?” „Hola, wolnego, jesteśmy na antenie! Czy mamy następny telefon?” Pijany, zaczepny głos. Niewyparzona gęba. Byle znowu nie ten nachalnik. Upiera się, że Aksamitną Mgłą nazywano w istocie jedynego i niepowtarzalnego Vaughna Monroe’ego. - „Pamiętasz? «Dance Ballerina Dance» i inne wielkie przeboje. Nie masz tam czegoś Vaughna Monroe’ego? No tak, boję się, że jesteś na to za młody. Powinieneś się cofnąć do lat naprawdę nastrojowych, do późnych pięćdziesiątych albo jeszcze dalej, do wczesnych pięćdziesiątych, potem muzyka zeszła na psy, jeśli chcesz wiedzieć”. Prędzej, zdejmij tego typka z anteny! „Beatlesi do tego doprowadzili, załatwili nas na cacy,
wywrócili wszystko do góry nogami, spierdzielili. Zamordowali prawdziwą muzykę, zrobili nas w jajo”… Kiedyś zadzwoniła do radia Suzanne. Byli jeszcze razem, choć ich małżeństwo wisiało już na włosku. Nie przedstawiła się, ale Tom oczywiście poznał ją od razu. Poprosiła o piosenkę Sinatry „The lady is a tramp”. Toma przebiegły ciarki. Poczuł, że się dusi, zabrakło mu tchu, zdołał jednak podnieść palec i dać znak Tedowi Woloschukowi, żeby szybko puścił taśmę, po czym oddał głos staremu smutasowi. Słuchając ckliwych górnolotnych słów, ślizgających się po powierzchni świetnej - trzeba przyznać - aranżacji, Tom zastanawiał się nad dystansem, jaki dzieli jego i Suzanne. Mantykowała jak zwykle do późnej nocy, trzy kilometry dalej po przeciwnej stronie miasta, na drugim brzegu rzeki, w ich mieszkaniu na Assiniboine Avenue. Ubrana w kusą koszulkę nocną siedziała prawdopodobnie na łóżku, obok niej na prześcieradle peł- na filiżanka pomarańczowej herbaty, która groziła w każdej chwili wywrotką - Suzanne jednak do tego nie dopuści, zanadto dba o porządek. Zbliżenia z nią przypominały pieszczoty z pulchnym, pluszowym, pozbawio- nym mięśni, wypchanym misiem. W ciągu czterech lat małżeństwa ani razu nie okazali sobie głębszej sympatii, bardziej po ludzku wiążącej; sfera ich intymności ograniczała się właściwie do dyskusji, jakie wiedli na temat łóżka, z którego Suzanne prawie nie wychodziła: albo siedziała wyprostowana na materacu i malowała paznokcie, albo leżąc na brzuchu czytała rozmaite czasopisma, albo spała do późna, a potem przynosiła do wygrzane-go skotłowanego wyrka talerz z tostami i na powrót zagrzebywała się w pościeli. Twierdziła, że łóżko ją rozle-niwia, właściwie sama nie wiedziała dlaczego. Oboje tracili w nim masę energii; rano wylegiwali się zwykle do późna, niemal do południa, po czym wszystko, nawet zwykła rozmowa, stawało się naraz nazbyt kłopotliwe. Tak wielki problem stanowiło dla nich łóżko. Skończyło się na tym, że Tom chodził stale jak struty. Przypominał palmę kokosową gotową do otrzą- śnięcia. „Zapytaj mnie o cokolwiek - miał ochotę błagać, wróciwszy tamtej nocy do domu. - Zapytaj mnie, o czym myślę, czego pragnę, co mnie gryzie, dlaczego stałem się taki zgaszony i zdechły. Rzuć się na mnie, gryź, ale nie dzwoń po czterech latach małżeństwa do radia, gdzie zarabiam na
życie, i nie proś mnie o jakiś utwór Franka Sinatry. Na litość boską, zapytaj mnie o coś. O cokolwiek!”. W lodówce Toma Avery’ego można znaleźć karton soku pomarańczowego, sześć leżących na boku bu-T L R telek piwa i jedno pęknięte jajko, przyklejone wyciekłym żółtkiem do plastikowego pojemnika. W szafce ma paczkę otrębów z rodzynkami, ale ani odrobiny mleka do ich zalania. Ma pół kilo kawy w woreczku, ale brakuje mu dzbanka do jej zaparzenia. Na półce stoi kilka szklanek, ale nauczył się już pić sok prosto z pojemnika, a płatki jeść z garści. Tak się przedstawia jego menu śniadaniowe. Samo zaś śniadanie może wypaść w środku nocy bądź wczesnym popołudniem, to zależy. Lunch i obiad (hamburger lub stek) jada poza domem. Wszystkie te nawyki są stosunkowo świeżej daty, tak że nawet się do nich jeszcze nie przyznaje. Prawdę mówiąc, nosi się z zamiarem wprowadzenia jakiegoś ładu do swojego życia, wykształcenia zdrowszych zwyczajów. Potrzebuje jedynie teoretycznego przygotowania, żeby ów zamiar wcielić w czyn. Wkrótce się do tego zabierze. Tom pracuje nocami, z wyjątkiem piątków i niedziel, w rozgłośni radiowej na Pembina Highway. Ob-sługują program we dwóch z reżyserem dźwięku Tedem Woloschukiem, który czuwa nad całością audycji. Program nocny z piątku na sobotę prowadzi Lenny Dexter (naprawdę nazywa się Offenshauer, ale Byczy Bruce, prezes CHOL*, twierdzi, że takie nazwisko źle się buja na falach eteru). Piątkowa audycja jest odmianą w stylu country autorskiej audycji Toma „Niteline”, a ogranicza się właściwie do trucia w kółko o Hanku Wil-liamsie**: jakim był wybitnym nowatorem i twórczym geniuszem i jaki miał niefart w swej krótkiej karierze. Piątkowe audycje Lenny’ego mają sporą publiczność, większą niż w dni powszednie, ale Tom jest rad, że nie musi ich prowadzić. Muzyka country, ten prymitywny wyciskacz łez, sprawia, że zaczyna się za siebie, nie wiedzieć czemu, wstydzić. Natomiast w sobotnie noce „Niteline” ustępuje anteny sportowi: hokejowi i futbolo-wi; aż do świtu podają wyniki i sprawozdania z meczów, przeplatane z rzadka muzyką pop. * CHOL. CFRA itd. - to nazwy kodowe kanadyjskich stacji radiowych, których się nie deszyfruje, ponieważ nic nie znaczą. ** Słynny piosenkarz country (1923-1953), uważany za najwybitniejszego twórcę tego gatunku.
Tomowi pozostają więc niedziele, poniedziałki, wtorki, środy i czwartki, od północy do czwartej nad ranem. Dwadzieścia godzin w tygodniu, ale płacą mu za czterdzieści, i to wcale nieźle. Dostaje pocztę od fa-nów, słuchacze dzwonią też do niego w trakcie programu. W tym tygodniu, z racji swoich czterdziestych urodzin, dostał ponad sto sześćdziesiąt pocztówek, przeważnie od nieznajomych. Wielu mieszkańców Winnipeg zna Toma Avery’ego; prawdę mówiąc, jest kimś w rodzaju lokalnej sławy. Już trzy razy pisano o nim w gazetach. „A jaką korzyść ze swojej pracy wynosi pan dla siebie osobiście, panie Avery?” Zarabiam nią na życie - zbywa pytających. Naprawdę? Naprawdę. Tak się składa, że sam jest typem nocnego Marka. Kontakt z ludźmi bardzo go rajcuje. Czuje, że ma kontakt - jak by to powiedzieć - z pewnym odłamem społeczeństwa, jego nocnym odłamem. Nie tylko ze świrusami cierpiącymi na bezsenność, nic podobnego. Masa ludzi nie sypia po nocach: geniusze, szajbusy, bigoci, kochankowie, dziwacy, bezrobotni, ludzie, którzy dostali od życia po tyłku, rozmaite zgrywusy, i owszem, tacy też; ludzie sfrustrowani, przemądrza-li, pijaczkowie; ludzie zatroskani, beztroscy; starcy, którzy nie potrzebują już snu, to fakt stwierdzony medycz-nie; ludzie w czynnej fazie choroby; biernie agresywni; ludzie w matni, pechowcy; ludzie zagubieni, samotni. Wszyscy oni są absolwentami akademii imienia Mea Culpa. Naprawdę, to całkiem normalni ludzie, i jest ich od groma. Zwyczajni ludzie - mówi Tom Avery - tacy sami jak my. T L R Rozdział 3 Wyryj te słowa na moim nagrobku „Pozwól, że posłużę się pewną analogią” - zwracał się często do Fay Peter Knightly głosem pełnym powagi, rozsądku i głębi brzmienia. Albo: „pozwól, że zapytam”, albo: „pozwolę sobie zauważyć”. Wyglądało na to, że nie potrafi się wyzbyć belferskiego tonu. Jego oficjalny tytuł w centrum etnograficznym, gdzie oboje z Fay pracują, brzmi: koordynator do spraw nauczania; Peter ma opinię świetnego pra-cownika, co prawda erudyty, ale poza tym równego, w miarę zdolnego faceta, który lubi podchodzić do zagadnień z różnych stron. Z asekurancką ostrożnością według opinii Fay, która nie może pojąć, jak to się dzieje, że dzieciństwo