ANTHONY PIERS
WYSPA WIDOKÓW
Cykl Xanth
Tom XIII
PRZEKŁAD KATARZYNA DOROŻAŁA–VAN DAALEN
TYTUŁ ORYGINAŁU ISLE OF VIEW
1. WYZWANIE CHEX
Chex była zdesperowana. Jej ukochany źrebaczek, Che, zgubił się i obawiała się najgorszego.
Miał tylko pięć lat i mimo iż posiadał, tak jak i ona, talent lekkości, jego skrzydła nie były jeszcze
na tyle rozwinięte, aby mógł latać. Tak więc zadowalał się najdziwniejszymi podskokami i był
szczęśliwym małym centaurem — a teraz w niezrozumiały sposób zaginął.
Jak mogło do tego dojść? Była akurat w ich zagrodzie, gdzie zatykała sitowiem szpary w
ścianach, aby zapobiec przeciągom. Mieszkali w pobliżu terytorium Żywiołu Powietrza, gdzie
często występowały przecieki wiatru. W ciepłe dni było to bardzo przyjemne, natomiast w nocy
bywało zimno. Dlatego też używała sitowia, jednakże musiała pracować szybko i z uwagą,
ponieważ sitowie, jak to sitowie, łatwo przecieka*
. Każdy otwór musiała zatykać kilkakrotnie,
zanim miała pewność, że będzie on szczelny. Tak więc skoncentrowała się, by zakończyć robotę,
nie bacząc w tym czasie, co dzieje się z Che.
A teraz nie mogła go nigdzie znaleźć. Wołała go i latała ponad polaną, szukając go ze stale
wzrastającym niepokojem. Nie miała wątpliwości: Che tutaj nie było.
Cheiron wyjechał na zebranie skrzydlatych potworów i nie wróci do domu przez kolejnych
kilka dni. Odetchnęła: jak mogłaby spojrzeć swemu mężowi w twarz i poinformować go, że
zgubiła ich źrebię? Oczywiście nie mogła tego zrobić, po prostu musiała jak najprędzej odnaleźć
Che.
Kilkakrotnie obleciała obszar wokół polany, bacznie patrząc w dół, jednakże widziała jedynie
las. Lubiła to miejsce, dające im poczucie prywatności, z drzewami skrywającymi większość tego,
co działo się w jego obrębie, a teraz ukrywającymi przed nią jej źrebię. Musiała wejść pod
baldachim listowia.
Poszybowała w dół i wylądowała w pobliżu zagrody. W poszukiwaniu śladów kłusem zatoczyła
pełne koło wokół polany. Na środku, tam gdzie Che harcował, ziemia była rozkopana, jednak
trawa na skraju miała nadal zielony kolor. Musiał pójść do lasu, chociaż wiedział, iż miał pozostać
w pobliżu zagrody.
Zrobiła następne koło, tym razem bliżej drzew. Nagle zauważyła niewielki odcisk kopytka
skierowany w stronę lasu. Więc Che szedł tą drogą!
Ale dlaczego? Che znał zasady i zawsze był posłusznym małym centaurem. Wiedział, że w
głębokim lesie Xanth czaiły się przeróżne niebezpieczeństwa, takie jak smoki, wikłacze i
hipnotykwy. Nie powinien był iść tą drogą.
Niestety, poszedł. Szukała śladów. Na początku wyglądało, jakby się wahał, jak gdyby czegoś
szukał. Następnie ślady stały się bardziej konkretne i prowadziły prosto w największą gęstwinę
lasu.
Chex szła za nimi ze wzrastającym niepokojem. Dotąd miała nadzieję, że Che po prostu wybrał
się na spacer i był gdzieś w pobliżu, że zaplątał się w jeżyny, z których nie mógł się sam wydostać.
Lecz teraz zaczęła obawiać się czegoś gorszego: oddalił się dlatego, że został przez coś zwabiony.
Było mało prawdopodobne, aby to coś miało jakiekolwiek dobre zamiary.
Po chwili jej najgorsze podejrzenie potwierdziło się: spostrzegła oznaki zasadzki. Coś się tutaj
przyczaiło, czekając na Che, i schwytało go. Wokół leżało nieco pociętej winorośli, której z
pewnością użyto do związania źrebaka, a ziemia była rozkopana. Jednak coś zamiotło ją zmiotką z
*
Oryg. rushes — sitowie; to rush — spieszyć się; nieprzetłumaczalna gra słów (przyp. tłum.).
rosnącego nie opodal krzewu zmiotkowego i wymazało wszystkie ślady. Nie mogła stwierdzić, kto
lub co porwało jej źrebię. Była jedynie pewna, że dokonano tego szybko i po cichu.
Rozglądała się wszędzie wokół, ale od miejsca zasadzki nie prowadziły jakiekolwiek ślady.
Jednak nie było to miejsce, z którego mogłaby odfrunąć jakakolwiek istota na tyle duża, aby unieść
z sobą małego centaura. Winorośle były splecione z listowiem drzew, a kilka pętli szubienicznych
czyhało tylko na jakiegoś nieostrożnego smoka czy gryfa, aby zrobić sobie ucztę. Wyglądało na to,
że porywacz i źrebię rozpłynęli się w powietrzu.
Chex wzdrygnęła się. To oznaczało magię! Che został magicznie przeniesiony do innej części
Xanth.
Ale dlaczego? Zrozumiałaby drapieżcę pożerającego swoją zdobycz, jakkolwiek obraz ten był
przerażający. Ale żeby zwabić Che w zasadzkę i uprowadzić go za pomocą czarów? Na co mógł
się komuś przydać skrzydlaty źrebak centaura, który jeszcze nawet nie potrafi latać?
Ale przynajmniej oznaczało to, że żył. Zdusiła w sobie obawę przed najgorszym, ponieważ nie
mogłaby jej znieść. Ale jak długo jej źrebię pozostanie jeszcze przy życiu? Może jego pogromca
nie zdawał sobie sprawy, że Che nie umie jeszcze latać i w momencie gdy to odkrył…
Musiała znaleźć pomoc. Che musi zostać odnaleziony, zanim coś gorszego mu się przytrafi.
Pobiegła z powrotem na polanę, rozłożyła skrzydła, trzepnęła się mocno ogonem i wzleciała w
powietrze. Uderzając ogonem, mogła sprawić, że wszystko stawało się lekkie. Tak pozbywała się
na przykład kąsających much; w momencie gdy dotknęła ich ogonem, stawały się zbyt lekkie, aby
na niej siedzieć, i wzlatywały jak wystrzelone w powietrze, gdzie musiały jakiś czas brzęczeć,
zanim znowu były w stanie opaść. Jeśli chciała sama siebie uczynić na tyle lekką, aby móc latać,
uderzała ogonem własne ciało — jej skrzydłom było dużo łatwiej nieść zmniejszoną wagę. Gdy
efekt lekkości zanikał i znowu stawała się ciężka, po prostu uderzała się raz jeszcze. Próbowała
jednak nie robić tego przy końcu lotu, ponieważ mogłoby jej to utrudnić pozostanie na ziemi w
razie nagłego powiewu wiatru.
Leciała wysoko ponad lasem, kierując się na południe. Po chwili przelatywała ponad Wielką
Rozpadliną, gdzie przyjaciel księżniczki Ivy, Stanley Steamer, miał patrol. Wiedziała, że porywacz
nie zabrałby tu Che, ponieważ Stanley znał go i rozprawiłby się z każdym, kto chciałby go
skrzywdzić. Ale dokąd zabrano Che? To była straszna tajemnica.
Leciała nadal na południe, w kierunku Zamku Roogna. Tam znajdował się król Dor i jeśli
ktokolwiek był w stanie jej pomóc, to na pewno on. Potrafił rozmawiać z nieożywionymi
przedmiotami, dzięki czemu nic nie miało przed nim tajemnic.
Odnalazła zamek, z jego piękną architekturą i malowniczymi wieżyczkami, i poszybowała w
dół, aby wylądować w sadzie. Zbierała tam owoce młoda kobieta. Chex wiedziała, kto to mógł być.
— Chex! — zawołała dziewczyna, gwałtownie kiwając do niej ręką. Miała piegi, jasnobrązowe
włosy splecione w dwa warkocze, a jej sposób bycia sprawiał, że wyglądała na młodszą, niż w
rzeczywistości była. Wyglądała na piętnaście lat.
— Elektra! — odpowiedziała Chex, gdy jej stopy dotknęły podłoża. Próbowała teraz stanąć
mocno na nogach.
Z pewnością Elektra chciała ją uścisnąć. Zderzyły się ze sobą, a kolizja ta odrzuciła lekką
centaurzycę w tył. Niezbyt zręcznie to wypadło, jednakże wylewność była drugą naturą Elektry, a
może nawet pierwszą. Ta wspaniała dziewczyna była narzeczoną księcia Dolpha.
— A gdzie jest Che? — zapytała Elektra z wyrazem zainteresowania na piegowatej twarzy.
Na moment Chex prawie zapomniała o swym nieszczęściu. Teraz powróciło ono ze zdwojoną
siłą.
— Zniknął! — jęknęła. — Coś go porwało! Muszę znaleźć pomoc, żeby go odnaleźć zanim…
— nie była w stanie mówić dalej.
— To straszne! — wykrzyknęła Elektra. — Musisz natychmiast powiedzieć królowi!
Jakby nie dlatego Chex tu przyleciała!
— Tak, muszę — oznajmiła Chex. Poszły w stronę zamku.
— Och, zapomniałam! — zawołała Elektra, a warkocze frunęły wokół jej głowy, gdy odwróciła
się w stronę Chex. — Król Dor wyjechał!
— Wyjechał? — zapytała Chex zaniepokojona. — Dokąd?
— Z uroczystą wizytą do króla Naboba z ludu Naga.
— Och? A co to za uroczystość?
— No, oni są sprzymierzeńcami i może wkrótce będą mieli powód do kolejnej uroczystości. No
wiesz, Nada.
Nagle Chex zrozumiała nieśmiałość dziewczyny. Nada z Naga była drugą narzeczoną księcia
Dolpha i w swej ludzkiej postaci całkiem uroczą młodą damą. Związek ten miał charakter
polityczny, jednak wszyscy wiedzieli, że Dolph wolał księżniczkę Nadę od Elektry. Zbliżał się
moment, w którym Dolph będzie musiał dokonać wyboru między nimi dwiema i, niestety, dla
Elektry przyszłość nie zapowiadała się zbyt różowo. Była wspaniałą dziewczyną, jednak Nada
była piękną księżniczką.
Niestety, Elektra znajdowała się pod działaniem zaklęcia. Nie tylko kochała Dolpha, który
uratował ją z bardzo długiego snu, ale umarłaby, gdyby nie wyszła za niego za mąż. A nikt przecież
nie chciał jej śmierci! Jeszcze większą ironią było jednak to, że Nada nie kochała Dolpha. Pięć lat
od niego starsza, traktowała go jak niedorostka. Jednak dała słowo i zamierzała dotrzymać go w
sposób, jakiego wymaga się od księżniczek. Dla wszystkich było jasne, że Dolph mógł
uszczęśliwić obydwie dziewczyny, poślubiając Elektrę — jednak to nie uszczęśliwiłoby Dolpha,
on zaś nie był na tyle dojrzały, aby zrobić coś, na co nie miał ochoty. Była to trudna sytuacja.
Jednakże Chex miała w tej chwili swój własny poważny problem.
— A królowa Iren…
— Jest z Greyem Murphym w Zamku Dobrego Maga.
— Przecież musi być ktoś, kto przejął rządy! — wykrzyknęła Chex rozdrażniona.
— Tak, oczywiście. Mag Murphy.
— To może lepiej zobaczę się z nim. — Chex nie była specjalnie zadowolona z takiego obrotu
rzeczy, jako że nigdy nie ufała Murphy’emu w pełni, nie mogła jednak czekać na powrót do pałacu
kogoś z rodziny królewskiej.
Mag Murphy był siwiejącym, raczej zwykłym, starszym mężczyzną.
— Tak, mogę ci pomóc, centaurzyco — powiedział. — Najpierw zorganizuję poszukiwania
twojego zaginionego źrebaka. A następnie rzucę przekleństwo na tego, kto jest odpowiedzialny za
uprowadzenie, aby w ten sposób utrudnić jego wysiłki. To powinno zapewnić poszukiwaczom
czas na ukończenie ich misji.
Było to więcej, aniżeli Chex mogła się od niego spodziewać. Przypomniała sobie jednak, że
czasami źli magowie zmieniali się w dobrych. Król Emeritus Trent był najlepszym tego
przykładem. Murphy przysiągł utrzymać obecny porządek i jeśli król Dor mu ufał, to ona nie
mogła tego nie robić.
— Dziękuję ci, Magu Murphy — powiedziała. Murphy przemówił do magicznego zwierciadła:
— Słuchajcie — rzekł. — Oto mówi tymczasowy król Murphy. Źrebak centaurzycy Chex został
uprowadzony przez nieznanych sprawców i musi jak najprędzej zostać odnaleziony i uratowany.
Cały wolny od zajęć personel ma jak najprędzej zebrać tyłki w troki i przybyć do zamku w celu
zorganizowania grup poszukiwawczych. To wszystko.
Chex słuchała nieco zaskoczona. Prawdopodobnie podczas swego wygnania Murphy przyswoił
sobie trochę mundańskich powiedzeń. Mimo wszystko jego główna intencja została zrozumiana.
Przeszli przed zamek. Ze wszystkich stron nadchodzili poddani: hodowcy drzew trzewikowych,
panny mleczowe, hodowcy orzeszków ziemnych i podniebnych, a nawet młody ogr, który
najwidoczniej zmęczył się przerabianiem drzew na precelki. Od strony zamku zbliżało się również
parę osób: książę Dolph, Nada z Naga, golem Grundy i jeden czy dwa duchy. Nawet od strony
Wielkiej Rozpadliny widać było obłoczek pary: nadchodził Stanley Steamer. Wyglądało na to, że
wszyscy chcieli pomóc.
— Bardzo dobrze — powiedział Murphy, gdy zebrała się odpowiednia grupa. — Nie mamy
pojęcia, dokąd Che mógł zostać zabrany, jednak mamy powód sądzić, że przez najbliższy czas nie
stanie mu się nic złego. Najlepiej będzie, jeśli postaramy się w ciągu najbliższych kilku godzin
przeczesać jak największy obszar Xanth. Jako że nie jest bezpiecznie w pojedynkę chodzić po
puszczy… — Przerwał, ponieważ ogr wyglądał na zakłopotanego. — Oczywiście dotyczy to
wszystkich za wyjątkiem ogrów — powiedział i zmieszanie ogra ustąpiło. — Większość grup
będzie składała się z dwóch lub więcej osób, z których przynajmniej jedna musi być w stanie
bronić drugiej do momentu nadejścia pomocy. Tutaj macie magiczne gwizdki z arsenału
zamkowego; są one słyszalne na bardzo dużą odległość. Każdy z poszukiwaczy będzie miał jeden
i posłuży się nim w razie niebezpieczeństwa.
Rozdał gwizdki. Ogr, jako typowo nierozgarnięte stworzenie, od razu dmuchnął w swój. Jednak
nie wydobył się z niego żaden dźwięk. Zaskoczony ogr spojrzał w górę.
— Ja dmuchać i nic nie słuchać.
— To dlatego, że nie jesteś jeszcze dość daleko — wyjaśnił Murphy. — Teraz wszyscy
jesteśmy blisko siebie, a więc nie znajdujemy się w zasięgu działania gwizdka. Spróbuj zagwizdać
z daleka.
Ogr pognał w stronę horyzontu, przypadkowo tratując włóczące się po drodze drzewo.
Ponownie dmuchnął. Tym razem dźwięk był przeszywający.
Wkrótce grupy poszukiwawcze były już zorganizowane i skierowały się każda w inną stronę.
— Grundy pojedzie z tobą, Chex — powiedział Murphy. — Możesz działać jako łącznik
miedzy grupami poszukiwawczymi, dzięki czemu pierwsza będziesz wiedzieć, czy twój źrebak się
odnalazł. Grundy pomoże ci, pytając wszystkie rośliny czy stworzenia, w, zależności od potrzeby.
Wydaje mi się, że najpierw powinniście wypytać rośliny w pobliżu miejsca uprowadzenia; coś
musiały przecież widzieć.
— Tak! — zawołała Chex, czując się trochę głupio, że sama na to nie wpadła. Murphy
wykonywał dobrą robotę!
Grundy wgramolił się na jej grzbiet. Był niewielkim człowieczkiem, którego łatwo można było
nieść, nawet bez magii lekkości. Z pochodzenia był prawdziwym golemem, zrobionym z gałganka,
sznurka i drewna, teraz jednak był człowiekiem, przy czym nadal pierwotnych rozmiarów. Jeszcze
jedno nie uległo w nim zmianie: wciąż posiadał cięty język i przysparzał sobie wrogów z łatwością,
która innych wprawiała w przerażenie. Chex trzepnęła się ogonem, rozłożyła skrzydła i
wystartowała. Cieszyła się, że poszukiwania są tak dobrze zorganizowane; to był najlepszy
możliwy sposób na odnalezienie Che.
— A gdzie jest Rapunzel? — zapytała, gdy lecieli na pomoc. W Rapunzel Grundy znalazł
kobietę w swoim typie; a może było odwrotnie. Jako że Rapunzel pochodziła zarówno od gatunku
ludzkiego, jak i od elfów, mogła przyjmować dowolną wielkość; preferowała jednak niski wzrost.
Była uroczą damą z magicznie długimi włosami. Chex nie zazdrościła jej przyjemności ich
szczotkowania! Zazwyczaj Grundy i Rapunzel byli nierozłączni.
— Szuka nowego domu — odpowiedział.
— Sądziłam, że byliście zadowoleni z tego domku dla ptaków, który zaadaptowałeś na
mieszkanie?
— Ja tak. Ale według niej jest za mały.
— Za mały? Przecież ty się nie zmieniłeś, a ona może przyjąć dowolną wielkość.
Grundy wzruszył ramionami.
— Nie rozumiem kobiet. A ty?
Chex roześmiała się.
— Nie! — Nagle coś jej zaświtało i zaczęła pojmować. Ich dwoje może pozostać niewielkich
rozmiarów, ale gdyby rodzina się powiększyła…
Poszybowała w dół w kierunku polany. Od kilku lat polana była jej domem, ponieważ nie
chciała ryzykować, że Che mógłby spaść z krawędzi góry, zanim nauczy się latać. Teraz wszystko
wydało się tutaj obce, ponieważ okazało się w inny sposób niebezpieczne. Ktokolwiek lub
cokolwiek porwało jej źrebię — czy przydarzyłoby się to także, jeśli żyliby w jaskini górskiej? Czy
była aż tak rozsądna, unikając gór?
Pokłusowała do lasu w miejsce, gdzie Che zaginął.
— Tutaj — powiedziała, zatrzymując się.
Grundy rozmawiał z okoliczną roślinnością. Chex słyszała tylko niewyraźny szelest, a po chwili
Grundy miał już sprawozdanie.
— Unosił się tu straszny zapach, jakby pieczonego ciasta i…
— To nie jest straszny zapach! — zaoponowała. — Che uwielbiał świeże ciasto!
— A z czego się je robi? — zapytał golem.
— Z czego?… Ze świeżej mąki z owsa morskiego i… Och… Oczywiście, takie rośliny jak
owies nie lubiły zapachu pieczenia swych braci. Drzewa chlebowe i szarlotkowe bez problemu
oddawały swe wyroby, natomiast zbieranie ziaren to zupełnie inna historia.
— Straszny zapach — zgodziła się.
— Źrebak poczuł go i poszedł za nim aż w to miejsce — powiedział Grundy. — Ale tutaj
znajdował się tylko kłąb chmury, złowieszcza mgła. Z niej właśnie wydobywał się zapach. Źrebak
wszedł w nią, słychać było odgłosy walki, mgła się uniosła i nie pozostało nic. Rośliny nie
widziały, co się stało, tylko tyle, że Che wszedł do środka i już nie wyszedł.
— Magia! — wykrzyknęła Chex. Inne centaury zwykle nie lubiły magii. Ona uważała te obawy
za staromodne i niepraktyczne, teraz jednak zaczęła rozumieć ich punkt widzenia. Magia zabrała
jej źrebię!
— Z pewnością. A ta mgła przywodzi na myśl Fracto. On zawsze lubi zrobić coś paskudnego.
— Fracto! — krzyknęła, przypominając sobie najgorszą z chmur. To prawda: jeśli gdziekolwiek
można było wyrządzić szkodę, tam był Fracto. — Musimy go odnaleźć i zmusić do mówienia!
— Możemy go znaleźć, ale nawet jeśli mówilibyśmy jego językiem, to i tak prawdopodobnie
nic by nie powiedział — zauważył Grundy.
Miał rację. Nie było sensu dawać Fracto satysfakcji. Musieli znaleźć inny sposób na
przeprowadzenie dochodzenia.
Było to z pewnością bardzo wyrafinowane uprowadzenie. Zostało zorganizowane tak, aby nie
można było niczego wyśledzić. Po co taki wysiłek — dla jednego nie umiejącego latać małego
centaura? Nie było w tym wiele sensu.
Wyszli z lasu i wystartowali z polany. Chex była przygnębiona i pogrążyła się w myślach.
Początkowy szok mijał, a jego miejsce zajmowała ponura pewność, że znalezienie rozwiązania nie
będzie łatwe. Nadal nie miała pojęcia, dokąd Che został zabrany.
— Lepiej zobaczmy, jak wiedzie się reszcie — odezwał się Grundy, również przygnębiony. —
Che musi przecież gdzieś być.
Próbował ją rozweselić, nie osiągając jednak zamierzonego skutku. Mimo wszystko była to
dobra rada. Chex miała przecież być łącznikiem między grupami.
— Najbliżej nas jest ogr — oznajmił Grundy. Wyglądało na to, że znał cały plan działania. —
Sprawdza Goblinat Złotej Ordy.
— Złota Orda! — wykrzyknęła Chex przerażona. — Te potworne gobliny!
— Są twoimi najbliższymi złymi sąsiadami — zauważył Grundy.
Z pewnością gobliny lubowały się w łapaniu stworzeń i torturowaniu ich, zanim w końcu je
ugotowały. Żyły wokół Źródła Nienawiści, który pewnie był odpowiedzialny za ich niesłychaną
nikczemność. Jeśli Che wpadł w ich brudne łapy…
Dobrze, że szedł tam ogr. Ogry wiedziały, jak radzić sobie z goblinami. Mówiło się, że gobliny,
walcząc z ogrem, ryzykowały wylądowanie na orbicie księżyca, a nawet wtedy zaliczały się do
szczęśliwców. Jednak jeśli gobliny miały Che, to źrebak mógł zostać pobity razem z nimi,
ponieważ ogry były niezaprzeczalnie dumne ze swojej głupoty.
Skierowała się na zachód. Wkrótce dojrzała ścieżkę powstałą z powalonych drzew. Ogr
podróżował w jedyny znany sobie sposób — prosto przed siebie — niszcząc wszystkie
pojawiające się na drodze przeszkody. Naturalnie drzewa nie przepadały za ogrami, jednak nie
miały możliwości uniknięcia kontaktu, jeśli pojawił się przy nich ogr. Niektóre drzewa, jak na
przykład wikłacze, walczyły z nimi. Mówiono, że walka ogra z wikłaczem jest warta obejrzenia —
z pewnej odległości.
Wyprzedzając ogra, Chex leciała dalej aż do obozu goblinów. Gobliny dostrzegły ją i wygrażały
jej swoimi małymi piąstkami. Nie było tu jednak śladu Che. To było uspokajające…
— Chyba że już go ugotowali — zauważył Grundy.
Chex nieomal spadła na ziemię. Jakim ten golem był geniuszem w podsuwaniu niewłaściwych
myśli!
— Ale kocioł nie jest zastawiony — kontynuował Grundy. — W tym czasie nie mogliby tego
zrobić.
Może była to w końcu dobra myśl! Miał rację: nie było ani dymu, ani ognia. Tak więc albo Che
nie został jeszcze ugotowany, albo wcale go tu nie było. Nie była pewna, co byłoby lepsze.
Poleciała z powrotem do ogra.
— Są dokładnie przed tobą! — zawołała. — Szukaj źrebaka!
— Ja dla ciebie szukać źrebię — zgodził się.
No cóż, miał przynajmniej dobre chęci. Od razu poczuła się lepiej, gdy okazało się mało
prawdopodobne, że źrebak tam był.
— Następna grupa to ludzie, sprawdzają wioskę centaurów na pomoc od Rozpadliny —
powiedział Grundy.
Chex wiedziała, dlaczego centaury nie brały udziału w poszukiwaniach: nie uznawały jej za
jedną ze swoich. W rzeczywistości uważały ją za monstrum, za zdegenerowaną krzyżówkę.
Została przyjęta przez skrzydlate potwory, a przez swój własny gatunek — nie. Starała się jednak
nad tym nie rozwodzić; i tak niczego by przez to nie zyskała. Może kiedyś powstanie nowy
gatunek skrzydlatych centaurów, niezależny od jakiejkolwiek akceptacji centaurów lądowych, tak
jak skrzydlate smoki przetrwały niezależnie od smoków lądowych. Ale nie nastąpi to, jeśli
zabraknie Che!
Grupa ludzi składała się z trzech panien mleczowych. Z pewnością otrzymały one jakieś
przyspieszające zaklęcie, w żadnym innym wypadku bowiem nie byłyby w stanie dotrzeć aż tak
daleko. Przechodziły akurat przez niewidzialny most, wyglądając, jak gdyby wisiały w powietrzu.
Chichotały, dokuczając sobie nawzajem, jaki to znajdujący się na dole potwór patrzy której z nich
pod spódnicę. Na dole nie było jednak żadnych potworów; Smok z Rozpadliny przyłączył się do
poszukiwań. Jednak panny mleczowe cechowała bezdenna głupota; mówiono, że była to jedna z
cech, dla których podobały się one mężczyznom. Chex nie rozumiała tego całkowicie, ale przecież
nie była człowiekiem.
Zapikowała nisko.
— Widziałyście coś?! — zawołała.
— Tylko drzewa! — odkrzyknęła jedna. — Ale jeszcze nie zaczęłyśmy szukać, bo nasze
zadanie obejmuje wioskę centaurów. Ktoś inny przeczesuje las na poradnie od Rozpadliny.
— Powodzenia! — zawołała Chex. Nie sądziła jednak, aby Che znajdował się w wiosce
centaurów, ponieważ pomimo iż centaury nie akceptowały skrzydlatych krzyżówek, były
honorowym ludem, który na pewno by się nie wtrącał. I z całą pewnością nie posłużyłyby się taką
ilością magii oraz nie ukrywałyby swego działania, jako że duma (niektórzy mówią: arogancja)
leży w naturze centaurów.
Kontynuowali sprawdzanie poszczególnych grup. Wszyscy szukali skrupulatnie, jednakże bez
efektu. Ażeby odsunąć od siebie narastające przygnębienie, Chex zaczęła dumać nad swoim
związkiem z Che.
Wszystko zaczęło się właściwie od jej ślubu. Spotkała Cheirona, jedynego skrzydlatego
centaura w Xanth, w którym najprawdopodobniej zakochałaby się, nawet gdyby nie był tak
przystojny, silny, mądry i doświadczony. Zdecydowali się założyć stadło — rodzaj ludzki nazywa
to małżeństwem — i nawet sama Simiurg przyleciała, żeby celebrować tę uroczystość. Simiurg
była największym i najstarszym ptakiem, który trzykrotnie widział upadek i odnowę
wszechświata, i zobaczy je przynajmniej jeszcze raz lub dwa. Ceremonią pokierowała
kompetentnie i na marginesie zrobiła uwagę, która zaskoczyła Chex i Cheirona.
— Z TEGO ZWIĄZKU — powiedziała ze swoją potężną duchową siłą — NARODZI SIĘ
TEN, KTÓREGO ŻYCIE ZMIENI BIEG HISTORII XANTH. — Następnie zobowiązała
wszystkie skrzydlate potwory, a nawet księcia Dolpha, któremu udało się chyłkiem zakraść na
ceremonię pod postacią ważki, do złożenia przysięgi, że będą go chroniły przed wszelkim
niebezpieczeństwem. Stało się jasne, dlaczego Simiurg przybyła: ażeby zapewnić bezpieczeństwo
przyszłemu źrebcowi.
Po pewnym czasie pojawił się Che. Nie przyniósł go bocian ani nie znaleziono go pod liściem
kapusty; centaury, które realistycznie podchodziły do wszelkich naturalnych funkcji organizmu,
posiadały bardziej bezpośrednie i wygodniejsze sposoby otrzymywania potomstwa. W końcu
bociany były znane ze swej krótkowzroczności i czasami zdarzało im się dostarczyć dziecko pod
niewłaściwy adres. Może ludziom to nie przeszkadzało, ale centaur na pewno nie podjąłby takiego
ryzyka.
Od samego początku Che był śliczny, z tą swoją ciemnobrązową skórą i miękkimi
skrzydełkami. Skrzydlate potwory pilnowały go, tak więc żaden gryf, smok, ptak–olbrzym czy
cokolwiek innego, co potrafiło latać, poczynając od harpii, a na maleńkich ważkach skończywszy,
nie przedstawiał dla niego jakiegokolwiek zagrożenia. Tak naprawdę to młode latające smoki
przylatywały, aby się z nim bawić, pomimo iż jeszcze sam nie potrafił latać i rozpowiadały o nim
smokom lądowym. Smoki lądowe nie były związane przysięgą, jednak wiele z nich posiadało
szczątkowe skrzydła i identyfikowało się ze swoimi latającymi kuzynami, tak więc i one również
pilnowały Che.
Ich rodzina prowadziła niemal idylliczne życie tutaj na polanie. Gdy Chex chciała pójść gdzieś
sama z Cheironem lub pomóc któremuś z przyjaciół, nigdy nie mogła narzekać na brak opiekunek
do źrebięcia. Nawet smok Draco, postrach północno–centralnego Xanth, pojawił się pewnego razu,
i to nie tylko z powodu przysięgi. Miał specjalny dług wdzięczności wobec kościeja Marrowa,
który uratował jego piękne kamienne gniazdo, a Marrow był przyjacielem Chex. Smoki miały
swoiste poczucie lojalności w stosunku do tych, których szanowały, chociaż na szczęście nie było
takich osób zbyt wiele. Tak więc Che nigdy nie mógł narzekać na brak towarzystwa i był
szczęśliwym małym centaurem.
Co takiego widziała Simiurg w przyszłości Che? Jak mógł on zmienić bieg historii Xanth?
Pomimo iż Chex kochała go bezgranicznie, wiedziała w którymś z nierodzicielskich zakamarków
swego umysłu, że był on w końcu tylko skrzydlatym centaurem, tak jak i jego rodzice. Normalne
centaury nie przyjęłyby go do swego grona, a ludzie uważali go za kuriozum. Nie było
jakichkolwiek oznak jego przyszłej wielkości, a teraz chociażby przetrwania. Ale przecież Simiurg
nie popełniłaby błędu; była strażnikiem nasion i tylko niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek, było jej na
temat kolei życia nie znane.
Nagle przez głowę Chex przebiegła potworna myśl. Przypuśćmy, że to nie Che Simiurg miała
na myśli? Był on niewątpliwie rezultatem związku Chex i Cheirona, ale może nie jedynym. Poza
tym, nie było jasne, w jaki sposób miałby zmienić bieg historii Xanth. Może przez to, że zostanie
porwany i zabity, co wywoła ogólny szał wśród skrzydlatych potworów?
Nie, nie mogła zaakceptować takich myśli! Musiała wierzyć, że Che przeżyje, żeby wyrosnąć
na dorosłego latającego centaura i w tej postaci osiągnąć coś, o czym nie śniło się nawet filozofom,
którzy obecnie go ignorowali. Musiała dołożyć wszelkich starań, aby dobrze się nim zajmowano,
aby otrzymał wszelką potrzebną edukację, aby był gotów, gdy nadejdzie czas wielkości.
I na pewno będzie to wszystko robiła, gdyż Simiurg wiedziałaby, gdyby Che przeznaczony był
przedwczesny koniec. Ktoś go porwał (w zasadzie słowa porwanie używa się w stosunku do kóz,
ale jest to jednak najlepiej pasujące określenie), ale nie zabije, a oni go ocalą i przepowiednia
wielkości wróci na swój tor. Tak miało być.
Pocieszona tym nie całkiem obiektywnym rozumowaniem, Chex leciała dalej, aby sprawdzić
kolejne idące od Zamku Roogna grupy poszukiwaczy. Grundy znał mniej więcej ich położenie, a
jeśli nie znajdowały się one tam, gdzie Grundy się ich spodziewał, to okoliczne rośliny zawsze z
chęcią przekazywały mu odpowiednie informacje.
Zbliżyli się do grupy, w której skład wchodziły dwie piękne młode kobiety: Nada i Elektra.
Były one w drodze do Zamku Dobrego Maga, aby zapytać go, gdzie jest Che. Chex ze wstydem
musiała przyznać, że nie pomyślała o tak oczywistej metodzie. Zgodnie z tradycją Dobry Mag
wiedział wszystko i w zamian za rok służby przekazywał wszelkie informacje. Oczywiście
pierwszego Dobrego Maga — Humfreya — już nie było, jednakże jego uczeń Grey Murphy starał
się, jak mógł, stanąć na wysokości zadania. W Zamku przebywała również księżniczka Ivy, aby
wspomagać go, gdy tylko było potrzeba. Czy znał odpowiedź? Chex miała taką nadzieję!
Leciała dalej na północ od Rozpadliny, gdzie książę Dolph sprawdzał Żywioły. Żywioły
obejmowały pięć obszarów w północno–centralnym Xanth: Powietrza, Ziemi, Ognia, Wody i
Pustki. Każdy z nich był na swój własny sposób niebezpieczny, co Chex dobrze wiedziała z
bliskiego sąsiedztwa z Żywiołem Powietrza, lecz Dolph mógł przyjąć postać każdego żyjącego
stworzenia. Oznaczało to, że mógł zamienić się w dowolną istotę, która była w stanie oprzeć się
danemu Żywiołowi, i bezpiecznie przejrzeć wszystkie jego zakamarki. Chex nie widziała go, co
pewnie oznaczało, że przyjął inną postać i znajdował się daleko w głębi Żywiołów. Jeśli Che został
tutaj zabrany, to Dolph na pewno go odnajdzie i uratuje.
Zakończyła przegląd. Wszystkie grupy były mocno zajęte, jednak nikt nie odnalazł jeszcze Che.
Zanim wyruszy w kolejny oblot, będzie musiała zatrzymać się w swojej zagrodzie, aby odpocząć i
coś zjeść. Będzie tak robić dopóty, dopóki zadanie nie zostanie zakończone: Che zostanie
odnaleziony i uratowany.
W trakcie lądowania zauważyła coś na polanie. Czy to Che? Serce zabiło jej mocniej, co
spowodowało, że wzleciała wyżej, i prawie nie mogła wylądować. Niestety, nie był to Che. Jej
serce zamarło i zaczęła momentalnie spadać, nieomal rozbijając się o ziemię. Wylądowała mocno
na wszystkich czterech nogach i złożyła skrzydła. Następnie podeszła do elfa, który przyglądał się
jej zaskoczony.
— Kim jesteś? — zapytała. — Co robisz tak daleko od twego wiązu?
Elf szurał nogami. Była to młoda dziewczyna, właściwie dziecko, jednakże w porównaniu z
innymi elfami, które Chex miała okazję spotkać, była ona niesłychanie dużego wzrostu. Normalny
elf sięgał wzrostem jednej czwartej wzrostu istoty ludzkiej, a tymczasem ten elf sięgałby
człowiekowi do pasa. Dziewczynka miała zadarty nos, parę porozrzucanych po policzkach
piegów, potargane brązowe włosy o niezdecydowanym kolorze, coś między kasztanowym a
orzechowym. Miała brązowe oczy i wyglądała na krótkowzroczną. Przypomniało to Chex centaura
Arnolda i Dobrego Maga Humfreya, którzy nosili okulary, aby poprawić sobie wzrok — było to o
tyle dziwne, że nigdy żadnego z nich nie spotkała.
— Mój kot… — odezwało się dziecko–elf.
— Ale przecież elfy nie trzymają kotów — zaoponowała Chex. — Tak naprawdę, to nikt ich nie
trzyma; w Xanth nie ma prawdziwych kotów, tylko ich kalamburowe warianty, jak na przykład
kot–o–dziewięciu–ogonach.
— Xanth? — zapytała dziewczynka, wyglądając na zaskoczoną. Chex była zmęczona i
spieszyło jej się, jednak mimo to zauważyła, że coś tu było nie tak.
— Tak, Xanth, wszyscy tu żyjemy. Nie próbuj mi tylko wmówić, że jesteś z Mundanii!
— Nie, ja pochodzę ze Świata Dwóch Księżyców. Mój kot…
— Już ci mówiłam, nie ma… — I wtedy Chex zauważyła kota. Była to pomarańczowa,
włochata kula, która wydawała się mieć w sobie coś z elfa. Leżał rozłożony na ziemi, z
wyciągniętym ogonem i wyglądał jak zapora drogowa; przeszkoda na drodze, mająca na celu
wyhamować bieg za szybko biegnących centaurów.
— Jak…? — zapytała troszeczkę zdezorientowana.
— Tutaj dzieje się coś niesamowitego — zamruczał pod nosem Grundy.— W pobliżu nie ma
żadnych elfowych wiązów. Powinna być zbyt słaba na to, by utrzymać się na nogach. I spójrz tylko
na jej wzrost! Jest tak duża jak goblin!
— Sammy potrafi znaleźć wszystko oprócz domu — powiedziała dziewczynka. — Jednak
zwykle nie wiem, czego szuka. I wtedy się gubi. Muszę za nim biec, żebym mogła zabrać go z
powrotem do domu, gdy już to znajdzie. — Przerwała, patrząc na kota. — Myślę, że tym razem
szukał piórka.
Rzeczywiście, między jego pomarańczowobrązowymi łapami leżało pióro.
— To nie jest zwykłe pióro — powiedziała Chex. — To jest lotka mojego źrebaka Che z jego
pierwszego upierzenia. Jest takich bardzo mało.
— Myślę, że on w takim razie szukał specjalnego pióra — odrzekła. Następnie, z widocznym
wysiłkiem, dziewczynka uniosła głowę, aby spojrzeć na Chex. — Jeśli nie masz nic przeciwko
temu, to czy mogłabyś mi, proszę, powiedzieć… czym jesteś?
Chex nie posiadała się ze zdumienia.
— Jestem oczywiście latającym centaurem! Z technicznego punktu widzenia skrzydlatym
potworem. Nigdy przedtem nie widziałaś centaura?
Dziewczynka pokręciła głową.
— Nie.
— Twój wiąz musi znajdować się z dala od cywilizacji!
— Co to jest wiąz?
— Drzewo, oczywiście.
— W Świecie Dwóch Księżyców nie mamy zbyt wiele drzew. A przynajmniej takich, które
dobrze widzę. — Rozejrzała się wokół, mrugając. — Czy to są drzewa?
— Tak, oczywiście. Wszystko tutaj jest porośnięte lasem. Ale jak ty możesz żyć bez wiązu?
Wszystkie elfy…
— Ja nie mam wiązu, nie mam nawet przyjaciela–wilka, chociaż myślę, że pewnego dnia będę z
Samotnym Wilkiem. Tak więc na razie mam kota, który znajduje rzeczy, a sam się gubi —
powiedziała dziewczynka. — Tak go właśnie spotkałam. W całym naszym świecie nie ma takiego
drugiego. Wydaje mi się, że tym razem ja też się zgubiłam, bo to jest bardzo dziwne miejsce.
— Ale przecież wszystkie elfy żyją wokół wiązów! — zaoponowała Chex. — Mówiłaś, że skąd
przybyłaś?
— Mój zagajnik znajduje się…
— Twój co?
— Mój zagajnik. To…
Chex wydało się, że było to nie tyle dziwne, co po prostu niesamowite, tak jak powiedział
Grundy.
— Może lepiej zacznijmy od początku. Przedstawmy się sobie. Ty jesteś…?
— Jenny ze Świata Dwóch Księżyców.
— A ja jestem centaurzyca Chex z Xanth. Teraz powinnyśmy… — przerwała, ponieważ nagle
zauważyła coś jeszcze dziwniejszego. — Czy to są twoje uszy?
Dziecko dotknęło swego lewego ucha.
— Tak. Czy coś jest nie w porządku?
— One są spiczaste!
Jenny była zaszokowana.
— A twoje nie?
— Nie. Nie widzisz?
— Z tego miejsca twoja głowa jest trochę zamazana. Tak więc naprawdę nie widziała dobrze na
odległość.
— Moja droga, musimy znaleźć ci jakieś okulary — powiedziała Chex. Było tak, jakby musiała
komuś matkować, teraz gdy zabrakło jej źrebaka. — Mamy tutaj krzew okularowy, z którego
jeszcze nigdy nie zbieraliśmy, tak więc ma bardzo dużo owoców. — Poprowadziła dziecko–elfa w
stronę krzewu. — Poprawiają wzrok i oczywiście magicznie się dopasowują. Proszę, przymierz tę
parę. — Zerwała je i ostrożnie założyła Jenny na nos. Były dla niej trochę zbyt duże, jednak
oprawki idealnie pasowały do szerokości jej głowy i trzymały się na fenomenalnie spiczastych
uszach. Przed chwilą włosy zakrywały je trochę, lecz teraz nie było jakichkolwiek wątpliwości. W
całym Xanth nie było takich uszu! Nie u istot człekopodobnych.
Oczy Jenny stały się jeszcze większe, niż były w rzeczywistości, powiększone przez szkła
okularów.
— Wszystko widzę! — zawołała zaskoczona.
— Ależ oczywiście. Po to właśnie są okulary. Umożliwiają widzenie wszystkiego, co znajduje
się w zasięgu wzroku. To dziwne, że nigdy przedtem nie miałaś okularów.
— U nas ich nie ma — odpowiedziała Jenny, unosząc rękę, aby dotknąć tego niesamowitego
urządzenia.
Chex znowu była zaskoczona.
— Twoja ręka… brakuje ci jednego palca! Jenny spojrzała na swoją rękę.
— Nie, nie brakuje. Są wszystkie cztery.
— Ale wszystkie elfy mają po pięć palców! — zaoponowała Chex— Wszystkie istoty
człekopodobne mają pięć palców. Widzisz, ja też mam pięć. — Pokazała Jenny swą dłoń.
Jenny przyglądała się.
— Jakież to dziwne!
— Ty naprawdę jesteś spoza Xanth! — powiedziała Chex, rozumiejąc, dlaczego dziewczynka
była tak zagubiona. — Wyglądasz jak elf, jednak w szczegółach jesteś od nich inna.
Jenny wzruszyła ramionami.
— Jeśli chcesz, to możesz nazywać mnie elfem — powiedziała. — Tak naprawdę to jestem
osobą.
— Tak, oczywiście. Tylko że tutaj, w Xanth, będziesz uważana za elfa. Jak się tutaj dostałaś?
— Nie widziałam. — Brzmiało to prawdziwie. Jak mogłaby widzieć, dokąd szła, jeśli nie
widziała szczegółów krajobrazu? Była tak samo zgubiona jak Che!
— Myślę, że będziesz musiała tu zostać, dopóki nie dowiemy się, co się stało — zadecydowała
Chex. — Ty szukałaś tu piórka, a ja szukam tego, do kogo to piórko należało, mojego zagubionego
źrebaczka Che. Może powinnyśmy…
Dziewczynka ruszyła biegiem, ponieważ w tej samej chwili jej kot nagle ożył i dał susa w stronę
lasu.
— Sammy! — zawołała, podążając za nim. — Zaczekaj na mnie! Znowu się zgubisz!
— Jenny! — zawołała z kolei Chex. — Obydwoje się zgubicie! Ten las jest niebezpieczny!
Jednak kot i dziecko–elf zniknęli już w puszczy, nie zważając na czyhające w niej
niebezpieczeństwa. Chex zdała sobie sprawę, że musieli już iść tym lasem, jakimś sposobem
unikając drapieżców.
— Lepiej ich poszukajmy — powiedział Grundy. — Może to zbieg okoliczności, że ona
pojawiła się dokładnie w tym samym momencie, w którym zaginął Che, a może nie.
Chex nie pomyślała o tym. Czy to możliwe, aby jej źrebak został przemieniony w…? Nie,
niemożliwe! Jednak rzeczywiście była to przedziwna sprawa.
Pokłusowała na środek polany, rozłożyła skrzydła i wzleciała w powietrze, jednocześnie
uderzając się ogonem. Po chwili wyłoniła się spomiędzy drzew. Leciała ponad nimi w kierunku, w
którym udała się dziewczynka–elf, jednak konopie były tak gęste, że nie widziała ani podłoża, ani
niczego, co się na nim znajdowało. Zniknęli.
— Możemy poinformować o niej pozostałych — powiedział Grundy. — Jeśli ona rzeczywiście
pochodzi z innego świata, to nie może się długo ukrywać.
Chex zgodziła się, jednakże pozostała pełna niepokoju. Dlaczego akurat teraz pojawiła się
dziewczynka–elf?
Zatoczyła koło i poszybowała z powrotem na polanę. Miała inne rzeczy do roboty aniżeli
beznadziejne krążenienie ponad lasem! Musiała odnaleźć Che i nie mogła tracić czasu i energii na
szukanie obcych. Jednak było to z całą pewnością przedziwne spotkanie!
2. WYPRAWA JENNY
Jenny pobiegła w ślad za kotem.
— Poczekaj na mnie! Znowu się zgubisz!
Ale oczywiście Sammy nie posłuchał, tak jak zawsze. Nie próbował od niej uciec, po prostu
samo pragnienie szukania porywało go do tego stopnia, że zapominał o wszystkim innym, co
nierzadko wpędzało jego samego w tarapaty. Jenny nie mogła pozwolić mu się zgubić; już i tak
znajdowali się w bardzo dziwnej okolicy i jeśli miałoby stać się jeszcze dziwniej, to mogliby nigdy
nie odnaleźć drogi do domu!
Sammy dał susa w najgęstszą część dżungli. Jenny nie miała innego wyboru jak wskoczyć za
nim, pomimo że rosnące tam krzewy zagrażały ostatecznym zniszczeniem tego, co pozostało z jej
ubrania. Wystarczyło, że próbując dotrzymać kroku Sammy’emu, jej włosy skołtuniły się w jeden
wielki kłąb rzepów i najróżniejszych innych rzeczy. Jeśli po raz kolejny straci go z oczu, może go
nigdy więcej nie odnaleźć!
Słyszała wołającą za nią centaurzycę. — Ten las jest pełen niebezpieczeństw! — Było to
najdziwniej wyglądające stworzenie, jakie Jenny kiedykolwiek widziała, jakby zwierzę, ptak i
kobieta połączone w jedno. Wyglądała jednak na miłą. Mówiła, że miała źrebaczka, co oznaczało,
że była czyjąś matką. Był to dobry znak. Matki tworzyły klasę same w sobie, dobrą klasę. Bardzo
miłym gestem z jej strony było również znalezienie magicznych okularów. Jenny nie wiedziała
nawet, że coś takiego istniało. Jakąż różnicę sprawiały one w tym przedziwnym świecie! Nie
mogła jednak tak po prostu spokojnie stać i rozmawiać z nią, podczas gdy Sammy odbiegł.
Przedarła się przez zarośla i dojrzała Sammy’ego tuż przed sobą. Biegł w górę zbocza, okrążając
krzew, na którym rosły wielokolorowe poduszki. Poduszki? To przecież niemożliwe; poduszki nie
rosną na krzewach, robi je się z pierza i materiału, trzeba je pozszywać i tak dalej. Gdy myśliwym
i ich przyjaciołom — wilkom uda się upolować ptaki, zawsze zostawiają pióra. Nic się nie
marnuje. Jednak to z pewnością wyglądało na rosnące poduszki!
Sammy przebiegł przez drogę i znalazł się po jej drugiej stronie. Tutaj rosły rośliny podobne do
kukurydzy z dojrzewającymi kolbami. Jenny otarła się o jedną z nich, a ta nagle eksplodowała,
wypuszczając kawałki prażonej kukurydzy. Popcorn! Złapała kilka ziarenek w powietrzu i włożyła
je do buzi, ponieważ zgłodniała, biegnąc za Sammym.
Teraz kot szedł przez dżunglę śliczną ścieżynką, prowadzącą do ogromnego drzewa, z którego
zwisały macki.
— Sammy, nie! — krzyknęła Jenny w przerażeniu. Już wcześniej widziała takie drzewo. Macki
próbowały ją złapać i miała szczęście, że udało jej się uciec. Jednakże w trakcie walki straciła swój
nóż, co ją niezmiernie poirytowało. — Nie podchodź do tego drzewa! — Przynajmniej teraz mogła
rozpoznać je z dużej odległości, zamiast na nie wpaść. Gdy Sammy wreszcie zatrzyma się, wrócą i
podziękuje Chex za okulary.
Sammy zeskoczył ze ścieżki i zaczął przedzierać się przez gęste zarośla. Po raz pierwszy Jenny
była mu za to wdzięczna; nie chciała, aby to paskudne drzewo go złapało!
Znaleźli się na obszarze, na którym znajdowały się dużo większe i bardziej przyjaźnie
nastawione drzewa. Było łatwiej tutaj chodzić, jako że znajdująca się powyżej gruba pokrywa
listowia rzucała przyjemny cień i nie było tu zbyt wielu krzewów. Sammy zwolnił do marszu,
jednakże nie zatrzymał się. Była w stanie dotrzymać mu kroku, jednak nie mogła go złapać.
Musiała iść za nim aż do momentu, gdy znajdzie to, czego tym razem szukał, i wtedy dopiero
zdecydować, co robić dalej. Była zmęczona, jednak nie miała wyboru; nie mogła przecież
pozwolić Sammy’emu jeszcze bardziej zgubić się gdzieś w pojedynkę.
Biegnąc za nim, zaczęła rozmyślać o tym, jak znalazła się w tym dziwnym miejscu. Była po
prostu zwykłą dziewczynką ze swego zagajnika, zupełnie nic specjalnego. Tak właściwie to była
zupełnie niespecjalna, ponieważ bardzo źle widziała. Bez możliwości komunikowania się na
odległość byłaby w stałych tarapatach. Lubiła malować, tkać i robić biżuterię, a teraz uczyła się,
jak ozdabiać wyroby garncarskie. Te zajęcia przy kominku nie cierpiały z powodu jej
krótkowzroczności. Miała nadzieję wyrosnąć na dobrą tkaczkę, robiącą szczególnie piękne
materiały z wzorami i obrazami, które chciałby mieć każdy elf. Chciała również nauczyć się robić
placek z jagodami, przede wszystkim dlatego, że sama bardzo go lubiła. Jedynym problemem był
czas potrzebny na zbieranie jagód, ponieważ zagonki jagodowe w pobliżu wioski były już
całkowicie ogołocone i musiała szukać ich w dość dużej odległości. Było to o tyle trudne, że gdy
schodziła z głównej drogi, od razu się gubiła. Niemożliwością było zliczyć, ile razy musiała w
myślach wzywać pomocy, aby znowu odnaleźć właściwą ścieżkę. Gdyby miała przyjaciela —
wilka, to mogłaby bezpiecznie chodzić jeszcze dalej. Jednakże na razie, zamiast wilka miała swego
przyjaciela — kota i mogła ćwiczyć swoje kominkowe zdolności. Palce Jenny były smukłe i
zręczne, jednak musiała się jeszcze bardzo wiele nauczyć. Ćwicząc w samotności robótki, lubiła
sobie pośpiewać. Milkła zawsze w momencie, gdy w jej pobliżu pojawiał się jakikolwiek elf.
Jednak Sammy lubił jej śpiew, a to liczyło się najbardziej.
Tegoż chłodnego ranka wyszła wraz z Sammym w poszukiwaniu jagód. Kot wyglądał na
znudzonego; tak naprawdę, to jagody niespecjalnie go interesowały.
— Gdybym miała piórko, połaskotałabym ci wąsy — powiedziała Jenny, drażniąc się z nim. W
tym samym momencie kot wystartował. Jenny wiedziała, że bez względu na wszystko musi iść za
nim, ponieważ gdy wpadał w jeden ze swoich nastrojów i ruszał w poszukiwaniu czegoś, to nie
zatrzymywał się, dopóki tego nie odnalazł. Nie miała pojęcia, jak daleko ta pogoń miała go
zaprowadzić tym razem!
Sammy biegł przez nie znaną jej część lasu. Mówiło się, że tu straszy, jednakże Jenny wątpiła w
to; normalnie duchy nie traciły czasu na zwykłe drzewa. Najbardziej obawiała się trujących żmij
lub innych głodnych dzikich bestii, które przyczajone czekały tylko, aby pożreć Sammy’ego lub ją
samą. Jednak musiała iść dalej, aby Sammy się nie zgubił.
Biegła i biegła, a jej wzrok pogarszał się, gdy próbowała dotrzymać Sammy’emu kroku.
Widziała jedynie uciekający ogon Sammy’ego i migające obok strzępy krajobrazu. Ruch widziała
lepiej aniżeli przedmioty nieruchome; inaczej nie miałaby szansy utrzymać się w pobliżu
Sammy’ego. Nagle kot przeskoczył przez krawędź, Jenny poszła jego śladem i zobaczyła, że
krawędź nie miała drugiej strony. Przez moment szybowała w powietrzu, zbyt przestraszona, aby
krzyczeć. Po chwili jej stopy znowu dotknęły ziemi. Był to tylko niewielki upadek, który
złagodziła mgła. Jenny pobiegła dalej, ledwie widząc kota.
Tutaj okolica była zupełnie odmienna. Dziewczynka nie miała czasu, aby zatrzymać się i
wszystkiemu dokładnie się przyjrzeć, jednak była pewna, że czegoś takiego jeszcze nigdy nie
widziała. Musi przyjść do tego lasu kiedyś, gdy nie będzie biegła za swoim kotem, aby sprawdzić,
dlaczego ten las wydaje się być odmienny.
Sammy prześliznął się obok dziwnego zielonego drzewa. Jenny również chciała obok niego
przebiec, jednak nagle wyciągnęły się do niej macki i próbowały ją złapać. Jedna uczepiła się jej
ślicznej sukienki i gdy Jenny próbowała wyrwać się, również inne macki pochwyciły ją.
Wyciągnęła nóż, odcięła te obrzydliwe zielone pędy i oswobodziła się. Niestety, jej nóż zaplątał się
w ostatnią mackę i straciła go. To było jej pierwsze spotkanie z tym agresywnym drzewem, a
zarazem potwierdzenie tego, że znalazła się w bardzo dziwnym miejscu.
Wtem Sammy popędził na polanę i zatrzymał się. Wreszcie znalazł to, czego szukał: wielkie
białe pióro.
— Ciągnąłeś mnie aż tutaj tylko po to głupie pióro?! — wykrzyknęła; nie była jednak na niego
zła. Musiała po prostu coś wykrzyknąć, aby nie wybuchnąć. Prawda była taka, że przerażała ją
dziwność tego miejsca i nadal była wstrząśnięta tym, że mogłaby zostać pojmana przez drzewo.
Nigdy nawet nie słyszała o takim drzewie! Jednak zdała sobie sprawę z tego, że sama
spowodowała wszystko, co się do teraz wydarzyło, ponieważ dokuczała Sammy’emu, mówiąc, że
połaskocze go piórkiem. On skoncentrował się na „piórze” i wyruszył w jego poszukiwaniu — i
jakież to pióro odnalazł!
Nagle obniżył się cień i na polanie wylądowała przedziwna zwierzo–ptako–kobieta. Wyglądała
na niemalże tak samo zaskoczoną widokiem Jenny, jak Jenny była zaskoczona nią. Mówiła, że
była centaurem czy czymś w tym rodzaju, i wspominała coś na temat wiązów. Jenny wiedziała, że
wiąz to drzewo; nie miała pojęcia, dlaczego centaurzyca sądziła, że ona powinna mieć z nim coś
wspólnego.
Centaurzyca szukała swego zagubionego źrebaka, który nazywał się Chay. Jednak Jenny nie
dowiedziała się wiele więcej, ponieważ Sammy nagle poderwał się i musiała pobiec w jego ślady.
Miała nadzieję, że okolice nie staną się jeszcze dziwniejsze, ponieważ nie była całkiem pewna, czy
będzie w stanie odnaleźć drogę powrotną.
Nagle Sammy zwolnił. Może zbliżał się już do tego, czego szukał. Może było to kolejne pióro.
Mogłaby je dla niego podnieść i wtedy mogliby wrócić do domu. Nie, nie mogło to być kolejne
pióro, ponieważ nigdy nie szukał tej samej rzeczy dwukrotnie. Może…
Jenny zatrzymała się z zaskoczenia. Przed nim znajdował się niewielki skrzydlaty centaur! To
na pewno jest ten źrebak! Centaurzyca wspominała, że go szukała i Sammy wystartował po prostu
w jego poszukiwaniu.
Jednakże to biedactwo bynajmniej nie zgubiło się. Źrebak był pojmany. Miał na szyi sznur, ręce
jego były związane, a nogi tak spętane, że z trudem mógł ustać. Bezradnie trzepotał skrzydełkami i
wyglądał bardzo nieszczęśliwie. To było wszystko, co Jenny musiała zobaczyć; wiedziała, że musi
pomóc Chexowi wrócić do matki.
Jednakże wokół źrebaka znajdowali się podejrzanie wyglądający osobnicy. Wyglądali trochę
jak ludzie i byli jej wzrostu, jednak ich głowy, dłonie i stopy były dużo większe i guzowate. Mieli
ciemną skórę i nachmurzone miny. Było ich trzech, najprawdopodobniej pilnowali źrebaka. Nic
mu nie robili, jednak było jasne, że nie powstrzymaliby się przed niczym, gdyby źrebak chciał
uciec.
Jenny położyła Sammy’emu rękę na grzbiecie. Zatrzymał się zadowolony, że znalazł to, czego
szukał, i nie musi iść dalej.
— Musimy uratować Chaya od tych podłych stworów — szepnęła. — Mogłabym go rozwiązać,
żeby mógł uciec, ale z pewnością mnie też by związali. Gdybym tak miała coś, co mogłoby ich
odstraszyć, coś wystarczająco długiego!
Sammy wystartował.
— Nie! — wykrzyknęła szeptem. — Nie chciałam, abyś… — Ale było już oczywiście za
późno, tak jak to zwykle bywało z Sammym. Kiedy nauczy się wreszcie nie mówić nic bezmyślnie,
gdy Sammy jej słucha?
No cóż, nie można było temu zaradzić. Musiała za nim pobiec, pomimo że mogło to opóźnić
wszelkie działania, które była w stanie podjąć w celu uratowania źrebaka. Ale może nie była to aż
tak wielka strata, bo przecież i tak nie miała pojęcia, jak go uwolnić. A ponadto nie mogła sobie
teraz pozwolić na rozpraszanie uwagi!
Sammy podprowadził ją do drzewa. Miało ono jasnozielone liście i soczystoczerwone jagody.
Jagody? Nie, to były wiśnie! To było drzewo wiśniowe. Jednak Jenny nie była teraz w nastroju na
jedzenie wiśni.
— Co cię napadło, żeby mnie tutaj przyprowadzić, gdy powiedziałam, że potrzebne mi jest coś
do przestraszenia tych podłych stworów? — zapytała kota, zdając sobie sprawę, że nie mógł jej
odpowiedzieć.
Stał tylko przy drzewie, ignorując je zupełnie teraz, gdy je odnalazł. Jego zabawa polegała na
szukaniu; gdy znalazł już to, czego szukał, zwykle to ignorował.
Zakłopotana zerwała jedną wiśnię. Owoc był okrągły i czerwony, jednak chyba nie całkiem
dojrzały, ponieważ miał twardą, a nie miękką skórkę. Włożyła go do ust, jednak nie mogła go
rozgryźć. Wiśnia była jak zrobiona z drewna!
Zerwała następną. Była dokładnie taka sama. To nie mogły być normalne wiśnie. Może rosły
tutaj, aby oszukiwać głodnych ludzi — a ona była głodna, pomimo że wcale nie chciała teraz jeść.
Nagle ogarnęła ją złość. Nie tylko nie chciała jeść, ale te wiśnie nie nadawałyby się do jedzenia,
nawet gdyby chciała się nimi posilić! Cisnęła obydwie wiśnie, jak mogła najdalej. Przeleciały
łukiem ponad drzewami i dotknęły ziemi.
Bum! Bum!
Jenny osłupiała. Wiśnie ani nie odbiły się od ziemi, ani nie potoczyły, one eksplodowały! W
miejscu gdzie wylądowały, powstały dwa niewielkie kratery, a wszędzie wokół były porozrzucane
brud i liście.
Zaskoczona spojrzała na drzewo. Wybuchające wiśnie? A ona próbowała jedną rozgryźć! A
gdyby tak wybuchnęła w momencie gdy…
Nagle coś zaświtało jej w głowie. Sammy przyprowadził ją tutaj może właśnie z tego powodu.
Co by się stało, gdyby rzuciła wiśnie w stronę tych nikczemnych stworów?
Jenny uśmiechnęła się. Siebie nie uważała za kogoś nikczemnego, ale pomyślała, że może
chociaż na chwilę będzie mogła sama stać się choć trochę nikczemna, jeśli mocno się postara.
Zebrała sporą ilość wiśni i ostrożnie — bardzo ostrożnie! — włożyła je do kieszeni. W rękach
niosła również po jednej. Po cichu szła z powrotem do miejsca, w którym zobaczyła tych
strasznych mężczyzn. Miała nadzieję, że nie słyszeli tych dwóch wybuchów. Drzewo wiśniowe
było trochę oddalone, tak więc może nie słyszeli.
Miała szczęście: grupka stała dokładnie tak samo, jak gdy ich zostawiła. Mężczyźni zdawali się
na coś czekać, a źrebak nie był oczywiście w stanie nic zrobić.
Teraz musiała wszystko dokładnie zaplanować. Musiała odciągnąć mężczyzn, podbiec do
źrebaka i rozwiązać go, aby mógł uciec. Jego matka rozmawiała z nią, tak więc on
prawdopodobnie też umie mówić. Powie mu wszystko, co zamierza zrobić. Przy odrobinie
szczęścia uda mu się uciec, zanim jego porywacze zorientują się, co się stało.
Jenny bała się, jednak strach jej nie zatrzymał. Po prostu musiała uratować źrebaka!
Zebrała się w sobie, zacisnęła zęby i cisnęła wiśniową bombę w kierunku grupki. Miała całkiem
niezłą rękę, a teraz dokładnie widziała, w jakim kierunku musiała rzucać. Celowała tak, aby wiśnie
nie trafiły w nikogo, tylko żeby lądowały w pobliżu.
Zadziałało to wspaniale. Bomba eksplodowała tuż za jednym z mężczyzn. Podskoczył jak
oparzony i jeszcze znajdując się w powietrzu, zaczął przebierać swoimi krótkimi nóżkami. Sądził,
że ktoś ich atakuje — co mniej więcej było zgodne z prawdą.
Jenny rzuciła kolejną bombę. Ta detonowała za kolejnym z mężczyzn i ten również uciekł. Był
to wspaniały widok! Źrebak również się przestraszył, jednak nie mógł uciec ze względu na pęta,
tak więc stał tam tylko ze strachem w oczach.
Jenny wyjęła z kieszeni kolejną bombę i rzuciła ją za trzeciego z mężczyzn. Już brał nogi za pas,
ale bomba sprawiła, że zaczął biec jeszcze szybciej. Po chwili cała trójka zniknęła.
Jenny podbiegła do źrebaka.
— Nie bój się, Chay! — zawołała. — Jestem tu, aby ci pomóc! — Jednak oczywiste było, że się
bał, ale może to go trochę uspokoiło. Zdyszana dobiegła do niego. — Rozwiążę ci ręce! —
wysapała. — Nie wiem, ile mamy czasu!
Pracowała nad rozwiązaniem węzła, był on jednak bardzo ciasny. Zazwyczaj dobrze radziła
sobie z węzłami, jednak węzły są z natury rzeczami irytującymi, tak więc nie można się z nimi
spieszyć. Powoli jednak udało jej się go rozwiązać.
Na razie dopiero ręce źrebaka były wolne. Musiała jeszcze uwolnić go z pęt.
— Gdybym tylko miała nóż, aby je przeciąć! — wykrzyknęła, mocując się z drugim węzłem.
Sammy wystartował. Po chwili jednak zatrzymał się obok czegoś. Jenny spojrzała. Na ziemi
leżał nóż, który zgubił jeden z uciekających mężczyzn! Pobiegła, aby go podnieść i przecięła nim
najpierw pierwsze, a potem drugie pęto.
W tej chwili powrócił jeden z mężczyzn.
— Co to ma znaczyć?! — zawołał.
Nie, nie był to jednak mężczyzna; głos był zbyt wysoki. To kobieta! Dużo ładniejsza od
mężczyzn, miała mniejszą głowę, dłonie i stopy, była jednak chyba z tego samego gatunku.
— Chay, uciekaj! — krzyknęła Jenny.
Mały centaur zrobił niepewny krok. Trudno mu było poruszać się z powodu pęt.
— Pomogę ci! — zawołała Jenny. Chwyciła go wpół w miejscu, w którym jego ciało zmieniało
się ze źrebaka w chłopca, próbując pomóc mu utrzymać równowagę i jednocześnie popychając go
naprzód.
— Elf! — wykrzyknęła kobieta, potrząsając wielkimi ciemnymi lokami w sposób wskazujący
na niedowierzanie. — No, no, zaraz to wszystko załatwimy! — Skinęła czarodziejską różdżką i
nagle źrebak i Jenny znaleźli się w powietrzu.
— Aaaaj! — wykrzyknęła Jenny, całkowicie zaskoczona.
— To jej czarodziejska różdżka — powiedział źrebak. — Nie uda nam się uciec.
Jenny, zaskoczona, spojrzała na niego.
— Ty umiesz mówić!
— Tak, mam już pięć lat.
— Ale wyglądasz, jakbyś miał mniej niż jeden rok — powiedziała, baczniej mu się
przyglądając.
— My, centaury, dorastamy w tempie ludzkim, a skrzydlate centaury może nawet szybciej ze
względu na pochodzenie. Sądzę, że relatywnie rzecz biorąc, jestem mniej więcej w twoim wieku.
— Trzy ręce? Przecież ty nie jesteś jeszcze dorosły?
— Ręce?
Jenny pokazała mu rozstawione cztery palce, trzy razy.
— Każdego roku jeden palec — wytłumaczyła.
— Aha, to się zgadza. Ty jesteś elfem. Pomyliłem się, wziąłem cię za człowieka pełnej krwi. —
Po chwili przerwy dodał: — Czteropalczaste dłonie?
Jenny spojrzała w dół.
— To bardzo ciekawe i musimy porozmawiać o tym jeszcze innym razem. Teraz jednak
musimy uciec od tej podłej kobiety!
— To jest goblinka Godiva. Nie możemy od niej uciec, dopóki ma czarodziejską różdżkę.
— Czarodziejską różdżkę? — Jenny zaczynała rozumieć, na czym polegał ich problem.
Na dole Sammy usłyszał to i poszedł w kierunku kobiety, ruszając ogonem.
— Nie! — krzyknęła Jenny pełna obawy o to, co może stać się z kotem, gdy zaatakuje tę
nikczemną kobietę.
— Nie mów mi „nie” — powiedziała Godiva. — Będę trzymać cię w zawieszeniu, dopóki mi
nie powiesz, co elfy mają z tym wspólnego. Gdzie jest twój wiąz? — Mówiąc to, opuściła różdżkę
i Jenny i źrebak opadli tak nisko, że prawie dotykali ziemi.
— Nic nie wiem o żadnym wiązie! — zaprotestowała Jenny.
Nagle Sammy skoczył. Złapał różdżkę zębami i wyrwał ją z ręki kobiety.
Jenny i źrebak gwałtownie spadli na ziemię.
— Wracaj tu natychmiast! — krzyknęła kobieta ze złością. Jej długie włosy frunęły wokół jej
ciała, gdy się obróciła.
Sammy porwał różdżkę i teraz goblinka nie mogła użyć jej przeciwko nim!
— Szukaj bezpiecznego miejsca! — zawołała Jenny do kota. — Biegnij! Biegnij za kotem! —
krzyknęła do źrebaka.
Mały centaur poruszał się teraz szybciej niż poprzednio, żywo przebierając nogami. Zaczął biec
kłusem. Jenny podążała obok niego, wpatrzona w Sammy’ego. Nie na wiele by im się to zdało,
gdyby Sammy znalazł jakieś bezpieczne miejsce, a oni nie mogliby znaleźć Sammy’ego!
Właśnie wracali mężczyźni–gobliny.
— Kretyn! Idiota! Imbecyl! — wykrzykiwała kobieta. — Łapcie ich! Odbierzcie im różdżkę!
Kot tymczasem biegł stale naprzód, a centaur nabierał prędkości. Wysunęli się na czoło, zanim
gobliny zorientowały się i ruszyły w pogoń za nimi.
Sammy, szukając nowej rzeczy, zapomniał o różdżce. Wypadła mu z pyszczka. Jenny
zauważyła to i podniosła różdżkę.
— Może to ich zatrzyma! — krzyknęła i obróciła się, aby skinął nią na gobliny.
Nic się jednak nie stało.
— Nie możesz jej używać — wyjaśnił centaur. — Jest nastrojona na panią Godivę i nie będzie
działać dla nikogo innego.
— No cóż, i tak ją zatrzymam, żeby Godiva nie mogła użyć jej przeciwko nam — zdecydowała
Jenny i pobiegła dalej.
Przedzierali się nadal przez dżunglę, biegnąc najszybciej, jak mogli. Jednak gobliny były stale
za nimi. Za każdym razem, gdy nikczemni mężczyźni zwalniali, ta podła kobieta krzyczała na nich
i zmuszała do dalszego biegu.
Jenny z trudem łapała oddech. Była przyzwyczajona do przemierzania długich dystansów i do
gonitwy za Sammym, jednak teraz był to bieg na łeb, na szyję, a ona była już zmęczona
poprzednimi poszukiwaniami. Nie wytrzyma już długo!
Nagle znaleźli się przy rzece. Nie była to największa rzeka,, o jakiej Jenny kiedykolwiek
słyszała, ale również nie najmniejsza. Była całkiem szeroka. Jenny umiała pływać, nie miała
jednak pewności co do źrebaka, a poza tym była tak zmęczona, że zupełnie nie miała na to ochoty.
Sammy podszedł do czworokątnej drewnianej tratwy zacumowanej u brzegu rzeki. Co za ulga!
Sammy wskoczył na tratwę. Jenny skoczyła za nim, potem z kolei źrebak. Szybko rozwiązała
linę, odepchnęła się drągiem od brzegu i wypchnęła tratwę na wodę.
Podążające za nimi gobliny zatrzymały się na skraju rzeki. Jenny zapamiętale odpychała się
drągiem, jednak tratwa poruszała się strasznie wolno.
— Och, przecież oni mogą przepłynąć prosto do nas! — w przerażeniu wysapała ciężko.
— Nie, nie mogą — odpowiedział centaur.
— Ale przecież to tylko niewielka odległość!
Wskazał na zmarszczkę na wodzie. Nagle na powierzchni pojawił się but.
— Mokasyny wodne — wyjaśnił.
— Przecież to wygląda na but! — zauważyła.
— To jest but, jednak odgryza on palce każdej istocie, którą złapie.
Teraz zauważyła, że w środku buta, tam gdzie normalnie znajdują się palce, widoczne były
bardzo ostre białe zęby. Język buta zwinął się, oblizując krawędzie. Z pewnością nie chciałaby
włożyć stopy w coś takiego!
Gobliny zdawały się mieć równie mało ochoty na powierzenie swych stóp wodzie. Kilka
mokasynów wodnych tylko na to czekało, oblizując się. Na swój niebezpieczny sposób było to
właściwie bezpieczne miejsce!
Prąd porwał tratwę, unosząc ją w dół rzeki. Jenny odprężyła się, jako że nie musiała już używać
drąga.
— Co to za rzeka? — zapytała. — Wiesz może?
— Sądzę, że jest to Rzeka Ciasteczkowa — odpowiedział centaur. — Słyszałem, jak gobliny
mówiły, że wolałyby ją obejść.
— Ciasteczkowa? — zapytała. — Co za dziwna nazwa! Dlaczego ktoś dawałby rzece taką
dziwną nazwę?
— Może ze względu na ciasteczka — odparł, wskazując ręką.
Spojrzała i zauważyła rosnące wzdłuż brzegu muchomory. Gdy tratwa podpłynęła bliżej,
zauważyła, że były to rzeczywiście ciasteczka lub coś, co wyglądało bardzo podobnie. Sięgnęła po
jedno, obawiając się, że nie będzie lepiej nadawało się do jedzenia niż wiśnie, jednak okazało się,
że było to coś, co ona nazywała babką piaskową, słodkie i chrupiące. Siedząc na tratwie, zjadła
owo coś go do końca, delektując się jego smakiem.
Centaur również zerwał jedno i spróbował.
— Bardzo słodkie — zauważył. — Najprawdopodobniej z powodu piasku cukrowego.
— Czego?
— Piasku cukrowego. Można go znaleźć w wielu miejscach Xanth. Idealnie nadaje się do
uprawy słodyczy. Czasami jem go tak po prostu, jednak moja matka nie jest tym zachwycona.
— Ale przecież piasek nie jest słodki! — zaoponowała. Spojrzał na nią zaskoczony.
— Ty jesteś przecież elfem i nie wiesz o istnieniu piasku cukrowego?
— Coś takiego nie istnieje, Chay!
Zmarszczył czoło.
— Czy zwracasz się do mnie?
Jenny posłużyła się słowami matki źrebaka:
— Może lepiej zacznijmy od początku. Przedstawmy się sobie. Ty jesteś…?
— Centaur Che ze skrzydlatych potworów Xanth — odpowiedział źrebak grzecznie.
— Che? Sądziłam, że nazywasz się Chay! Przepraszam.
— Nic się nie stało. A ty jesteś…?
— Jenny ze Świata Dwóch Księżyców. Tam, skąd ja pochodzę, piasek jest zrobiony z
rozkruszonej skały czy czegoś takiego; nie nadaje się do jedzenia.
— Z rozkruszonych kryształów cukru — powiedział. — Sądzę, że pochodzi on z Cukrowych
Gór Skalistych. Wydaje mi się, że nie jesteś miejscowym elfem. Gdzie jest twój wiąz?
— O co tutaj chodzi z tymi wiązami? — zapytała. — Nigdy jeszcze nie widziałam wiązu!
— Ale przecież wszystkie elfy są związane z wiązem — rzekł. — Nigdy nie mogą od niego
daleko odchodzić, ponieważ ich witalność jest odwrotnie proporcjonalna do odległości, w jakiej
znajdują się od swego rodzinnego wiązu. Jeśli jesteś daleko od swego, to pewnie czujesz się bardzo
osłabiona.
— Nie mam żadnego związku z żadnym wiązem! — powiedziała. — Nie znam tutaj żadnych
elfów! Jestem zmęczona, ale nie osłabiona z powodu jakiegoś drzewa!
Pomyślał przez chwilę.
— Sądziłem, że twój świat dwóch księżyców był światem, o którym matka jeszcze nic mnie nie
nauczyła. Czy chcesz przez to powiedzieć, że jest on poza Xanth? W zupełnie innym świecie, gdzie
są podwójne księżyce?
— Tak. Mój świat jest zupełnie inny niż ten! Nigdy przedtem nie słyszałam o Xanth i wydaje mi
się on niesamowicie dziwny. Te wszystkie magiczne rzeczy jak eksplodujące wiśnie i latające
człowieko–zwierzęta… — Przerwała. — Och, przepraszam.
— Nic nie szkodzi. Centaury pochodzą od ludzi i koni, a mój gatunek oczywiście również od
ptaków. Mój pradziadek był hipogryfem.
— Czym?
— Ty nazwałabyś go koniem z ptasią głową.
Jenny pokręciła głową.
— Gdybym tu teraz z tobą nie rozmawiała, to pewnie bym w to wszystko nie uwierzyła. Ale
widziałam, jak twoja matka lata.
— Tak, moja matka czyni siebie lekką, uderzając się ogonem; dzięki temu może latać. Moje
skrzydła są na razie jeszcze nie dość rozwinięte, tak więc muszę zadowalać się tylko podskokami.
— To możesz siebie uczynić lekkim? — zapytała zaskoczona.
— Mogę wszystko uczynić lekkim — odparł. — Ale oczywiście nie robię tego bez
zastanowienia. To byłoby niegrzeczne.
— Chciałabym, abyś mnie zrobił lekką! — powiedziała. — Może wtedy nie byłabym taka
zmęczona!
— Jak sobie życzysz. — Che musnął ogonem jej ramię. Natychmiast Jenny poczuła się dużo
lżejsza. Wstała — i prawie zwiało ją z tratwy!
— Naprawdę jestem lekka! — zawołała.
— Oczywiście. Uważaj jednak, bo nie mogę ponownie uczynić cię ciężką. Moja magia działa w
jedną stronę. Jej efekt powoli wygasa.
Jenny kręciło się w głowie, i to nie dlatego, że była lekka. Rzeczywiście była tutaj magia, którą
uprawiali zwykli ludzie, a nie tylko Starsi. Na niej zadziałała ona również! To wyjaśniało już wiele.
— Jednak nadal nie rozumiem, jak dostałaś się do Xanth, skoro pochodzisz z innego świata —
powiedział Che.
— Sama to niespecjalnie rozumiem! Biegłam za Sammym i gdy znalazł to, czego szukał, to
znaczy jedno z twoich piór, byliśmy już tutaj.
— Och, to wszystko wyjaśnia. Sammy jest magicznym stworzeniem.
— Nie, on posiada tylko niesamowitą zdolność znajdowania wszystkiego, czego szuka.
— A czy to nie magia?
Jenny zastanowiła się.
— Pewnie tak. A teraz to już na pewno, bo znajduje wszystko dużo szybciej i lepiej niż
dotychczas.
— A czy sama masz jakieś magiczne uzdolnienia?
— — Ja? — Zaśmiała się. — Prawie nie radzę sobie z normalnymi rzeczami, a co dopiero z
magicznymi! Całe szczęście, że teraz normalnie widzę dzięki okularom, które dostałam od twojej
mamy.
— Czy chcesz mi powiedzieć, że nawet nie próbowałaś?
Jenny była zaintrygowana.
— Czy ty naprawdę sądzisz, że mogę mieć jakąś magię? Jak robienie przedmiotów lekkimi lub
ciężkimi, lub coś takiego?
— To bardzo możliwe. Wszyscy ludzie mają talenty, a również niektóre inne pochodzące od
ludzi stworzenia też posiadają magię. Na ogół elfy zdają się zadowalać swoją plemienną magią,
która ma związek z ich wiązem. Natomiast jeśli ty nie jesteś jedną z nich, to może pasujesz do
rodzaju ludzkiego.
— Ciekawa jestem, jaki mogłabym mieć talent? — Był to pierwszy dobry powód do
znajdowania się w tym dziwnym świecie.
— Och, zapomniałem. Mundańczycy nie posiadają magii. Tylko ludzie z Xanth.
— A kim są Mundańczycy?
— Osobami lub zwierzętami pochodzącymi z ponurego niemagicznego świata poza Xanth.
Moja matka nie lubi o tym mówić.
— Ale ja nie jestem stamtąd! Czy w Mundanii są dwa księżyce?
— Chyba nie. Tylko jeden, tak jak u nas, tyle tylko, że ich zielony ser zwapniał do postaci
niejadalnej skały.
— Księżyc z zielonego sera?
— A po drugiej stronie jest miód. Moi rodzice spędzili tam miodowy miesiąc*
, gdy ja zostałem
poczęty. Może stąd bierze się moje upodobanie do słodyczy.
— Tak więc, jeśli nie pochodzę ani z Xanth, ani z Mundanii, to nie wiemy, czy mam magię —
wywnioskowała Jenny. — Ale skoro Sammy ma magię, to może ja też.
— Może — powiedział Che z powątpiewaniem.
— Dlaczego gobliny cię porwały?
— Przypuszczam, że chciały mnie zjeść.
— Zjeść! — wykrzyknęła przerażona. — Ale przecież to byłoby podłe, okrutne i potworne!
— To prawda. Taka jest właśnie natura goblinów. Jednak muszę przyznać, że nie zabili mnie od
razu. Wyglądało na to, że chcieli mnie zatrzymać na jakąś inną okazję.
— Można z pewnością powiedzieć, że cię całego związali! — zgodziła się.
— Wyglądało na to, że chcieli mnie gdzieś z sobą zabrać. Mężczyźni byli oczywiście brutalni,
ale Godiva nie pozwoliła im mnie krzywdzić. Ale oczywiście kobiety–gobliny są dużo milsze niż
ich mężczyźni. Jednakże fakt, że Godiva stała na czele tej bandy, dowodzi, iż nie było to tylko
przypadkowe porwanie. Bardzo to wszystko dziwne.
— A jak cię złapali? Nie wiedziałeś, że powinieneś trzymać się od nich z daleka?
— Pewnie, że wiedziałem! Ale zwabili mnie zapachem pieczonego ciasta i nie mogłem się
oprzeć. Jeśli lubisz babkę piaskową, to powinnaś spróbować świeżego ciasta! Wtedy otoczyła
mnie przerażająca mgła i nagle byłem związany i w niewoli u goblinów. Myślę, że mieli
jednokierunkową ścieżkę.
— Jednokierunkową ścieżkę? Ale przecież wszystkie ścieżki prowadzą w dwóch kierunkach!
— Ależ oczywiście, że nie! Zwykle magiczne ścieżki są wielokierunkowe, jednak niektóre
mogą być używane tylko jednokrotnie. Przypuszczam, że gobliny użyły swojej, aby przenieść
mnie z daleka od mojej rodzinnej polany, żeby moja mama nie mogła iść po moich śladach. Teraz
ich zaklęcie ścieżkowe wyczerpało się i muszą poruszać się w normalny sposób. Ale chyba nie są
to miejscowe gobliny, bo zdają się nie znać tego terenu. Kiedy przyszłaś, Godiva akurat zajmowała
się sprawdzaniem okolicy.
Jenny postanowiła nie spierać się dalej na temat kierunku ścieżek; jeśli zobaczyłaby taką
ścieżkę, uwierzyłaby, wcześniej nie.
— To dziwne, że zadają sobie tyle trudu. Myślę, że normalnie po prostu zabraliby cię prosto
tam, skąd przyszli.
*
Gra słowna: ang. honey moon = miodowy miesiąc lub dosłownie miodowy księżyc (przyp. tłum.).
— Tak również przypuszczałem. Ale najprawdopodobniej coś poszło im niezgodnie z planem,
ponieważ w momencie gdy zeszli z magicznej ścieżki, zdawali się być zdezorientowani. Mieli
znajdować się po wschodniej stronie Żywiołów, a tymczasem byli po ich zachodniej stronie.
— Ale przecież ścieżka nie może zmienić miejsca, do którego prowadzi!
— Normalnie nie, ale nie jest to absolutnie pewne. Ponieważ była to ścieżka szybkiego ruchu,
wszystko wokół niej było zamazane; najprawdopodobniej doszli do wniosku, że podążali we
właściwym kierunku. Szliśmy jakieś pół godziny, zanim dotarliśmy do jej końca, wtedy
musieliśmy z niej zejść i zniknęła. Gdy Godiva zauważyła, gdzie byliśmy, powiedziała coś, co
prawie nie przystoi damie. A już wcale nie leży w zwyczaju kobiet–goblinów.
— Z tego, co słyszałam, nie mówi ona bynajmniej jak dama! — powiedziała Jenny
zdecydowanie. — Słyszałam, jak ubliżała swoim ludziom od głupich i jeszcze gorzej.
— Nie, zwracała się do nich po imieniu: Kretyn, Idiota i Imbecyl. Głupi nie brał udziału w tej
misji.
— Jakie te gobliny mają prześmieszne imiona! — roześmiała się Jenny.
Uśmiechnął się.
— O ile wiem, nasze imiona też wydają im się dziwne. — Spojrzał w górę. — Oj, boję się, że
będziemy mieć kłopoty.
Jenny również podniosła głowę.
— Ale przecież to tylko niewielka chmurka! Niczego nie musimy się z jej strony obawiać.
— Wprost przeciwnie! Wygląda bardzo podobnie do Cumulo Fracto Nimbusa, najgorszej z
chmur. Wyrządza on szkody wszystkim dobrym ludziom, a nawet niektórym złym również.
— Chmura? Och, bzdury!
Jednak Che wyglądał na bardzo zmartwionego.
— Mam nadzieję, że nie nauczysz się tutaj więcej, aniżelibyś chciała, elfie Jenny. Może Fracto
nas ominie.
Jednak chmura nie omijała ich. Zbliżała się, robiąc się coraz ciemniejsza i większa. Zdawała się
mieć zamgloną twarz, z dwojgiem wielkich oczu i jeszcze większymi ustami. Nagle usta otwarły
się i chmura dmuchnęła — zimny wiatr zakołysał tratwą.
Utworzyły się fale, które wdzierały się na tratwę i kołysały nią. Chmura puchła jeszcze bardziej
i straszniej, a w jej wnętrzu zadudnił grzmot. Wiatr zdzierał listowie z drzew i pierwsze wielkie
krople deszczu rozbiły się o tratwę.
— Może lepiej dobijmy do brzegu — zaproponowała Jenny, przestraszona. — Nie chcę, aby
zmyło nas z tratwy, te mokasyny tylko na to czekają.
— Może tak rzeczywiście będzie najlepiej — zgodził się Che. Jenny uniosła drąg. Teraz zdawał
się być cięższy od niej — ona nadal była lekka — co znacznie utrudniło odpychanie. Problem ten
szybko został rozwiązany: Che trzepnął drąg ogonem i ten również stał się lekki.
Jenny kierowała tratwę w stronę brzegu. Jednakże w tym samym czasie pojawiły się tam
złowieszcze twarzyczki. Gobliny!
W pośpiechu odepchnęła tratwę z powrotem. Gobliny zatrzymały się i wymachiwały im swymi
sękatymi piąstkami. Niektóre z nich trzymały kamienie, ale nie rzucały nimi. Było ich teraz więcej
niż poprzednio — Jenny widziała przynajmniej sześć. Z pewnością otrzymały wsparcie.
— Nie możemy zejść na brzeg — stwierdziła.
— Obawiam się, że nie możemy też zostać na środku rzeki — odparł Che.
— Może po drugiej stronie jest bezpiecznie. — Jenny zaczęła kierować się w stronę drugiego
brzegu.
Woda na środku rzeki była głębsza, znacznie utrudniała odpychanie. Burza nasilała się, a fale
przelewały się przez tratwę. Sammy niespecjalnie lubił mimowolne kąpiele i wskoczył Jenny na
ramię, sycząc na wodę.
Tratwa zakręciła się w kółko. Jenny straciła równowagę i poczuła, że się ześlizguje. Krzyknęła,
jednak Che złapał ją za rękę i nie dopuścił, aby wylądowała w wodzie. Jego cztery nogi dawały mu
lepsze oparcie; kopytka trzymał wsparte o krawędzie tratwy.
Burza nadal szalała. Jenny wiedziała teraz, że Che miał rację: to nie była zwykła chmura, ale
magicznie zły demon chmury, który chciał ich złapać. Nie miała pojęcia, dlaczego ich tak
nienawidził, robił jednak, co w jego mocy, aby zrzucić ich do rzeki. Nigdy nie wierzyła w celową
złośliwość pogody, teraz jednak w to uwierzyła! Poryw wiatru targnął tratwą i popchnął ją w
kierunku brzegu, od którego Jenny usiłowała odpłynąć. Próbowała zatrzymać tratwę drągiem,
jednak ten ugrzązł w szlamie i wyśliznął się jej z ręki. Nie była przecież dużym mężczyzną rasy
ludzkiej, lecz tylko małą dziewczynką–elfem, nie nawykłą do takich przygód.
Fale zebrały się w ostatnim końcowym wysiłku. Uniosły tratwę i przechyliły ją pod tak ostrym
kątem, że elf, kot i centaur ześliznęli się z niej i wpadli do płytkiej wody. Jenny krzyknęła,
dotykając jej lustra. Jednakże mokasyny wodne nie przyczepiły się do ich palców u nóg.
Wyglądało na to, że i one przestraszyły się burzy i albo były oszołomione, albo przeniosły się w
inne miejsce. Gobliny ruszyły do ataku i złapały Jenny i Che. W okamgnieniu byli obydwoje
rozpaczliwie związani.
— Szukaj pomocy, Sammy! — krzyknęła Jenny rozpaczliwie, pomimo iż obawiała się, że
żadnej pomocy nigdzie nie było.
Sammy przebiegł obok goblinów i zniknął. Może znajdzie pomoc, ale jak ta pomoc odnajdzie
ich? Wiedziała z całą pewnością, że gobliny nie zostawią jej na brzegu Rzeki Ciasteczkowej. Co
osiągnęła, chcąc uratować źrebaka? Obawiała się, że nic poza opóźnieniem. Teraz była w
dokładnie takich samych jak on tarapatach.
3. EGZAMIN ELEKTRY
Elektra patrzyła, jak Chex odlatuje z golemem Grundym. Miała nadzieję, że Che wkrótce
zostanie odnaleziony, jednak była pełna złych przeczuć. Źrebak został porwany, a to oznaczało, że
ktoś próbował go ukryć. Na pewno nie odnajdzie się niewinnie spacerujący po lesie.
Kto mógł zrobić coś tak potwornego? Che był jedynym źrebakiem skrzydlatego centaura w
Xanth. Jeśli cokolwiek by mu się stało, oznaczałoby to wyginięcie gatunku. W całym tym
nieszczęściu było to jeszcze gorsze aniżeli zwykłe porwanie. Nie była pewna, czy coś takiego
miało kiedykolwiek wcześniej miejsce na terenie Xanth.
Nada patrzyła ponuro. W swojej ludzkiej postaci była tak śliczną młodą kobietą, że nawet teraz
w swej normalnej postaci o ciele węża i głowie kobiety wyglądała wspaniale! Elektra zazdrościła
jej i bez problemu rozumiała, dlaczego książę Dolph wolał Nadę od niej. Ona, Elektra, bardziej
lubiła Nadę od Elektry! Nada była księżniczką i na dodatek również przemiłą osobą. Jeśli Elektra
mogłaby wybrać kobietę, z którą musiałaby konkurować, to Nada z pewnością znajdowałaby się
na końcu jej listy. Natomiast na liście przyjaciół znalazłaby się na jej początku.
— Lepiej ruszajmy — powiedziała Nada. Zmieniła się w ogromnego węża.
Elektra wdrapała się na jego grzbiet. Nada ruszyła, z każdym skrętem nabierając prędkości. W
pewnym stopniu poruszała się podobnie w swojej ludzkiej postaci, jednak wtedy wywierało to
dużo większe wrażenie na znajdujących się w pobliżu mężczyznach: ich oczy prawie wypadały z
orbit. Szczerze mówiąc, oczy golema w tej chwili podobnie wyszły na wierzch,
najprawdopodobniej dlatego, że Nada nie miała na sobie ubrania. Grundy miał absolutnie śliczną
żonę, Rapunzel, ale, jak wszyscy osobnicy rodzaju męskiego, lubił gapić się na wszystko, co
znajdowało się w zasięgu jego wzroku. Na Elektrę nie spojrzał nawet dwa razy, i to nie tylko
dlatego, że była ubrana. Zwykle żaden mężczyzna nie wracał do niej wzrokiem, gdy znajdowała
się w towarzystwie Nady. Była do tego przyzwyczajona.
Szkoda, że Nada nie kochała Dolpha tak, jak on ją kochał. No ale była ona o pięć lat od niego
starsza — miała dwadzieścia lat, gdy tymczasem on miał piętnaście. Nada była zrównoważoną
młodą kobietą, natomiast Dolph — hmm, nawet Elektra musiała przyznać, był, jak by to
powiedzieć, nieokrzesany. Elektra tak czy owak kochała go; nie mogła nic na to poradzić ze
względu na zaklęcie, w którego mocy była. Musiała pokochać i poślubić księcia, który obudził ją
pocałunkiem z jej tysiącletniego (no, tak prawie) snu. Nie była tą, która miała zapaść w sen, a już
na pewno nie była księżniczką. Ale przekleństwo Złego Maga Murphy’ego wszystko pomieszało i
jakoś tak się stało, że ona nadgryzła przeznaczone dla innej jabłko i upadła do specjalnej trumny, a
teraz była tutaj.
Teraz, kiedy ogłosił swoje prawo do tronu Xanth, Murphy nie był już taki zły. Użył swej magii,
aby pomóc swemu synowi Greyowi wywinąć się z potwornego zobowiązania w stosunku do tej
strasznej maszyny Kom–Plutera. Może osiemset lat spędzonych w jeziorze Mózgokorala w
zalewie solankowej złagodziło Murphy’ego trochę, a dwadzieścia lat w Mundanii dokonało dzieła.
Elektrą wybaczyła mu wszystko, co tym przekleństwem uczynił jej. Z pewnego względu musiała
to zrobić, ponieważ gdyby nie to przekleństwo, dawno już by nie żyła i nikt by nawet o niej nie
pamiętał. To sprawiało sporą różnicę. No cóż, sytuacja, w jakiej znajdowała się obecnie, nie była
najlepsza: zakochana w księciu, który z kolei kochał jej najlepszą przyjaciółkę.
W rzeczywistości zbliżała się do momentu przełomowego. Dobry Mag przeprowadził badania
w Księdze Odpowiedzi i wyczytał, że jej czar miał pewien limit czasowy. Jeśli nie wyszłaby za
księcia za mąż, zanim skończy osiemnaście lat, to tak czy tak umrze. Narzeczeństwo mogło ją
ochraniać tylko do momentu osiągnięcia pełnoletności; dalej musiała działać. Jeśli nie wyszłaby za
niego za mąż i nie skonsumowała małżeństwa przed osiągnięciem osiemnastu lat, to umarłaby w
rocznicę swoich urodzin.
Trudno było określić, ile dokładnie miała lat ze względu na to, że przespała prawie całe
milenium, ale udało się to wyliczyć: tylko normalne życie było brane pod uwagę. Tak więc jej
proces starzenia zatrzymał się w momencie, gdy zapadła w zaczarowany sen, i został ponownie
wznowiony w chwili, gdy się z niego obudziła. Według tego toku rozumowania osiągnie wiek
osiemnastu lat w przyszłym tygodniu. Dolph będzie musiał wybierać. Nie mógł tego uniknąć,
ponieważ jeśli nie zrobiłby nic, to na pewno by umarła, pozostawiając Nadę jako jedyną
kandydatkę na jego żonę. Jego rodzice dali Słowo: wybór nie mógł zostać wykonany odgórnie.
Dolph musiał zadecydować i ożenić się z tą, którą wybrał, i sprawa zostanie zakończona. W jedną
albo w drugą stronę.
Na swój sposób dobre było to zamieszanie wokół porwania Che, ponieważ odsunęło to jej myśli
od własnego problemu lub też przynajmniej uświadomiło jej, że nie była jedyną osobą w Xanth,
która miała zmartwienia. W końcu wielu ludzi miało problemy! Wiedziała, że miała szczęście,
znajdując się tutaj, mieszkając przez ostatnie sześć lat w Zamku Roogna w otoczeniu przyjaciół i
żywiąc wielką miłość do księcia. Nawet jeśli miłość ta była w swej istocie magiczna i
beznadziejna, to była jednak nadal czymś absolutnie wspaniałym w jej sercu.
Grzbietem ręki starła z twarzy łzy. Tak właściwie to dlaczego miałaby płakać?
Podróż magiczną ścieżką przebiegała sprawnie i wkrótce były już na miejscu. Elektra zsiadła, a
Nada przyjęła swoją ludzką postać, wdziała sukienkę, majtki i pantofle, które Elektra miała
schowane w plecaku. Suknia i pantofle nie liczyły się, najważniejsze, aby żadne męskie oko nie
dostrzegło majtek. Były podniecająco różowe, podczas gdy Elektry były zwykłe, białe, ale żaden
mężczyzna nie mógł tego wiedzieć. Do czego doprowadziłoby to Xanth, gdyby tak się zdarzyło?
Nada odwróciła się do niej, gdy stanęły nie opodal zamkowej fosy.
— Chciałabym, żeby ożenił się z tobą — powiedziała.
— Wiem. — Jednak obydwie wiedziały, że ich życzenia nie były istotne. Liczył się tylko
Dolph. On wybierał i ta, którą wybierze, wyjdzie za niego za mąż. Było to wiadome od początku,
od momentu gdy królowa Iren oznajmiła, że nie może ożenić się z obydwiema. Mężczyzna z
dwiema żonami? Z jakiegoś względu nie było to właściwe.
Spojrzały na zamek. Wyglądał zwyczajnie, tylko most zwodzony był podniesiony. Oznaczało
to, że nie mogły tak po prostu wejść do środka.
Wymieniły spojrzenia. Dobrego Maga Humfreya nie było, ale Grey Murphy robił, co w jego
mocy, aby tymczasowo jak najlepiej go zastąpić. Miał Księgę Odpowiedzi i całą kolekcję fiolek,
czarów i przedmiotów oraz Ivy do wspomagania go w chwilach, gdy tego potrzebował. Biorąc
wszystko pod uwagę, to przez ostatnie trzy lata całkiem nieźle sobie radził, chociaż Elektra
wiedziała, że czasami musiał napracować się nad trudną Odpowiedzią. Ustalił te same zasady co
Humfrey: każdy zgłaszający się musiał przejść trzy próby, zanim dostał się do zamku i następnie
odsłużyć jeden rok lub zapłacić równowartość służby. Miało to na celu wyeliminowanie tych,
którzy nie podchodzili do sprawy poważnie. Pomimo to wielu ludzi przychodziło z Pytaniami.
Kilku siedziało teraz na brzegu fosy, najwidoczniej zastanawiając się, czy ich Pytania rzeczywiście
były na tyle ważne, aby zapłacić za Odpowiedź żądaną cenę. To wyjaśnia, dlaczego zwodzony
most był podniesiony; gdyby był opuszczony, wszyscy mogliby po prostu wejść do zamku.
Nada skinęła głową, a jej popielatobrązowe warkocze zakołysały się uroczo. Warkocze Elektry
też były brązowe, ale jakoś nigdy się nie kołysały; wisiały tylko obojętnie, bez względu na to, jak je
chciała ułożyć.
ANTHONY PIERS WYSPA WIDOKÓW Cykl Xanth Tom XIII PRZEKŁAD KATARZYNA DOROŻAŁA–VAN DAALEN TYTUŁ ORYGINAŁU ISLE OF VIEW
1. WYZWANIE CHEX Chex była zdesperowana. Jej ukochany źrebaczek, Che, zgubił się i obawiała się najgorszego. Miał tylko pięć lat i mimo iż posiadał, tak jak i ona, talent lekkości, jego skrzydła nie były jeszcze na tyle rozwinięte, aby mógł latać. Tak więc zadowalał się najdziwniejszymi podskokami i był szczęśliwym małym centaurem — a teraz w niezrozumiały sposób zaginął. Jak mogło do tego dojść? Była akurat w ich zagrodzie, gdzie zatykała sitowiem szpary w ścianach, aby zapobiec przeciągom. Mieszkali w pobliżu terytorium Żywiołu Powietrza, gdzie często występowały przecieki wiatru. W ciepłe dni było to bardzo przyjemne, natomiast w nocy bywało zimno. Dlatego też używała sitowia, jednakże musiała pracować szybko i z uwagą, ponieważ sitowie, jak to sitowie, łatwo przecieka* . Każdy otwór musiała zatykać kilkakrotnie, zanim miała pewność, że będzie on szczelny. Tak więc skoncentrowała się, by zakończyć robotę, nie bacząc w tym czasie, co dzieje się z Che. A teraz nie mogła go nigdzie znaleźć. Wołała go i latała ponad polaną, szukając go ze stale wzrastającym niepokojem. Nie miała wątpliwości: Che tutaj nie było. Cheiron wyjechał na zebranie skrzydlatych potworów i nie wróci do domu przez kolejnych kilka dni. Odetchnęła: jak mogłaby spojrzeć swemu mężowi w twarz i poinformować go, że zgubiła ich źrebię? Oczywiście nie mogła tego zrobić, po prostu musiała jak najprędzej odnaleźć Che. Kilkakrotnie obleciała obszar wokół polany, bacznie patrząc w dół, jednakże widziała jedynie las. Lubiła to miejsce, dające im poczucie prywatności, z drzewami skrywającymi większość tego, co działo się w jego obrębie, a teraz ukrywającymi przed nią jej źrebię. Musiała wejść pod baldachim listowia. Poszybowała w dół i wylądowała w pobliżu zagrody. W poszukiwaniu śladów kłusem zatoczyła pełne koło wokół polany. Na środku, tam gdzie Che harcował, ziemia była rozkopana, jednak trawa na skraju miała nadal zielony kolor. Musiał pójść do lasu, chociaż wiedział, iż miał pozostać w pobliżu zagrody. Zrobiła następne koło, tym razem bliżej drzew. Nagle zauważyła niewielki odcisk kopytka skierowany w stronę lasu. Więc Che szedł tą drogą! Ale dlaczego? Che znał zasady i zawsze był posłusznym małym centaurem. Wiedział, że w głębokim lesie Xanth czaiły się przeróżne niebezpieczeństwa, takie jak smoki, wikłacze i hipnotykwy. Nie powinien był iść tą drogą. Niestety, poszedł. Szukała śladów. Na początku wyglądało, jakby się wahał, jak gdyby czegoś szukał. Następnie ślady stały się bardziej konkretne i prowadziły prosto w największą gęstwinę lasu. Chex szła za nimi ze wzrastającym niepokojem. Dotąd miała nadzieję, że Che po prostu wybrał się na spacer i był gdzieś w pobliżu, że zaplątał się w jeżyny, z których nie mógł się sam wydostać. Lecz teraz zaczęła obawiać się czegoś gorszego: oddalił się dlatego, że został przez coś zwabiony. Było mało prawdopodobne, aby to coś miało jakiekolwiek dobre zamiary. Po chwili jej najgorsze podejrzenie potwierdziło się: spostrzegła oznaki zasadzki. Coś się tutaj przyczaiło, czekając na Che, i schwytało go. Wokół leżało nieco pociętej winorośli, której z pewnością użyto do związania źrebaka, a ziemia była rozkopana. Jednak coś zamiotło ją zmiotką z * Oryg. rushes — sitowie; to rush — spieszyć się; nieprzetłumaczalna gra słów (przyp. tłum.).
rosnącego nie opodal krzewu zmiotkowego i wymazało wszystkie ślady. Nie mogła stwierdzić, kto lub co porwało jej źrebię. Była jedynie pewna, że dokonano tego szybko i po cichu. Rozglądała się wszędzie wokół, ale od miejsca zasadzki nie prowadziły jakiekolwiek ślady. Jednak nie było to miejsce, z którego mogłaby odfrunąć jakakolwiek istota na tyle duża, aby unieść z sobą małego centaura. Winorośle były splecione z listowiem drzew, a kilka pętli szubienicznych czyhało tylko na jakiegoś nieostrożnego smoka czy gryfa, aby zrobić sobie ucztę. Wyglądało na to, że porywacz i źrebię rozpłynęli się w powietrzu. Chex wzdrygnęła się. To oznaczało magię! Che został magicznie przeniesiony do innej części Xanth. Ale dlaczego? Zrozumiałaby drapieżcę pożerającego swoją zdobycz, jakkolwiek obraz ten był przerażający. Ale żeby zwabić Che w zasadzkę i uprowadzić go za pomocą czarów? Na co mógł się komuś przydać skrzydlaty źrebak centaura, który jeszcze nawet nie potrafi latać? Ale przynajmniej oznaczało to, że żył. Zdusiła w sobie obawę przed najgorszym, ponieważ nie mogłaby jej znieść. Ale jak długo jej źrebię pozostanie jeszcze przy życiu? Może jego pogromca nie zdawał sobie sprawy, że Che nie umie jeszcze latać i w momencie gdy to odkrył… Musiała znaleźć pomoc. Che musi zostać odnaleziony, zanim coś gorszego mu się przytrafi. Pobiegła z powrotem na polanę, rozłożyła skrzydła, trzepnęła się mocno ogonem i wzleciała w powietrze. Uderzając ogonem, mogła sprawić, że wszystko stawało się lekkie. Tak pozbywała się na przykład kąsających much; w momencie gdy dotknęła ich ogonem, stawały się zbyt lekkie, aby na niej siedzieć, i wzlatywały jak wystrzelone w powietrze, gdzie musiały jakiś czas brzęczeć, zanim znowu były w stanie opaść. Jeśli chciała sama siebie uczynić na tyle lekką, aby móc latać, uderzała ogonem własne ciało — jej skrzydłom było dużo łatwiej nieść zmniejszoną wagę. Gdy efekt lekkości zanikał i znowu stawała się ciężka, po prostu uderzała się raz jeszcze. Próbowała jednak nie robić tego przy końcu lotu, ponieważ mogłoby jej to utrudnić pozostanie na ziemi w razie nagłego powiewu wiatru. Leciała wysoko ponad lasem, kierując się na południe. Po chwili przelatywała ponad Wielką Rozpadliną, gdzie przyjaciel księżniczki Ivy, Stanley Steamer, miał patrol. Wiedziała, że porywacz nie zabrałby tu Che, ponieważ Stanley znał go i rozprawiłby się z każdym, kto chciałby go skrzywdzić. Ale dokąd zabrano Che? To była straszna tajemnica. Leciała nadal na południe, w kierunku Zamku Roogna. Tam znajdował się król Dor i jeśli ktokolwiek był w stanie jej pomóc, to na pewno on. Potrafił rozmawiać z nieożywionymi przedmiotami, dzięki czemu nic nie miało przed nim tajemnic. Odnalazła zamek, z jego piękną architekturą i malowniczymi wieżyczkami, i poszybowała w dół, aby wylądować w sadzie. Zbierała tam owoce młoda kobieta. Chex wiedziała, kto to mógł być. — Chex! — zawołała dziewczyna, gwałtownie kiwając do niej ręką. Miała piegi, jasnobrązowe włosy splecione w dwa warkocze, a jej sposób bycia sprawiał, że wyglądała na młodszą, niż w rzeczywistości była. Wyglądała na piętnaście lat. — Elektra! — odpowiedziała Chex, gdy jej stopy dotknęły podłoża. Próbowała teraz stanąć mocno na nogach. Z pewnością Elektra chciała ją uścisnąć. Zderzyły się ze sobą, a kolizja ta odrzuciła lekką centaurzycę w tył. Niezbyt zręcznie to wypadło, jednakże wylewność była drugą naturą Elektry, a może nawet pierwszą. Ta wspaniała dziewczyna była narzeczoną księcia Dolpha. — A gdzie jest Che? — zapytała Elektra z wyrazem zainteresowania na piegowatej twarzy. Na moment Chex prawie zapomniała o swym nieszczęściu. Teraz powróciło ono ze zdwojoną siłą. — Zniknął! — jęknęła. — Coś go porwało! Muszę znaleźć pomoc, żeby go odnaleźć zanim… — nie była w stanie mówić dalej.
— To straszne! — wykrzyknęła Elektra. — Musisz natychmiast powiedzieć królowi! Jakby nie dlatego Chex tu przyleciała! — Tak, muszę — oznajmiła Chex. Poszły w stronę zamku. — Och, zapomniałam! — zawołała Elektra, a warkocze frunęły wokół jej głowy, gdy odwróciła się w stronę Chex. — Król Dor wyjechał! — Wyjechał? — zapytała Chex zaniepokojona. — Dokąd? — Z uroczystą wizytą do króla Naboba z ludu Naga. — Och? A co to za uroczystość? — No, oni są sprzymierzeńcami i może wkrótce będą mieli powód do kolejnej uroczystości. No wiesz, Nada. Nagle Chex zrozumiała nieśmiałość dziewczyny. Nada z Naga była drugą narzeczoną księcia Dolpha i w swej ludzkiej postaci całkiem uroczą młodą damą. Związek ten miał charakter polityczny, jednak wszyscy wiedzieli, że Dolph wolał księżniczkę Nadę od Elektry. Zbliżał się moment, w którym Dolph będzie musiał dokonać wyboru między nimi dwiema i, niestety, dla Elektry przyszłość nie zapowiadała się zbyt różowo. Była wspaniałą dziewczyną, jednak Nada była piękną księżniczką. Niestety, Elektra znajdowała się pod działaniem zaklęcia. Nie tylko kochała Dolpha, który uratował ją z bardzo długiego snu, ale umarłaby, gdyby nie wyszła za niego za mąż. A nikt przecież nie chciał jej śmierci! Jeszcze większą ironią było jednak to, że Nada nie kochała Dolpha. Pięć lat od niego starsza, traktowała go jak niedorostka. Jednak dała słowo i zamierzała dotrzymać go w sposób, jakiego wymaga się od księżniczek. Dla wszystkich było jasne, że Dolph mógł uszczęśliwić obydwie dziewczyny, poślubiając Elektrę — jednak to nie uszczęśliwiłoby Dolpha, on zaś nie był na tyle dojrzały, aby zrobić coś, na co nie miał ochoty. Była to trudna sytuacja. Jednakże Chex miała w tej chwili swój własny poważny problem. — A królowa Iren… — Jest z Greyem Murphym w Zamku Dobrego Maga. — Przecież musi być ktoś, kto przejął rządy! — wykrzyknęła Chex rozdrażniona. — Tak, oczywiście. Mag Murphy. — To może lepiej zobaczę się z nim. — Chex nie była specjalnie zadowolona z takiego obrotu rzeczy, jako że nigdy nie ufała Murphy’emu w pełni, nie mogła jednak czekać na powrót do pałacu kogoś z rodziny królewskiej. Mag Murphy był siwiejącym, raczej zwykłym, starszym mężczyzną. — Tak, mogę ci pomóc, centaurzyco — powiedział. — Najpierw zorganizuję poszukiwania twojego zaginionego źrebaka. A następnie rzucę przekleństwo na tego, kto jest odpowiedzialny za uprowadzenie, aby w ten sposób utrudnić jego wysiłki. To powinno zapewnić poszukiwaczom czas na ukończenie ich misji. Było to więcej, aniżeli Chex mogła się od niego spodziewać. Przypomniała sobie jednak, że czasami źli magowie zmieniali się w dobrych. Król Emeritus Trent był najlepszym tego przykładem. Murphy przysiągł utrzymać obecny porządek i jeśli król Dor mu ufał, to ona nie mogła tego nie robić. — Dziękuję ci, Magu Murphy — powiedziała. Murphy przemówił do magicznego zwierciadła: — Słuchajcie — rzekł. — Oto mówi tymczasowy król Murphy. Źrebak centaurzycy Chex został uprowadzony przez nieznanych sprawców i musi jak najprędzej zostać odnaleziony i uratowany. Cały wolny od zajęć personel ma jak najprędzej zebrać tyłki w troki i przybyć do zamku w celu zorganizowania grup poszukiwawczych. To wszystko. Chex słuchała nieco zaskoczona. Prawdopodobnie podczas swego wygnania Murphy przyswoił sobie trochę mundańskich powiedzeń. Mimo wszystko jego główna intencja została zrozumiana.
Przeszli przed zamek. Ze wszystkich stron nadchodzili poddani: hodowcy drzew trzewikowych, panny mleczowe, hodowcy orzeszków ziemnych i podniebnych, a nawet młody ogr, który najwidoczniej zmęczył się przerabianiem drzew na precelki. Od strony zamku zbliżało się również parę osób: książę Dolph, Nada z Naga, golem Grundy i jeden czy dwa duchy. Nawet od strony Wielkiej Rozpadliny widać było obłoczek pary: nadchodził Stanley Steamer. Wyglądało na to, że wszyscy chcieli pomóc. — Bardzo dobrze — powiedział Murphy, gdy zebrała się odpowiednia grupa. — Nie mamy pojęcia, dokąd Che mógł zostać zabrany, jednak mamy powód sądzić, że przez najbliższy czas nie stanie mu się nic złego. Najlepiej będzie, jeśli postaramy się w ciągu najbliższych kilku godzin przeczesać jak największy obszar Xanth. Jako że nie jest bezpiecznie w pojedynkę chodzić po puszczy… — Przerwał, ponieważ ogr wyglądał na zakłopotanego. — Oczywiście dotyczy to wszystkich za wyjątkiem ogrów — powiedział i zmieszanie ogra ustąpiło. — Większość grup będzie składała się z dwóch lub więcej osób, z których przynajmniej jedna musi być w stanie bronić drugiej do momentu nadejścia pomocy. Tutaj macie magiczne gwizdki z arsenału zamkowego; są one słyszalne na bardzo dużą odległość. Każdy z poszukiwaczy będzie miał jeden i posłuży się nim w razie niebezpieczeństwa. Rozdał gwizdki. Ogr, jako typowo nierozgarnięte stworzenie, od razu dmuchnął w swój. Jednak nie wydobył się z niego żaden dźwięk. Zaskoczony ogr spojrzał w górę. — Ja dmuchać i nic nie słuchać. — To dlatego, że nie jesteś jeszcze dość daleko — wyjaśnił Murphy. — Teraz wszyscy jesteśmy blisko siebie, a więc nie znajdujemy się w zasięgu działania gwizdka. Spróbuj zagwizdać z daleka. Ogr pognał w stronę horyzontu, przypadkowo tratując włóczące się po drodze drzewo. Ponownie dmuchnął. Tym razem dźwięk był przeszywający. Wkrótce grupy poszukiwawcze były już zorganizowane i skierowały się każda w inną stronę. — Grundy pojedzie z tobą, Chex — powiedział Murphy. — Możesz działać jako łącznik miedzy grupami poszukiwawczymi, dzięki czemu pierwsza będziesz wiedzieć, czy twój źrebak się odnalazł. Grundy pomoże ci, pytając wszystkie rośliny czy stworzenia, w, zależności od potrzeby. Wydaje mi się, że najpierw powinniście wypytać rośliny w pobliżu miejsca uprowadzenia; coś musiały przecież widzieć. — Tak! — zawołała Chex, czując się trochę głupio, że sama na to nie wpadła. Murphy wykonywał dobrą robotę! Grundy wgramolił się na jej grzbiet. Był niewielkim człowieczkiem, którego łatwo można było nieść, nawet bez magii lekkości. Z pochodzenia był prawdziwym golemem, zrobionym z gałganka, sznurka i drewna, teraz jednak był człowiekiem, przy czym nadal pierwotnych rozmiarów. Jeszcze jedno nie uległo w nim zmianie: wciąż posiadał cięty język i przysparzał sobie wrogów z łatwością, która innych wprawiała w przerażenie. Chex trzepnęła się ogonem, rozłożyła skrzydła i wystartowała. Cieszyła się, że poszukiwania są tak dobrze zorganizowane; to był najlepszy możliwy sposób na odnalezienie Che. — A gdzie jest Rapunzel? — zapytała, gdy lecieli na pomoc. W Rapunzel Grundy znalazł kobietę w swoim typie; a może było odwrotnie. Jako że Rapunzel pochodziła zarówno od gatunku ludzkiego, jak i od elfów, mogła przyjmować dowolną wielkość; preferowała jednak niski wzrost. Była uroczą damą z magicznie długimi włosami. Chex nie zazdrościła jej przyjemności ich szczotkowania! Zazwyczaj Grundy i Rapunzel byli nierozłączni. — Szuka nowego domu — odpowiedział. — Sądziłam, że byliście zadowoleni z tego domku dla ptaków, który zaadaptowałeś na mieszkanie?
— Ja tak. Ale według niej jest za mały. — Za mały? Przecież ty się nie zmieniłeś, a ona może przyjąć dowolną wielkość. Grundy wzruszył ramionami. — Nie rozumiem kobiet. A ty? Chex roześmiała się. — Nie! — Nagle coś jej zaświtało i zaczęła pojmować. Ich dwoje może pozostać niewielkich rozmiarów, ale gdyby rodzina się powiększyła… Poszybowała w dół w kierunku polany. Od kilku lat polana była jej domem, ponieważ nie chciała ryzykować, że Che mógłby spaść z krawędzi góry, zanim nauczy się latać. Teraz wszystko wydało się tutaj obce, ponieważ okazało się w inny sposób niebezpieczne. Ktokolwiek lub cokolwiek porwało jej źrebię — czy przydarzyłoby się to także, jeśli żyliby w jaskini górskiej? Czy była aż tak rozsądna, unikając gór? Pokłusowała do lasu w miejsce, gdzie Che zaginął. — Tutaj — powiedziała, zatrzymując się. Grundy rozmawiał z okoliczną roślinnością. Chex słyszała tylko niewyraźny szelest, a po chwili Grundy miał już sprawozdanie. — Unosił się tu straszny zapach, jakby pieczonego ciasta i… — To nie jest straszny zapach! — zaoponowała. — Che uwielbiał świeże ciasto! — A z czego się je robi? — zapytał golem. — Z czego?… Ze świeżej mąki z owsa morskiego i… Och… Oczywiście, takie rośliny jak owies nie lubiły zapachu pieczenia swych braci. Drzewa chlebowe i szarlotkowe bez problemu oddawały swe wyroby, natomiast zbieranie ziaren to zupełnie inna historia. — Straszny zapach — zgodziła się. — Źrebak poczuł go i poszedł za nim aż w to miejsce — powiedział Grundy. — Ale tutaj znajdował się tylko kłąb chmury, złowieszcza mgła. Z niej właśnie wydobywał się zapach. Źrebak wszedł w nią, słychać było odgłosy walki, mgła się uniosła i nie pozostało nic. Rośliny nie widziały, co się stało, tylko tyle, że Che wszedł do środka i już nie wyszedł. — Magia! — wykrzyknęła Chex. Inne centaury zwykle nie lubiły magii. Ona uważała te obawy za staromodne i niepraktyczne, teraz jednak zaczęła rozumieć ich punkt widzenia. Magia zabrała jej źrebię! — Z pewnością. A ta mgła przywodzi na myśl Fracto. On zawsze lubi zrobić coś paskudnego. — Fracto! — krzyknęła, przypominając sobie najgorszą z chmur. To prawda: jeśli gdziekolwiek można było wyrządzić szkodę, tam był Fracto. — Musimy go odnaleźć i zmusić do mówienia! — Możemy go znaleźć, ale nawet jeśli mówilibyśmy jego językiem, to i tak prawdopodobnie nic by nie powiedział — zauważył Grundy. Miał rację. Nie było sensu dawać Fracto satysfakcji. Musieli znaleźć inny sposób na przeprowadzenie dochodzenia. Było to z pewnością bardzo wyrafinowane uprowadzenie. Zostało zorganizowane tak, aby nie można było niczego wyśledzić. Po co taki wysiłek — dla jednego nie umiejącego latać małego centaura? Nie było w tym wiele sensu. Wyszli z lasu i wystartowali z polany. Chex była przygnębiona i pogrążyła się w myślach. Początkowy szok mijał, a jego miejsce zajmowała ponura pewność, że znalezienie rozwiązania nie będzie łatwe. Nadal nie miała pojęcia, dokąd Che został zabrany. — Lepiej zobaczmy, jak wiedzie się reszcie — odezwał się Grundy, również przygnębiony. — Che musi przecież gdzieś być. Próbował ją rozweselić, nie osiągając jednak zamierzonego skutku. Mimo wszystko była to dobra rada. Chex miała przecież być łącznikiem między grupami.
— Najbliżej nas jest ogr — oznajmił Grundy. Wyglądało na to, że znał cały plan działania. — Sprawdza Goblinat Złotej Ordy. — Złota Orda! — wykrzyknęła Chex przerażona. — Te potworne gobliny! — Są twoimi najbliższymi złymi sąsiadami — zauważył Grundy. Z pewnością gobliny lubowały się w łapaniu stworzeń i torturowaniu ich, zanim w końcu je ugotowały. Żyły wokół Źródła Nienawiści, który pewnie był odpowiedzialny za ich niesłychaną nikczemność. Jeśli Che wpadł w ich brudne łapy… Dobrze, że szedł tam ogr. Ogry wiedziały, jak radzić sobie z goblinami. Mówiło się, że gobliny, walcząc z ogrem, ryzykowały wylądowanie na orbicie księżyca, a nawet wtedy zaliczały się do szczęśliwców. Jednak jeśli gobliny miały Che, to źrebak mógł zostać pobity razem z nimi, ponieważ ogry były niezaprzeczalnie dumne ze swojej głupoty. Skierowała się na zachód. Wkrótce dojrzała ścieżkę powstałą z powalonych drzew. Ogr podróżował w jedyny znany sobie sposób — prosto przed siebie — niszcząc wszystkie pojawiające się na drodze przeszkody. Naturalnie drzewa nie przepadały za ogrami, jednak nie miały możliwości uniknięcia kontaktu, jeśli pojawił się przy nich ogr. Niektóre drzewa, jak na przykład wikłacze, walczyły z nimi. Mówiono, że walka ogra z wikłaczem jest warta obejrzenia — z pewnej odległości. Wyprzedzając ogra, Chex leciała dalej aż do obozu goblinów. Gobliny dostrzegły ją i wygrażały jej swoimi małymi piąstkami. Nie było tu jednak śladu Che. To było uspokajające… — Chyba że już go ugotowali — zauważył Grundy. Chex nieomal spadła na ziemię. Jakim ten golem był geniuszem w podsuwaniu niewłaściwych myśli! — Ale kocioł nie jest zastawiony — kontynuował Grundy. — W tym czasie nie mogliby tego zrobić. Może była to w końcu dobra myśl! Miał rację: nie było ani dymu, ani ognia. Tak więc albo Che nie został jeszcze ugotowany, albo wcale go tu nie było. Nie była pewna, co byłoby lepsze. Poleciała z powrotem do ogra. — Są dokładnie przed tobą! — zawołała. — Szukaj źrebaka! — Ja dla ciebie szukać źrebię — zgodził się. No cóż, miał przynajmniej dobre chęci. Od razu poczuła się lepiej, gdy okazało się mało prawdopodobne, że źrebak tam był. — Następna grupa to ludzie, sprawdzają wioskę centaurów na pomoc od Rozpadliny — powiedział Grundy. Chex wiedziała, dlaczego centaury nie brały udziału w poszukiwaniach: nie uznawały jej za jedną ze swoich. W rzeczywistości uważały ją za monstrum, za zdegenerowaną krzyżówkę. Została przyjęta przez skrzydlate potwory, a przez swój własny gatunek — nie. Starała się jednak nad tym nie rozwodzić; i tak niczego by przez to nie zyskała. Może kiedyś powstanie nowy gatunek skrzydlatych centaurów, niezależny od jakiejkolwiek akceptacji centaurów lądowych, tak jak skrzydlate smoki przetrwały niezależnie od smoków lądowych. Ale nie nastąpi to, jeśli zabraknie Che! Grupa ludzi składała się z trzech panien mleczowych. Z pewnością otrzymały one jakieś przyspieszające zaklęcie, w żadnym innym wypadku bowiem nie byłyby w stanie dotrzeć aż tak daleko. Przechodziły akurat przez niewidzialny most, wyglądając, jak gdyby wisiały w powietrzu. Chichotały, dokuczając sobie nawzajem, jaki to znajdujący się na dole potwór patrzy której z nich pod spódnicę. Na dole nie było jednak żadnych potworów; Smok z Rozpadliny przyłączył się do poszukiwań. Jednak panny mleczowe cechowała bezdenna głupota; mówiono, że była to jedna z
cech, dla których podobały się one mężczyznom. Chex nie rozumiała tego całkowicie, ale przecież nie była człowiekiem. Zapikowała nisko. — Widziałyście coś?! — zawołała. — Tylko drzewa! — odkrzyknęła jedna. — Ale jeszcze nie zaczęłyśmy szukać, bo nasze zadanie obejmuje wioskę centaurów. Ktoś inny przeczesuje las na poradnie od Rozpadliny. — Powodzenia! — zawołała Chex. Nie sądziła jednak, aby Che znajdował się w wiosce centaurów, ponieważ pomimo iż centaury nie akceptowały skrzydlatych krzyżówek, były honorowym ludem, który na pewno by się nie wtrącał. I z całą pewnością nie posłużyłyby się taką ilością magii oraz nie ukrywałyby swego działania, jako że duma (niektórzy mówią: arogancja) leży w naturze centaurów. Kontynuowali sprawdzanie poszczególnych grup. Wszyscy szukali skrupulatnie, jednakże bez efektu. Ażeby odsunąć od siebie narastające przygnębienie, Chex zaczęła dumać nad swoim związkiem z Che. Wszystko zaczęło się właściwie od jej ślubu. Spotkała Cheirona, jedynego skrzydlatego centaura w Xanth, w którym najprawdopodobniej zakochałaby się, nawet gdyby nie był tak przystojny, silny, mądry i doświadczony. Zdecydowali się założyć stadło — rodzaj ludzki nazywa to małżeństwem — i nawet sama Simiurg przyleciała, żeby celebrować tę uroczystość. Simiurg była największym i najstarszym ptakiem, który trzykrotnie widział upadek i odnowę wszechświata, i zobaczy je przynajmniej jeszcze raz lub dwa. Ceremonią pokierowała kompetentnie i na marginesie zrobiła uwagę, która zaskoczyła Chex i Cheirona. — Z TEGO ZWIĄZKU — powiedziała ze swoją potężną duchową siłą — NARODZI SIĘ TEN, KTÓREGO ŻYCIE ZMIENI BIEG HISTORII XANTH. — Następnie zobowiązała wszystkie skrzydlate potwory, a nawet księcia Dolpha, któremu udało się chyłkiem zakraść na ceremonię pod postacią ważki, do złożenia przysięgi, że będą go chroniły przed wszelkim niebezpieczeństwem. Stało się jasne, dlaczego Simiurg przybyła: ażeby zapewnić bezpieczeństwo przyszłemu źrebcowi. Po pewnym czasie pojawił się Che. Nie przyniósł go bocian ani nie znaleziono go pod liściem kapusty; centaury, które realistycznie podchodziły do wszelkich naturalnych funkcji organizmu, posiadały bardziej bezpośrednie i wygodniejsze sposoby otrzymywania potomstwa. W końcu bociany były znane ze swej krótkowzroczności i czasami zdarzało im się dostarczyć dziecko pod niewłaściwy adres. Może ludziom to nie przeszkadzało, ale centaur na pewno nie podjąłby takiego ryzyka. Od samego początku Che był śliczny, z tą swoją ciemnobrązową skórą i miękkimi skrzydełkami. Skrzydlate potwory pilnowały go, tak więc żaden gryf, smok, ptak–olbrzym czy cokolwiek innego, co potrafiło latać, poczynając od harpii, a na maleńkich ważkach skończywszy, nie przedstawiał dla niego jakiegokolwiek zagrożenia. Tak naprawdę to młode latające smoki przylatywały, aby się z nim bawić, pomimo iż jeszcze sam nie potrafił latać i rozpowiadały o nim smokom lądowym. Smoki lądowe nie były związane przysięgą, jednak wiele z nich posiadało szczątkowe skrzydła i identyfikowało się ze swoimi latającymi kuzynami, tak więc i one również pilnowały Che. Ich rodzina prowadziła niemal idylliczne życie tutaj na polanie. Gdy Chex chciała pójść gdzieś sama z Cheironem lub pomóc któremuś z przyjaciół, nigdy nie mogła narzekać na brak opiekunek do źrebięcia. Nawet smok Draco, postrach północno–centralnego Xanth, pojawił się pewnego razu, i to nie tylko z powodu przysięgi. Miał specjalny dług wdzięczności wobec kościeja Marrowa, który uratował jego piękne kamienne gniazdo, a Marrow był przyjacielem Chex. Smoki miały swoiste poczucie lojalności w stosunku do tych, których szanowały, chociaż na szczęście nie było
takich osób zbyt wiele. Tak więc Che nigdy nie mógł narzekać na brak towarzystwa i był szczęśliwym małym centaurem. Co takiego widziała Simiurg w przyszłości Che? Jak mógł on zmienić bieg historii Xanth? Pomimo iż Chex kochała go bezgranicznie, wiedziała w którymś z nierodzicielskich zakamarków swego umysłu, że był on w końcu tylko skrzydlatym centaurem, tak jak i jego rodzice. Normalne centaury nie przyjęłyby go do swego grona, a ludzie uważali go za kuriozum. Nie było jakichkolwiek oznak jego przyszłej wielkości, a teraz chociażby przetrwania. Ale przecież Simiurg nie popełniłaby błędu; była strażnikiem nasion i tylko niewiele, jeśli w ogóle cokolwiek, było jej na temat kolei życia nie znane. Nagle przez głowę Chex przebiegła potworna myśl. Przypuśćmy, że to nie Che Simiurg miała na myśli? Był on niewątpliwie rezultatem związku Chex i Cheirona, ale może nie jedynym. Poza tym, nie było jasne, w jaki sposób miałby zmienić bieg historii Xanth. Może przez to, że zostanie porwany i zabity, co wywoła ogólny szał wśród skrzydlatych potworów? Nie, nie mogła zaakceptować takich myśli! Musiała wierzyć, że Che przeżyje, żeby wyrosnąć na dorosłego latającego centaura i w tej postaci osiągnąć coś, o czym nie śniło się nawet filozofom, którzy obecnie go ignorowali. Musiała dołożyć wszelkich starań, aby dobrze się nim zajmowano, aby otrzymał wszelką potrzebną edukację, aby był gotów, gdy nadejdzie czas wielkości. I na pewno będzie to wszystko robiła, gdyż Simiurg wiedziałaby, gdyby Che przeznaczony był przedwczesny koniec. Ktoś go porwał (w zasadzie słowa porwanie używa się w stosunku do kóz, ale jest to jednak najlepiej pasujące określenie), ale nie zabije, a oni go ocalą i przepowiednia wielkości wróci na swój tor. Tak miało być. Pocieszona tym nie całkiem obiektywnym rozumowaniem, Chex leciała dalej, aby sprawdzić kolejne idące od Zamku Roogna grupy poszukiwaczy. Grundy znał mniej więcej ich położenie, a jeśli nie znajdowały się one tam, gdzie Grundy się ich spodziewał, to okoliczne rośliny zawsze z chęcią przekazywały mu odpowiednie informacje. Zbliżyli się do grupy, w której skład wchodziły dwie piękne młode kobiety: Nada i Elektra. Były one w drodze do Zamku Dobrego Maga, aby zapytać go, gdzie jest Che. Chex ze wstydem musiała przyznać, że nie pomyślała o tak oczywistej metodzie. Zgodnie z tradycją Dobry Mag wiedział wszystko i w zamian za rok służby przekazywał wszelkie informacje. Oczywiście pierwszego Dobrego Maga — Humfreya — już nie było, jednakże jego uczeń Grey Murphy starał się, jak mógł, stanąć na wysokości zadania. W Zamku przebywała również księżniczka Ivy, aby wspomagać go, gdy tylko było potrzeba. Czy znał odpowiedź? Chex miała taką nadzieję! Leciała dalej na północ od Rozpadliny, gdzie książę Dolph sprawdzał Żywioły. Żywioły obejmowały pięć obszarów w północno–centralnym Xanth: Powietrza, Ziemi, Ognia, Wody i Pustki. Każdy z nich był na swój własny sposób niebezpieczny, co Chex dobrze wiedziała z bliskiego sąsiedztwa z Żywiołem Powietrza, lecz Dolph mógł przyjąć postać każdego żyjącego stworzenia. Oznaczało to, że mógł zamienić się w dowolną istotę, która była w stanie oprzeć się danemu Żywiołowi, i bezpiecznie przejrzeć wszystkie jego zakamarki. Chex nie widziała go, co pewnie oznaczało, że przyjął inną postać i znajdował się daleko w głębi Żywiołów. Jeśli Che został tutaj zabrany, to Dolph na pewno go odnajdzie i uratuje. Zakończyła przegląd. Wszystkie grupy były mocno zajęte, jednak nikt nie odnalazł jeszcze Che. Zanim wyruszy w kolejny oblot, będzie musiała zatrzymać się w swojej zagrodzie, aby odpocząć i coś zjeść. Będzie tak robić dopóty, dopóki zadanie nie zostanie zakończone: Che zostanie odnaleziony i uratowany. W trakcie lądowania zauważyła coś na polanie. Czy to Che? Serce zabiło jej mocniej, co spowodowało, że wzleciała wyżej, i prawie nie mogła wylądować. Niestety, nie był to Che. Jej serce zamarło i zaczęła momentalnie spadać, nieomal rozbijając się o ziemię. Wylądowała mocno
na wszystkich czterech nogach i złożyła skrzydła. Następnie podeszła do elfa, który przyglądał się jej zaskoczony. — Kim jesteś? — zapytała. — Co robisz tak daleko od twego wiązu? Elf szurał nogami. Była to młoda dziewczyna, właściwie dziecko, jednakże w porównaniu z innymi elfami, które Chex miała okazję spotkać, była ona niesłychanie dużego wzrostu. Normalny elf sięgał wzrostem jednej czwartej wzrostu istoty ludzkiej, a tymczasem ten elf sięgałby człowiekowi do pasa. Dziewczynka miała zadarty nos, parę porozrzucanych po policzkach piegów, potargane brązowe włosy o niezdecydowanym kolorze, coś między kasztanowym a orzechowym. Miała brązowe oczy i wyglądała na krótkowzroczną. Przypomniało to Chex centaura Arnolda i Dobrego Maga Humfreya, którzy nosili okulary, aby poprawić sobie wzrok — było to o tyle dziwne, że nigdy żadnego z nich nie spotkała. — Mój kot… — odezwało się dziecko–elf. — Ale przecież elfy nie trzymają kotów — zaoponowała Chex. — Tak naprawdę, to nikt ich nie trzyma; w Xanth nie ma prawdziwych kotów, tylko ich kalamburowe warianty, jak na przykład kot–o–dziewięciu–ogonach. — Xanth? — zapytała dziewczynka, wyglądając na zaskoczoną. Chex była zmęczona i spieszyło jej się, jednak mimo to zauważyła, że coś tu było nie tak. — Tak, Xanth, wszyscy tu żyjemy. Nie próbuj mi tylko wmówić, że jesteś z Mundanii! — Nie, ja pochodzę ze Świata Dwóch Księżyców. Mój kot… — Już ci mówiłam, nie ma… — I wtedy Chex zauważyła kota. Była to pomarańczowa, włochata kula, która wydawała się mieć w sobie coś z elfa. Leżał rozłożony na ziemi, z wyciągniętym ogonem i wyglądał jak zapora drogowa; przeszkoda na drodze, mająca na celu wyhamować bieg za szybko biegnących centaurów. — Jak…? — zapytała troszeczkę zdezorientowana. — Tutaj dzieje się coś niesamowitego — zamruczał pod nosem Grundy.— W pobliżu nie ma żadnych elfowych wiązów. Powinna być zbyt słaba na to, by utrzymać się na nogach. I spójrz tylko na jej wzrost! Jest tak duża jak goblin! — Sammy potrafi znaleźć wszystko oprócz domu — powiedziała dziewczynka. — Jednak zwykle nie wiem, czego szuka. I wtedy się gubi. Muszę za nim biec, żebym mogła zabrać go z powrotem do domu, gdy już to znajdzie. — Przerwała, patrząc na kota. — Myślę, że tym razem szukał piórka. Rzeczywiście, między jego pomarańczowobrązowymi łapami leżało pióro. — To nie jest zwykłe pióro — powiedziała Chex. — To jest lotka mojego źrebaka Che z jego pierwszego upierzenia. Jest takich bardzo mało. — Myślę, że on w takim razie szukał specjalnego pióra — odrzekła. Następnie, z widocznym wysiłkiem, dziewczynka uniosła głowę, aby spojrzeć na Chex. — Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to czy mogłabyś mi, proszę, powiedzieć… czym jesteś? Chex nie posiadała się ze zdumienia. — Jestem oczywiście latającym centaurem! Z technicznego punktu widzenia skrzydlatym potworem. Nigdy przedtem nie widziałaś centaura? Dziewczynka pokręciła głową. — Nie. — Twój wiąz musi znajdować się z dala od cywilizacji! — Co to jest wiąz? — Drzewo, oczywiście. — W Świecie Dwóch Księżyców nie mamy zbyt wiele drzew. A przynajmniej takich, które dobrze widzę. — Rozejrzała się wokół, mrugając. — Czy to są drzewa?
— Tak, oczywiście. Wszystko tutaj jest porośnięte lasem. Ale jak ty możesz żyć bez wiązu? Wszystkie elfy… — Ja nie mam wiązu, nie mam nawet przyjaciela–wilka, chociaż myślę, że pewnego dnia będę z Samotnym Wilkiem. Tak więc na razie mam kota, który znajduje rzeczy, a sam się gubi — powiedziała dziewczynka. — Tak go właśnie spotkałam. W całym naszym świecie nie ma takiego drugiego. Wydaje mi się, że tym razem ja też się zgubiłam, bo to jest bardzo dziwne miejsce. — Ale przecież wszystkie elfy żyją wokół wiązów! — zaoponowała Chex. — Mówiłaś, że skąd przybyłaś? — Mój zagajnik znajduje się… — Twój co? — Mój zagajnik. To… Chex wydało się, że było to nie tyle dziwne, co po prostu niesamowite, tak jak powiedział Grundy. — Może lepiej zacznijmy od początku. Przedstawmy się sobie. Ty jesteś…? — Jenny ze Świata Dwóch Księżyców. — A ja jestem centaurzyca Chex z Xanth. Teraz powinnyśmy… — przerwała, ponieważ nagle zauważyła coś jeszcze dziwniejszego. — Czy to są twoje uszy? Dziecko dotknęło swego lewego ucha. — Tak. Czy coś jest nie w porządku? — One są spiczaste! Jenny była zaszokowana. — A twoje nie? — Nie. Nie widzisz? — Z tego miejsca twoja głowa jest trochę zamazana. Tak więc naprawdę nie widziała dobrze na odległość. — Moja droga, musimy znaleźć ci jakieś okulary — powiedziała Chex. Było tak, jakby musiała komuś matkować, teraz gdy zabrakło jej źrebaka. — Mamy tutaj krzew okularowy, z którego jeszcze nigdy nie zbieraliśmy, tak więc ma bardzo dużo owoców. — Poprowadziła dziecko–elfa w stronę krzewu. — Poprawiają wzrok i oczywiście magicznie się dopasowują. Proszę, przymierz tę parę. — Zerwała je i ostrożnie założyła Jenny na nos. Były dla niej trochę zbyt duże, jednak oprawki idealnie pasowały do szerokości jej głowy i trzymały się na fenomenalnie spiczastych uszach. Przed chwilą włosy zakrywały je trochę, lecz teraz nie było jakichkolwiek wątpliwości. W całym Xanth nie było takich uszu! Nie u istot człekopodobnych. Oczy Jenny stały się jeszcze większe, niż były w rzeczywistości, powiększone przez szkła okularów. — Wszystko widzę! — zawołała zaskoczona. — Ależ oczywiście. Po to właśnie są okulary. Umożliwiają widzenie wszystkiego, co znajduje się w zasięgu wzroku. To dziwne, że nigdy przedtem nie miałaś okularów. — U nas ich nie ma — odpowiedziała Jenny, unosząc rękę, aby dotknąć tego niesamowitego urządzenia. Chex znowu była zaskoczona. — Twoja ręka… brakuje ci jednego palca! Jenny spojrzała na swoją rękę. — Nie, nie brakuje. Są wszystkie cztery. — Ale wszystkie elfy mają po pięć palców! — zaoponowała Chex— Wszystkie istoty człekopodobne mają pięć palców. Widzisz, ja też mam pięć. — Pokazała Jenny swą dłoń. Jenny przyglądała się. — Jakież to dziwne!
— Ty naprawdę jesteś spoza Xanth! — powiedziała Chex, rozumiejąc, dlaczego dziewczynka była tak zagubiona. — Wyglądasz jak elf, jednak w szczegółach jesteś od nich inna. Jenny wzruszyła ramionami. — Jeśli chcesz, to możesz nazywać mnie elfem — powiedziała. — Tak naprawdę to jestem osobą. — Tak, oczywiście. Tylko że tutaj, w Xanth, będziesz uważana za elfa. Jak się tutaj dostałaś? — Nie widziałam. — Brzmiało to prawdziwie. Jak mogłaby widzieć, dokąd szła, jeśli nie widziała szczegółów krajobrazu? Była tak samo zgubiona jak Che! — Myślę, że będziesz musiała tu zostać, dopóki nie dowiemy się, co się stało — zadecydowała Chex. — Ty szukałaś tu piórka, a ja szukam tego, do kogo to piórko należało, mojego zagubionego źrebaczka Che. Może powinnyśmy… Dziewczynka ruszyła biegiem, ponieważ w tej samej chwili jej kot nagle ożył i dał susa w stronę lasu. — Sammy! — zawołała, podążając za nim. — Zaczekaj na mnie! Znowu się zgubisz! — Jenny! — zawołała z kolei Chex. — Obydwoje się zgubicie! Ten las jest niebezpieczny! Jednak kot i dziecko–elf zniknęli już w puszczy, nie zważając na czyhające w niej niebezpieczeństwa. Chex zdała sobie sprawę, że musieli już iść tym lasem, jakimś sposobem unikając drapieżców. — Lepiej ich poszukajmy — powiedział Grundy. — Może to zbieg okoliczności, że ona pojawiła się dokładnie w tym samym momencie, w którym zaginął Che, a może nie. Chex nie pomyślała o tym. Czy to możliwe, aby jej źrebak został przemieniony w…? Nie, niemożliwe! Jednak rzeczywiście była to przedziwna sprawa. Pokłusowała na środek polany, rozłożyła skrzydła i wzleciała w powietrze, jednocześnie uderzając się ogonem. Po chwili wyłoniła się spomiędzy drzew. Leciała ponad nimi w kierunku, w którym udała się dziewczynka–elf, jednak konopie były tak gęste, że nie widziała ani podłoża, ani niczego, co się na nim znajdowało. Zniknęli. — Możemy poinformować o niej pozostałych — powiedział Grundy. — Jeśli ona rzeczywiście pochodzi z innego świata, to nie może się długo ukrywać. Chex zgodziła się, jednakże pozostała pełna niepokoju. Dlaczego akurat teraz pojawiła się dziewczynka–elf? Zatoczyła koło i poszybowała z powrotem na polanę. Miała inne rzeczy do roboty aniżeli beznadziejne krążenienie ponad lasem! Musiała odnaleźć Che i nie mogła tracić czasu i energii na szukanie obcych. Jednak było to z całą pewnością przedziwne spotkanie!
2. WYPRAWA JENNY Jenny pobiegła w ślad za kotem. — Poczekaj na mnie! Znowu się zgubisz! Ale oczywiście Sammy nie posłuchał, tak jak zawsze. Nie próbował od niej uciec, po prostu samo pragnienie szukania porywało go do tego stopnia, że zapominał o wszystkim innym, co nierzadko wpędzało jego samego w tarapaty. Jenny nie mogła pozwolić mu się zgubić; już i tak znajdowali się w bardzo dziwnej okolicy i jeśli miałoby stać się jeszcze dziwniej, to mogliby nigdy nie odnaleźć drogi do domu! Sammy dał susa w najgęstszą część dżungli. Jenny nie miała innego wyboru jak wskoczyć za nim, pomimo że rosnące tam krzewy zagrażały ostatecznym zniszczeniem tego, co pozostało z jej ubrania. Wystarczyło, że próbując dotrzymać kroku Sammy’emu, jej włosy skołtuniły się w jeden wielki kłąb rzepów i najróżniejszych innych rzeczy. Jeśli po raz kolejny straci go z oczu, może go nigdy więcej nie odnaleźć! Słyszała wołającą za nią centaurzycę. — Ten las jest pełen niebezpieczeństw! — Było to najdziwniej wyglądające stworzenie, jakie Jenny kiedykolwiek widziała, jakby zwierzę, ptak i kobieta połączone w jedno. Wyglądała jednak na miłą. Mówiła, że miała źrebaczka, co oznaczało, że była czyjąś matką. Był to dobry znak. Matki tworzyły klasę same w sobie, dobrą klasę. Bardzo miłym gestem z jej strony było również znalezienie magicznych okularów. Jenny nie wiedziała nawet, że coś takiego istniało. Jakąż różnicę sprawiały one w tym przedziwnym świecie! Nie mogła jednak tak po prostu spokojnie stać i rozmawiać z nią, podczas gdy Sammy odbiegł. Przedarła się przez zarośla i dojrzała Sammy’ego tuż przed sobą. Biegł w górę zbocza, okrążając krzew, na którym rosły wielokolorowe poduszki. Poduszki? To przecież niemożliwe; poduszki nie rosną na krzewach, robi je się z pierza i materiału, trzeba je pozszywać i tak dalej. Gdy myśliwym i ich przyjaciołom — wilkom uda się upolować ptaki, zawsze zostawiają pióra. Nic się nie marnuje. Jednak to z pewnością wyglądało na rosnące poduszki! Sammy przebiegł przez drogę i znalazł się po jej drugiej stronie. Tutaj rosły rośliny podobne do kukurydzy z dojrzewającymi kolbami. Jenny otarła się o jedną z nich, a ta nagle eksplodowała, wypuszczając kawałki prażonej kukurydzy. Popcorn! Złapała kilka ziarenek w powietrzu i włożyła je do buzi, ponieważ zgłodniała, biegnąc za Sammym. Teraz kot szedł przez dżunglę śliczną ścieżynką, prowadzącą do ogromnego drzewa, z którego zwisały macki. — Sammy, nie! — krzyknęła Jenny w przerażeniu. Już wcześniej widziała takie drzewo. Macki próbowały ją złapać i miała szczęście, że udało jej się uciec. Jednakże w trakcie walki straciła swój nóż, co ją niezmiernie poirytowało. — Nie podchodź do tego drzewa! — Przynajmniej teraz mogła rozpoznać je z dużej odległości, zamiast na nie wpaść. Gdy Sammy wreszcie zatrzyma się, wrócą i podziękuje Chex za okulary. Sammy zeskoczył ze ścieżki i zaczął przedzierać się przez gęste zarośla. Po raz pierwszy Jenny była mu za to wdzięczna; nie chciała, aby to paskudne drzewo go złapało! Znaleźli się na obszarze, na którym znajdowały się dużo większe i bardziej przyjaźnie nastawione drzewa. Było łatwiej tutaj chodzić, jako że znajdująca się powyżej gruba pokrywa listowia rzucała przyjemny cień i nie było tu zbyt wielu krzewów. Sammy zwolnił do marszu, jednakże nie zatrzymał się. Była w stanie dotrzymać mu kroku, jednak nie mogła go złapać. Musiała iść za nim aż do momentu, gdy znajdzie to, czego tym razem szukał, i wtedy dopiero
zdecydować, co robić dalej. Była zmęczona, jednak nie miała wyboru; nie mogła przecież pozwolić Sammy’emu jeszcze bardziej zgubić się gdzieś w pojedynkę. Biegnąc za nim, zaczęła rozmyślać o tym, jak znalazła się w tym dziwnym miejscu. Była po prostu zwykłą dziewczynką ze swego zagajnika, zupełnie nic specjalnego. Tak właściwie to była zupełnie niespecjalna, ponieważ bardzo źle widziała. Bez możliwości komunikowania się na odległość byłaby w stałych tarapatach. Lubiła malować, tkać i robić biżuterię, a teraz uczyła się, jak ozdabiać wyroby garncarskie. Te zajęcia przy kominku nie cierpiały z powodu jej krótkowzroczności. Miała nadzieję wyrosnąć na dobrą tkaczkę, robiącą szczególnie piękne materiały z wzorami i obrazami, które chciałby mieć każdy elf. Chciała również nauczyć się robić placek z jagodami, przede wszystkim dlatego, że sama bardzo go lubiła. Jedynym problemem był czas potrzebny na zbieranie jagód, ponieważ zagonki jagodowe w pobliżu wioski były już całkowicie ogołocone i musiała szukać ich w dość dużej odległości. Było to o tyle trudne, że gdy schodziła z głównej drogi, od razu się gubiła. Niemożliwością było zliczyć, ile razy musiała w myślach wzywać pomocy, aby znowu odnaleźć właściwą ścieżkę. Gdyby miała przyjaciela — wilka, to mogłaby bezpiecznie chodzić jeszcze dalej. Jednakże na razie, zamiast wilka miała swego przyjaciela — kota i mogła ćwiczyć swoje kominkowe zdolności. Palce Jenny były smukłe i zręczne, jednak musiała się jeszcze bardzo wiele nauczyć. Ćwicząc w samotności robótki, lubiła sobie pośpiewać. Milkła zawsze w momencie, gdy w jej pobliżu pojawiał się jakikolwiek elf. Jednak Sammy lubił jej śpiew, a to liczyło się najbardziej. Tegoż chłodnego ranka wyszła wraz z Sammym w poszukiwaniu jagód. Kot wyglądał na znudzonego; tak naprawdę, to jagody niespecjalnie go interesowały. — Gdybym miała piórko, połaskotałabym ci wąsy — powiedziała Jenny, drażniąc się z nim. W tym samym momencie kot wystartował. Jenny wiedziała, że bez względu na wszystko musi iść za nim, ponieważ gdy wpadał w jeden ze swoich nastrojów i ruszał w poszukiwaniu czegoś, to nie zatrzymywał się, dopóki tego nie odnalazł. Nie miała pojęcia, jak daleko ta pogoń miała go zaprowadzić tym razem! Sammy biegł przez nie znaną jej część lasu. Mówiło się, że tu straszy, jednakże Jenny wątpiła w to; normalnie duchy nie traciły czasu na zwykłe drzewa. Najbardziej obawiała się trujących żmij lub innych głodnych dzikich bestii, które przyczajone czekały tylko, aby pożreć Sammy’ego lub ją samą. Jednak musiała iść dalej, aby Sammy się nie zgubił. Biegła i biegła, a jej wzrok pogarszał się, gdy próbowała dotrzymać Sammy’emu kroku. Widziała jedynie uciekający ogon Sammy’ego i migające obok strzępy krajobrazu. Ruch widziała lepiej aniżeli przedmioty nieruchome; inaczej nie miałaby szansy utrzymać się w pobliżu Sammy’ego. Nagle kot przeskoczył przez krawędź, Jenny poszła jego śladem i zobaczyła, że krawędź nie miała drugiej strony. Przez moment szybowała w powietrzu, zbyt przestraszona, aby krzyczeć. Po chwili jej stopy znowu dotknęły ziemi. Był to tylko niewielki upadek, który złagodziła mgła. Jenny pobiegła dalej, ledwie widząc kota. Tutaj okolica była zupełnie odmienna. Dziewczynka nie miała czasu, aby zatrzymać się i wszystkiemu dokładnie się przyjrzeć, jednak była pewna, że czegoś takiego jeszcze nigdy nie widziała. Musi przyjść do tego lasu kiedyś, gdy nie będzie biegła za swoim kotem, aby sprawdzić, dlaczego ten las wydaje się być odmienny. Sammy prześliznął się obok dziwnego zielonego drzewa. Jenny również chciała obok niego przebiec, jednak nagle wyciągnęły się do niej macki i próbowały ją złapać. Jedna uczepiła się jej ślicznej sukienki i gdy Jenny próbowała wyrwać się, również inne macki pochwyciły ją. Wyciągnęła nóż, odcięła te obrzydliwe zielone pędy i oswobodziła się. Niestety, jej nóż zaplątał się w ostatnią mackę i straciła go. To było jej pierwsze spotkanie z tym agresywnym drzewem, a zarazem potwierdzenie tego, że znalazła się w bardzo dziwnym miejscu.
Wtem Sammy popędził na polanę i zatrzymał się. Wreszcie znalazł to, czego szukał: wielkie białe pióro. — Ciągnąłeś mnie aż tutaj tylko po to głupie pióro?! — wykrzyknęła; nie była jednak na niego zła. Musiała po prostu coś wykrzyknąć, aby nie wybuchnąć. Prawda była taka, że przerażała ją dziwność tego miejsca i nadal była wstrząśnięta tym, że mogłaby zostać pojmana przez drzewo. Nigdy nawet nie słyszała o takim drzewie! Jednak zdała sobie sprawę z tego, że sama spowodowała wszystko, co się do teraz wydarzyło, ponieważ dokuczała Sammy’emu, mówiąc, że połaskocze go piórkiem. On skoncentrował się na „piórze” i wyruszył w jego poszukiwaniu — i jakież to pióro odnalazł! Nagle obniżył się cień i na polanie wylądowała przedziwna zwierzo–ptako–kobieta. Wyglądała na niemalże tak samo zaskoczoną widokiem Jenny, jak Jenny była zaskoczona nią. Mówiła, że była centaurem czy czymś w tym rodzaju, i wspominała coś na temat wiązów. Jenny wiedziała, że wiąz to drzewo; nie miała pojęcia, dlaczego centaurzyca sądziła, że ona powinna mieć z nim coś wspólnego. Centaurzyca szukała swego zagubionego źrebaka, który nazywał się Chay. Jednak Jenny nie dowiedziała się wiele więcej, ponieważ Sammy nagle poderwał się i musiała pobiec w jego ślady. Miała nadzieję, że okolice nie staną się jeszcze dziwniejsze, ponieważ nie była całkiem pewna, czy będzie w stanie odnaleźć drogę powrotną. Nagle Sammy zwolnił. Może zbliżał się już do tego, czego szukał. Może było to kolejne pióro. Mogłaby je dla niego podnieść i wtedy mogliby wrócić do domu. Nie, nie mogło to być kolejne pióro, ponieważ nigdy nie szukał tej samej rzeczy dwukrotnie. Może… Jenny zatrzymała się z zaskoczenia. Przed nim znajdował się niewielki skrzydlaty centaur! To na pewno jest ten źrebak! Centaurzyca wspominała, że go szukała i Sammy wystartował po prostu w jego poszukiwaniu. Jednakże to biedactwo bynajmniej nie zgubiło się. Źrebak był pojmany. Miał na szyi sznur, ręce jego były związane, a nogi tak spętane, że z trudem mógł ustać. Bezradnie trzepotał skrzydełkami i wyglądał bardzo nieszczęśliwie. To było wszystko, co Jenny musiała zobaczyć; wiedziała, że musi pomóc Chexowi wrócić do matki. Jednakże wokół źrebaka znajdowali się podejrzanie wyglądający osobnicy. Wyglądali trochę jak ludzie i byli jej wzrostu, jednak ich głowy, dłonie i stopy były dużo większe i guzowate. Mieli ciemną skórę i nachmurzone miny. Było ich trzech, najprawdopodobniej pilnowali źrebaka. Nic mu nie robili, jednak było jasne, że nie powstrzymaliby się przed niczym, gdyby źrebak chciał uciec. Jenny położyła Sammy’emu rękę na grzbiecie. Zatrzymał się zadowolony, że znalazł to, czego szukał, i nie musi iść dalej. — Musimy uratować Chaya od tych podłych stworów — szepnęła. — Mogłabym go rozwiązać, żeby mógł uciec, ale z pewnością mnie też by związali. Gdybym tak miała coś, co mogłoby ich odstraszyć, coś wystarczająco długiego! Sammy wystartował. — Nie! — wykrzyknęła szeptem. — Nie chciałam, abyś… — Ale było już oczywiście za późno, tak jak to zwykle bywało z Sammym. Kiedy nauczy się wreszcie nie mówić nic bezmyślnie, gdy Sammy jej słucha? No cóż, nie można było temu zaradzić. Musiała za nim pobiec, pomimo że mogło to opóźnić wszelkie działania, które była w stanie podjąć w celu uratowania źrebaka. Ale może nie była to aż tak wielka strata, bo przecież i tak nie miała pojęcia, jak go uwolnić. A ponadto nie mogła sobie teraz pozwolić na rozpraszanie uwagi!
Sammy podprowadził ją do drzewa. Miało ono jasnozielone liście i soczystoczerwone jagody. Jagody? Nie, to były wiśnie! To było drzewo wiśniowe. Jednak Jenny nie była teraz w nastroju na jedzenie wiśni. — Co cię napadło, żeby mnie tutaj przyprowadzić, gdy powiedziałam, że potrzebne mi jest coś do przestraszenia tych podłych stworów? — zapytała kota, zdając sobie sprawę, że nie mógł jej odpowiedzieć. Stał tylko przy drzewie, ignorując je zupełnie teraz, gdy je odnalazł. Jego zabawa polegała na szukaniu; gdy znalazł już to, czego szukał, zwykle to ignorował. Zakłopotana zerwała jedną wiśnię. Owoc był okrągły i czerwony, jednak chyba nie całkiem dojrzały, ponieważ miał twardą, a nie miękką skórkę. Włożyła go do ust, jednak nie mogła go rozgryźć. Wiśnia była jak zrobiona z drewna! Zerwała następną. Była dokładnie taka sama. To nie mogły być normalne wiśnie. Może rosły tutaj, aby oszukiwać głodnych ludzi — a ona była głodna, pomimo że wcale nie chciała teraz jeść. Nagle ogarnęła ją złość. Nie tylko nie chciała jeść, ale te wiśnie nie nadawałyby się do jedzenia, nawet gdyby chciała się nimi posilić! Cisnęła obydwie wiśnie, jak mogła najdalej. Przeleciały łukiem ponad drzewami i dotknęły ziemi. Bum! Bum! Jenny osłupiała. Wiśnie ani nie odbiły się od ziemi, ani nie potoczyły, one eksplodowały! W miejscu gdzie wylądowały, powstały dwa niewielkie kratery, a wszędzie wokół były porozrzucane brud i liście. Zaskoczona spojrzała na drzewo. Wybuchające wiśnie? A ona próbowała jedną rozgryźć! A gdyby tak wybuchnęła w momencie gdy… Nagle coś zaświtało jej w głowie. Sammy przyprowadził ją tutaj może właśnie z tego powodu. Co by się stało, gdyby rzuciła wiśnie w stronę tych nikczemnych stworów? Jenny uśmiechnęła się. Siebie nie uważała za kogoś nikczemnego, ale pomyślała, że może chociaż na chwilę będzie mogła sama stać się choć trochę nikczemna, jeśli mocno się postara. Zebrała sporą ilość wiśni i ostrożnie — bardzo ostrożnie! — włożyła je do kieszeni. W rękach niosła również po jednej. Po cichu szła z powrotem do miejsca, w którym zobaczyła tych strasznych mężczyzn. Miała nadzieję, że nie słyszeli tych dwóch wybuchów. Drzewo wiśniowe było trochę oddalone, tak więc może nie słyszeli. Miała szczęście: grupka stała dokładnie tak samo, jak gdy ich zostawiła. Mężczyźni zdawali się na coś czekać, a źrebak nie był oczywiście w stanie nic zrobić. Teraz musiała wszystko dokładnie zaplanować. Musiała odciągnąć mężczyzn, podbiec do źrebaka i rozwiązać go, aby mógł uciec. Jego matka rozmawiała z nią, tak więc on prawdopodobnie też umie mówić. Powie mu wszystko, co zamierza zrobić. Przy odrobinie szczęścia uda mu się uciec, zanim jego porywacze zorientują się, co się stało. Jenny bała się, jednak strach jej nie zatrzymał. Po prostu musiała uratować źrebaka! Zebrała się w sobie, zacisnęła zęby i cisnęła wiśniową bombę w kierunku grupki. Miała całkiem niezłą rękę, a teraz dokładnie widziała, w jakim kierunku musiała rzucać. Celowała tak, aby wiśnie nie trafiły w nikogo, tylko żeby lądowały w pobliżu. Zadziałało to wspaniale. Bomba eksplodowała tuż za jednym z mężczyzn. Podskoczył jak oparzony i jeszcze znajdując się w powietrzu, zaczął przebierać swoimi krótkimi nóżkami. Sądził, że ktoś ich atakuje — co mniej więcej było zgodne z prawdą. Jenny rzuciła kolejną bombę. Ta detonowała za kolejnym z mężczyzn i ten również uciekł. Był to wspaniały widok! Źrebak również się przestraszył, jednak nie mógł uciec ze względu na pęta, tak więc stał tam tylko ze strachem w oczach.
Jenny wyjęła z kieszeni kolejną bombę i rzuciła ją za trzeciego z mężczyzn. Już brał nogi za pas, ale bomba sprawiła, że zaczął biec jeszcze szybciej. Po chwili cała trójka zniknęła. Jenny podbiegła do źrebaka. — Nie bój się, Chay! — zawołała. — Jestem tu, aby ci pomóc! — Jednak oczywiste było, że się bał, ale może to go trochę uspokoiło. Zdyszana dobiegła do niego. — Rozwiążę ci ręce! — wysapała. — Nie wiem, ile mamy czasu! Pracowała nad rozwiązaniem węzła, był on jednak bardzo ciasny. Zazwyczaj dobrze radziła sobie z węzłami, jednak węzły są z natury rzeczami irytującymi, tak więc nie można się z nimi spieszyć. Powoli jednak udało jej się go rozwiązać. Na razie dopiero ręce źrebaka były wolne. Musiała jeszcze uwolnić go z pęt. — Gdybym tylko miała nóż, aby je przeciąć! — wykrzyknęła, mocując się z drugim węzłem. Sammy wystartował. Po chwili jednak zatrzymał się obok czegoś. Jenny spojrzała. Na ziemi leżał nóż, który zgubił jeden z uciekających mężczyzn! Pobiegła, aby go podnieść i przecięła nim najpierw pierwsze, a potem drugie pęto. W tej chwili powrócił jeden z mężczyzn. — Co to ma znaczyć?! — zawołał. Nie, nie był to jednak mężczyzna; głos był zbyt wysoki. To kobieta! Dużo ładniejsza od mężczyzn, miała mniejszą głowę, dłonie i stopy, była jednak chyba z tego samego gatunku. — Chay, uciekaj! — krzyknęła Jenny. Mały centaur zrobił niepewny krok. Trudno mu było poruszać się z powodu pęt. — Pomogę ci! — zawołała Jenny. Chwyciła go wpół w miejscu, w którym jego ciało zmieniało się ze źrebaka w chłopca, próbując pomóc mu utrzymać równowagę i jednocześnie popychając go naprzód. — Elf! — wykrzyknęła kobieta, potrząsając wielkimi ciemnymi lokami w sposób wskazujący na niedowierzanie. — No, no, zaraz to wszystko załatwimy! — Skinęła czarodziejską różdżką i nagle źrebak i Jenny znaleźli się w powietrzu. — Aaaaj! — wykrzyknęła Jenny, całkowicie zaskoczona. — To jej czarodziejska różdżka — powiedział źrebak. — Nie uda nam się uciec. Jenny, zaskoczona, spojrzała na niego. — Ty umiesz mówić! — Tak, mam już pięć lat. — Ale wyglądasz, jakbyś miał mniej niż jeden rok — powiedziała, baczniej mu się przyglądając. — My, centaury, dorastamy w tempie ludzkim, a skrzydlate centaury może nawet szybciej ze względu na pochodzenie. Sądzę, że relatywnie rzecz biorąc, jestem mniej więcej w twoim wieku. — Trzy ręce? Przecież ty nie jesteś jeszcze dorosły? — Ręce? Jenny pokazała mu rozstawione cztery palce, trzy razy. — Każdego roku jeden palec — wytłumaczyła. — Aha, to się zgadza. Ty jesteś elfem. Pomyliłem się, wziąłem cię za człowieka pełnej krwi. — Po chwili przerwy dodał: — Czteropalczaste dłonie? Jenny spojrzała w dół. — To bardzo ciekawe i musimy porozmawiać o tym jeszcze innym razem. Teraz jednak musimy uciec od tej podłej kobiety! — To jest goblinka Godiva. Nie możemy od niej uciec, dopóki ma czarodziejską różdżkę. — Czarodziejską różdżkę? — Jenny zaczynała rozumieć, na czym polegał ich problem. Na dole Sammy usłyszał to i poszedł w kierunku kobiety, ruszając ogonem.
— Nie! — krzyknęła Jenny pełna obawy o to, co może stać się z kotem, gdy zaatakuje tę nikczemną kobietę. — Nie mów mi „nie” — powiedziała Godiva. — Będę trzymać cię w zawieszeniu, dopóki mi nie powiesz, co elfy mają z tym wspólnego. Gdzie jest twój wiąz? — Mówiąc to, opuściła różdżkę i Jenny i źrebak opadli tak nisko, że prawie dotykali ziemi. — Nic nie wiem o żadnym wiązie! — zaprotestowała Jenny. Nagle Sammy skoczył. Złapał różdżkę zębami i wyrwał ją z ręki kobiety. Jenny i źrebak gwałtownie spadli na ziemię. — Wracaj tu natychmiast! — krzyknęła kobieta ze złością. Jej długie włosy frunęły wokół jej ciała, gdy się obróciła. Sammy porwał różdżkę i teraz goblinka nie mogła użyć jej przeciwko nim! — Szukaj bezpiecznego miejsca! — zawołała Jenny do kota. — Biegnij! Biegnij za kotem! — krzyknęła do źrebaka. Mały centaur poruszał się teraz szybciej niż poprzednio, żywo przebierając nogami. Zaczął biec kłusem. Jenny podążała obok niego, wpatrzona w Sammy’ego. Nie na wiele by im się to zdało, gdyby Sammy znalazł jakieś bezpieczne miejsce, a oni nie mogliby znaleźć Sammy’ego! Właśnie wracali mężczyźni–gobliny. — Kretyn! Idiota! Imbecyl! — wykrzykiwała kobieta. — Łapcie ich! Odbierzcie im różdżkę! Kot tymczasem biegł stale naprzód, a centaur nabierał prędkości. Wysunęli się na czoło, zanim gobliny zorientowały się i ruszyły w pogoń za nimi. Sammy, szukając nowej rzeczy, zapomniał o różdżce. Wypadła mu z pyszczka. Jenny zauważyła to i podniosła różdżkę. — Może to ich zatrzyma! — krzyknęła i obróciła się, aby skinął nią na gobliny. Nic się jednak nie stało. — Nie możesz jej używać — wyjaśnił centaur. — Jest nastrojona na panią Godivę i nie będzie działać dla nikogo innego. — No cóż, i tak ją zatrzymam, żeby Godiva nie mogła użyć jej przeciwko nam — zdecydowała Jenny i pobiegła dalej. Przedzierali się nadal przez dżunglę, biegnąc najszybciej, jak mogli. Jednak gobliny były stale za nimi. Za każdym razem, gdy nikczemni mężczyźni zwalniali, ta podła kobieta krzyczała na nich i zmuszała do dalszego biegu. Jenny z trudem łapała oddech. Była przyzwyczajona do przemierzania długich dystansów i do gonitwy za Sammym, jednak teraz był to bieg na łeb, na szyję, a ona była już zmęczona poprzednimi poszukiwaniami. Nie wytrzyma już długo! Nagle znaleźli się przy rzece. Nie była to największa rzeka,, o jakiej Jenny kiedykolwiek słyszała, ale również nie najmniejsza. Była całkiem szeroka. Jenny umiała pływać, nie miała jednak pewności co do źrebaka, a poza tym była tak zmęczona, że zupełnie nie miała na to ochoty. Sammy podszedł do czworokątnej drewnianej tratwy zacumowanej u brzegu rzeki. Co za ulga! Sammy wskoczył na tratwę. Jenny skoczyła za nim, potem z kolei źrebak. Szybko rozwiązała linę, odepchnęła się drągiem od brzegu i wypchnęła tratwę na wodę. Podążające za nimi gobliny zatrzymały się na skraju rzeki. Jenny zapamiętale odpychała się drągiem, jednak tratwa poruszała się strasznie wolno. — Och, przecież oni mogą przepłynąć prosto do nas! — w przerażeniu wysapała ciężko. — Nie, nie mogą — odpowiedział centaur. — Ale przecież to tylko niewielka odległość! Wskazał na zmarszczkę na wodzie. Nagle na powierzchni pojawił się but. — Mokasyny wodne — wyjaśnił.
— Przecież to wygląda na but! — zauważyła. — To jest but, jednak odgryza on palce każdej istocie, którą złapie. Teraz zauważyła, że w środku buta, tam gdzie normalnie znajdują się palce, widoczne były bardzo ostre białe zęby. Język buta zwinął się, oblizując krawędzie. Z pewnością nie chciałaby włożyć stopy w coś takiego! Gobliny zdawały się mieć równie mało ochoty na powierzenie swych stóp wodzie. Kilka mokasynów wodnych tylko na to czekało, oblizując się. Na swój niebezpieczny sposób było to właściwie bezpieczne miejsce! Prąd porwał tratwę, unosząc ją w dół rzeki. Jenny odprężyła się, jako że nie musiała już używać drąga. — Co to za rzeka? — zapytała. — Wiesz może? — Sądzę, że jest to Rzeka Ciasteczkowa — odpowiedział centaur. — Słyszałem, jak gobliny mówiły, że wolałyby ją obejść. — Ciasteczkowa? — zapytała. — Co za dziwna nazwa! Dlaczego ktoś dawałby rzece taką dziwną nazwę? — Może ze względu na ciasteczka — odparł, wskazując ręką. Spojrzała i zauważyła rosnące wzdłuż brzegu muchomory. Gdy tratwa podpłynęła bliżej, zauważyła, że były to rzeczywiście ciasteczka lub coś, co wyglądało bardzo podobnie. Sięgnęła po jedno, obawiając się, że nie będzie lepiej nadawało się do jedzenia niż wiśnie, jednak okazało się, że było to coś, co ona nazywała babką piaskową, słodkie i chrupiące. Siedząc na tratwie, zjadła owo coś go do końca, delektując się jego smakiem. Centaur również zerwał jedno i spróbował. — Bardzo słodkie — zauważył. — Najprawdopodobniej z powodu piasku cukrowego. — Czego? — Piasku cukrowego. Można go znaleźć w wielu miejscach Xanth. Idealnie nadaje się do uprawy słodyczy. Czasami jem go tak po prostu, jednak moja matka nie jest tym zachwycona. — Ale przecież piasek nie jest słodki! — zaoponowała. Spojrzał na nią zaskoczony. — Ty jesteś przecież elfem i nie wiesz o istnieniu piasku cukrowego? — Coś takiego nie istnieje, Chay! Zmarszczył czoło. — Czy zwracasz się do mnie? Jenny posłużyła się słowami matki źrebaka: — Może lepiej zacznijmy od początku. Przedstawmy się sobie. Ty jesteś…? — Centaur Che ze skrzydlatych potworów Xanth — odpowiedział źrebak grzecznie. — Che? Sądziłam, że nazywasz się Chay! Przepraszam. — Nic się nie stało. A ty jesteś…? — Jenny ze Świata Dwóch Księżyców. Tam, skąd ja pochodzę, piasek jest zrobiony z rozkruszonej skały czy czegoś takiego; nie nadaje się do jedzenia. — Z rozkruszonych kryształów cukru — powiedział. — Sądzę, że pochodzi on z Cukrowych Gór Skalistych. Wydaje mi się, że nie jesteś miejscowym elfem. Gdzie jest twój wiąz? — O co tutaj chodzi z tymi wiązami? — zapytała. — Nigdy jeszcze nie widziałam wiązu! — Ale przecież wszystkie elfy są związane z wiązem — rzekł. — Nigdy nie mogą od niego daleko odchodzić, ponieważ ich witalność jest odwrotnie proporcjonalna do odległości, w jakiej znajdują się od swego rodzinnego wiązu. Jeśli jesteś daleko od swego, to pewnie czujesz się bardzo osłabiona. — Nie mam żadnego związku z żadnym wiązem! — powiedziała. — Nie znam tutaj żadnych elfów! Jestem zmęczona, ale nie osłabiona z powodu jakiegoś drzewa!
Pomyślał przez chwilę. — Sądziłem, że twój świat dwóch księżyców był światem, o którym matka jeszcze nic mnie nie nauczyła. Czy chcesz przez to powiedzieć, że jest on poza Xanth? W zupełnie innym świecie, gdzie są podwójne księżyce? — Tak. Mój świat jest zupełnie inny niż ten! Nigdy przedtem nie słyszałam o Xanth i wydaje mi się on niesamowicie dziwny. Te wszystkie magiczne rzeczy jak eksplodujące wiśnie i latające człowieko–zwierzęta… — Przerwała. — Och, przepraszam. — Nic nie szkodzi. Centaury pochodzą od ludzi i koni, a mój gatunek oczywiście również od ptaków. Mój pradziadek był hipogryfem. — Czym? — Ty nazwałabyś go koniem z ptasią głową. Jenny pokręciła głową. — Gdybym tu teraz z tobą nie rozmawiała, to pewnie bym w to wszystko nie uwierzyła. Ale widziałam, jak twoja matka lata. — Tak, moja matka czyni siebie lekką, uderzając się ogonem; dzięki temu może latać. Moje skrzydła są na razie jeszcze nie dość rozwinięte, tak więc muszę zadowalać się tylko podskokami. — To możesz siebie uczynić lekkim? — zapytała zaskoczona. — Mogę wszystko uczynić lekkim — odparł. — Ale oczywiście nie robię tego bez zastanowienia. To byłoby niegrzeczne. — Chciałabym, abyś mnie zrobił lekką! — powiedziała. — Może wtedy nie byłabym taka zmęczona! — Jak sobie życzysz. — Che musnął ogonem jej ramię. Natychmiast Jenny poczuła się dużo lżejsza. Wstała — i prawie zwiało ją z tratwy! — Naprawdę jestem lekka! — zawołała. — Oczywiście. Uważaj jednak, bo nie mogę ponownie uczynić cię ciężką. Moja magia działa w jedną stronę. Jej efekt powoli wygasa. Jenny kręciło się w głowie, i to nie dlatego, że była lekka. Rzeczywiście była tutaj magia, którą uprawiali zwykli ludzie, a nie tylko Starsi. Na niej zadziałała ona również! To wyjaśniało już wiele. — Jednak nadal nie rozumiem, jak dostałaś się do Xanth, skoro pochodzisz z innego świata — powiedział Che. — Sama to niespecjalnie rozumiem! Biegłam za Sammym i gdy znalazł to, czego szukał, to znaczy jedno z twoich piór, byliśmy już tutaj. — Och, to wszystko wyjaśnia. Sammy jest magicznym stworzeniem. — Nie, on posiada tylko niesamowitą zdolność znajdowania wszystkiego, czego szuka. — A czy to nie magia? Jenny zastanowiła się. — Pewnie tak. A teraz to już na pewno, bo znajduje wszystko dużo szybciej i lepiej niż dotychczas. — A czy sama masz jakieś magiczne uzdolnienia? — — Ja? — Zaśmiała się. — Prawie nie radzę sobie z normalnymi rzeczami, a co dopiero z magicznymi! Całe szczęście, że teraz normalnie widzę dzięki okularom, które dostałam od twojej mamy. — Czy chcesz mi powiedzieć, że nawet nie próbowałaś? Jenny była zaintrygowana. — Czy ty naprawdę sądzisz, że mogę mieć jakąś magię? Jak robienie przedmiotów lekkimi lub ciężkimi, lub coś takiego?
— To bardzo możliwe. Wszyscy ludzie mają talenty, a również niektóre inne pochodzące od ludzi stworzenia też posiadają magię. Na ogół elfy zdają się zadowalać swoją plemienną magią, która ma związek z ich wiązem. Natomiast jeśli ty nie jesteś jedną z nich, to może pasujesz do rodzaju ludzkiego. — Ciekawa jestem, jaki mogłabym mieć talent? — Był to pierwszy dobry powód do znajdowania się w tym dziwnym świecie. — Och, zapomniałem. Mundańczycy nie posiadają magii. Tylko ludzie z Xanth. — A kim są Mundańczycy? — Osobami lub zwierzętami pochodzącymi z ponurego niemagicznego świata poza Xanth. Moja matka nie lubi o tym mówić. — Ale ja nie jestem stamtąd! Czy w Mundanii są dwa księżyce? — Chyba nie. Tylko jeden, tak jak u nas, tyle tylko, że ich zielony ser zwapniał do postaci niejadalnej skały. — Księżyc z zielonego sera? — A po drugiej stronie jest miód. Moi rodzice spędzili tam miodowy miesiąc* , gdy ja zostałem poczęty. Może stąd bierze się moje upodobanie do słodyczy. — Tak więc, jeśli nie pochodzę ani z Xanth, ani z Mundanii, to nie wiemy, czy mam magię — wywnioskowała Jenny. — Ale skoro Sammy ma magię, to może ja też. — Może — powiedział Che z powątpiewaniem. — Dlaczego gobliny cię porwały? — Przypuszczam, że chciały mnie zjeść. — Zjeść! — wykrzyknęła przerażona. — Ale przecież to byłoby podłe, okrutne i potworne! — To prawda. Taka jest właśnie natura goblinów. Jednak muszę przyznać, że nie zabili mnie od razu. Wyglądało na to, że chcieli mnie zatrzymać na jakąś inną okazję. — Można z pewnością powiedzieć, że cię całego związali! — zgodziła się. — Wyglądało na to, że chcieli mnie gdzieś z sobą zabrać. Mężczyźni byli oczywiście brutalni, ale Godiva nie pozwoliła im mnie krzywdzić. Ale oczywiście kobiety–gobliny są dużo milsze niż ich mężczyźni. Jednakże fakt, że Godiva stała na czele tej bandy, dowodzi, iż nie było to tylko przypadkowe porwanie. Bardzo to wszystko dziwne. — A jak cię złapali? Nie wiedziałeś, że powinieneś trzymać się od nich z daleka? — Pewnie, że wiedziałem! Ale zwabili mnie zapachem pieczonego ciasta i nie mogłem się oprzeć. Jeśli lubisz babkę piaskową, to powinnaś spróbować świeżego ciasta! Wtedy otoczyła mnie przerażająca mgła i nagle byłem związany i w niewoli u goblinów. Myślę, że mieli jednokierunkową ścieżkę. — Jednokierunkową ścieżkę? Ale przecież wszystkie ścieżki prowadzą w dwóch kierunkach! — Ależ oczywiście, że nie! Zwykle magiczne ścieżki są wielokierunkowe, jednak niektóre mogą być używane tylko jednokrotnie. Przypuszczam, że gobliny użyły swojej, aby przenieść mnie z daleka od mojej rodzinnej polany, żeby moja mama nie mogła iść po moich śladach. Teraz ich zaklęcie ścieżkowe wyczerpało się i muszą poruszać się w normalny sposób. Ale chyba nie są to miejscowe gobliny, bo zdają się nie znać tego terenu. Kiedy przyszłaś, Godiva akurat zajmowała się sprawdzaniem okolicy. Jenny postanowiła nie spierać się dalej na temat kierunku ścieżek; jeśli zobaczyłaby taką ścieżkę, uwierzyłaby, wcześniej nie. — To dziwne, że zadają sobie tyle trudu. Myślę, że normalnie po prostu zabraliby cię prosto tam, skąd przyszli. * Gra słowna: ang. honey moon = miodowy miesiąc lub dosłownie miodowy księżyc (przyp. tłum.).
— Tak również przypuszczałem. Ale najprawdopodobniej coś poszło im niezgodnie z planem, ponieważ w momencie gdy zeszli z magicznej ścieżki, zdawali się być zdezorientowani. Mieli znajdować się po wschodniej stronie Żywiołów, a tymczasem byli po ich zachodniej stronie. — Ale przecież ścieżka nie może zmienić miejsca, do którego prowadzi! — Normalnie nie, ale nie jest to absolutnie pewne. Ponieważ była to ścieżka szybkiego ruchu, wszystko wokół niej było zamazane; najprawdopodobniej doszli do wniosku, że podążali we właściwym kierunku. Szliśmy jakieś pół godziny, zanim dotarliśmy do jej końca, wtedy musieliśmy z niej zejść i zniknęła. Gdy Godiva zauważyła, gdzie byliśmy, powiedziała coś, co prawie nie przystoi damie. A już wcale nie leży w zwyczaju kobiet–goblinów. — Z tego, co słyszałam, nie mówi ona bynajmniej jak dama! — powiedziała Jenny zdecydowanie. — Słyszałam, jak ubliżała swoim ludziom od głupich i jeszcze gorzej. — Nie, zwracała się do nich po imieniu: Kretyn, Idiota i Imbecyl. Głupi nie brał udziału w tej misji. — Jakie te gobliny mają prześmieszne imiona! — roześmiała się Jenny. Uśmiechnął się. — O ile wiem, nasze imiona też wydają im się dziwne. — Spojrzał w górę. — Oj, boję się, że będziemy mieć kłopoty. Jenny również podniosła głowę. — Ale przecież to tylko niewielka chmurka! Niczego nie musimy się z jej strony obawiać. — Wprost przeciwnie! Wygląda bardzo podobnie do Cumulo Fracto Nimbusa, najgorszej z chmur. Wyrządza on szkody wszystkim dobrym ludziom, a nawet niektórym złym również. — Chmura? Och, bzdury! Jednak Che wyglądał na bardzo zmartwionego. — Mam nadzieję, że nie nauczysz się tutaj więcej, aniżelibyś chciała, elfie Jenny. Może Fracto nas ominie. Jednak chmura nie omijała ich. Zbliżała się, robiąc się coraz ciemniejsza i większa. Zdawała się mieć zamgloną twarz, z dwojgiem wielkich oczu i jeszcze większymi ustami. Nagle usta otwarły się i chmura dmuchnęła — zimny wiatr zakołysał tratwą. Utworzyły się fale, które wdzierały się na tratwę i kołysały nią. Chmura puchła jeszcze bardziej i straszniej, a w jej wnętrzu zadudnił grzmot. Wiatr zdzierał listowie z drzew i pierwsze wielkie krople deszczu rozbiły się o tratwę. — Może lepiej dobijmy do brzegu — zaproponowała Jenny, przestraszona. — Nie chcę, aby zmyło nas z tratwy, te mokasyny tylko na to czekają. — Może tak rzeczywiście będzie najlepiej — zgodził się Che. Jenny uniosła drąg. Teraz zdawał się być cięższy od niej — ona nadal była lekka — co znacznie utrudniło odpychanie. Problem ten szybko został rozwiązany: Che trzepnął drąg ogonem i ten również stał się lekki. Jenny kierowała tratwę w stronę brzegu. Jednakże w tym samym czasie pojawiły się tam złowieszcze twarzyczki. Gobliny! W pośpiechu odepchnęła tratwę z powrotem. Gobliny zatrzymały się i wymachiwały im swymi sękatymi piąstkami. Niektóre z nich trzymały kamienie, ale nie rzucały nimi. Było ich teraz więcej niż poprzednio — Jenny widziała przynajmniej sześć. Z pewnością otrzymały wsparcie. — Nie możemy zejść na brzeg — stwierdziła. — Obawiam się, że nie możemy też zostać na środku rzeki — odparł Che. — Może po drugiej stronie jest bezpiecznie. — Jenny zaczęła kierować się w stronę drugiego brzegu.
Woda na środku rzeki była głębsza, znacznie utrudniała odpychanie. Burza nasilała się, a fale przelewały się przez tratwę. Sammy niespecjalnie lubił mimowolne kąpiele i wskoczył Jenny na ramię, sycząc na wodę. Tratwa zakręciła się w kółko. Jenny straciła równowagę i poczuła, że się ześlizguje. Krzyknęła, jednak Che złapał ją za rękę i nie dopuścił, aby wylądowała w wodzie. Jego cztery nogi dawały mu lepsze oparcie; kopytka trzymał wsparte o krawędzie tratwy. Burza nadal szalała. Jenny wiedziała teraz, że Che miał rację: to nie była zwykła chmura, ale magicznie zły demon chmury, który chciał ich złapać. Nie miała pojęcia, dlaczego ich tak nienawidził, robił jednak, co w jego mocy, aby zrzucić ich do rzeki. Nigdy nie wierzyła w celową złośliwość pogody, teraz jednak w to uwierzyła! Poryw wiatru targnął tratwą i popchnął ją w kierunku brzegu, od którego Jenny usiłowała odpłynąć. Próbowała zatrzymać tratwę drągiem, jednak ten ugrzązł w szlamie i wyśliznął się jej z ręki. Nie była przecież dużym mężczyzną rasy ludzkiej, lecz tylko małą dziewczynką–elfem, nie nawykłą do takich przygód. Fale zebrały się w ostatnim końcowym wysiłku. Uniosły tratwę i przechyliły ją pod tak ostrym kątem, że elf, kot i centaur ześliznęli się z niej i wpadli do płytkiej wody. Jenny krzyknęła, dotykając jej lustra. Jednakże mokasyny wodne nie przyczepiły się do ich palców u nóg. Wyglądało na to, że i one przestraszyły się burzy i albo były oszołomione, albo przeniosły się w inne miejsce. Gobliny ruszyły do ataku i złapały Jenny i Che. W okamgnieniu byli obydwoje rozpaczliwie związani. — Szukaj pomocy, Sammy! — krzyknęła Jenny rozpaczliwie, pomimo iż obawiała się, że żadnej pomocy nigdzie nie było. Sammy przebiegł obok goblinów i zniknął. Może znajdzie pomoc, ale jak ta pomoc odnajdzie ich? Wiedziała z całą pewnością, że gobliny nie zostawią jej na brzegu Rzeki Ciasteczkowej. Co osiągnęła, chcąc uratować źrebaka? Obawiała się, że nic poza opóźnieniem. Teraz była w dokładnie takich samych jak on tarapatach.
3. EGZAMIN ELEKTRY Elektra patrzyła, jak Chex odlatuje z golemem Grundym. Miała nadzieję, że Che wkrótce zostanie odnaleziony, jednak była pełna złych przeczuć. Źrebak został porwany, a to oznaczało, że ktoś próbował go ukryć. Na pewno nie odnajdzie się niewinnie spacerujący po lesie. Kto mógł zrobić coś tak potwornego? Che był jedynym źrebakiem skrzydlatego centaura w Xanth. Jeśli cokolwiek by mu się stało, oznaczałoby to wyginięcie gatunku. W całym tym nieszczęściu było to jeszcze gorsze aniżeli zwykłe porwanie. Nie była pewna, czy coś takiego miało kiedykolwiek wcześniej miejsce na terenie Xanth. Nada patrzyła ponuro. W swojej ludzkiej postaci była tak śliczną młodą kobietą, że nawet teraz w swej normalnej postaci o ciele węża i głowie kobiety wyglądała wspaniale! Elektra zazdrościła jej i bez problemu rozumiała, dlaczego książę Dolph wolał Nadę od niej. Ona, Elektra, bardziej lubiła Nadę od Elektry! Nada była księżniczką i na dodatek również przemiłą osobą. Jeśli Elektra mogłaby wybrać kobietę, z którą musiałaby konkurować, to Nada z pewnością znajdowałaby się na końcu jej listy. Natomiast na liście przyjaciół znalazłaby się na jej początku. — Lepiej ruszajmy — powiedziała Nada. Zmieniła się w ogromnego węża. Elektra wdrapała się na jego grzbiet. Nada ruszyła, z każdym skrętem nabierając prędkości. W pewnym stopniu poruszała się podobnie w swojej ludzkiej postaci, jednak wtedy wywierało to dużo większe wrażenie na znajdujących się w pobliżu mężczyznach: ich oczy prawie wypadały z orbit. Szczerze mówiąc, oczy golema w tej chwili podobnie wyszły na wierzch, najprawdopodobniej dlatego, że Nada nie miała na sobie ubrania. Grundy miał absolutnie śliczną żonę, Rapunzel, ale, jak wszyscy osobnicy rodzaju męskiego, lubił gapić się na wszystko, co znajdowało się w zasięgu jego wzroku. Na Elektrę nie spojrzał nawet dwa razy, i to nie tylko dlatego, że była ubrana. Zwykle żaden mężczyzna nie wracał do niej wzrokiem, gdy znajdowała się w towarzystwie Nady. Była do tego przyzwyczajona. Szkoda, że Nada nie kochała Dolpha tak, jak on ją kochał. No ale była ona o pięć lat od niego starsza — miała dwadzieścia lat, gdy tymczasem on miał piętnaście. Nada była zrównoważoną młodą kobietą, natomiast Dolph — hmm, nawet Elektra musiała przyznać, był, jak by to powiedzieć, nieokrzesany. Elektra tak czy owak kochała go; nie mogła nic na to poradzić ze względu na zaklęcie, w którego mocy była. Musiała pokochać i poślubić księcia, który obudził ją pocałunkiem z jej tysiącletniego (no, tak prawie) snu. Nie była tą, która miała zapaść w sen, a już na pewno nie była księżniczką. Ale przekleństwo Złego Maga Murphy’ego wszystko pomieszało i jakoś tak się stało, że ona nadgryzła przeznaczone dla innej jabłko i upadła do specjalnej trumny, a teraz była tutaj. Teraz, kiedy ogłosił swoje prawo do tronu Xanth, Murphy nie był już taki zły. Użył swej magii, aby pomóc swemu synowi Greyowi wywinąć się z potwornego zobowiązania w stosunku do tej strasznej maszyny Kom–Plutera. Może osiemset lat spędzonych w jeziorze Mózgokorala w zalewie solankowej złagodziło Murphy’ego trochę, a dwadzieścia lat w Mundanii dokonało dzieła. Elektrą wybaczyła mu wszystko, co tym przekleństwem uczynił jej. Z pewnego względu musiała to zrobić, ponieważ gdyby nie to przekleństwo, dawno już by nie żyła i nikt by nawet o niej nie pamiętał. To sprawiało sporą różnicę. No cóż, sytuacja, w jakiej znajdowała się obecnie, nie była najlepsza: zakochana w księciu, który z kolei kochał jej najlepszą przyjaciółkę. W rzeczywistości zbliżała się do momentu przełomowego. Dobry Mag przeprowadził badania w Księdze Odpowiedzi i wyczytał, że jej czar miał pewien limit czasowy. Jeśli nie wyszłaby za księcia za mąż, zanim skończy osiemnaście lat, to tak czy tak umrze. Narzeczeństwo mogło ją
ochraniać tylko do momentu osiągnięcia pełnoletności; dalej musiała działać. Jeśli nie wyszłaby za niego za mąż i nie skonsumowała małżeństwa przed osiągnięciem osiemnastu lat, to umarłaby w rocznicę swoich urodzin. Trudno było określić, ile dokładnie miała lat ze względu na to, że przespała prawie całe milenium, ale udało się to wyliczyć: tylko normalne życie było brane pod uwagę. Tak więc jej proces starzenia zatrzymał się w momencie, gdy zapadła w zaczarowany sen, i został ponownie wznowiony w chwili, gdy się z niego obudziła. Według tego toku rozumowania osiągnie wiek osiemnastu lat w przyszłym tygodniu. Dolph będzie musiał wybierać. Nie mógł tego uniknąć, ponieważ jeśli nie zrobiłby nic, to na pewno by umarła, pozostawiając Nadę jako jedyną kandydatkę na jego żonę. Jego rodzice dali Słowo: wybór nie mógł zostać wykonany odgórnie. Dolph musiał zadecydować i ożenić się z tą, którą wybrał, i sprawa zostanie zakończona. W jedną albo w drugą stronę. Na swój sposób dobre było to zamieszanie wokół porwania Che, ponieważ odsunęło to jej myśli od własnego problemu lub też przynajmniej uświadomiło jej, że nie była jedyną osobą w Xanth, która miała zmartwienia. W końcu wielu ludzi miało problemy! Wiedziała, że miała szczęście, znajdując się tutaj, mieszkając przez ostatnie sześć lat w Zamku Roogna w otoczeniu przyjaciół i żywiąc wielką miłość do księcia. Nawet jeśli miłość ta była w swej istocie magiczna i beznadziejna, to była jednak nadal czymś absolutnie wspaniałym w jej sercu. Grzbietem ręki starła z twarzy łzy. Tak właściwie to dlaczego miałaby płakać? Podróż magiczną ścieżką przebiegała sprawnie i wkrótce były już na miejscu. Elektra zsiadła, a Nada przyjęła swoją ludzką postać, wdziała sukienkę, majtki i pantofle, które Elektra miała schowane w plecaku. Suknia i pantofle nie liczyły się, najważniejsze, aby żadne męskie oko nie dostrzegło majtek. Były podniecająco różowe, podczas gdy Elektry były zwykłe, białe, ale żaden mężczyzna nie mógł tego wiedzieć. Do czego doprowadziłoby to Xanth, gdyby tak się zdarzyło? Nada odwróciła się do niej, gdy stanęły nie opodal zamkowej fosy. — Chciałabym, żeby ożenił się z tobą — powiedziała. — Wiem. — Jednak obydwie wiedziały, że ich życzenia nie były istotne. Liczył się tylko Dolph. On wybierał i ta, którą wybierze, wyjdzie za niego za mąż. Było to wiadome od początku, od momentu gdy królowa Iren oznajmiła, że nie może ożenić się z obydwiema. Mężczyzna z dwiema żonami? Z jakiegoś względu nie było to właściwe. Spojrzały na zamek. Wyglądał zwyczajnie, tylko most zwodzony był podniesiony. Oznaczało to, że nie mogły tak po prostu wejść do środka. Wymieniły spojrzenia. Dobrego Maga Humfreya nie było, ale Grey Murphy robił, co w jego mocy, aby tymczasowo jak najlepiej go zastąpić. Miał Księgę Odpowiedzi i całą kolekcję fiolek, czarów i przedmiotów oraz Ivy do wspomagania go w chwilach, gdy tego potrzebował. Biorąc wszystko pod uwagę, to przez ostatnie trzy lata całkiem nieźle sobie radził, chociaż Elektra wiedziała, że czasami musiał napracować się nad trudną Odpowiedzią. Ustalił te same zasady co Humfrey: każdy zgłaszający się musiał przejść trzy próby, zanim dostał się do zamku i następnie odsłużyć jeden rok lub zapłacić równowartość służby. Miało to na celu wyeliminowanie tych, którzy nie podchodzili do sprawy poważnie. Pomimo to wielu ludzi przychodziło z Pytaniami. Kilku siedziało teraz na brzegu fosy, najwidoczniej zastanawiając się, czy ich Pytania rzeczywiście były na tyle ważne, aby zapłacić za Odpowiedź żądaną cenę. To wyjaśnia, dlaczego zwodzony most był podniesiony; gdyby był opuszczony, wszyscy mogliby po prostu wejść do zamku. Nada skinęła głową, a jej popielatobrązowe warkocze zakołysały się uroczo. Warkocze Elektry też były brązowe, ale jakoś nigdy się nie kołysały; wisiały tylko obojętnie, bez względu na to, jak je chciała ułożyć.