chrisalfa

  • Dokumenty1 125
  • Odsłony228 198
  • Obserwuję128
  • Rozmiar dokumentów1.5 GB
  • Ilość pobrań143 930

Anthony, Piers - 15 - Barwa Jej Bielizny

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

chrisalfa
EBooki
01.Wielkie Cykle Fantasy i SF

Anthony, Piers - 15 - Barwa Jej Bielizny .pdf

chrisalfa EBooki 01.Wielkie Cykle Fantasy i SF Anthony, Piers - 4 Cykle Anthony, Piers - Cykl Xanth kpl
Użytkownik chrisalfa wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 199 stron)

PIERS ANTHONY BARWA JEJ BIELIZNY Cykl Xanth Tom XV TYTUŁ ORYGINAŁU THE COLOUR OF HER PANTIES PRZEŁOŻYŁA KATARZYNA DOROŻAŁA–VAN DAALEN

1. MELA Syrena Mela niespokojnie pływała wokół swego podmorskiego ogrodu, gładząc podobne do drzew wodorosty, które tworzyły w nim ściany i baldachim. Włosy wiły się za nią zielono, a ogon tworzył niewielkie wiry, które bawiły się każdym ich kosmykiem, który udało im się złapać. Zanurkowała w stronę błyszczących, kolorowych kamieni posadzki, tak że prawie otarła się o nie piersią. Następnie zatrzymała się przy centralnym kominku i dołożyła do niego kilka polan wodnych, aby ogień zaczął palić się jaśniej. — A niech to! — zaklęła, wyprowadzona z równowagi. — Potrzebuję męża! Przyniosła lusterko i rozciągnęła je na całą długość, aby móc się zobaczyć w całości. Lustro odbiło jedynie to, co dobrze wiedziała: była wspaniałym stworzeniem, miała piersi pełniejsze niż każda inna syrena i ogon bardziej błyszczący niż każda inna ryba. Na szyi miała naszyjnik wysadzany dwoma wspaniałymi, błyszczącymi ognistowodnymi opalami, które bez wątpienia wystarczały do skuszenia męża najwyższej jakości. To dlaczego nie miała męża? Nie była specjalnie wybredna. Chciała jedynie najmilszego, najprzystojniejszego, najbardziej męskiego i inteligentnego księcia w Xanth, który pozwalałby jej robić to, na co miałaby ochotę, na przykład godzinami pływać w słonym morzu i jeść surowe ryby, i który uwielbiałby szczotkować jej włosy. Pewnego razu złapała księcia Dolpha, jednak był wtedy odrobinę za młody, miał bowiem tylko dziewięć lat. Wymieniła go na swoje opale. Ale książę Dolph dorósł i ożenił się z dziewczyną z jego własnego gatunku, której zdolności były nieporównywalne do talentów Meli. Mężczyźni z rodzaju ludzkiego po prostu nie mają oleju w głowie. Problem polegał na tym, że tylko niewielu mężczyzn odpowiadało jej skromnym standardom, a poza tym większość z nich miała już żony. Mela przeszukała wszystkie morza i nie znalazła nikogo wartego jej uwagi. To co jej w takim razie pozostało? Westchnęła, aż przez jej wspaniałe ciało przebiegł dreszcz. Nie było innej rady: będzie musiała zapytać Dobrego Maga. To oznaczało konieczność odsłużenia u niego jednego roku, co z pewnością będzie potwornie nudne, ale jeśli Mag pomoże jej znaleźć odpowiedniego męża, to chyba warto. Po cóż czekać. Zebrała kilka użytecznych zaklęć, które znalazła podczas przeszukiwania odnóg morskich i schowała je do swej niewidzialnej torebki. Następnie wypłynęła z groty i skierowała się w stronę powierzchni morza. Nie obawiała się, że podczas jej nieobecności ogień może się rozszerzyć, ponieważ nie płonie pod wodą pozbawiony magicznej obecności członków syreniego rodu. Roznieci się tylko wtedy, jeśli pojawi się przy nim inna syrena lub tryton, a z pewnością nikt nie wejdzie na prywatny teren Meli. Czystym zbiegiem okoliczności podwodna grota Meli znajdowała się niedaleko Wyspy Iluzji. Tak więc syrena pojawiła się w pobliżu wyspy, która kiedyś była najsłynniejszym miejscem w krainie Xanth. Po wypłynięciu na powierzchnię włosy Meli zmieniły barwę na żółtą. Przypomniało jej się znowu, jak złapała tu księcia Dolpha, pomimo protestów jego kościstych towarzyszy kościeja Marrowa i kości Gracji. W rezultacie okazali się oni całkiem przyzwoici, pomimo swej niedowagi; w rzeczywistości pomogli jej zdobyć opale. Mela była ciekawa, jak im się wiedzie; tworzyli razem całkiem miłą, chociaż trochę wymizerowaną parę. Wyspa Iluzji nie posiadała już tyle iluzji, odkąd Czarodziejka Iluzji, królowa Emeritus Iris, opuściła ją przed laty. Jednak nadal otaczał ją blady odcień wielkich fantazji, sugerujący ogrom przeszłych wyobrażeń. Może pewnego dnia zamieszka ją kolejny Mag Iluzji i znowu nikt nie pozna jej raczej prozaicznej rzeczywistości. Mela płynęła prosto do brzegu, do miejsca, gdzie Wielka Rozpadlina dochodziła do wschodniego morza. Dotarła jak mogła najbliżej do niewielkiej plaży, nie wynurzając się z

wody. Jednak gdy piasek zaczął zagrażać jej aksamitnej skórze, usiadła, zwinąwszy przed sobą ogon. Skoncentrowała się i jej wspaniała płetwa zmieniła się w niezgrabną bryłę, podczas gdy główna część ogona stała się chorobliwie różowa. Na jego całej długości pojawiła się zmarszczka, która pogłębiała się tak długo, aż cały ogon rozdzielił się na dwie niezdarne kończyny. Mela zgięła sękate kolana i pewnie ustawiła kościste stopy na piasku. Następnie podniosła się, balansując ryzykownie na swych niezgrabnych nogach, stojąc po kolana w przybrzeżnych falach. Dużo czasu upłynęło od jej ostatniego pobytu na lądzie. Wcale jej to nie bawiło, jednak był to jedyny sposób. Dobry Mag żył na lądzie i na pewno nie przyszedłby do morza. W chwili, gdy była już pewna równowagi, z wysiłkiem ruszyła w stronę suchego piasku. Zaczynała się przyzwyczajać, a jej nogi stawały się coraz silniejsze i Mela stąpała coraz pewniej. Wiedziała, co należy robić, wyszła jedynie z wprawy. Jednak gdy oddaliła się od wody, piasek stał się gorący i zaczął parzyć jej stopy, a ostre kamienie mogły przeciąć skórę. Może i jej kończyny były brzydkie, ale z pewnością delikatne. Na szczęście wiedziała, gdzie znajduje się łacha z damskimi pantoflami; zauważyła ją, będąc jeszcze w wodzie. Pokuśtykała do niej i wybrała pantofle. Oczywiście pasowały jak ulał i chroniły jej stopy tak, że mogła swobodnie pójść dalej. Dotarła do krawędzi Rozpadliny, gdzie droga stawała się stroma. Musiała się wspinać, lecz to także potrafiła. Bez specjalnych trudności wdrapywała się na skały i wzniesienia. Wiedziała, że musi jak najprędzej wydostać się z Rozpadliny z dwóch powodów. Po pierwsze, w dalszej części ściany stawały się coraz bardziej strome, o czym każdy wie, a po drugie, żył tam Smok z Rozpadliny. O tym wiedziało tylko niewiele osób, ponieważ większość z tych, którzy go spotkali, została przez niego pożarta. Przez długi czas Rozpadlina była objęta Zaklęciem Zapomnienia, lecz teraz ono już nie działało, tak więc można było coś o niej wiedzieć. I całe szczęście, ponieważ wcale nie miała ochoty uciekać przed smokiem na tych trzęsących się nogach. Była ciekawa, jak stworzenia lądowe znosiły tak niezgrabny środek lokomocji. Dotarła do krawędzi i przedostała się na drugą stronę. Tutaj ląd był przyzwoicie płaski i mogła iść wyprostowana. O ile wiedziała, Zamek Dobrego Maga znajdował się trochę na południe od Rozpadliny, tak więc ruszyła w kierunku zachodnim. Podobno były tam magiczne ścieżki. Jeśli udałoby się jej znaleźć jedną z nich, to mogłaby iść nią prosto do zamku, nie przejmując się żadnymi błąkającymi się potworami. Niestety, nadal była w dziczy. — Ho! — krzyknął ktoś z boku. — Strzel jej! Mela spojrzała zaalarmowana. Nie była nimfą, jednym z tych przeważnie bezmózgi stworzeń, które trzymały się w towarzystwie podobnie bezmózgich faunów. Z jakiegoś powodu mężczyźni z rodu ludzkiego zdawali się lubić nimfy, podczas gdy nie wykazywali żadnego zainteresowania faunami. Zauważyła, że ten, który krzyknął, był stworzeniem wielkości elfa, sięgającym jej zaledwie powyżej kolan. Miał nieproporcjonalnie duże ręce. Nie musiała się nim przejmować. Nagle pojawiło się jeszcze sześć podobnych mu stworzeń. — Strzel jej! Strzel jej! — krzyczeli, nacierając na nią w chaotycznej masie. Teraz ich rozpoznała: to byli bijacze. Mieli duże dłonie, które zwijali w ogromne pięści, idealnie nadające się do bicia niewinnych istot. Wyskoczyli z krzewu oczkowego, który uwielbiał, gdy strzelano. Zawsze krzyczał „Strzelaj!” i „Strzelaj jeszcze raz!”, mimo iż jego liście — tak cienkie i płaskie, nie były w stanie zbyt długo przetrwać tego typu ekscesów. Może właśnie dlatego znajdowały się na nich te wszystkie małe czerwone i czarne znaczki, w kształcie poduszek, serc i żołędzi. Ale bijacze byli znani z tego, że dokładali wszystkiemu, co znalazło się w ich zasięgu, a ponętna, naga kobieta, taka jak ona, stanowiła doskonały cel. Bez wątpienia chcieli jej nastrzelać.

Mela szybko oceniła sytuację. Była zbyt daleko od morza, aby dotrzeć do niego, zanim te szkaradne stworki ją złapią. Może za jakiś czas te nieporęczne nogi będą ją niosły dość prędko, lecz na razie wciąż koncentrowała się na sprawach takich, jak równowaga i ruch. Gdyby spróbowała biec szybciej, upadłaby na twarz, a oni przeszłiby po niej. Czy jej magia była w stanie ich zatrzymać? Znała zaklęcie pozwalające plunąć komuś wodą w oczy, lecz działało ono tylko na jedną osobę, a poza tym wątpiła, aby było w stanie odstraszyć na dłużej chociaż jednego z bijaczy. Miała przy sobie niewielkie polano wodne, ale paliło się ono tylko w wodzie. Miała też swoje lusterko, jednak jego moc była ograniczona. Nie dawało jej to wiele nadziei. Jednak miała również przy sobie niewielki magiczny leksykon zawierający listę tego, co było w Xanth użyteczne oraz tego, czego należało unikać. Wyszarpnęła go z torebki i szybko zaczęła przeglądać. Widziała w nim rysunki różnych stworzeń i roślin, a między innymi również bijaczy i krzewu oczkowego. — Te już znam! — warknęła. — Ale może jest coś w pobliżu, co mi pomoże? Leksykon pokazał obraz krzewu mitenkowego, ze ślicznymi, malutkimi, białymi mitenkami. Krzew mitenkowy? Nie była przecież kociakiem, nie potrzebowała mitenek. Po chwili wypatrzyła w pobliżu krzew mitenkowy. No cóż, może nie całkiem to miała na myśli, ale będzie musiała z niego skorzystać. Pobiegła do niego, częściowo tracąc z pośpiechu równowagę. Bijacze byli teraz prawie przy niej, a ich straszne, wielkie dłonie zwijały się w jeszcze większe i jeszcze straszniejsze pięści. Obiegła krzew. Bijacze wpadli na niego, a mitenki rozciągnęły się, aby połknąć ich pięści. Po chwili wszyscy bijacze zostali złapani za ręce i nie mogli uwolnić ich z ciasnych mitenek. Bluźnili, klęli i świntuszyli tak, że powietrze stało się cholerycznie niebieskie, co nie należało do rzeczy normalnych: Normalnymi odcieniami były choleryczna zieleń lub żółć. Ale nawet niebieski nie mógł ich uwolnić, ponieważ mitenki były mocno przytwierdzone do krzewu. Mela wesoło ruszyła dalej. Czasami wystarczała odrobina szczęścia i zdrowego rozsądku, który podpowiadał, jak z niego zrobić użytek. I oczywiście trochę pomocy ze strony leksykonu. To w końcu królestwo Xanth, w którym prawie wszystko jest magiczne, a reszta prawdopodobnie udaje, że taka jest. Choć Mela nie była przyzwyczajona do lądu — znacznie niebezpieczniejszego od morza — jednak dawała sobie radę. Po pewnym czasie dotarła do rzeki. Wspaniale, będzie miała możliwość zmoczenia ogona. Weszła do wody… i od razu z niej wyskoczyła. To była słodka woda! Co za straszne przeżycie. Będzie musiała wytrzymać na suchych nogach do czasu, gdy będzie mogła powrócić do morza. Nie mając ochoty na ponowny kontakt z tą straszną wodą, Mela ruszyła w górę rzeki. Wydawało się logiczne, że jeśli będzie szła wzdłuż niej wystarczająco daleko, to w końcu rzeka musi się poddać i zniknąć, i wtedy Mela pójdzie dalej, nie narażając się na ponowny z nią kontakt. Po pewnym czasie napotkała dziwne, niewielkie stworzenie. Miało ono różową, owłosioną skórę i kwadratowy pysk, którym ryło ziemię. Ponownie wyjęła swój leksykon i przerzucała jego strony, aż znalazła zdjęcie, na którym rozpoznała owo stworzenie: to była świnia. Opis był uspokajający: jeśli im nie dokuczać, świnie są istotami niegroźnymi. Tak więc Mela zignorowała ją i poszła dalej. Napotkała kolejną świnię i trzecią. Tak właściwie to wzdłuż brzegu rzeki znajdowała się ich cała gromada. To był zaświniony brzeg! Oddaliła się od brzegu i znalazła ścieżkę. Ścieżka rozszerzyła się, jakby z radości, że Mela zwróciła na nią uwagę, i przeszła w brukowaną drogę. Wiedziała, że niektóre ścieżki zdradliwie prowadziły do legowisk smoków lub wikłaczy, ale ta nie była taka. To prosta droga, która cieszyła się, gdy z niej korzystano, a Mela była zadowolona, mogąc nią podążać. Droga ta umożliwiała jej przemierzenie większego odcinka w dużo krótszym czasie, nie wymagając zbyt wiele od jej nieszczęsnych nóg.

Nagle dobiegło ją potężne chrząkanie. Ogromna świnia szarżowała w jej stronę. Mela musiała wskoczyć w krzaki, aby uniknąć zderzenia. Nie otrzymała za to podziękowań. — Z drogi, nimfo! — chrząknęła ogromna świnia, przebiegając obok. Mela nie lubiła, gdy nazywano ją nimfą, choć wszyscy widzieli przecież, że była syreną. — Hej, ty, myślisz, że ta droga należy do ciebie? — rzuciła gniewnie. Świnia zatrzymała się i odwróciła swój ryj, aby na nią spojrzeć. — Tak właściwie, to tak — powiedziała. — A kim ty jesteś? — Jestem świnia–pirat drogowy, oczywiście. A teraz zjeżdżaj mi z drogi. — Pirat ponownie nabrał prędkości i po chwili zniknął jej z oczu. Świnia–pirat drogowy. To by się zgadzało. Gdy świnki z brzegu rzeki dorosną i staną się aroganckie, oczywiście staną się świniami–piratami. Powinna była spojrzeć na kolejną stronę leksykonu i znaleźć tę informację, zanim ona znalazła ją. Mela otrząsnęła się i spróbowała ponownie wrócić na drogę. Jednak odkryła, była zaplątała się w listowie najbrzydszego i najmniej użytecznego drzewa, jakie kiedykolwiek widziała. Miało koślawe liście, odpadającą korę i psujące się owoce. Zdawało się, że wyrosło całkiem na opak. Całe szczęście, że nie miała na sobie ubrania, ponieważ dziwaczne kolce drzewa z pewnością by się w nie zaplątały. Uwierały ją one w dwóch nadających się i w jednym nie nadającym się do nazwania miejscu. Wyplątała się z drzewa i wyjęła leksykon. I znalazła: drzewo cytrynowe. Każdy, kto dostał się w takie drzewo, musiał się z niego jak najszybciej wydostać, ponieważ było ono niedobre. Mela miała już okazję przekonać się o tym. Było to doprawdy wyczerpujące. Czy naprawdę potrzebowała męża? Doszła jednak do wniosku, że to prawie bez sensu cofać się teraz, gdy zaszła już tak daleko. Równie dobrze mogła pójść dalej i sprawdzić, co ma jej do powiedzenia Dobry Mag. Droga wiła się przez las, przebiegając w pobliżu wspaniałych drzew szarlotkowych. Mela zatrzymała się, aby przegryźć trochę szarlotki arbuzowej. Kawałek dalej znalazła orzechy wodne i rzeżuchę wodną. Było to najlepsze, co mogła znaleźć, ponieważ na lądzie nie było ani zupy z wodorostów, ani ogórków morskich. Po smaku mogła stwierdzić, że do ich hodowli używano słodkiej wody, jednak żywności to nie przeszkadzało. Jedynie pływanie i kąpiel wymagały słonej wody. Czas uciekał, a cienie korzystały z tego i stawały się coraz dłuższe. Mela była zaintrygowana tym zjawiskiem, ponieważ na dnie morskim nie występowało wiele cieni. Zrozumiała, ten magiczny sygnał informował o zbliżaniu się nocy. Niespecjalnie lubiła podróżować w ciemnościach, a poza tym jej nowe nogi były już bardzo zmęczone. Potrzebowała bezpiecznego i wygodnego miejsca do spania. Ale gdzie mogła takowe znaleźć? Sprawdziła w leksykonie. Ukazał on zdjęcie drzewa beczek piwnych. Mela nie była jednak całkiem pewna; pomysł pływania w piwie nie wydał jej się wiele lepszy od pływania w wodzie. Nagle zrozumiała, że leksykon wskazywał drzewo pustych beczek piwnych. Tak więc idąc przed siebie, rozglądała się i, oczywiście, po pewnym czasie znalazła to, czego szukała. Zbliżyła się do drzewa i dokładnie mu się przyjrzała. Zobaczyła pęknięcie, które prowadziło do szczeliny, z kolei ta do szpary, a ta w końcu tworzyła kwadratowy obwód drzwi. To było to! Zaczęła palcami szukać wzdłuż krawędzi i znalazła zatrzask. Zwolniła go i drzwi się otwarły. Za nimi znajdowała się powierzchnia mieszkalna wypełniona puszystymi poduszkami. Nie było to aż tak atrakcyjne jak słona woda, jednak idealne jak na warunki lądowe. Mela weszła i zamknęła za sobą drzwi. Natychmiast delikatne światło zaczęło jarzyć się z kolorowych pleśni. Nie mogło się ono równać ze światłem roślin i istot głębin morskich, jednak dawało jej wrażenie, że znajduje się w głębinach, co było bardzo przyjemne. Mężczyzna, za

którego wyjdzie, będzie musiał kochać morze, ponieważ Mela była stworzeniem morza, zarówno z ducha, jak i z ciała. Błogo spoczęła na łożu z poduszek. — Mmmmph, mmmph mph mmmmmmmph! Mela podskoczyła. Co to było? — Mmmmmm! Mmmmmph! — Ten zduszony dźwięk dobiegł ją, gdy opadła z powrotem na ziemię, całkowicie spłaszczając poduszki. Pozbierała się na swe obolałe nogi. — Co się tutaj dzieje? — zdziwiła się Mela. Znajdująca się na środku poduszka złożyła się w usta i przemówiła: — Lepiej byłoby zapytać, co ciebie tu przyniosło!? Jakim prawem rzucasz się swoim rybim tyłkiem na mojego Eskimosa!? — Na twojego co? — zapytała Mela rozbawiona. — Mojego Inuita, Aleuta, Fina, Sami… — Lapończyka? — dodała Mela. — Wszystko jedno. Czy nie można się już porządnie zdrzemnąć, żeby nie zostać przygniecionym przez jakiegoś obrzydliwego potwora morskiego? Mela poczuła się obrażona. — Hmm, niektórzy uważają mnie za całkiem atrakcyjnego potwora morskiego. Usta skrzywiły się. — A kto taki, rybi łbie? Pewnie głodny kraken? Mela przestała się dąsać. — A niech to! — zaklęła. — Ty sama nie grzeszysz urodą, poduszkowa gębo! Poduszka eksplodowała. Usta wzleciały w powietrze i uniosły się na wysokość nosa Meli, podczas gdy wokół fruwało pierze. — Mam tyle czaru, ile tylko zechcę, czupryno z wodorostów! — wykrzyknęła. Poniewczasie Mela zdała sobie sprawę, że działała tutaj magia. — Nie jesteś tym, czym się zdajesz — zaatakowała z pewnym przekonaniem w głosie. Pierze zbliżyło się do ust, tworząc kształt głowy. — Jestem tym, czym zechcę być, dupku! To było uderzenie poniżej pasa. Jak dotąd nikt jeszcze nie wziął Meli za tylną część ludzkiego ciała. — A jaki tyłek masz ty, poduszkowa gębo? — zapytała. Pierze uformowało się na kształt człowieka i zaczęło przybierać barwę skóry. Teraz stała przed nią ponętna kobieta. — Taki właśnie tyłek, ptasi móżdżku! — powiedziała, odwracając się, aby pokazać pośladki, które były prawie tak urocze jak Meli. — Jesteś demonicą! — nagle zrozumiała Mela. Jednak istota odsunęła się i syrena nie była w stanie jej złapać. — Demonicą Metrią, oczywiście. A ty, u licha, kim jesteś? — Jestem syrena Mela. — A co robisz z dala od swego elementu? — Mego czego? — Twego komponentu, fragmentu, dywizji, porcji, segmentu… — Ach, chciałaś powiedzieć żywiołu! Morza. — Wszystko jedno. Czemu jesteś tutaj, na lądzie? — Szukam męża. W morzu nie mogę znaleźć takiego, jakiego bym chciała. Metria spojrzała na nią taksująco. — Biorąc pod uwagę to, co interesuje mężczyzn, wygląda, że powinnaś jakiegoś złapać. A kogo szukasz? — Książę by się nadał, jeśli byłby przystojny i posłuszny. Pewnego razu złapałam księcia, ale był za młody i musiałam go wypuścić. — O? A którego?

— Księcia Dolpha z rodu ludzkiego. Miał wtedy dziewięć lat, ale z czasem by dorósł. — Księcia Dolpha! Znam go. Teraz ma siedemnaście lat i jest żonaty. — Wiem — powiedziała Mela smutno. — Słyszałam, że ona nie jest nawet księżniczką. — Teraz jest. I również matką. Bocian przyniósł im bliźniaczki, Dawn i Eve. — Och, to powinny być moje córeczki! — zawołała Mela. — Nigdy nie powinnam była pozwolić mu odejść. — No cóż, ty jesteś śmiertelna. Robisz błędy. — Lecz teraz zamierzam spotkać się z Dobrym Magiem, aby dowiedzieć się, jak złapać jakiegoś innego księcia — podsumowała Mela. — Przykro mi, jeśli naruszyłam twoją posesję. Sądziłam, że nie było tu nikogo. — Och, nic się nie przejmuj, możesz z niej korzystać — pocieszyła ją Metria. — Przejęłam ją przed kilkoma laty od ogra i po prawdzie było znacznie ciekawiej, gdy był on tutaj. — Zawsze tak jest, gdy w pobliżu znajduje się mężczyzna. — To prawda! Ale teraz go tu nie ma. Ożenił się z mosiężną dziewczyną ze Świata Hipnotykwy o imieniu Bria. Mają syna o imieniu Brusque. — Wszyscy się pobierają! — powiedziała Mela rozdrażniona. — Ale syn ogra i mosiężnej… Czy on posiada jakiś talent? — Tak. Może uczynić siebie oraz wszystko inne twardym i ciężkim lub miękkim i lekkim. Powinno mu się to przydać, gdy dorośnie. Mela ze zrozumieniem skinęła głową. — Niewątpliwie. Ale to nie rozwiązuje mojego problemu. Potrzebny mi jest książę. — A dlaczego nie zwykły mężczyzna? — zapytała demonica. — Jest ich dużo więcej. — No cóż, po tym, jak prawie złapałam księcia, byłoby poniżające wziąć sobie zwykłego mężczyznę. — Tak przypuszczam. Moja przyjaciółka, demonica Dana, wyszła za mąż za króla. I teraz na pewno nie wzięłaby sobie nikogo niższego rangą. — O? Którego króla? — Króla Humfreya. — Nie wiedziałam, że istniał król o imieniu Humfrey! Czy ma on coś wspólnego z Dobrym Magiem Humfreyem? — To jedna i ta sama osoba. — Ale przecież Humfrey nie jest królem! Jest Magiem Informacji. — Teraz nie jest królem. Ale kiedyś był. Dana była znudzona i odeszła od niego, jednak gdy minął wiek, znudziło jej się życie w pojedynkę, tak więc wróciła do niego i do dziś dnia jest jego żoną. — A ja sądziłam, że jego żoną jest Gorgona. — To prawda. Bardzo trudno to wyjaśnić. — Z pewnością! — Mela była teraz zbyt zmęczona, aby słuchać zawiłych wyjaśnień. — Czy nie będzie ci przeszkadzało, jeśli prześpię się na tych poduszkach? — Czuj się moim gościem — powiedziała Metria uroczyście. * Z samego rana Mela opuściła przytulne legowisko i udała się na poszukiwanie owoców i orzechów. Musiała zrobić coś jeszcze, jednak nie była pewna, czy poradzi sobie z tym w higieniczny sposób, będąc wyposażona w te niewygodne nogi; tak chciałaby chociaż na chwilę znaleźć się w morzu lub nawet (fuj!) w zwykłym stawie ze słodką wodą, i to nie tylko z tego powodu. Ląd był po prostu takim strasznym miejscem! Pojawiła się demonica Metria, utrzymując się w powietrzu w swej ludzkiej postaci. — Czy musisz już iść? — zapytała.

— Sądziłam, że chcesz się mnie pozbyć. — Chcę. Żartowałam tylko. — To brzmi normalniej. — Mela miała stosunkowo niewiele złudzeń co do demonów: spotykała je już wcześniej. — Wyglądasz, jakbyś skręcała się z bólu. — Zapytałabym cię, czy gdzieś w pobliżu jest woda, ale ty i tak wysłałabyś mnie w niewłaściwą stronę. — Nie, powiedziałabym ci prawdę, ponieważ ty nie uwierzyłabyś mi i poszłabyś w złą stronę. — Demonica najwyraźniej wiedziała, do czego Meli potrzebna była woda, tak więc dokuczała jej po demoniemu. — O, to nic takiego. Skorzystam z twojego legowiska. — Mela ruszyła w stronę drzewa beczek piwnych. — O nie, nie zrobisz tego! Idź tam, do tego krzewu docelowego! — Lewa ręka Metrii wyciągnęła się, a jej dłoń przyjęła kształt strzałki. — Jakiego krzewu? — Cel, przeznaczenie, dziedzina, kula, obiekt, coś, po co coś zostało zrobione… — Funkcja? — Wszystko jedno — Metria zgodziła się rozgniewana. — A co to takiego krzew funkcyjny? — Podejdź do niego i sama zobacz. To jest doprawdy zupełnie naturalne. Mela wiedziała, że to jakiś figiel, ale lepiej nie drażnić demonicy, której psikusy były z pewnością dużo mniej groźne od jej złości. Podeszła do krzewu, od którego zalatywało nawozem. I nagle zgięła się wpół i mimo niewygodnej pozycji zrobiła to, co miała do zrobienia. Krzew funkcyjny: teraz rozumiała jego nazwę. Posiadał on swój własny sposób na zbieranie nawozu. Mela wyprostowała się i oddaliła od niego. — Dziękuję ci, Metrio — powiedziała, ponieważ demonica w końcu jej pomogła. — To nie jesteś zła? — zapytała Metria z rozczarowaniem w głosie. — Jestem wściekła. — Radzenie sobie z demonami było sztuką. — Nie będziesz próbowała tym we mnie rzucać? — To nie przystoi damie. — To tylko by mnie okrążyło i rozbryzgałoby się o ciebie. — Tak, wiem o tym. — Próbujesz być nudna, żebym przestała się tobą interesować i już więcej ci nie dokuczała. — Demony stają się coraz mądrzejsze. — No cóż, to ci się nie uda! Pójdę po prostu z tobą i przy następnej okazji zobaczę, jak wszystko psujesz. — Jak uważasz. — A niech to diabli! Nie wiem nawet, czy naprawdę chcesz się mnie pozbyć! Może wolisz, abym przy tobie została. — Twoje towarzystwo odpowiadałoby mi jeszcze bardziej, gdybyś była księciem demonem. Mężczyźni potrafią być tacy brutalni. — To przeważa szalę! Zostaję z tobą i będę absolutnie miła! Co o tym sądzisz? Mela westchnęła. — Twoja dokuczliwość jest bardzo wyrafinowana. — Jednak tak naprawdę Meli było obojętne, czy demonica zostanie przy niej, czy też się oddali; chciała jedynie, aby przestrzegała dobrych manier. Ruszyły na zachód, ale słodkowodna rzeka, wraz ze świniami i całą resztą, zaczęła groźnie zbliżać się w ich stronę i skierowały się na południe. Okolica stała się pagórkowata, i skręciły jeszcze bardziej, aby ją obejść. Demonica szła teraz po ziemi, tak więc wyglądała jak druga

śmiertelna istota. Miała nawet ciało; Mela była tego pewna, ponieważ demonica zostawiała odciski stóp. Nagle syrena usłyszała niewyraźny odgłos eksplozji. — Co to jest? — Zaimek użyty do określenia osoby, miejsca, rzeczy lub stanu. Stale myli mi się z który. — Nie chodzi mi o słowo! Ten dźwięk. — Jaki dźwięk? Mela wiedziała, że demonica nadal się z nią bawi. Z pewnością słyszała wybuch i wszystko o nim wiedziała, ale nie chciała jej powiedzieć. Tak więc Mela zamilkła i poszła dalej. Wybuchy stały się głośniejsze. W końcu Mela i demonica dotarły do szeregu niewielkich pagórków. Na szczycie każdego pagórka leżało ludzkie dziecko, które co jakiś czas otwierało buźkę i wydawało z siebie zadziwiająco głośny odgłos wybuchu. — Aha, to jest eksplozja demograficzna — powiedziała Mela zaskoczona. — Z pewnością jest ich bardzo wiele! — Na pewno coś z nich wyrośnie — zauważyła Metria. — Będą z nich wielkie bum–bumy. — Ale o co tutaj chodzi? — O nic. Po prostu są tutaj. Przybłąkały się z Mundanii, gdzie jest ich jeszcze więcej. Mela pokręciła głową. — Mundania to bardzo dziwne miejsce! — To prawda. Nawet Mundańczycy jej nie rozumieją. Dlatego właśnie przychodzą do Xanth, kiedy tylko mogą. Całe szczęście, że większość z nich nie zna drogi, a przynajmniej niewiele lepiej niż ty, drogę do Zamku Dobrego Maga. — Ale gdybym zapytała ciebie, ty tylko skierowałabyś mnie w złą stronę. Albo we właściwą, gdybym ci nie uwierzyła. — Oczywiście. Czy to nie wspaniałe? — Cudowne. — Mimo wysiłków Meli, by zachować spokój, demonica zaczynała ją irytować. Przeszły obok eksplozji demograficznej i dotarły do wielkiego jeziora. Wyglądało bardzo przyjemnie. Mela zatrzymała się, by na nie spojrzeć. — Nie wykąpiesz się? — zapytała Metria niewinnie. — Nie. — Och, to już znasz jego naturę. Coś zatrzymało Melę. Nagle ogarnęło ją podejrzenie, że demonica wcale nie miała na myśli słodkiej wody. Ale Metria i tak by nie odpowiedziała na jej pytanie. Tak więc Mela wzruszyła ramionami. — Obejdę je. — Tak właściwie to Jezioro Pocałunków nie robi nikomu krzywdy. Nie jest nawet w połowie tak złe jak Źródło Miłości. A więc to było Jezioro Pocałunków! Słyszała o nim. — Czy nie było kiedyś jakichś kłopotów z wpadającą do niego rzeką? Słyszałam, że twoi przyjaciele ją wyprostowali i od tego czasu była znana jako Rzeka Zabij Mnie. — Tak, buczki były wtedy wyjątkowo nieznośne. Wtedy musiałam stąd odejść i znalazłam legowisko ogra. Ale pomogłam mu naprawić rzekę. To było całkiem interesujące. — Tak więc po prostu obejdę jezioro po jego południowej stronie — powiedziała Mela. — Jak najbardziej. Pójdę z tobą. Oznaczało to, że na południu było coś, co mogło być interesujące dla demonicy, a co z kolei oznaczało, że Meli by się to nie spodobało. — Och, Rzeka Pocałunków wypływa przecież z jego południowego brzegu! — nagle zrozumiała Mela. — Nie mogę iść w tamtą stronę, bo będę musiała zamoczyć się w słodkiej wodzie.

— Z całą pewnością — Metria zgodziła się rozczarowana. — Tak więc będę musiała obejść jezioro wzdłuż jego północnego krańca. — Jak najbardziej. To również nie brzmiało specjalnie obiecująco. Ale co jej pozostało? Mela z pewnością nie chciała przepłynąć jeziora, a nie potrafiła ponad nim przelecieć. Otworzyła swą niewidzialną torebkę i wyjęła z niej leksykon. To, czego szukała, z pewnością się w nim znajdowało, ale nie wiedziała, czego ma szukać. Dlatego właśnie nie mogła z leksykonu skorzystać, szukając męża; wskazywał on wszystkie stworzenia Xanth, ale nie potrafił pokazywać pojedynczych osób ani określać ich stanu cywilnego Teraz Meli potrzebny był sposób na przedostanie się na drugi brzeg jeziora bez zabrudzenia się słodką wodą, ale leksykon nie był w stanie powiedzieć jej jak. Niebo pociemniało, zamazując stronicę. Spojrzała w górę. Ponad wodą tworzyła się paskudna, niewielka chmura. Mela zaczęła szybko przewracać strony aż do miejsca, gdzie zaczynały się chmury. I znalazła: Cumulo Fracto Nimbus, najgorsza z chmur. Ale ponieważ nie musiała obawiać się niczego ze strony chmur, po prostu zignorowała Fracto, a on zignorował ją. Nagle zobaczyła coś dziwnego. Była to niewielka czerwona łódka, która posuwała się tyłem do przodu; wiosłował nią ogromny mężczyzna. Nie, niewielki olbrzym. Nie, coś jeszcze dziwniejszego. Ale co? — Fascynujące — powiedziała Metria i rozpłynęła się. Z pewnością oznaczało to kłopoty. A może tylko podstęp. Jeśli był to ktoś, kto mógłby pomóc Meli przedostać się na drugą stronę jeziora, demonica mogła właśnie próbować ją nastraszyć, żeby tak czy inaczej została na lodzie. Tak więc nie miała pewności. Najlepiej było iść na całego. Jeśli wsiadłaby do łodzi w towarzystwie mężczyzny, a on zacząłby się trochę napalać — oj, jak ona nienawidziła napalania! — to zawsze mogła wskoczyć do wody, pomimo całej jej ohydy, i uciec. Tak więc na razie czekała. Jednak z ostrożności ukryła się za krzakami porzeczek. Łódź dotarła prosto do brzegu niedaleko Meli. Wioślarz chyba nie zdawał sobie z tego sprawy. Uderzył w brzeg i warknął, gdy łódź nagle się zatrzymała. — Och, wszystko idzie nie tak! — zawołał wysokim głosem. — Nigdy nie znajdę Dobrego Maga! Słuch Meli zaostrzył się. Czy on szukał Dobrego Maga? To może być cudowny punkt zwrotny! Wysunęła się naprzód. — Witaj — rzekła wesoło. Obcy podskoczył i krzyknął, wybuchając płaczem. Zaskoczona Mela na powrót ukryła się w krzakach, zadrapując sobie, hmm, nieważne co. — Nie chciałam zrobić ci krzywdy — powiedziała dotknięta do żywego. — Po prostu sama też szukam Dobrego Maga i zastanawiałam się… — przerwała, przyglądając się ogromnemu stworzeniu. — A niech to, ty wcale nie jesteś mężczyzną! Ty jesteś…, hmm, czym ty właściwie jesteś? Jestem ogrzycą — odpowiedziała istota. — Przestraszyłaś mnie. — Ogr! Ale przecież ogry są silne, brzydkie i głupie, i niezaprzeczalnie z tego dumne. A ty jesteś… Bardzo kiepskim odbiciem ogrzycy — dokończyła. — Nie potrafię nawet dobrze łamać kości. Mela zdecydowała się zaryzykować. — Czy sądzisz, że mogłabyś przewieźć mnie na drugi brzeg jeziora? Myślę, że Dobry Mag jest gdzieś po tamtej stronie. — Naprawdę? — ucieszyła się ogrzyca. — Pewnie! A znasz drogę? — Niedokładnie. Tylko bardzo ogólnie. Ale jeśli ty także chcesz się tam udać…

— Tak! — To może najpierw przedstawmy się sobie. Jestem syrena Mela. Szukam męża. — A ja jestem ogrzyca Okra. Szukam mojego przeznaczenia. Chcę być głównym bohaterem. — Głównym bohaterem? Dlaczego? — Ponieważ nigdy nic naprawdę złego nie przytrafia się głównej postaci, a bardzo wiele złych rzeczy może przytrafić się mnie, jeśli przed nimi nie ucieknę. — To dopiero interesujące! Czy oznacza to, że gdybym została główną postacią, to znalazłabym dobrego męża? — Z pewnością. Główne postaci zawsze żyją długo i szczęśliwie, tak więc jeśli tobie do szczęścia potrzebny jest mąż, to z pewnością go znajdziesz. — No cóż, Okra, bardzo się cieszę, że cię poznałam! Przedostańmy się na drugi brzeg Jeziora Pocałunków i zobaczmy, czy razem uda nam się znaleźć Dobrego Maga. — Jakiego jeziora? — Pocałunków. Nie wiedziałaś? — Ale ja wiosłowałam po Jeziorze Ogrów i Pszczół Wodnych! — Pewnie popłynęłaś prosto w górę Rzeki Pocałunków, nawet o tym nie wiedząc! — Tylko bardzo silna i głupia osoba mogła zrobić coś takiego, ale w tym przypadku zgadzało się to co do joty. — Okay. — Okra odwróciła czerwoną łódź i zepchnęła ją na wodę. — Ja powiosłuję. Może pójdzie mi lepiej, jeśli ty będziesz mówić, dokąd mamy płynąć. — Z pewnością — zgodziła się Mela, rozumiejąc, że był to właśnie jeden z problemów ogrzycy: wiosłując, nie mogła patrzeć przed siebie. Tak więc weszły do łodzi i Okra zabrała się do wioseł. Łódka z każdym pchnięciem sprawnie cięła wodę. Mela spojrzała przed siebie… i zobaczyła chmurę, Króla Fracto, zmieniającego kierunek, aby zagrodzić im drogę. — Hmm, może lepiej zawróćmy i poczekajmy, aż Fracto zniknie — powiedziała. Ale ogrzyca pracowała tak ciężko, że nic nie słyszała. No cóż, może dotrą do drugiego brzegu, zanim rozpęta się burza. Mela miała taką nadzieję. Nie zachwycała jej perspektywa oblania słodką wodą deszczową.

2. GWENNY Był to doskonały dzień na piknik. Będą wąchali kwiaty, jedli czerwone, żółte i czarne jagody i kąpali się w słońcu. Przy odrobinie szczęścia spotkają może skrzydlatego smoka albo gryfa. Od czasu spotkania z centaurem Che Gwendolina nie obawiała się już skrzydlatych potworów, ponieważ wszystkie były jego przyjaciółmi. Goblinka Gwendolina nie mogła sobie przypomnieć, kiedy była tak szczęśliwa jak w czasie ostatnich dwóch lat, które spędziła w gościnie u rodziny skrzydlatych centaurów. W domu, na Górze Goblinów, traktowano ją dobrze, jednak tam musiała pozostawać tylko w swych własnych apartamentach, dlatego że, no cóż, dlatego. I wtedy mały centaur Che został jej towarzyszem wraz ze swą przyjaciółką: dziewczynką–elfem o imieniu Jenny, która była w tym samym wieku co Gwenny. Wszyscy razem zamieszkali wspólnie z rodziną Che. Po raz pierwszy Gwenny doświadczyła swobody otwartej przestrzeni i rozkoszowała się nią. Ale, oczywiście, nie wszystko było tak różowe. Rodzice Che, Cheiron i Chex, nalegali, aby każda z żyjących pod ich dachem osób otrzymała właściwe wykształcenie. Tak więc obie nastolatki z rodu goblinów i elfów dzieliły los siedmioletniego Che i musiały spędzać długie godziny, ucząc się liczenia, sumowania, czytania i pisania oraz wszystkiego na temat geografii i historii Xanth. Musiały się nawet uczyć różnych rodzajów magii oraz zasad ludzkich i nie–ludzkich kultur. Co za nuda! Czasami Gwenny i Jenny udawały, że zgubiły okulary, aby nie musieć się uczyć, ale dorośli byli straszliwie zręczni w odnajdywaniu ich. Właśnie ta cecha centaurów zdawała się najgorsza: były intelektualistami. Przedstawiały sobą najbardziej ekstremalną grupę Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych, która nakazywała, aby każdy, kto był zbyt młody, by należeć do KSD, pozostawał Świadomy lub Nieświadomy poszczególnych zasad tego świata. Oczywiście wszystkie najciekawsze sprawy należały do kategorii tego, czego byli Nieświadomi. Ale ogólnie rzecz biorąc, plusy przerastały minusy. Gwenny była dobrze odżywiona, zadbana i bezpieczna i miała przy sobie bliskich przyjaciół, którzy nie lubili nauki ani odrobinę bardziej niż ona. Do wyboru miała jedynie pozostawanie w swych apartamentach w towarzystwie swej matki, Godivy — a tak naprawdę Godiva posiadała równie rozpaczliwe pojęcie na temat nauki i zachowania. Resztę Góry Goblinów można całkowicie spisać na straty; było w niej ciemno i ponuro i była pełna goblinów. A kto chciałby przebywać w górze pełnej goblinów? Podskakiwali na ścieżce, a Che biegł obok Gwenny, aby wskazywać jej drogę i pilnować, by nie postawiła niewłaściwego kroku. Wizyta u Źródła Zdrowia wyleczyła jej ułomność, ale nie pomogła wzrokowi. Jej oczy nie były chore, tylko nie potrafiły dobrze się na czymś skupić na normalną odległość. Dokładnie taki sam problem miała Jenny. Zdrowa woda pomagała przywrócić ciału jego naturalny stan, a naturalnym stanem ich oczu był właśnie inny sposób widzenia świata, różniący się od tego, w jaki patrzą pozostałe stworzenia. Dopiero co dotarli do skraju łąki, gdy nagle pojawiła się na niebie jakaś postać. Gwenny nałożyła okulary, aby móc zobaczyć, co to takiego. Była to Chex, matka Che, która leciała, aby ich zawrócić. Wylądowała delikatnie na czterech kopytach i zwinęła skrzydła. — Gwenny, obawiam się, że przynoszę złe wieści. Twoja matka jest tutaj. Zapadło milczenie. Nagle cała trójka wybuchnęła śmiechem. Wiedzieli, że Chex miała co innego na myśli. Wszyscy lubili goblinkę Godivę, pomimo to, że była tak strasznie dorosła. Jednak po chwili przyszli do siebie. Godiva nie przybyłaby tutaj bez ważnego powodu i było wielce prawdopodobne, że mogły być to złe wieści. — Czy powiedziała…? — Nie. Ale sądzę, że lepiej będzie, jeśli natychmiast z nią porozmawiasz. — Pospieszę z powrotem do domu!

— Zaniosę cię. — Ale Che i Jenny… — Pójdziemy sami — powiedział szybko Che. Tak więc Gwenny wdrapała się na grzbiet Chex, a ta trzepnęła ją ogonem, czyniąc goblinkę lekką jak piórko. Następnie rozłożyła skrzydła i skoczyła w powietrze. Leciały. Gwenny nadal uwielbiała latać. Trzymała się grzywy Chex i patrzyła w dół, podczas gdy centaurzyca zataczała koła, aby nabrać wysokości. Zobaczyła, że Che i Jenny machają do niej. Jenny trzymała swego małego, pomarańczowego kota, Sammy’ego. Nagle Chex wyrównała lot i ruszyła ponad lasem, prawie dotykając czubków drzew. Spoglądając w dół, miało się wrażenie, jakby przechodziło się wśród sięgających pasa krzewów, tyle tylko, że były to drzewa. Po pewnym czasie wylądowały przed domem. Była tu Godiva, a jej długie, czarne włosy tworzyły płaszcz zakrywający całe ciało. Gwenny zeskoczyła na ziemię i… odpłynęła wysoko w powietrze, ponieważ zapomniała, jaka się stała lekka. Chex wyciągnęła rękę i złapała ją za kostkę, opuszczając powoli. Postawiła Gwenny delikatnie na ziemi. Zawsze trochę trwało, zanim efekt lekkości całkowicie zniknął. Gwenny podeszła — bardzo ostrożnie — do matki i przywitała się. — Och kochanie, straciłaś na wadze! Czy na pewno dość jadłaś? — zawołała Godiva. Oczywiście był to tylko żart, ponieważ Godiva znała magię centaurów i dobrze wiedziała, że Gwenny, która była jak najdalsza od stanu niedożywienia, prezentowała teraz całkiem ładną figurę. Miała już w końcu czternaście lat, czyli wiek w sam raz dla goblinki. Ale oczywiście żaden z dorosłych nie powiedziałby jej, do czego jej wiek w sam raz się nadawał. Czasami dorośli potrafili być tacy irytujący. — Co cię tu sprowadza, mamo? — zapytała Gwenny. Godiva bardzo spoważniała. — Twój ojciec nie żyje. Wiesz, co to oznacza. — Nie próbowała nawet udawać żalu; goblin Gouty był typowym mężczyzną, co oznaczało, że posiadał bardzo niewiele albo nawet żadnych miłych cech i robił wszystko, co w jego mocy, aby je z siebie wyplenić. Przez Gwenny przebiegł dreszcz. Rzeczywiście wiedziała, co to oznaczało: że jej sielankowy odpoczynek w towarzystwie rodziny centaurów dobiegł końca, a być może również i jej życie. Była bowiem oficjalną pretendentką do tronu wodza goblinów i pierwszą żeńską kandydatką, jaka kiedykolwiek ubiegała się o to stanowisko. — Ale mamo, ja jeszcze nie jestem gotowa! — powiedziała. — Wiem, kochanie. Miałam nadzieję, że twój ojciec wytrzyma jeszcze chociaż kilka lat, aby dać ci trochę więcej czasu. Ale nawet w tym był nieposłuszny. Tak więc teraz albo nigdy. — Ale moje okulary… W domu nie mogę ich przecież nosić, a bez nich nie jestem w stanie absolutnie nic zrobić. To by mnie całkowicie zdyskwalifikowało. — Wiem, kochanie. Ale są jeszcze inne sposoby. Musimy znaleźć ci parę magicznych szkieł kontaktowych. W tym miejscu włączyła się Chex: — Przez ostatnie dwa lata szukaliśmy odpowiedniego krzewu ze szkłami kontaktowymi, ale wygląda na to, że panuje na nie nieurodzaj. Godiva westchnęła. — Obawiałam się tego. W takim razie pozostaje nam tylko jedno: musimy zabrać ją do Dobrego Maga, aby dowiedzieć się, jak odwrócić jej ułomność. Poczekaj, mamo — powiedziała Gwenny. — Nie wolno ci tego dla mnie robić. Ależ kochanie, nie mamy wiele czasu. Do wyboru nowego wodza pozostał tylko miesiąc. Tylko Dobry Mag wie, gdzie możemy znaleźć szkła kontaktowe.

— Zgadzam się z tobą, mamo. Ale muszę udać się do niego sama. Jeśli nawet tego nie będę w stanie zrobić bez pomocy ze strony dorosłych, to jak będę kiedykolwiek w stanie zostać wodzem? — Ona ma rację, Godivo — odezwała się Chex. — Od teraz będzie musiała sama radzić sobie z wyzwaniami losu. Na Górze Goblinów nie zezwolą ci jej asystować, a dotarcie do Dobrego Maga jest z pewnością dużo łatwiejsze. Przez najbliższy miesiąc będzie musiała nabrać trochę praktyki. Goblinka milczała przerażona. Logice słów centaurzycy nie można było zaprzeczyć. — Ale sądzę, że byłoby jak najbardziej w porządku, gdyby ktoś dotrzymywał jej towarzystwa — ciągnęła Chex. — Ale przecież Che jest od niej młodszy — powiedziała Godiva. — Niebezpieczeństwo… — Skrzydlate potwory będą go ochraniać. Godiva skinęła głową. — Widzieliśmy, jak to czynią. Gwenny wiedziała, że wszystko było w porządku. Ostatnio zaczynała coraz więcej pojmować z delikatnych niuansów mowy dorosłych, które czasami były zbyt subtelne, aby dzieci mogły je zrozumieć. Centaurzyca chciała przez to powiedzieć, że skrzydlate potwory będą opiekowały się Che i jego towarzyszką, to znaczy Gwenny. Chex była również skrzydlatym potworem i przez długi czas opiekowała się obydwojgiem. Godiva potwierdziła to i dodała komplement skierowany pod adresem Chex. Tak więc pozwolą Gwenny i Che udać się do Dobrego Maga. Jeśli znaleźliby się w niebezpieczeństwie, skrzydlate potwory, które były zobowiązane przysięgą zawsze i wszędzie chronić Che, obroniłyby ich. A interwencja skrzydlatych potworów mogła być przerażająca; pewnego razu niemal całkowicie zniszczyły Górę Goblinów, ponieważ sądziły, że Che był w niej uwięziony. — Wyruszymy jutro — powiedziała Gwenny. — Możemy skorzystać z magicznych ścieżek i map babki Chem. — A właściwie z ich kopii, ponieważ prawdziwe mapy centaurzycy Chem znajdowały się w powietrzu. Były niesamowicie dokładne. Tak więc decyzja zapadła. Goblinka Godiva zgodziła się zostać na noc; z samego rana wyruszą w przeciwne strony. Godiva musiała mieć na oku wszystko, co działo się w Górze Goblinów do czasu, gdy nowy wódz obejmie swoje stanowisko. Przy odrobinie szczęścia i zabiegów tym nowym wodzem zostanie Gwenny. Che i Jenny dotarli do domu. Gwenny powiedziała im, że musi udać się do Dobrego Maga i że Che może dotrzymać jej towarzystwa. — Ale co będzie z Jenny? — zapytał. Gwenny nie pomyślała o tym. Pewnie, że nie chciała zostawić Jenny! Jenny była przyjaciółką Che, zanim przybył on na Górę Goblinów, a i ona sama zaprzyjaźniła się z nią. — Jenny może również iść z nami, jeśli tylko będzie chciała — zgodziła się. — Pewnie, że chcę! — zawołała Jenny. — Chciałabym zobaczyć Zamek Dobrego Maga. — Może będzie w stanie powiedzieć ci, jak wrócić do Świata Dwóch Księżyców — podsunęła Gwenny. — Możliwe — zgodziła się Jenny. Ale nie wyglądała na całkowicie zadowoloną z tej perspektywy. * Rano pożegnali się z rodzicami Che i matką Gwenny. Godiva ruszyła ścieżką biegnącą na wschód w kierunku Góry Goblinów, a ich trójka inną, biegnącą na południe, w stronę Wielkiej Rozpadliny i Zamku Dobrego Maga. Kopia mapy Chem wskazywała im niewidzialny most, z którego mogli skorzystać, aby przekroczyć Rozpadlinę i stamtąd mogli udać się prosto do

zamku. Następnie będą musieli przejść przez trzy próby, zanim zostaną wpuszczeni do zamku, a potem… — Ojej! — powiedziała Gwenny. — Będę musiała odsłużyć rok u Dobrego Maga za otrzymanie od niego Odpowiedzi na moje Pytanie, a pozostał mi tylko miesiąc na to, aby zostać wodzem. — To w takim razie ja zapytam w twoim imieniu — rzekł Che. — Nie, ja zapytam — zaprotestowała Jenny. Jej kot Sammy siedział usadowiony na jej plecaku. — Wy dwoje musicie pozostać razem. — Ale… — Gwenny zaczęła protestować, lecz nagle zdała sobie sprawę, że była to pomoc, której potrzebowała, i że prawdopodobnie Jenny patrzyła w przyszłość i rozumiała, że ich dziecinna przyjaźń nie mogła przetrwać, gdy w grę wchodziło ustanowienie wodzostwa. Gwenny zostanie wodzem, wraz ze wszystkimi wiążącymi się z tym obowiązkami, albo będzie musiała umrzeć. Ani w jednym, ani w drugim przypadku nie będzie tak naprawdę mogła być z Jenny. Tak więc bez względu na wszystko rozłąka była nieuchronna. Nie chodziło o to, że służba u Dobrego Maga była uciążliwa; mówiono, że bardzo często przynosiła ona korzyści zarówno Magowi, jak i osobie odbywającej służbę. — Dziękuję ci, Jenny. — Chciała powiedzieć dużo więcej, ale nie potrafiła ubrać tego w słowa. Szli dalej ścieżką, nie spiesząc się. Mieli przed sobą spory szmat drogi, tak więc nie miało sensu specjalnie się przemęczać. A ponadto najprawdopodobniej nie spieszyło im się do rozłąki, do której mogło dojść w każdej chwili, gdy tylko dotrą do zamku. Była to ostatnia z ich beztroskich wędrówek. Siedziba centaurów znajdowała się niedaleko Wielkiej Rozpadliny. Dotarli tam po południu. Ścieżka prowadziła prosto do niej i urywała się. Przed nimi nie było nic poza ogromną głębią rozciągającej się wokół Rozpadliny. Che spojrzał na mapę. — Niewidzialny Most musi być dokładnie przed nami. — Ale ja go nie widzę — powiedziała Jenny, uśmiechając się. Trzepnął jej włosy ogonem, tak że zaczęły fruwać wokół jej głowy. — Musimy zweryfikować jego lokalizację i przejść na drugą stronę Rozpadliny, mając absolutną pewność, że w dole nie czai się żadna istota. — A jakie to ma znaczenie, czy tam na dole ktoś jest, czy nie? — zapytała Jenny. — Przecież nie będziemy na nikogo zrzucać odłamków skał. — Gwenny ma na sobie sukienkę. Jenny roześmiała się. Gwenny poczuła, jak jej ciemna twarz robi, co w jej mocy, aby się zaczerwienić. Rzeczywiście miała na sobie sukienkę, ponieważ twierdziła, iż suknia dużo bardziej przystoi damie aniżeli dżinsy. A byłoby czymś absolutnie strasznym, gdyby ktokolwiek tam w dole spojrzał w górę i ujrzał kolor jej majtek. Nikt nie mógł wiedzieć, że były one po goblińsku czarne. To znaczy żaden mężczyzna. Jenny wiedziała, ale Che nie. Miała przynajmniej taką nadzieję. — No cóż, najpierw musimy go znaleźć — powiedziała Jenny. — Na pewno nie ruszę w tę pustkę, dopóki nie będę miała pewności, że jest tam coś, po czym można chodzić. — Wyglądało na to, że w Świecie Dwóch Księżyców, z którego pochodziła Jenny, nie było czegoś takiego jak niewidzialne mosty, tak więc trudno jej było to zaakceptować. Znalazła kawał drewna, który mógł jej służyć jako patyk, i badała nim przestrzeń poza krawędzią klifu. Gdy sprawdziła już miejsce, w którym ścieżka dobiegała do Rozpadliny, bez jakiegokolwiek rezultatu, wyciągnęła patyk jeszcze dalej i ruszyła z powrotem. Ale nadal nie znajdowała niczego twardego. — Czy jesteś absolutnie pewien, że to tutaj? — zapytała. Che podniósł inny patyk i sam zaczął szukać mostu — z niewiele lepszym wynikiem. — Muszę przyznać, że wszystko wskazuje na to, iż tutaj go nie ma. Może ktoś sfałszował ścieżkę.

— A kto by to mógł zrobić? — zdziwiła się Jenny. — Och, ktokolwiek, kogo trzymają się figle w kiepskim stylu. Może Kom–Pluter, ta zła maszyna, która jest w stanie zmieniać rzeczywistość. Słyszałem, że zżera go wściekłość od czasu, gdy udaremniono jego podstęp uczynienia niewolnika z Greya Murphy’ego. — Ale jak my znajdziemy ten most, jeśli nie możemy go zobaczyć i nie wiemy dokładnie, gdzie jest? — Nagle odwróciła głowę i spojrzała na swego kota. — Nie, nie rozkażę ci go szukać, Sammy! Boję się, że zapomniałbyś, czego szukasz, i wpadłbyś do Rozpadliny. Sammy udawał, że śpi. Che pokręcił głową. — Obawiam się, że szukanie niewidzialnego mostu mogłoby bardzo długo potrwać. Prawdopodobnie będzie lepiej, jeśli pójdziemy wzdłuż Rozpadliny do czasu, gdy znajdziemy główny most, który jest i materialny, i widzialny. Wydaje mi się, że nie będziemy musieli nadkładać specjalnie wiele drogi. Mogę uczynić nas lżejszymi, abyśmy się tak nie męczyli, pokonując dodatkową odległość i prawdopodobnie będziemy dzięki temu mogli szybciej się poruszać. Tak uczynili. Posuwali się naprzód wzdłuż krawędzi, kierując się na zachód. Wyglądało na to, że drzewa nie chciały rosnąć zbyt blisko brzegu Rozpadliny, aby przypadkiem nie runąć w dół. Poruszali się szybko, ponieważ Che trzepnął wszystkich ogonem, powodując, że każda z dziewczynek ważyła tylko ułamek tego co zwykle. Mogłoby to być niebezpieczne, gdyby wiały silne wiatry, ale dzień był bardzo spokojny. Dotarli do głównego mostu… i zatrzymali się z przerażeniem. Na jego środku stał przerażający demon, blokując im drogę. Był wielkości ogra, miał potężne kły i tak przejmujące spojrzenie, że powietrze w jego zasięgu iskrzyło się i dymiło. — Nie wydaje mi się, aby nas specjalnie lubił — szepnęła Jenny. — Ale jakim cudem zła istota może znajdować się na zaczarowanym moście? — zapytała Gwenny, poprawiając okulary, aby lepiej widzieć. — Na magicznych ścieżkach nie powinno być żadnych nieprzyjaznych potworów. — Może to zaklęcie nie działa na demony — powiedział Che. — Albo magia mostu zaczęła zanikać. Będziemy musieli powiedzieć o tym Dobremu Magowi, żeby go naprawił. — Ale najpierw musimy dotrzeć do jego zamku — oznajmiła Jenny. — I nie wydaje mi się, aby mogło nam się to udać za pomocą tego mostu. — Jest jeszcze trzeci most — rzekł Che, sprawdzając mapę. — Wydaje mi się, że najmądrzej będzie go odszukać. Gwenny westchnęła. — Tak sądzę. Ale robi się już późno. Ruszyli w kierunku zachodnim, pozostawiając za sobą groźnie patrzącego demona. Gdy zwolnili, Che trzepnął wszystkich ogonem, nie wyłączając siebie, i dzięki temu stali się lżejsi i mogli szybciej iść naprzód. Dotarli do trzeciego mostu. Był wąski, ale wyglądał solidnie. Jenny zrobiła krok w jego stronę. — Poczekaj — powiedział Che. Wziął patyk i dźgnął nim w deski mostu. — Tego się obawiałem. — Czego? — zapytała Jenny. — To nie jest materialny most. Widzisz, patyk przechodzi na drugą stronę bez jakiegokolwiek problemu. — Ale przecież on jest zaznaczony na mapie! — zaprotestowała Gwenny rozzłoszczona. — W takim razie nie powinien być iluzją. — I nie jest. To most jednokierunkowy, który niestety biegnie w drugą stronę. — Ale my musimy iść w naszą stronę!

— Nie jestem pewien, jak działa jego mechanizm — odparł Che. — Przypuszczam, że ktoś niedawno z niego korzystał. Kiedy ktoś po nim przejdzie, most odwraca swój kierunek, aby umożliwić tej osobie powrót, albo tylko po to, aby być w porządku w stosunku do drugiej strony. Po prostu dotarliśmy tutaj w niewłaściwym czasie. Gwenny tupnęła swoją delikatną stopką. — Och, jakież to irytujące! Gdybym nie była córką wodza, powiedziałabym coś brzydkiego. — Może zamiast ciebie Jenny mogłaby to powiedzieć — zasugerował Che. O ile wiemy, nie pochodzi ona z arystokracji. A jakie słowa miałaś na myśli? — Kurczę blade. A może nawet… — Kurde! — wykrzyknęła Jenny. Most zadrżał, cierpiąc pod wpływem brzydkich słów. Gwenny zachichotała, czując się znacznie lepiej. Niemniej jednak nie mogli przejść na drugą stronę. Co im pozostało? Nie udało im się skorzystać z żadnego z trzech mostów, a dzień dobiegał końca. — Może gdybym uczynił nas jeszcze lżejszymi, moglibyśmy zejść na samo dno klifu — powiedział Che. — Nie moglibyśmy spaść, a gdyby już tak się stało, to wylądowalibyśmy tak lekko, że nie zrobilibyśmy sobie krzywdy. — W takim razie może lepiej byłoby po prostu skoczyć — zauważyła Jenny. Gwenny zastanowiła się. — Tak sądzę, jeśli jest to rzeczywiście jedyny sposób. Stanęli na krawędzi Rozpadliny, gotowi do zmniejszenia wagi. Lecz nagle dotarł do nich powiew wiatru, a po nim kolejny. — Coś wpadło mi do głowy — zaczęła Jenny. — Gdy już będziemy lżejsi niż piórko, czy ten wiatr nie będzie w stanie tak po prostu nas zdmuchnąć? — Niestety tak — zgodził się Che. — Obawiam się, że i w tym przypadku znajdujemy się tutaj w niewłaściwym czasie. — Ale przecież musi być jakiś sposób! — zawołała Gwenny. — Musimy dotrzeć do Zamku Dobrego Maga. — Może będziemy mogli obejść Wielką Rozpadlinę — powiedział — Mapa wskazuje, że dochodzi ona do wody. — A jak przepłyniemy na drugą stronę? — zapytała Jenny. — Będziemy musieli zrobić tratwę albo coś w tym rodzaju — wyjaśnił Che. — Powinniśmy poradzić sobie w ciągu jednego dnia, jeśli oczywiście znajdziemy odpowiednie materiały. — Och, to wszystko staje się takie skomplikowane! — jęknęła Gwenny. — Mógłbym przywołać skrzydlatego potwora — zaproponował Che. — Nie! Muszę sama tego dokonać, bo inaczej to się nie będzie liczyć. To znaczy, z waszą pomocą, ale bez udziału dorosłych i potworów. Bo inaczej nie zdobędę tego, czego wymagać będzie ode mnie wodzostwo, i równie dobrze będę mogła z niego zrezygnować, a stanowczo tego odmawiam. — Przedostaniemy się — powiedziała Jenny z przekonaniem. Tak więc ruszyli dalej na zachód i gdy dzień dobiegał już końca, dotarli nad brzeg morza. Wyruszyli na poszukiwanie pożywienia i znaleźli drzewo szarlotkowe ze zbyt wyrośniętym plackiem wiśniowym i niewypieczonym plackiem czekoladowym. Musiało im to wystarczyć. Che znalazł opuszczoną szopę i kilka starych poduszek. Wyglądało na to, że szopa była pod działaniem zaklęcia odrobaczającego, ponieważ nie znaleźli ani jednego robaka. Najlepiej, jak potrafili, ułożyli się do snu, dziewczynki po obu stronach małego centaura. — Nie chcę narzekać — powiedziała Gwenny — ale jakoś nigdy dotąd nie zastanawiałam się nad tymi niezliczonymi niewielkimi niedogodnościami podróżowania. W domu jest naprawdę o wiele wygodniej.

— Ale to dużo lepsze aniżeli bycie uwięzionym przez gobliny — uznała Jenny. — Chciałam powiedzieć przez Goblinat… — Wiem, co chciałaś powiedzieć — rzekła Gwenny. — Męskie gobliny to tacy brutale. Dlatego właśnie muszę zostać wodzem, jeśli podołam. Wtedy spróbujemy się ucywilizować. — Przypuszczam, że moim przeznaczeniem jest pomóc ci to osiągnąć — powiedział Che. — Mam zmienić bieg historii Xanth i sądzę, że dojdzie do tego, jeśli ty zostaniesz pierwszym żeńskim wodzem goblinów. — Nie znam historii Xanth, ale zrobię co w mojej mocy, aby zmienić historię goblinów! — krzyknęła Gwenny. — Gobliny stanowią ważną część Xanth. Zapadła cisza i ogarnęła ich senność. Ale Gwenny spała bardzo niespokojnie. Nie była pewna, czy posiadając wrażliwość nastolatki, będzie w stanie choćby zostać wodzem, a co dopiero wykonywać jego obowiązki. * Z samego rana, drżąc, zjedli trochę starzejącego się placka i rozpoczęli pracę nad tratwą. Mapa wskazywała znajdujący się w pobliżu zagajnik martwych drzew i rzeczywiście, wszędzie wokół leżało go dość na zrobienie kilku tratw. Ale jak mieli je związać? Nigdzie nie widzieli odpowiednich winorośli, chyba że spróbowaliby odrąbać kilka macek wikłacza. Ale dobrze wiedzieli, jak się to mogło skończyć! Ale Jenny miała odpowiedź. Zwróciła się do kota: — Sammy, szukamy dobrych, mocnych i bezpiecznych winorośli, które rosną gdzieś w pobliżu. Czy sądzisz, że potrafisz je znaleźć… Sammy ruszył przed siebie. — Pobiegnę za nim — powiedziała Jenny, spiesząc jego śladem. Nagle przed Gwenny zawirował piasek. Cofnęła się nieufnie, ale piasek podążył za nią. — Coś tu jest! — zawołała — Sądzę, że to magia. Che natychmiast podszedł do niej. — To diabełek piaskowy — odparł. — Ale tutaj nie ma piasku. Tak więc jEst to prawdopodobnie demon. Na wysokości ich oczu pojawiła się nagle głowa umieszczona na trąbie powietrznej: dwoje okrągłych oczu utworzonych z wirów kurzu i usta z wijącego się padalca. — Nie, demonica. Czego tu szukacie, cynowe kufle? — Co? — Filiżanki, szklanki, pojemniki, butelki, gliniaki… — Gobliny? — Wszystko jedno. — Nic ciekawego — powiedziała Gwenny, mając nadzieję, że demonica ich zostawi. Nie było sensu tłumaczyć jej różnicy między goblinami i goblinkami, ani też przypominać, że z nich dwojga tylko jedno było goblinem. Mieli dość problemów, żeby jeszcze bardziej je mnożyć poprzez obecność nadprzyrodzonej istoty. Demonice były mniej groźne od demonów, raczej psotliwe, a nie złe, lecz ich figle mogły być zatrważające. Pojawiało się coraz więcej postaci: dymne włosy lokami opadały w dół, większy wir zamienił się w obszerną spódnicę, a między spódnicą a głową nie było nic, choć najwyraźniej łączyły się z sobą. — Nie, nie wierzę. Wygląda na to, że macie zamiar przekroczyć Wielką Rozpadlinę. Gwenny zaczynała rozumieć. — Ten wielki, przerażający, zastawiający nam drogę demon! To byłaś ty!

— Oczywiście. Ta ścieżka była zaczarowana. Prawdziwy potwór nie mógłby na nią wejść, ale ponieważ ja nie miałam żadnych złych zamiarów i mój groźny wygląd miał tylko i wyłącznie charakter iluzji, nie miałam żadnego problemu. Byłam tylko ciekawa, co dalej zrobicie. . . — Wielkie dzięki — powiedziała Gwenny sarkastycznie. — Nie ma za co. — Z demonami sarkazm na nic się nie zdawał. Jenny zawróciła, czując, że działo się coś niedobrego. — Demonica? — zapytała. Piasek zlał się w całkiem przystojną figurę kobiety. — Metria! — wykrzyknęli Che i Jenny prawie jednocześnie. — To wy ją znacie? — Gwenny była całkowicie zaskoczona. — Dokuczała nam w naszej drodze do Góry Goblinów — powiedziała Jenny. — Udawała, że jest Nadą z Naga i rozmawiała z księciem Dolphem. — No cóż, skrzydlaty źrebak centaura podróżujący na grzbiecie sfinksa w towarzystwie goblinów i przerośniętej dziewczynki–elfa był niesamowicie interesujący — powiedziała Metria, usprawiedliwiając się. — Hmm, teraz jesteśmy bardzo nudni — rzekła Gwenny. — Wątpię w to. Dlaczego troje młodych osobników podróżuje bez jakichkolwiek dorosłych, chociaż znajduje się pod opieką skrzydlatych potworów? — Dlatego, że uczymy się samodzielności. — A co ma z tym wszystkim wspólnego długowłosa goblinka? — Jest moją matką — powiedziała Gwenny krótko. — Tak więc twoja matka opuściła Górę Goblinów, aby odwiedzić rodzinę centaurów, a następnego dnia cała wasza trójka rusza sama w drogę, idąc w zupełnie innym kierunku. I mówicie, że to nie jest interesujące? Gwenny zdała sobie sprawę, że Metrii nie będzie się tak łatwo pozbyć. — A jeśli powiemy ci, jakie są nasze zamiary, to czy zostawisz nas w spokoju? — To zależy. Zawrzyjmy inny układ: jeśli to, co mi powiecie, okaże się interesujące, to ja też powiem wam coś ciekawego. Gwenny spojrzała na Che. — Czy to dobry układ? Chyba tak — powiedział centaur. — O ile wiem, Metria zawsze honoruje wszystkie układy i zawsze mówi prawdę. Ale często okazuje się, ze układ nie doprowadza do takiego końca, jakiego druga strona się spodziewa, a prawdy wolałoby się nie słyszeć. Metria rzuciła mu spojrzenie. Nawet małe centaury są stanowczo zbyt inteligentne. — Jednakże — kontynuował Che — należałoby uzyskać zobowiązanie co do poufnego charakteru tego, co Metria ma usłyszeć, ponieważ nasza misja ma jak najbardziej prywatny charakter. Metria skrzywiła się. — To odbiera połowę zabawy. Ale tajemnice są bardziej interesujące od tego, co może wiedzieć każdy. Zgadzam się. — Bardzo dobrze — zdecydowała Gwenny. — Zawrę ten układ. — Zrozumiała, że jeśli jej opowieść znudzi demonicę, to ta ich zostawi, a właściwie tylko o to im chodziło. — Mój ojciec, goblin Gouty, dopiero co zmarł i ja muszę spróbować zostać pierwszym żeńskim wodzem goblinów z Góry Goblinów. Ale bez okularów nie widzę dobrze i nigdy nie zostanę wodzem, jeśli inne gobliny się o tym dowiedzą, tak więc muszę znaleźć szkła kontaktowe. Idę zapytać Dobrego Maga, gdzie mogę je znaleźć. — Pierwszy żeński wódz — zdziwiła się Metria. — Czy oznacza to, że twoje plemię goblinów stanie się cywilizowane?

— Tak. — Już widzę, że nie będzie żadnej zabawy. Ale oczywiście ty możesz nie wygrać i wtedy gobliny nie stracą nic ze swojej atrakcyjności. — Tak. — To pewnie ma zapisane w swoim przeznaczeniu centaur Che: pomóc ci zostać wodzem. To z całą pewnością zmieniłoby bieg historii Xanth. — Tak. A co ty masz nam ciekawego do powiedzenia? Demonica uczyniła wylewny gest. Jej ramiona zdawały się przeskakiwać z jednej pozycji w drugą, nie poruszały się miękko, jak ramiona istot śmiertelnych. — Tylko tyle, że jeszcze jedna grupa składająca się z trzech istot udaje się do Dobrego Maga. Są to syrena Mela, ogrzyca Okra i człowiek Ida. Tyle tylko, że pierwsze dwie jeszcze nie wiedzą, że Ida przyłączy się do nich. — Syrena Mela — powiedział Che, zastanawiając się. — Czy to nie ta…? — Tak, ta; na Pytanie o kolor jej majtek Dobry Mag nie umiał podać Odpowiedzi. Ale wygląda na to, że zbliża się czas, kiedy Mela będzie musiała je wdziać. Ona jeszcze tego nie wie, oczywiście; jest absolutnie niewinna, co stanowi paradoksalne określenie takiego brutala. — Takiego czego? — Zwierzęcia, bestii, kreatury, fenomenu, potwora… — Stworzenia? — Wszystko jedno — zgodziła się Metria ze złością. — A jak to możliwe, że nie potknąłeś się o „paradoksalne określenie”? — Jestem centaurem. Takie słownictwo jest dla mnie jak najbardziej naturalne. — No cóż, ja się potknęłam — przyznała się Jenny. — Co to znaczy? Metria była zadowolona. — Oznacza to, że jest to jedyny sposób, w jaki Mela jest niewinna. Jeśli chodzi o mężczyzn, to… ojej, ile ty właściwie masz lat? — Czternaście — odpowiedziała Jenny, prawie tak rozzłoszczona jak Metria przed chwilą. — Jeszcze nie weszłam do Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. Metria przyjrzała się jej. — Ale niedługo wejdziesz. To nie tylko kwestia wieku. W końcu myszy dorastają i wchodzą do Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych w ciągu zaledwie kilku tygodni. — Ale dlaczego fakt, że syrena Mela udaje się do Dobrego Maga miałby być dla nas interesujący? — zapytał Che. — No cóż, oczywiście, że nie jest. Wasz gatunek nie interesuje się majtkami, a dziewczyny wszystko o nich wiedzą. Ale ogrzyca Okra może być interesująca dla Jenny. Jenny była zaskoczona. — Tak? — Tak. Czy nie wiesz, jak doszło do tego, że trafiłaś do Xanth? — To był przypadek. Próbowałam złapać Sammy’ego i w pewnym momencie byliśmy w Xanth. — To nie był żaden przypadek. Zostałaś wybrana, aby tutaj przybyć. Ktoś musiał zostać Jenny w Xanth i ty nią zostałaś. Jenny wzburzyła się. — Nic z tego nie rozumiem. — Były dwie finalistki: obca dziewczynka–elf i miejscowa ogrzyca. Wybrano dziewczynkę–elfa, więc zostałaś przeprowadzona przez otwór w Xanth, a ogrzycę wyrzucono. — Wybrano? — zapytała Jenny oszołomiona. — Ktoś zechciał, aby znalazła się tutaj Jenny, tak więc została ona sprowadzona. Dlatego właśnie Muzy były tobą takie zainteresowane; one nie miały z tym nic wspólnego. — Ale w takim razie ta ogrzyca…

— Musiała przyjąć pierwsze lepsze imię i rolę, jakie jeszcze pozostały do wzięcia. Tak więc ogrzyca Okra została postacią drugoplanową i nie jest z tego specjalnie zadowolona. Wasze spotkanie powinno być całkiem interesujące. — Nasze spotkanie! — wykrzyknęła Jenny z przerażeniem. — Może dojdzie do niego w Zamku Dobrego Maga. Ale oczywiście Ida jest jeszcze bardziej godna uwagi, w jeszcze dziwniejszy sposób. Tak więc przyszłość tamtej trójki jest dużo bardziej intrygująca od waszej przyszłości. Zostawiając wam te nader interesujące wieści, opuszczam was. — Metria rozpłynęła się w powietrzu. — Miałeś rację — rzekła Gwenny. — Nie podoba nam się jej prawda. Kto chciałby spotkać się z ogrzycą? — Niemniej jednak dowiedzieliśmy się czegoś nieoczekiwanego — powiedział Che. — Gdy zacząłem wypytywać ją o syrenę Melę, myślałem o tym, jak porwała księcia Dolpha, mając zamiar wyjść za niego za mąż, gdy ten tylko dorośnie. A tymczasem Metria powiedziała mi coś, czego zupełnie nie podejrzewałem; jest to zapewne znane tylko demonom. W końcu dowiedzieliśmy się, na jakie Pytanie Dobry Mag nie był w stanie podać Odpowiedzi. — Ale to przecież takie proste pytanie — odparła Gwenny. — Każde magiczne lusterko jest w stanie na nie odpowiedzieć, zwyczajnie patrząc w przyszłość. — Jest w tym jakiś kruczek, o którym nie mamy pojęcia — dodał Che. Wtedy obydwoje spojrzeli na Jenny, która była dziwnie cicha. — Nie musisz spotykać żadnej ogrzycy, Jenny — odezwał się Che uspokajająco. — Nie — chodzi o to. Ja po prostu nie wiedziałam, że zostałam wybrana. Że ktoś inny został przeze mnie wyłączony. Nie chciałam czegoś takiego zrobić. Sądziłam, że moje przyjście tutaj to czysty przypadek. — Ty nikogo nie wyłączyłaś — powiedział Che. — Nie ponosisz za to jakiejkolwiek odpowiedzialności. — Ale mimo wszystko czuję się winna. Ta biedna ogrzyca! Gwenny roześmiała się. — Biedna ogrzyca! To niemożliwe. Wszystkie ogry to brutale. — Skąd możesz wiedzieć? — zapytała Jenny. Gwenny wymieniła spojrzenie z Che. Było jasne, że Jenny nie miała jak dotąd wiele do czynienia z ogrami. Che zmienił temat. — Musimy zbudować tratwę. — To prawda! — zgodziła się Jenny. — Zupełnie zapomniałam o Sammym. Mam nadzieję, że uda mi się go znaleźć. — Znowu pobiegła w stronę, w którą udał się kot. Tym razem pozostała dwójka poszła jej śladem. Rozproszyli się, aby przeszukać jak największy obszar. Niewielki pomarańczowy kot mógł znajdować się dosłownie wszędzie. Potrafił znaleźć wszystko oprócz drogi powrotnej do miejsca, z którego wyruszył. Dlatego właśnie Jenny była tak ostrożna, puszczając go luzem na nieznanym terenie. Demonica pojawiła się o niewłaściwej porze, co może nie było całkiem przypadkowe. Ale wszystko było w porządku. Sammy znajdował się nie opodal, bawiąc się kupką winorośli. Tuż obok rósł uśpiony wikłacz. Nietrudno było zrekonstruować to, co tutaj zaszło: przechodził ogr, a wikłacz spróbował go złapać. Wtedy ogr wyrwał mu kilkanaście macek i odrzucił je na dużą odległość. Tego typu wypadki były w Xanth na rządku dziennym, ponieważ ani ogrów, ani wikłaczy nie uznawano za inteligentne i ostrożne. Dołączyli schnącą winorośl do pozbieranego wcześniej drewna. Związali je w nierówną, ale nadającą się do użytku tratwę. Zajęło im to tylko pół dnia, ponieważ nie było to specjalnie skomplikowane zadanie. Zepchnęli tratwę na wodę, wgramolili się na nią i za pomocą drągów z martwego drzewa odepchnęli się od brzegu. Gdy woda stała się głębsza, zaczęli poruszać miotłami również wykonanymi z martwego drzewa. — Mam nadzieję, że Fracto nas nie wyszpieguje — szepnęła Jenny.

Dał się słyszeć odgłos grzmotu. Przerażeni wiosłowali zawzięcie, ale tratwa poruszała się tak wolno, jak tylko mogła. Rzeczy nieożywione bywają złośliwe. Grzmot okazał się fałszywym alarmem. Nie był to Fracto, tylko rutynowy grzmot jednej z nadbrzeżnych chmur, która nawet się do nich nie zbliżyła. Żmudnie płynęli w kierunku południowego brzegu Rozpadliny. Nagle porwał ich prąd. Tratwa została wyniesiona na pełne morze, a oni nie byli w stanie jej zatrzymać. Bezsilnie patrzyli, jak oddalają się od lądu. Nie opodal znajdowała się wyspa. Prąd zaniósł ich podejrzanie blisko niej. Obawiali się jednak podpłynąć, ponieważ w wodzie mogły czaić się ukryte potwory, które tylko czyhały na to, aby ich pożreć. Tratwa minęła północny kraniec wyspy i zaczęła wypływać na otwarte morze. Przyglądali się temu z przerażeniem. Ze wszystkich ich dotychczasowych przygód ta była najstraszniejsza. Poczuli powiew wiatru dmuchającego od morza w stronę lądu. Ale nie był wystarczająco silny, aby przeciwstawić się prądowi wody. Zwalniał tylko prędkość, z jaką poruszali się w stronę otwartego morza, przedłużając agonię. Nagle Gwenny wpadła na pewien pomysł. Che! Przecież możesz zmniejszyć wagę tratwy! Wtedy wiatr popchnie nas w stronę wyspy! Che tak zrobił. Trzepnął ogonem każdą z kłód tratwy, a ta uniosła się tak, iż teraz prawie nie zanurzała się w wodzie. A oni objęli się i stanęli odwróceni plecami do wiatru. Teraz prąd mógł mniej zdziałać, podczas gdy wiatr miał dużo więcej do roboty. Tratwa zwolniła, kilka razy lekko podskoczyła i wreszcie zwróciła się w kierunku wyspy. W końcu dotarli do plaży i wyskoczyli na ląd. Wciągnęli za sobą lekką tratwę, ponieważ była im jeszcze potrzebna do przeprawienia się z wyspy na stały ląd. Ale zrobiło się już ciemno i musieli przygotować nocleg. — Sammy, znajdź nam dobre miejsce do spania — powiedziała Jenny, stawiając kota na piasku. Ponieważ była to wyspa, nie musiała się aż tak obawiać, że Sammy się zgubi. Kot ruszył w kierunku środka wyspy. Pobiegli jego śladem. I nagle wypatrzyli namiot. — Kiedyś już go widziałem — odezwał Che. — Rzeczywiście — zgodziła się Gwenny. — Wydaje mi się, że już kiedyś tu byliśmy. — I bawiliśmy się w piasku — dodała Jenny. W tym momencie przypomnieli sobie. — To jest Wyspa Widoków! — zawołała Gwenny. — Na której książę Dolph ożenił się z Elektrą! — I w tym namiocie przywołali bociana — zgodził się Che. — I zrobili to tak dobrze, że przyniósł im dwoje dzieci — dorzuciła Jenny. — Dawn i Eve — powiedział Che. Spojrzeli na siebie. Zaświtała im brzydka myśl. — Czy sądzicie… — zaczęła Gwenny. — Że jeśli spędzimy tutaj noc… — ciągnęła Jenny. — To poznamy tajemnicę przywoływania bociana? — dokończył Che. — Zobaczymy! — powiedziała Gwenny. Tak więc spędzili tę noc w komfortowych warunkach, śpiąc na tych samych poduszkach, które zostawili tu Dolph i Elektra. Stoczyli wspaniałą bitwę poduszkową, ponieważ nie było tu żadnych dorosłych, którzy mogliby im tego zabronić. Ale nie poznali tajemnicy przywoływania bociana. Wyglądało na to, że Dolph i Elektra zabrali ją z sobą. Oni już zostali przyjęci do Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. Szkoda. *

Z samego rana ponownie uczynili tratwę lekką, przenieśli ją na wschodni brzeg wyspy i wiosłowali aż do stałego lądu. Potwór morski wystawił łeb ponad wodę i wypatrzył ich, lecz akurat w tym samym momencie przelatywał ponad nimi ptak–olbrzym, tak więc potwór morski zniknął im z oczu. Gwenny zrozumiała, że skrzydlate potwory rzeczywiście trzymały nad nimi straż. Wzbudziło to w niej mieszane uczucia. Chciała sama sobie ze wszystkim poradzić, ale mimo wszystko uspokajała ją myśl, że nie zostaną pożarci przez żadne potwory. Może był to w końcu rozsądny kompromis: ich trójce wolno było posuwać się naprzód bez interwencji zarówno ze strony nieprzyjaznych, jak i przyjaznych stworzeń. Może z czasem, gdy nabiorą doświadczenia, opieka będzie im mniej potrzebna. Znaleźli magiczną ścieżkę i poszli nią w głąb lądu. Prowadziła ona do Zamku Roogna, tak jak wszystkie inne ścieżki w tej części Xanth. Pewnego razu Gwenny i jej towarzysze złożyli wizytę w tym zamku, po ślubie Dolpha i Elektry. Była to imponująca budowla. Prawdę mówiąc, dużo ładniejsza niż Góra Goblinów. A gdyby tak po dotarciu do Zamku Roogna Gwenny już go nie opuściła? Straciłaby wtedy swą szansę zostania żeńskim wodzem, ale byłaby bezpieczna. Odsunęła od siebie tę pokusę. Nie chodziło o to, że chciała zostać wodzem, ale po prostu musiała nim zostać, aby zmienić bieg historii goblinów, a co za tym idzie historii Xanth. Był to jej obowiązek i przeznaczenie. Przerażało ją to, ale nie mogła od tego uciec. I nagle zrozumiała coś. Podejmowała decyzje. Wpadła na dobry pomysł, który pomógł im dotrzeć do brzegu. Zaczynała się uczyć, jak być wodzem. Może jeszcze nie jest w tym bardzo dobra, ale na pewno pójdzie jej coraz lepiej. Może, może pod koniec tej wyprawy nauczy się tego już całkiem dobrze. Tak więc miała iskierkę, albo może nawet dwie, nadziei. Rezolutnie podążyła w stronę Zamku Roogna.

3. OKRA Prędkość, z jaką Okra myślała, wydawała się wprost proporcjonalna do wykonywanego przez nią wysiłku. Teraz właśnie mocno wiosłowała, toteż i mocno myślała, ale ponieważ nie było w tej chwili specjalnie nad czym rozmyślać, zaczęła zastanawiać się nad swoją przeszłością, jak gdyby na nowo ją przeżywając. Została przyniesiona przez bociana przed czternastoma laty do niewielkiej społeczności ogrów żyjących nad Jeziorem Ogrów i Pszczół Wodnych. Wygląda na to, że zgubili się oni podczas wędrówki i powrócili tutaj, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Zauważyli to po upływie kilku dekad, lecz wtedy było już za późno, aby połączyć się z główną grupą, tak więc pozostali. Matka ogrzycy Okry, rozczarowana jej maleńkim rozmiarem, spróbowała to wynagrodzić, nadając jej imiona: ogrzyca Okra Cordata Koziobroda Ganas. Ale niestety Okra niewiele urosła i jak na swój gatunek była niezwykle drobna i zwyczajna. Nie miała nawet żadnych brodawek i wystających kłów; a jej wzrok nigdy nie skwasił — by mleka. Była również zawstydzająco słaba; aby wycisnąć sok ze skały, musiała używać obydwu rąk. Ale najgorszą wadę stanowił jej umysł: po prostu była nie dość głupia. Ten defekt jednak w pewien sposób mogła skompensować: była dość mądra, aby to ukryć i udawać, że jest tylko troszeczkę mniej głupia od pozostałych młodych ogrów. Ale nie mogła ukryć tego przed sobą i było to stale powodem jej wstydu. Okra wolała pozostawać w pobliżu domu, aby rówieśnicy jej nie dokuczali. Inne ogry sądziły, że rówieśniki były drewnianymi konstrukcjami* , które wchodziły w Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych, i nic ich one nie obchodziły. Ale Okra wiedziała lepiej. Rówieśnicy to osoby w tym samym wieku i właśnie oni stanowili dla Okry najgorsze towarzystwo. Zadowalała się mieszaniem w kotle, zeskrobywaniem brudu z podłogi i przemyśliwaniem swoich frustrująco mądrych myśli. Gdyby kiedykolwiek dała im poznać, jaka była niegłupia, z pewnością by ją wyrzucili. Jednak niektórych wypadków nie mogła uniknąć. Jej brutalni rodzice zabrali ją na Ślub Potworów Conana Bibliotekarza i Tasmanii Diabelskiej. O Conanie mówiono, że potrafił ścisnąć wielki słownik w jedno słowo i że przy pomocy dwóch tomów był w stanie wybić w mgnieniu oka cywilizację z każdej żyjącej istoty. Tasmanię uważano za najgorszą i najbardziej podłą ogrzycę jej generacji. Tak więc była to doskonale dobrana para. Ale niestety, ich małżeństwo niespecjalnie się udało. Conan był zbyt uczony jak dla Tasmanii, która posiadała niespokojną duszę. Gdy na księżycu pojawiła się krew, Tasmania nakarmiła męża ciasteczkami z owsa morskiego z dodatkiem trujących grzybów, które sama zebrała. Uwielbiał smak tych ciasteczek, a trucizna wywołała u niego tylko chęć do romansów. Tasmania miała nadzieję, że Conan położy się i umrze, a wtedy ona będzie mogła wyjść za mąż za swego kuzyna w pierwszej linii, Tasmaniaka, i osiągnąć wyższy status, ale zamiast tego Conan przywoływał z nią bociana o wiele częściej niż zazwyczaj, a ich rodzina rozrosła się w iście ogrzym tempie. Ale nie to było istotne. Właśnie podczas tego ślubu matka Okry, Fern Kudzu, otrzymała żelazny odlew horoskopu Okry. Akuszerka plemienia ogrów, która pomagała bocianowi wybierać właściwe rodziny, gdy bocian miał trudności z odróżnieniem ich od siebie, była również wróżbitką. Oznajmiła, że runy, jelita wołów i gwiazdy podają jej dobre i złe wieści. Dobre mówiły, że Okra w końcu zostanie ważną osobą w Xanth. Złe wieści głosiły, że została ona przypadkowo przeklęta przez diabła przeklinacza, gdy jego przekleństwo uciekło, nie znajdując tego, dla kogo było przeznaczone, tak więc Okra miała w sobie magiczny talent. * Ang. peers: rówieśnik; pomost (przyp. tłum.).

Kudzu zareagowała na tę obrazę tak, jak zrobiłaby to każda inna ogrzyca: wrzuciła wróżbitkę do jeziora, w którym ta zniknęła, nie zostawiając po sobie żadnego śladu; tylko parę odłamków jej kości pojawiło się na brzegu, lecz po pewnym czasie i tak pożarły je piranie. Żelazny odlew został wrzucony tak głęboko w ziemię, że utworzony przezeń otwór wypełniła płynna lawa. Następie Kudzu popędziła Okrę z powrotem w sam środek uroczystości, kotłowaniny i walenia, tańca biciowego i pokazu pijanych harpii grających na harfach i udawała, że żaden horoskop nigdy nie istniał. Ale Okra wiedziała lepiej. Zawstydzona wymknęła się cichaczem z uroczystości i skryła się w ciemnej, oślizgłej, zaszczurzonej piwnicy. Było to przyjemne miejsce, ale nadal mógł ją tutaj ktoś znaleźć, tak więc zeszła po kręconych, wąskich, kamiennych schodach w dół aż do głównej kuchni, w której przygotowywana była uczta weselna. Kawałki porąbanych potworów leżały porozrzucane wszędzie wokół; najprawdopodobniej pospadały z pater. Gdy zaczerwienione oczy Okry przyzwyczaiły się już do zadymionego i ponurego wnętrza, zauważyła ciasteczka z owsa morskiego, zarówno te normalne, jak i zatrute (różniły się między sobą w smaku), rozsypane na podłodze. Ktoś rozlał dzban wina po całym kuchennym stole i posadzce, a pijany szczur leżał odrętwiały pod stołem. Była to bardzo przyjemna kryjówka i Okra mogła pozostać w niej do czasu, gdy uroczystości na górze ucichły do monotonnego ryku. Było to jedno z wcześniejszych wspomnień Okry i nie należało do najgorszych, jeśli wziąć pod uwagę jej doświadczenia z ogrami. Jednak świadomość tego, że została przeklęta magicznym talentem, nie opuszczała jej. Wszystkie ogry posiadały magię, oczywiście, i to całkiem dużo; właśnie magia dawała im ich szczególną siłę, brzydotę i głupotę. Ale oddzielny talent? To straszne! Nie ma się co dziwić, że była mała, nudna i niegłupia; jej naturalna magia zniknęła na korzyść tego innego talentu. Ale może przy odrobinie szczęścia nigdy nie dowie się, jaki to talent. Inne ważne wspomnienie pochodziło z okresu, gdy skończyła trzynaście lat. Padało, tak jak i każdego innego popołudnia o tej porze roku. Grube, kłębiące się chmury oblewały wszystko strumieniami wody, od których przemakały nawet gorące skały, a źródła stygły. Buchała para, lecz zamarzający deszcz przedzierał się przez nią, tworząc wiry oparów, które wypełniały wszystkie szczeliny, całkowicie uniemożliwiając oddychanie. To było wspaniałe. Jadalnia cuchnęła psującą się kapustą i duszoną padliną. I to również było wspaniałe. Okra rozczochrała swe nieogrze blond włosy, aby lepiej ukryć diadem z inteligentnych winorośli, który nosiła jak wianek, i weszła do środka. Inteligentne winorośle wywierały niewielki wpływ na większość ogrów, bowiem jeśli pomnożyć nic razy dwa, to i tak w efekcie pozostanie nic, ale pomagały one Okrze ukryć jej inne ułomności. Jedną z nich była astma; dopadła ją pewnego razu i nie chciała opuścić. Tak więc Okra udawała, że ma modnie zachrypnięty głos, chociaż w rzeczywistości był to przejaw kłopotów z oddychaniem. Była nadal na tyle naiwna, iż wierzyła, że urodziny są dla jubilata wydarzeniem dużo ważniejszym niż dla wszystkich pozostałych. Jednak ten dzień wyleczył ją z tego przekonania. Urodziny były tylko pretekstem do kolejnej bójki i nowych potworności. Potem żałowała, że kiedykolwiek obchodziła te urodziny, ale wtedy nie wiedziała jeszcze, jak się to wszystko skończy. Pozostały w niej ciągle resztki niewinności. Aby nadać powietrzu świeżości, babka Okry, wielka burgundzka królowa Opuncja, rozkazała przygotować mieszaninę zwiędłych kwiatów i sitowia, które zostały rozsypane po całej jadalni. Przedstawiały sobą niesamowitą feerię barw: białe magnolie, żółty, pomarańczowy i czerwony hibiscus, purpurowa jacaranda, bugenvilla i słynące ze swego zapachu kwiaty lawendy, z których babka Opuncja robiła swoje lecznicze mydło. Wszystko to zostało w mgnieniu oka stratowane olbrzymimi, włochatymi stopami stada ogrów, które wpadły do środka, aby się najeść. Po chwili jadalnia przypominała elegancką damę ubraną w zabrudzoną suknię i poszarpane łachmany, która czuje się najgorzej, jak to tylko możliwe.