ANTHONY PIERS
OLBRZYMIE KOCHANIE
Cykl Xanth
TOM XVII
TYTUŁ ORYGINAŁU HARPY THYME
PRZEŁOŻYŁ PRZEMYSŁAW BANDEL
1. GLOHA
Gloha machała opierzonymi skrzydłami, aż znalazła się wysoko nad swoją chatką. Pod nią
przyjaźnie, aż po swe niemal najdalsze krańce, rozciągała się cała kraina Xanth. Widać było
Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych z licznym plemieniem ogrów na brzegu i zębatymi gadami
pływającymi w wodzie. Oto Rozpadlina, z okropnym, sześcionogim smokiem z Rozpadliny.
Między nimi rosła dżungla, w której roiło się od przeróżnych potworów. Jak ona je wszystkie
kochała!
Ale nie mogła pozwolić sobie na podziwianie widoków. Miała przecież ważną sprawę do
załatwienia. Musiała zobaczyć się z Dobrym Magiem, by zadać mu Pytanie. Możliwe, że po
rocznej służbie, jeśli będzie miała odrobinę szczęścia, otrzyma Odpowiedź. Wtedy może spełni
się pragnienie, które wypełniało jej małe serce.
Wyrównała lot i pomknęła w stronę zamku Dobrego Maga. Dokładnie wiedziała, gdzie on
się znajduje, ale prawdę powiedziawszy, nie przypuszczała, że któregoś dnia będzie musiała
tam lecieć. Uznawała, że do tej pory życie toczyło się dobrze samo z siebie, bez pomocy z
zewnątrz. W każdym razie było tak, gdy frustracje wieku dziecięcego minęły, pozwalając jej
przekroczyć osiemnaście lat i wstąpić do Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych.
Niestety, gdy wstąpiła do KSD, zdała sobie sprawę, że potrzebuje samca swego gatunku. Nie
znała jednak żadnego. Była jedyną osobą tego rodzaju w Xanth. I to był jej problem.
Tak więc była teraz w drodze do Dobrego Maga Humfreya, a po odpracowaniu rocznej
służby za Odpowiedź będzie mogła osiąść gdzieś z mężczyzną swych marzeń i żyć szczęśliwie
na wieki wieków i jeszcze dłużej i dręczyć dzieci bezwzględnym zakazem dowiadywania się o
tajemnicę przywoływania bocianów. Za rok, jako dwudziestolatka, będzie miała jeszcze przed
sobą okruch młodości, który pozwoli jej prawdziwej miłości rozwinąć się, zanim oboje staną
się w ciągu następnego roku starymi nudziarzami. Nie była tak próżna, by sądzić, że będzie się
różniła od innych dorosłych. Wielka szkoda, że życie składało się z dwóch problemów —
dzieciństwa i dorosłości, rozdzielonych, niczym klinem, krótkim romansem. Ale tak to już
było. Zbadała tę sprawę dokładnie. Była w większej części istotą ludzką, a z ludźmi właśnie tak
się działo.
Gdy znalazła się w pobliżu zamku, zrobiła sobie krótki odpoczynek. Nad ziemią unosiła się
nie zwiastująca niczego dobrego para. Wyglądało to niestety jak Cumulo Fracto Nimbus,
najgorsza z chmur. Ale cóż miałby tu robić? Nie ośmieliłby się niepokoić Dobrego Maga.
Uspokojona takim wnioskiem podjęła lot. Lecz im bardziej się zbliżała, tym chmura
wydawała się większa i, co gorsza, wyglądała coraz ohydniej. Gloha rychło uświadomiła sobie,
że to nie magia perspektywy, która zmienia rzeczy w proporcji do odległości. Chmura celowo
zmieniała się w coraz okropniejszą. To jednak był Fracto!
Obniżyła lot, by przelecieć pod pełną werwy chmurą. Jednak Fracto, chcąc jej przeszkodzić,
wysłał kłęby pary w dół. Spróbowała go więc okrążyć, ale rozprzestrzenił mgłę na boki, aby
odciąć drogę. Jego bezkształtne, wielkie usta uformowały się w „O” i buchnęły gromkim HO
HO HO!
Sytuacja stawała się naprawdę nieprzyjemna. Gloha nigdy nie lubiła Fracto, dlatego
spotkanie z nim napawało ją coraz większym obrzydzeniem. Ten obrzydliwy bufon już od lat
stał na jej drodze. Musiał wiedzieć, dokąd zmierzała, i swoim rozdętym poczuciem humoru
postanowił jej przeszkodzić. Jakoś tak się działo, że zawsze wiedział, kiedy miało się wydarzyć
coś ważnego, na przykład, powiedzmy, piknik, i niezmiennie przybywał, by to zepsuć.
Jakim sposobem pokonać przeszkodę i dostać się do zamku Dobrego Maga? Wiedziała, że
przeklęta chmura zostanie na swoim miejscu tak długo, jak zechce, co może w konsekwencji
obrócić wniwecz misję, z którą leciała do Humfreya. Gloha zawisła w powietrzu i pomachała
małą, uroczą piąstką w stronę wielkiej, obrzydliwej chmury.
— Och, rozgniewałeś mnie tak, że gotowa jestem posłać ci jakieś brzydkie słowo! —
zawołała.
— HO HO HO! — zawyło w powietrzu, a podmuch dosięgnął Glohy, unosząc spódniczkę
harpii aż nad głowę, przez co świat ujrzał jej małe, zgrabne nogi dokładniej, niżby sobie tego
życzyła.
— Natychmiast przestań! — krzyknęła, gwałtownie poprawiając spódniczkę. Poniewczasie
zrozumiała, że powinna była włożyć na podróż spodnie. Ale przecież chciała wyglądać
pociągająco i kobieco, skoro miała spotkać jedną z pięciu i pół żon Dobrego Maga. Oczywiście
dopiero po przebrnięciu przez trzy zadania, które zamykały drogę do zamku. Dobry Mag
zawsze stawiał na drodze do celu trzy zadania, by zniechęcić tych, którzy nie byli
wystarczająco poważnie zainteresowani zdobyciem informacji. Nie znosił, żeby go
niepokojono z błahych powodów.
Wtem coś zaświtało w jej ślicznej, małej główce. Zadania! Przecież to musi być pierwsze z
nich! Ta niegodziwa chmura jest dłużnikiem Dobrego Maga i teraz odbywa swoją roczną
służbę. To na pewno nie był zbieg okoliczności. Musiała wymyślić, jak pokonać Fracto.
Teraz dopiero sprawa nabrała rumieńców. Tymczasem rumieńce Glohy, wywołane złością
na Fracto, zdążyły już nieco zblednąć. Musiała więc znaleźć sposób na przedostanie się przez tę
niechlujną, starą chmurę. Zawsze jest jakaś droga, tylko trzeba ją znaleźć.
Może zdoła rozgniewać Fracto tak bardzo, że zdmuchnie go jego własny poryw wiatru?
Golem Grundy zrobiłby to zapewne w taki właśnie sposób. Ale Grundy miał usta, których
zazdrościły mu wszystkie harpie. Potrafił miotać obelgami szybciej niż każda z nich. Gloha
była w połowie harpią, po swoim ojcu harpii Hardy, powinna więc umieć rzucić stekiem
wyzwisk. Ale jakoś nigdy nie przykładała wagi do rozwijania owej zdolności. Jej matka,
goblinka Glory, była osobą piękną i dobrą i Gloha wolała naśladować właśnie ją. Gdyby był tu
jej brat Harglo! Ten mógłby rzucić przekleństwo, które w chmurze wypaliłoby dziurę. Ale
zwyczaj wymagał, aby uporała się z zadaniem osobiście.
Fracto trwał więc na swoim miejscu. Uchylenie się od walki z nim było niemożliwe, gdyż
wisiał dokładnie nad zamkiem, do którego zmierzała. Cóż pozostało? Przechytrzyć go?
Wiedziała, że jest inteligentniejsza od stwora myślącego kłębem pary zamiast mózgiem. Ale
jak tego dowieść? Miała wrażenie, że znalazła się w sytuacji, w której inteligencja nie na wiele
się zda. Jedyne, co musiał zrobić, to zostać w miejscu, w którym był, i zlać ją, gdy tylko
spróbuje się przez niego przedostać.
Może po prostu przemoknąć? W końcu nie była z cukru, nawet jeśli przed innymi taką
właśnie próbowała udawać.
Mała buzia Glohy przybrała zdecydowany i poważny wyraz. Harpia pomknęła prosto w
stronę zamku. Fracto nadął się jak purchawka. Otworzył rozmokłą paszczę i zionął
przyprawiającym o mdłości podmuchem. Warkoczyki harpii otoczył smog, a na jej
pociągających skrzydłach osiadły kryształki brudnego lodu. Obrzydliwe powietrze zatkało jej
śliczny, mały nosek i załzawiło oczy. Nagle oślepiona zaczęła tracić wysokość. W oczy zajrzała
jej groźba prawdziwej katastrofy!
Gloha kichnęła. Strumień powietrza wyrzucił ją poza zasięg wyziewów Fracto. Przetarła
oczy i odzyskała wzrok. Przez Fracto wpadła w korkociąg i leciała w dół. Na szczęście była
ciągle dość wysoko, by wyrównać lot.
Wyjęła elegancką, małą chusteczkę i przetarła twarz. Paskudny pysk Fracto śmiał się i pluł
wiatrem i obłokami, które przybierały smrodliwe barwy. Wydawało się, że Gloha nie zdoła
ponowić próby. Obrzydliwa chmura miała w sobie za dużo paskudztwa.
Ale jeżeli nie może tam polecieć, to przecież mogłaby pójść pieszo. Była goblinką z harpimi
skrzydłami i choć większość czasu spędzała z istotami skrzydlatymi, to jednak mieszkała na
ziemi. Fracto nie zdoła zatrzymać jej małych, zgrabnych i szybkich nóg.
Poszybowała w stronę ziemi, zanim wredna chmura spróbowała wyrzucić ją z drogi
kolejnym podmuchem zgniłego powietrza. Miała nadzieję, że znajdzie zaczarowaną ścieżkę
prowadzącą do celu, ale niestety, żadnej nie dostrzegła. Wylądowała więc swymi ślicznymi,
dziewczęcymi stopami na samotnej polanie i pomaszerowała przed siebie. Szła zupełnie
zwykłą ścieżką. Gdy schodziła do lądowania, zauważyła, w którą stronę prowadzi, i była
pewna, że podąża we właściwym kierunku. Musiała jedynie uważać na wrogo nastawione
potwory i im podobne stworzenia, które zapewne mogłyby jej dokuczyć, jeśli dróżka nie była
zaczarowana.
Fracto był wściekły. Nadymał się i pufał, i w końcu rozpętał taką nawałnicę, że w dwie i pół
chwili na ziemię poleciał gęsty śnieg. Wystarczyło brakującej połówki trzeciej chwili, by
wszystko przykryć grubą warstwą puchu, pod którym zniknęły nawet zarysy ścieżki.
Oj! Jakże miała teraz znaleźć drogę? Wiedziała, że łatwo mogła ją zgubić w dziewiczym
śniegu. Nie mogła dostrzec nawet własnych śladów, gdyż śnieg pokrywał je szybciej, niż
powstawały. A do tego było bardzo zimno i jej zgrabne, małe nóżki zamarzały.
Powinna znaleźć schronienie do czasu, aż nawałnica ustanie. Gdyby znalazła drzewo
kocowe i przykryła się kocami, śnieg pewnie zasypałby ją i Fracto straciłby ją z oczu. Może
wtedy odleciałby. A przynajmniej nie marzłaby, czekając. Gdy zaczęła dzwonić zębami w
sposób zupełnie niestosowny dla damy, natknęła się na potężną bryłę śniegu. Co tu robi ta
olbrzymia kula śniegowa? Po pierwsze śnieg dopiero zaczął padać, a po drugie pokrywał
ziemię płaską warstwą. Nie potrafił kształtować się w różne figury. Czy robił to jakiś
niewidzialny olbrzym? Ale w pobliżu nie było żadnego zagłębienia, z którego zostałby
wybrany śnieg, a w powietrzu nie wyczuwało się zapachu ani jednego olbrzyma.
— Ta wielka śnieżka… ach, przecież to może być moja ścieżka — mruknęła pod nosem,
kierując się w jej stronę. Czasami o powodzeniu decydować mogły drobiazgi, jak choćby jedna
mała literka.
Podeszła do kuli i dotknęła jej. Ręka przeszła na wylot. Gloha zrobiła dwa kroki do przodu i
znalazła się w wejściu do tunelu. Z zewnątrz wyglądało to jak kula śniegu, którą rzucić może
olbrzym, ale wewnątrz było ciepło i sucho. Znalazła wreszcie sposób na ominięcie
wzburzonego Fracto. Musiała uzyskać Odpowiedź i była na najlepszej drodze do sukcesu. Jej
nie najmniejszy rozum pokonał właśnie złośliwą chmurę, dzięki czemu przeszła pomyślnie
przez pierwsze zadanie.
Przed nią były jeszcze dwa następne, wcale nie łatwiejsze od poprzedniego. Do ich
pokonania potrzebowała zarówno rozumu, jak i szczęścia, a nie była pewna, czy zapasu obu już
nie wykorzystała. Miałaby się poddać w połowie drogi?
Jednak wtedy nigdy nie odnalazłaby swego Księcia z Bajki i Prawdziwej Miłości i
musiałaby samotnie cierpieć w nieszczęściu po wieki, co było losem znacznie gorszym niż
małżeństwo. Nie czuła się gotowa spojrzeć prosto w oczy tak przerażającej perspektywie.
Ponadto sądziła, że ma tak wiele do zaoferowania odpowiedniemu mężczyźnie. Spuściła
wzrok, by przyjrzeć się swojej uroczej, małej figurce, ot tak, tylko aby się upewnić.
Odważnie ruszyła przed siebie. Powinna podjąć jakiś w miarę skuteczny wysiłek, a jeżeli
przegra, pójdzie do kącika i zapłacze.
Przejście doprowadziło ją do dobrze oświetlonej, dużej jaskini. Po bokach widoczne były
nisze, a pod przeciwległą ścianą czaił się potwór. Ach, och — z przerażeniem spostrzegła, że
kolejne zadanie przerasta jej siły. Udało jej się umknąć chmurze o nieprzyjemnym
usposobieniu, a teraz będzie zmuszona poddać się jakiemuś agresywnemu zwierzakowi.
Ale przecież musiał istnieć sposób na osiągnięcie celu bez trafienia do brzucha potwora.
Trzeba go było tylko znaleźć. Może uda jej się to, jeśli pójdzie dalej bardzo ostrożnie.
Zaczęła więc przeprawę przez komnatę, zaglądając uważnie w nisze. Efekty tej ciekawości
zaczęły wprawiać ją w zakłopotanie. W pierwszej niszy uwięziony był gruby ptak z pięknym,
rozłożystym niczym wachlarz ogonem. Gloha gwałtownie zaczęła szukać w troszeczkę
nieuporządkowanej pamięci informacji o ptaku i przypomniała sobie — to był indyk, ptak,
który pochodził prawdopodobnie z Mundanii. Ona patrzyła na niego, a on na nią i to wszystko.
Ptak nie był uwięziony, ale nie wydawało się również, by miał ochotę opuścić niszę. Po prostu
był tam.
— Jesteś naprawdę pięknym ptakiem — uprzejmie zauważyła. Indyk zagulgotał, doceniając
komplement.
Przesunęła się w stronę następnego załomu. Znajdował się w nim niezbyt pociągający
mężczyzna ludzkiego gatunku. Ponieważ był człowiekiem, był dwa razy większy niż ona —
gobliny były dwa razy większe od elfów i jedynie w połowie tak duże jak ludzie. Nie potrafiła
sobie wytłumaczyć, jak inne stworzenia znosiły fakt bycia tak żałośnie małym czy tak
niebezpiecznie dużym, ale nie byłoby uprzejmie zwracać głośno uwagę na te niedoskonałości,
więc nie zrobiła tego.
— Słuchaj, potrafisz mówić? — zapytała młodzieńca, który na pierwszy rzut oka nie
wyglądał na starszego od niej, choć w przypadku ludzi trudno było w tych sprawach mieć
pewność.
— Jasne — odpowiedział.
— Jak masz na imię? — zapytała i zaraz sama się przedstawiła: — Ja jestem Gloha.
— Sam.
Nie robił wrażenie osoby rozmownej.
— Co tutaj robisz, Sam, jeśli wolno mi zapytać?
— Jestem częścią twojego zadania.
To było oczywiste!
— Na czym polega twoja rola w zadaniu?
— Jestem pachołkiem.
— Pachołkiem? Wydaje mi się, że nie mam pojęcia, co to takiego. Nie odpowiedział. Zdała
sobie sprawę, że odpowiada tylko na pytania, i to tak lakonicznie, jak tylko się da. Oczywiście
żadna postać z zadania nie będzie dobrowolnie udzielać informacji.
— Cóż takiego robi pachołek? — zapytała Gloha i w tej samej chwili wystraszyła się, że
Sam odpowie coś w rodzaju „pachołek pachołkuje”. Na szczęście udzielił bardziej czytelnej
odpowiedzi.
— Pachołek załatwia różne głupie sprawy dla innych.
— Jaką sprawę załatwisz dla mnie?
— Żadną.
Ot i wszystko. Tym razem nawet wolałaby otrzymać jakąś mniej dosłowną odpowiedź.
Ruszyła dalej.
W następnej niszy stała balia z brudną wodą. Nie wyglądała interesująco, więc Gloha
przeszła do następnej.
Teraz natrafiła na duże czteronożne zwierzę przypominające jednorożca, lecz bez rogu, za to
z długimi uszami.
— Dzień dobry, stworzenie — przywitała się.
— Iiihha — zarżało w odpowiedzi zwierzę.
To wyjaśniło, z kim miała do czynienia. W załomie stał mundański osioł.
Kolejna nisza zajęta była przez metalowy przedmiot przypominający sprężynę siedzącą na
stopniu. Właściwie było tam kilka stopni, nie wiadomo po co. Ale gdy Gloha podeszła i stanęła
przed niszą, sprężyna pochyliła się i jej górny koniec wylądował na stopniu niżej. Reszta
zafalowała i błyszcząc, podążyła łagodnie za początkiem, zmieniając swoją górną część w
dolną, aż wszystko znalazło się na nowym miejscu. Nagle znowu się zgięła i zaczęła
przemieszczać na kolejny niższy stopień. Gdy przedmiot zszedł na sam dół schodów, zastygł w
bezruchu. To było wszystko.
Gloha przeszła dalej. Tym razem natknęła się na przypominające człowieka stworzenie z
chwytnym ogonem. Skakało z drążka na drążek, kołysząc się na rękach, stopach lub ogonie.
Poruszało się bardzo sprytnie. Trafiało za każdym razem na drąg i nigdy nie upadło. Z jego
porośniętego sierścią pyska wydobywało się małpie wycie. Gloha pomyślała nad tym i
zrozumiała, że miała przed sobą jeszcze jedno dziwaczne stworzenie — małpę.
A więc sprawa wyglądała tak, że w każdej niszy znajdowało się albo jakieś stworzenie, albo
jakaś rzecz. Wszystko to razem było częścią jej kolejnego zadania. Ale w jaki sposób były ze
sobą powiązane? Nie dostrzegła między nimi nic wspólnego: wyglądało to jak małe zoo i
przebrana wystawa sklepowa.
Po drugiej stronie znajdował się potwór. Stał na wszystkich czterech łapach, wyższy od niej,
z potężnie zbudowaną przednią częścią ciała i raczej małą tylną. Nie zajmował niszy, lecz stał,
blokując wyjście z komnaty. Zrozumiała, że musi przejść obok stwora. Jednak w chwili, gdy
zbliżyła się do niego, uniósł się i ryknął z taką dzikością, że szybko się cofnęła. Nie był ani
ogrodzony, ani przywiązany, a mimo to nie ruszył w jej stronę.
Widocznie będzie musiała zawrzeć z nim jakąś ugodę. Opanowała drżenie swych maleńkich
kolan i stanęła tuż przed granicą, za którą można się było spodziewać groźnych ryków.
— Jeśli można zapytać… — zaczęła najbardziej nieśmiałym, uprzejmym i delikatnym
głosem — …kim jesteś?
Potwór zmierzył ją wzrokiem i oblizał się.
— Cześć. Jestem Yena — odpowiedział.
Gloha zamrugała ze zdziwienia. Sądziła, że ma przed sobą samca. Przyglądnęła się
dokładniej. Starała się jednocześnie nie zarumienić, choć takie przyglądanie się nie było
eleganckim zachowaniem. Zobaczyła, że przed nią stoi jednak samiec. Widocznie przesłyszała
się.
— Yena?
— Tak właśnie powiedziałam, mała goblinko — odparł. Gloha jeszcze raz spojrzała. Potwór
był rzeczywiście samicą. Jak mogła pomyśleć coś innego?
— Dziękuję — szepnęła nieśmiało.
— Bardzo proszę, ty mały, apetyczny kociaku.
Gloha poczuła się zakłopotana i zawstydzona. Gdy przekroczyła magiczną granicę
osiemnastu lat, zgłębiła tajemnice skrywane przez przerażające Konspiracyjne Stowarzyszenie
Dorosłych i czuła się nieco zawiedziona, poznając ich naturę. Niemal życzyła sobie, by nie
mieć z tym nic wspólnego. Ale pomyślała, że poradziła sobie z tym problemem. Teraz nie była
pewna. Jakże mogła być pewna, skoro t a część potwora ciągle zmieniała swój wygląd? Skoro
nie wyglądała dokładnie tak jak podobne okolice u goblinów — samców, a poza tym i tak nigdy
czegoś podobnego nie oglądała? Oczywiście głos potwora także się zmieniał z gburowatego na
słodki. Cóż za zawikłana (nie mówiąc, że i zawstydzająca) sytuacja!
— Ty… ty zapewne jesteś także częścią mojego zadania — powiedziała po chwili. —
Oczekuje się ode mnie, że przejdę mimo twej asysty i będę mogła stanąć przed kolejnym
zadaniem.
— Ale jeśli nie znajdziesz klucza, dopadnę cię i schrupie z przyjemnością twe małe
kosteczki — dodała Yena.
Tego Gloha się obawiała. Nagle, ni z tego ni z owego, zauważyła, że w grzywie stwora była
coś dziwnego. Cała pokryta była węzłami. Właściwie wyglądało to tak, jakby wkręcono w nie
metalowe kule.
Zastanowiła się i zdecydowała, że lepiej o to zapytać, niż zignorować.
— Twoja grzywa… — zaczęła po krótkiej chwili. — Możesz mi powiedzieć, dlaczego masz
w nią wpleciony metal?
Yena uśmiechnęła się, pokazując niepokojąco duże i ostre zęby.
— Ach, podziwiasz moje loki.
— Hmm, no… tak, są niezwykłe.
— Rzeczywiście — przytaknęła. — Wszystko bym dała, by móc je rozczesać. Niestety,
każdy z nich jest mocno osadzony na swoim miejscu.
Gloha ostrożnie nawiązała do poprzedniego zdania. A więc było coś, czego Yena pragnęła.
— Wszystko? — zapytała z wahaniem.
Zastanowił się przez moment.
— Wszystko w granicach moich możliwości. Nie jestem bardzo bogatym potworem.
— Nawet… nawet gdybyś miał przepuścić mały kąsek, nie próbując go zjeść?
Spojrzała wnikliwie na Glohę.
— Dokładnie tak, apetyczny kąsku. Ale oczywiście musiałabyś dobrze się spisać.
Gloha zrozumiała, że znalazła częściowo rozwiązanie zadania. Teraz musiała wymyślić
sposób na rozczesanie grzywy Yeny. Ale jak to zrobić? Loki wyglądały na zrobione z
solidnego metalu i bez wątpienia nie poddadzą się jej maleńkiemu grzebykowi.
Odpowiedź na pewno znajdowała się w jednej z nisz. Bo z zadaniami tak właśnie bywało.
Każdy to wiedział. Jedynie nie wszyscy wiedzieli, jak znaleźć ukryte odpowiedzi, by przejść
przez próby. Taka sytuacja zniechęcała petentów do zawracania głowy Dobremu Magowi — i
o to właśnie chodziło. Humfrey nie lubił być niepokojony przez ludzi, którzy nie mieli
poważnych do tego powodów. Jego czas wydawał się niewiarygodnie cenny, dlatego chronił
każdą jego drobinkę przed stratą.
Rozejrzała się po komnacie. Co mogłoby rozczesać metalowe loki? Z pewnością nie osioł
czy indyk. Pachołek? Nie potrafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób. Może się okazać, że nie
zdoła usunąć metalu. Podobnie wyglądała sprawa z małpą. A ta ciemna woda czy ona zdołałaby
jakoś pomóc? Woda powoduje, że metal rdzewieje. Ale wtedy loków zupełnie nie da się
rozczesać.
Wtedy coś zaczęło świtać w skrupulatnym, małym rozumku. W tych wszystkich
przedmiotach i stworzeniach było coś wspólnego. Wszystkie miały klucze! Osioł, małpa, nawet
ciemna woda. A klucz powinien otworzyć zamek. Jeden z tych kluczy musi rozwiązać loki
Yeny*
.
Ale który? I w jaki sposób? Przecież nie może po prostu przynieść osła, by rozczesał grzywę
potwora, to nie zadziała.
Było w tym wszystkim coś, czego jeszcze nie dostrzegła. Nie mogła sobie pozwolić na
pomyłkę, która uczyniłaby z niej główne danie dla potwora. Takie wyróżnienie zdecydowanie
nie sprawiłoby jej radości.
Wróciła, by jeszcze raz przyjrzeć się Yenie. Teraz dopiero zauważyła, że każdy lok w
grzywie monstrum miał inny kształt. Niektóre przypominały duże kłódki, inne wyglądały jak
małe dziurki w zamku, jeszcze inne były jakby połączeniem kilku typów naraz — to były loki z
kombinacją, a jeden wyglądał dość dziwacznie.
— Coż to za lok? — zapytała Gloha, wskazując na niego. Yena wykręciła głowę, by
przyjrzeć się, o który kędzior dziewczyna pyta.
— To jest Lok Ness*
. Prawdziwy potwór.
W rzeczy samej tak wyglądał. Była to potężna plątanina poskręcanych, metalowych kabli,
związanych w taki węzeł, że wydawał się nie do rozplatania.
— Przypuszczam, że jeśli poradzisz sobie z tym jednym, pozostałe nie będą żadną
przeszkodą — zauważyła Gloha.
*
Key (ang.) — klucz; słowo to zawarte jest w nazwach zwierząt i przedmiotów zgromadzonych w jaskini:
donkey (ang.) — osioł, monkey (ang.) — małpa, turkey (ang.) — indyk; słowa murky (ang.) — ciemna,
mroczna i flunky (ang.) pachołek, sługa. Słowa pisane są inaczej, lecz wymowa jest taka sama. Lock (ang.) — lok,
kędzior, ale również zamek u drzwi (przyp. tłum.).
*
Loch Ness — czyt. lok ness, szkockie jezioro, znane z historii o zamieszkującym je rzekomo potworze
(przyp. tłum.).
— Z pewnością. Ale jeśli ktokolwiek spróbuje rozplatać go i nie poradzi sobie, zaplatając go
jeszcze bardziej, będę wielce niepocieszona. Do tego stopnia, że zetrę tę osobę na proszek.
Gloha spodziewała się takiej właśnie reakcji. Wróciła przed nisze. W jednej z nich
znajdował się klucz do Lok Ness, gdyby tylko mogła odgadnąć, w której. Jeśli się pomyli,
będzie zgubiona.
Spojrzała na osła. Nie wiedziała jednak, czy kopytami zdołałby zrobić coś tak
skomplikowanego, jak rozczesanie ohydnego kędziora. To samo pomyślała o pazurach indyka.
Pachołek miał być może dość zręczności, lecz nie miał żadnych narzędzi, by poradzić sobie z
lokiem. Prawdę powiedziawszy, żadne ze zwierząt i żaden z przedmiotów nie dawały nadziei
na pomyślne rozwiązanie problemu.
Może nie znalazła jeszcze odpowiedniego słowa. Który z mieszkańców groty miał w swojej
nazwie klucz do Lok Ness? A może sprężyna*
?
Nagle kolejna złota myśl zalśniła pełnym blaskiem w jej uroczym, małym rozumie. Faliste i
błyszczące — oto jakie loki chciałaby mieć Yena. Wszystkie rozczesane, błyszczące i falami
opadające w dół. A skoro metalowa sprężyna mogła się tak zachowywać, to mogła to robić
także grzywa potwora.
Nie miała żadnej pewności, że jej rozumowanie było słuszne, ale gdy wszystko inne
wydawało się złe, przyparta do muru zebrała resztki odwagi i zadziałała. Weszła do niszy i
chwyciła sprężynę. Zgięła się w jej ręku, mieniąc wszystkimi barwami tęczy ale nie
zaprotestowała. Zaniosła ją do Yeny.
— Sądzę, że może ta falująca sprężyna zdoła wygładzić Lok Ness — w godny podziwu
sposób udawała pewność siebie.
Yena wielce się nadęła.
— Och, tak sądzisz, naprawdę? — zapytała złowieszczo. — Jesteś pewna? — dodała.
— N… nie jestem — przyznała Gloha, lekko drżąc. — Ale wydaje mi się, że to daje
największe szansę na powodzenie.
— Pamiętaj, że jeśli zawiedziesz, schrupię cię.
— T… tak, zdaję sobie sprawę — odparła, trzęsąc się. — Ale muszę spróbować.
— W takim razie, co cię powstrzymuje?
— N… nic — przyznała z uroczym zająknięciem. Podniosła połyskującą i falującą sprężynę
i położyła ją na Lok Ness.
Splątane druty skręciły się jak węże. Owijały się dookoła siebie i przenikały nawzajem,
przybierając postać sprężyny z niszy. Nagle opadły, falując i błyszcząc. Następne loki
rozwiązywały się i wygładzały w podobny sposób, czyniąc z przerażającej dotąd Yeny
stworzenie przystojne, a może nawet ładne na tyle, na ile było to możliwe. Całe zwierzę
błyszczało jak tafla wody, odbijająca małe iskierki światła.
Gloha omal nie zemdlała na swój uroczy sposób.
— No cóż, zrobiłaś to — odezwała się Yena i usunęła na bok. — Możesz przejść do
następnego zadania.
Gloha powstrzymała drżenie swych małych, zgrabnych nóżek i przygotowała się do
przejścia.
— Bardzo się cieszę, że wybrałam właściwy klucz.
— Och, nie było niebezpieczeństwa pomyłki.
— Żadnego niebezpieczeństwa? Chcesz powiedzieć, że blefowałaś, strasząc mnie
schrupaniem?
— Nie, w tej sprawie nie oszukiwałam. Chodzi o to, że każdy z kluczy zadziałałby.
Gloha stała jak wryta.
— Każdy? To w takim razie, na czym miało polegać zadanie?
*
Slinky spring (ang.) — slinky (ang.) — (pot.) wijący się, falisty, ale również — gładki, ulizany, lśniący;
spring (ang.) — sprężyna (przyp. tłum.).
— To była próba na odwagę, tak jak pierwsze było próbą charakteru. Dorosłaś do tego, by
przejść.
— Na odwagę? Ale przecież byłam przerażona!
— Taka jest natura odwagi: zrobić to, co trzeba, nie poddając się strachowi. Każda rozsądna
osoba boi się od czasu do czasu, ale tylko tchórze pozwalają, by strach nimi rządził.
— Nie zdawałam sobie z tego sprawy!
— Gdybyś sobie zdawała, zadanie nie miałoby większego sensu — bardzo rozsądnie
zauważył potwór.
— Ciekawa jestem, co sprawdzać będzie trzecie zadanie — powiedziała Gloha w
zamyśleniu.
— Rozumienie, oczywiście. — Yena uśmiechnęła się pogardliwie i zapadła w drzemkę.
Gloha pomaszerowała przed siebie. Ciężko było jej przyznać, ale jej zdolność rozumienia
była już napięta do ostatnich granic wyznaczonych przez jej niewielki, choć uroczy, rozumek.
Nie była pewna, czy zdoła wykrzesać w sobie odrobinę więcej zrozumienia i pojąć coś ponad
to, co już pojęła. Ale czy miała inne wyjścia, jak brnąć dalej?
W przejściu robiło się coraz cieplej. Właściwie było już gorąco. Gloha najchętniej zdjęłaby
swoją lśniącą, małą bluzeczkę, ale to mogłoby być gorszące. A już z pewnością nie mogła zdjąć
obcisłej, małej spódniczki. Rozwinęła więc nieco skrzydła i zaczęła się nimi delikatnie
wachlować, wywołując lekki powiew dla ochłody. To była pewna odmiana po nawałnicy, którą
wywołał na zewnątrz Fracto.
Upał rósł. Podłoga stawała się tak gorąca, że maleńkie sandały zaczęły dymić. Aby się nie
poparzyć, musiała właściwie tańczyć, odrywając szybko nogi od podłoża. Ale i tak wkrótce
otaczały ją kłęby dymu.
Wtem dostrzegła z boku sali fontannę. Zbliżyła się do niej w podskokach i dotknęła jej
magicznego przycisku. Na szczęście trysnęło źródełko chłodnej wody. Przyłożyła do niego
spragnione, małe usteczka i piła chciwie. To ją ochłodziło i rozpędziło dym. Co za ulga!
Poszła dalej wzdłuż sali. Czuła, że dokuczliwy upał ustał. Choć nie musiała dłużej
podskakiwać i chłodzić się skrzydłami, nadal tańczyła i podskakiwała szczęśliwa, że gorącą
przygodę ma już za sobą. Sala była tak duża, iż podskakując, dzięki skrzydłom mogła się w
powietrzu utrzymywać dłużej niż zwykle. Nie fruwała co prawda, ale taki spacer z długimi
skokami bardzo ją bawił. To było więcej niż zwyczajne swawole. Wiedziała, że wkrótce
wszystko stanie się bardziej poważne, więc korzystała z okazji, by się trochę zabawić.
Hali, którym szła, rozszerzył się w większą komnatę. Na środku znajdowała się mała roślina.
Gloha nie dostrzegała szczegółów, ale mogła docenić jej wygląd. Rośliny zawsze ozdabiają
wnętrza, szczególnie wtedy, gdy mają ładne kwiaty.
Podeszła do rośliny. Coś zabawnego zaczęło się z nią dziać. Miała wrażenie, że zwolniła,
choć przecież poruszała się takim samym rytmem jak dotychczas. Po prostu coraz wolniej
postępowała.
Zdając sobie sprawę, że może wpaść w jakieś tarapaty, przyspieszyła. Lecz choć teraz
biegła, posuwała się coraz wolniej. Zauważyła, że jej małe, leniwe kończyny nie poruszały się z
prędkością, jakiej sobie życzyła — w myślach biegła, a nogi ruszały się jak mucha w smole.
Podskoczyła i zaczęła się wolno unosić w powietrze, by następnie równie wolno opaść.
Najwyraźniej coś tu było na opak. Czuła się dobrze, ale nie mogła się poruszać. Jak mogła to
wytłumaczyć?
Cóż to było, jeśli nie kolejne zadanie? Wreszcie stanęło przed nią, a ona musiała je teraz
rozwiązać. Yena powiedziała, że czeka ją test na zrozumienie. Więc będzie musiała zrozumieć.
Doznała lekkiego przebłysku kobiecej intuicji. Wypuściła z ręki portmonetkę i pozwoliła jej
spaść. Powoli opadała w kierunku podłogi. Wielokrotnie dłużej, niż trwałoby to w normalnej
sytuacji. Sięgnęła po nią, lecz ręka wędrowała także znacznie wolniej, niżby sobie życzyła, i
złapanie portmonetki okazało się niezwykle trudne. Poza tym sama ciągle znajdowała się w
powietrzu po swoim ostatnim skoku.
Po chwili postanowiła pomyśleć. Powoli usiadła na podłogę i spojrzała na roślinę. Teraz ją
rozpoznała: to był tymianek. Zioło, które atakuje czas*
. To dlatego poruszała się tak wolno —
znalazła się w polu oddziaływania rośliny. Musi więc wymyślić jakiś sposób na to, by ją obejść.
To było prawdziwe zadanie. Niewiele wiedziała o tymianku poza tym, że im bliżej ktoś do
niego podchodził, tym potężniejsze stawało się jego działanie. Więc jeśli działanie tymianku
spowolnia ją, powinna się od niego odsunąć. W przeciwnym razie przestanie się w ogóle
poruszać.
Jednak ku swemu zaskoczeniu zobaczyła, że z komnaty nie ma innego wyjścia poza
znajdującym się po przeciwległej stronie — za rośliną. Nie zdoła dojść do wyjścia bez zbliżenia
się do rośliny. A to może oznaczać całą wieczność.
W tym zadaniu rzeczywiście wiele musiała pojąć. Jak miała ominąć roślinę, nie poświęcając
całego życia?
No cóż, tak czy owak, pierwszą rzeczą, jaką powinna zrobić, było odsunięcie się od rośliny,
aby mogła działać z normalną prędkością. Obawiała się bowiem, że w tej chwili nawet myśli
wolniej. W rzeczy samej, chwila ta mogła być dłuższa, niż jej się wydawało.
Zawróciła. Stopy stawiały powoli kroki, a ciało płynęło jak popychana prądem rzeki mała
rzeczna barka. Ale poruszając się, nabierała szybkości i w końcu powróciła do normalnego
świata.
Stanęła na końcu komnaty. Wiedziała, że nie ma najmniejszego sensu wracać drogą, którą
przyszła, bo nie prowadziła ona do zamku Dobrego Maga. Musiała iść przed siebie, omijając
roślinę. Na pewno było jakieś wyjście. Wiara przeprowadziła ją przez dwa pierwsze zadania. I
tym razem, podobnie jak wcześniej, było coś, co powinna zrozumieć.
Rozejrzała się dookoła. Pod ścianą komnaty zauważyła siedem szklanych naczyń. Każde
stało na postumencie swojego kształtu, albo może były to pojemniki dwustronne połączone
dnem, tak że wyglądały jak klepsydra. Miała wrażenie, że znajdują się w nich odpowiednio
dobrane ziarna. Każde miało także etykietę. Na pierwszym były litery SEK, na kolejnym MIN,
dalej GOD, na czwartym DZ, piąte oznaczone zostało symbolem TY, przedostatnie MIE i
ostatnie, siódme, literami RO. Cóż mogły oznaczać?
Sięgnęła do pierwszego naczynia, by wziąć z niego kilka ziarenek i przyjrzeć się im
dokładnie. Ale zawahała się, gdyż nie rozumiała natury ani naczyń, ani ziarenek, a skoro
właściwe zrozumienie miało przeprowadzić ją bezpiecznie przez zadanie, to możliwe, że
niezrozumienie mogłoby zniweczyć wszystkie jej plany raz na zawsze. Powinna rozszyfrować
napisy na etykietkach, zanim podejmie jakieś działania.
I znowu przez jej mały, zawile pracujący rozumek przesączyła się pewna myśl. Roślina o
„czasowym” znaczeniu, klepsydry… to muszą być ziarenka tymianku służące do odmierzania
czasu! SEK — to oczywiście SEKunda, najmniejsza jednostka pomiaru czasu. MIN oznacza
MINutę i tak dalej od GODziny przez DZień, TYdzień i MIEsiąc aż po ROk. Ziarenka
SEKundy były drobniutkie, podczas gdy inne odpowiednio większe, a ziarna ROku były tak
duże, że jedno wypełniało całe naczynie.
Ciekawe, co by się stało, gdyby wyjęła największe ziarno? Skoro roślina spowolniała jej
działania, ziarno być może przyspieszyłoby je, i rok minąłby w jednej chwili. To nie byłoby
najlepsze rozwiązanie. Z kolei ziarno SEKundy nie przedstawiało wielkiej wartości, bo nawet
zwykła sekunda mija nazbyt szybko. Które z ziaren będzie najlepsze i jak go użyć?
Zdecydowała, że jeśli weźmie kilka ziaren i podejdzie do rośliny, zneutralizują one efekt
spowolnienia, pozwolą jej zachować normalną prędkość i zdoła przejść zgodnie z planem. Jezli
ziarna zadziałają tak, jak sądziła, że zadziałać powinny.
*
Thyme (ang.) — tymianek, czyta się „taim”, czyli tak samo jak time (ang.) — czas; nieprzetłumaczalna gra
słów — homonimów (przyp. tłum.).
Wróciła do naczynia z SEKundowymi ziarenkami i wzięła jedno do ręki. Komnata
rozbłysnęła, a ziarenko zniknęło. Co się stało?
Pomyślała chwilę i doszła do wniosku, że błysk był skokiem czasu do przodu o jedną
sekundę. Była teraz o jedną sekundę do przodu wobec samej siebie, można by tak powiedzieć.
Ponownie spróbowała sztuczki z upadającą portmonetką. Tym razem puściła ją i
natychmiast wzięła kilka ziarenek z naczynia.
Zauważyła wielokrotny błysk i nagle portmonetka znalazła się na podłodze, o wiele
szybciej, niż można się było spodziewać. Gloha była już pewna — dotykając ziarenek czasu,
czuła natychmiast ich działanie neutralizujące efekty wywołane przez roślinę.
Jednak ciągle nie wiedziała, jak ma ich użyć. Powinna je przenieść do strefy bezpośredniego
działania rośliny, nie dotykając wcześniej. Nie mogła sobie też pozwolić na cofanie się po
więcej.
— Ależ jestem głupia! — wykrzyknęła, gdy, jak błysk żarówki, jej myśli rozświetlił kolejny
pomysł. Podniosła całe naczynie z SEKundami, gdyż te były najbardziej przydatne. Mogła w
razie konieczności użyć całej ich garści.
Doniosła naczynie z SEKundami do miejsca, w którym spowolnianie stało się szczególnie
przykre. Tym razem nie było błysku. Zamiast niego Gloha na chwilę przyspieszyła. Ziarenko
zneutralizowało jedną sekundę spowolnionego czasu. Działało!
Przesunęła się do przodu, wyciągając więcej ziaren. Jej marsz był bardzo szarpany, raz
wolny, raz szybki, ale tego można się było spodziewać. Najpierw musiała używać dwóch ziaren
naraz, a później nawet trzech. Gdy znalazła się tuż przy tymianku, trzymała już prawie pełną
garść SEKund. Bała się, że zużyje wszystkie przed zakończeniem spaceru po komnacie. Ale
gdy tylko znalazła się za rośliną, do dalszego poruszania wystarczyło niewiele ziaren, a w
końcu dotarła do przeciwległej ściany, mając ciągle kilka SEKund w zapasie. Poczuła
olbrzymią ulgę.
Odłożyła naczynie z resztą ziaren i poszła przed siebie kolejnym przejściem. Właśnie
przebrnęła przez trzecie zadanie!
Ale tuż za rogiem natknęła się na duże biurko, blokujące przejście. Siedziała przy nim
kobieta pisząca coś na kartce z grubego bloku.
Gloha zatrzymała się zaskoczona.
— Kim jesteś? Co to za miejsce? — zapytała.
— PROZa — odpowiedziała kobieta, wskazując na plakietkę, na której widniała
wymieniona nazwa.
— Proza? A więc jesteś pisarką.
— PROZa! — powtórzyła kobieta. — Punkt Rozliczania Opłat Zawinionych Jestem tu, by
sprawdzić, czy zapłaciłaś karę.
— Ale przecież w niczym nie zawiniłam — zaprotestowała Gloha z niewinnym wyrazem
twarzy.
— Paliłaś, piłaś, za dużo podskakiwałaś, moja mała, no i doprowadziłaś do kilku
SEKscesów — sprawiedliwie zauważyła kobieta. — Wszystko to są przewinienia podlegające
karnej opłacie. — Paliłam? Przecież to moje buty mnie paliły! A jeśli chodzi o picie, to był to
jeden jedyny łyk dla ochłody i kiedy się ochłodziłam, byłam taka szczęśliwa, że trochę
tańczyłam. Ale nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek nawet myślała o… — Przerwała
na chwilę. — Jaki był ostatni zarzut?
— Sięgnęłaś po wiele SEKund, a następnie użyłaś ich, doprowadzając do różnych
ekscesów. Teraz musisz za nie zapłacić.
Gloha zrozumiała, że tak łatwo nie wyjdzie z kolejnej opresji. Dla niewiedzy nie było
wybaczenia, bez względu na to, czy włożyło się palec w mrowisko, czy zużyło zawartość
klepsydry z ziarenkami czasu.
— Jak mam zapłacić karę?
Urzędniczka PROZy spojrzała na leżący przed nią formularz i podsumowała:
— Cztery przestępstwa. Musisz wykonać cztery zadania. Będziesz musiała ją umyć,
wysuszyć, założyć jej skarpetki i zamknąć w skrzyni.
— Mycie, suszenie, skarpetki i skrzynia? — Gloha powtórzyła zmieszana. — Nie… — ale
ugryzła się w język, zanim powiedziała „rozumiem”. Przecież musiała rozumieć, by rozwiązać
zadanie, które, jak pojmowała, nie kończyło się na tymianku. — Czy możesz wyjaśnić, o co
chodzi?
Urzędniczka dotknęła przycisku na biurku. Część ściany otworzyła się jak drzwi.
Gloha ujrzała dziwne, ale raczej sympatyczne stworzenie. Głowę i przednie nogi miało z
konia, tył zaś z latającego smoka. A więc był to skrzydlaty stwór, istota, z którą Gloha mogła
być spokrewniona, jako że sama też była uskrzydlona.
— Oto Glypha. Wyczyść ją i przygotuj do wysyłki drogą morską — powiedziała kobieta i
wróciła do pisania.
Gloha otworzyła zagrodę Glyphy. Dopiero teraz zauważyła, że biedne stworzenie było całe
brudne. Pióra na skrzydłach miała pokryte ziemią, sierść oblepiona była brudem, łuski nie
błyszczały, a kopyta okrywała skorupa z błota. Nieszczęsna Glypha naprawdę wymagała
troski. Gloha pomogłaby jej z przyjemnością, nawet gdyby nie musiała płacić kary za swoje
przewinienia.
Obok przegrody stało koryto i wiadro, leżały też szczotki. Gloha nabrała pełne wiadro wody
i podeszła do Glyphy. Ta, wystraszona, spłoszyła się, odskakując od goblinki.
Hej, spokojnie, Glypho! — odezwała się Gloha łagodnym głosem. — Nie masz powodów,
by się mnie bać. Spójrz, ja także jestem skrzydlatym stworzeniem. — Rozłożyła skrzydła i
kilka razy zafalowała nimi.
Glypha uspokoiła się. Teraz Gloha mogła ją umyć. Po chwili sierść, łuski i kopyta lśniły tak,
jak powinny. Następnie rozczesała pióra skrzydeł i wkrótce one też nabrały blasku. Sięgnęła po
ręcznik i wytarła do sucha czystą już Glyphę. Nie wiedziała jednak, jak włożyć jej skarpetki.
Nie zamierzała skrzywdzić tego miłego stworzenia.
Nagle spostrzegła roślinę z dziwnie zwisającymi liśćmi. Wyglądała jak drzewo kocowe,
była tylko znacznie mniejsza. Położyła ją przy zwierzęciu. Roślina natychmiast owinęła się
wokół nóg i stóp Glyphy. Pnącza zamieniły się w materiał i w jednej chwili, a może półtorej,
stały się skarpetkami. Wtopiły się tak, że wyglądały jak ładne, czarne futro dekorujące nogi od
kolan w dół.
Teraz nadszedł czas na zbudowanie skrzyni. Obok zagrody leżały także deski.
Wystarczyłoby ich do zbudowania skrzyni, w której można by zamknąć całe zwierzę. Poszła po
pierwszą deskę. Ale gdy chwyciła ją w ręce, przerwała pracę. Czuła, że nie powinna tego robić.
Odwróciła się. Glypha spoglądała na nią. Ich wzrok się skrzyżował. Zachowanie Glohy
uspokajało zwierzę i czuła, że Glypha jej ufa. Jednak Gloha nie miała zaufania do całej sytuacji.
Odłożyła deskę i wróciła do urzędniczki zza biurka.
— Dlaczego Glypha ma zostać zapakowana do skrzyni? — zapytała kobietę.
Zapytana spojrzała znad formularzy.
— Tak jest napisane w dokumentach załadunkowych: „Jedna Glypha w skrzyni”.
— To nie jest w porządku. Dlaczego ma być zamknięta w skrzyni, skoro jest oswojona?
Dlaczego jej po prostu nie zaprowadzić tam, dokąd zmierza? To okrutne zamykać zwierzę w
skrzyni.
Urzędniczka sprawdziła dokumenty.
— Ma być figurą wyrzeźbioną na luksusowym budynku. Musi być zapakowana do
transportu na statku.
— Nie rozumiem — powiedziała Gloha, używając słowa, którego trudno było jej tym razem
uniknąć. Ale czuła rosnącą w niej złość. Za późno było, by się wycofać.
— Dlaczego nie rozumiesz?
— Glypha jest miłym, wrażliwym stworzeniem. Dotychczas była źle traktowana. Nie
powinna być tak brudna. Skrzynia będzie kolejnym przejawem złego traktowania. Nigdy nie
zrozumiem, dlaczego powinno się tak dziać.
— Co nigdy? — zapytała kobieta.
— Nie, nigdy!
— Ale co nigdy? — ponowiła pytanie kontrolerka.
Gloha zawahała się. Wiedziała, że traci właśnie szansę na pokonanie trzeciego zadania i na
spotkanie z Dobrym Magiem Humfreyem. Ale polubiła Glyphę i nie mogłaby znieść widoku
cierpiącego zwierzęcia. Któż mógł pragnąć spędzić całe życie na jakimś budynku?
— Nie, nigdy — powiedziała tonem, który nie był ani miły, ani uprzejmy.
— W takim razie musisz dzielić z nią los. Wskocz na nią.
— Mam jej dosiąść? Z pewnością jest doskonałym rumakiem. Ale po co mam to robić, jeśli
ona nigdzie się nie wybiera?
— Gdziekolwiek by jechała albo nie jechała, ty także pojedziesz albo nie pojedziesz. Taka
jest reguła. Jestem tu, by dopilnować przestrzegania zasad.
Pewna wielce prawdopodobna myśl zagościła w umyśle Glohy.
— Pełnisz roczną służbę dla Dobrego Maga!
— Oczywiście, takie są zasady.
— Jeśli mogę zapytać, jakie miałaś Pytanie?
— Zapytałam, jak zostać pisarką. Powiedział, że powinnam bacznie przyglądać się tym,
którzy starają sie rozwiązywać swe nie zawinione przez siebie problemy, a wtedy moja proza
stanie się ciekawa dla czytelników. Okazało się, że muszę zostać na rok urzędnikiem
obłożonym nudnymi formularzami. Ale mogę teraz powiedzieć, że to bardzo pobudziło moją
wyobraźnię. Załatwiając sprawy kolejnych petentów, napisałam kilkanaście rozdziałów
powieści.
— Wobec tego stajesz się pisarką podczas pełnienia służby — zauważyła Gloha.
— Tak. Myślę, że napiszę także rozdział o skrzydlatej goblince i jej przyjaźni ze
skrzydlatym zwierzęciem. Jak sądzisz, czy moim czytelnikom spodoba się taka opowieść?
— Mam nadzieję. Mnie ta historia bardzo zainteresowała.
— Dosiadaj Glyphy i ruszaj. — Było jasne, że uprzejmość pisarki, ujawniona w prywatnej
rozmowie, nie dotyczy jej obowiązków zawodowych.
Gloha nie spierała się. Była zadowolona, że będzie dzielić los z Glypha, skoro nie mogła
inaczej pomóc. Wróciła do zagrody i wdrapała się na jej grzbiet, siadając między skrzydłami.
— Przepraszam, ale nie mogłam cię uratować — odezwała się do wierzchowca, głaszcząc
go po gładkiej szyi pokrytej lśniącą grzywą. — Ale nie mogę również zamknąć cię w skrzyni,
cokolwiek miałoby się zdarzyć.
Strop zagrody zniknął i pojawiło się otwarte niebo. Glypha rozpostarła olbrzymie skrzydła i
uniosła się w powietrze. Zanim Gloha się zorientowała, przez dziurę w suficie wyfrunęły w
niebo.
— Ale… teraz jesteś wolna! — powidziała Gloha, zachwycona takim obrotem sprawy.
Glypha zarżała radośnie. Gloha mogłaby odlecieć, ale wolała zostać z nową przyjaciółką.
Ciekawe, dokąd leci?
Pod nimi pojawił się nagle zamek. Glypha poszybowała w jego stronę. Na cudownie
płaskim dachu leżała sterta siana i tam właśnie Glypha postanowiła wylądować.
— Dokąd przyleciałyśmy? — spytała Gloha, ciągle zauroczona wydarzeniami ostatnich
sekund.
— Oczywiście do zamku Dobrego Maga — odpowiedział jakiś głos. Gloha spostrzegła
ładną, młodą kobietę stojącą przy schodach prowadzących na dach.
— Ale przecież nie powinnam tu być — zaprotestowała. — Nie wypełniłam wszystkich
obowiązków związanych z trzecim zadaniem.
— Och, nie sądzę, by tak było — odpowiedziała kobieta, podchodząc bliżej. — Jestem
Wira, synowa Dobrego Maga. Przyszłam, by cię do niego zaprowadzić.
— Jestem Gloha — odpowiedziała goblinka tonem wskazującym, że nie jest w najlepszym
humorze. — Powiedziałam tej urzędniczce, że nie zrozumiałam, a to było przecież zadanie na
zrozumienie, więc odparła, że muszę podzielić los Glyphy i… — przerwała, dostrzegając
jeszcze coś dziwnego.
Wira głaskała Glyphę, a ta odwzajemniała się, trącając ją lekko nosem. Nie było
wątpliwości, że obie się doskonale znają. Wira podała jej kostkę cukru, którą Glypha z ochotą
zjadła. Później Wira jeszcze raz pogłaskała zwierzę i cofnęła się.
— Chodźmy — zwróciła się do coraz bardziej zdziwionej Glohy.
— W tym zadaniu na zrozumienie nie chodziło o rozwiązanie zagadki, prawda? — zapytała
Gloha. — Chodziło o przyzwoite zachowanie się.
Dziewczyna uśmiechnęła się.
— Masz rację.
Teraz, gdy już zrozumiała, dołączyła do Wiry i razem zeszły schodami. A zadowolona z
siebie Glypha zaczęła skubać siano.
2. DRUGI SYN
Wnętrze zamku sprawiało miłe wrażenie. Biorąc też pod uwagę grubość murów, było
zaskakująco jasne. Prawdopodobnie można to wytłumaczyć magią, gdyż Dobry Mag, jako Mag
Informacji, wiedział, w jaki sposób uczynić swoją rezydencję przytulną.
Wira przyprowadziła Glohę do kuchni. Przy stole, odwrócona tyłem do dziewcząt, siedziała
jakaś kobieta.
— Mamo, jeśli jeszcze tego nie zrobiłaś, proszę, zakryj twarz welonem.
— Wszystko w porządku, kochanie. Słyszałam wasze kroki — odpowiedziała kobieta.
Odwróciła się, a jej twarz zasłaniał gruby woal. Małe węże okalały przysłonięte oblicze zamiast
włosów. Dawało to całkiem atrakcyjny dla oka efekt.
— Oto Gorgona — przedstawiła kobietę Wira i zaraz odezwała się do kobiety: — A to jest
Gloha, która właśnie przebrnęła przez zadania. Przyszła zobaczyć się z ojcem.
Gloha ponownie poczuła się zaskoczona. Słyszała oczywiście o Gor — gonie, ale nie
spodziewała się jej spotkać. Przelotne spojrzenie kobiety potrafiło zamienić człowieka w skałę.
Dlatego właśnie nosiła welon. Była piątą, choć zapewne nie do końca ostatnią, żoną Maga
Humfreya. Jego małżeńskie węzły były zresztą bardziej pogmatwane, niż mogło się wydawać.
Glohę zastanawiało także dość osobliwe zachowanie Wiry. Nagle przypomniała sobie, że
dziewczyna była niewidoma. Poruszała się po zamku z taką pewnością, jakiej Gloha nigdy
przedtem u nikogo nie widziała. Tak więc Wira jako jedyna wśród ludzi nie czuła strachu przed
spojrzeniem Gorgony, zresztą prawdę mówiąc, bardziej od spojrzenia groźna była twarz
kobiety. To przede wszystkim jej widok paraliżował na wieki. Na szczęście dla Glohy, Wira
przypomniała Gorgonie o woalu.
— Jakże mi miło spotkać się z tobą, moja droga — Gorgona przywitała się uprzejmie z
gościem. — Dobry Mag jest gotów przyjąć cię teraz. — Zaraz po tym stwierdzeniu powróciła
do swoich zajęć i zaczęła się znowu wpatrywać w duży kawał sera — rzecz jasna gorgonzoli.
Wzrokiem potrafiła go ściąć do idealnego stanu. Gloha słyszała, że tak przyrządzony ser był
jedną z jej specjalności kulinarnych, a to dlatego, że jedyne, co musiała zrobić, to dostatecznie
długo wpatrywać się w niego.
Gloha pomyślała, że najwidoczniej ser miał wzrok, choćby słaby, gdyż inaczej spojrzenie
Gorgony nie podziałałoby. Trudno było powiedzieć, co przedmioty potrafiły robić. Wiedziała
na przykład, że gdy w pobliżu znajdował się król Dor, nieożywione przedmioty stawały się
bardzo wrażliwe. Gdyby dziewczyna przechodziła nad takim, powiedzmy, kamieniem, ten
mógłby zwrócić uwagę na jej nogi, a może nawet zerknąć na kolor jej majtek, wielce ją tym
zawstydzając. Może więc domysły, że ser widział, miały jakiś sens.
Wira poprowadziła goblinkę do kolejnych kręconych schodów. Panował tak głęboki mrok,
że Gloha nie widziała stopni i zaczęła się bać, że za chwilę upadnie.
— Och, przepraszam — Wira odezwała się ze skruchą, wyczuwając zapewne nastrój
towarzyszki. — Zapomniałam, że ty nic nie ‘ widzisz w ciemnościach. — Wykonała ruch ręką,
a ściany rozjaśniły się, ukazując schody.
— Dziękuję. W osadach zamieszkanych przez harpie nie używamy schodów — wyjaśniła
Gloha.
— Przypuszczam, że latanie jest bardzo zabawne. Oczywiście nigdy nie potrafiłam tego
robić, nawet gdy byłam młoda — wyznała Wira.
— Kiedy byłaś młoda? — Wira była co prawda dwa razy większa od Glohy, jak na
człowieka przystało, ale nie wyglądała na starszą niż harpia.
— Chciałam powiedzieć, kiedy byłam dzieckiem. Z formalnego punktu widzenia mam
czterdzieści jeden lat, ale dopiero dziewiętnaście lat temu zostałam obudzona i Dobry Mag użył
eliksiru, by odmłodzić mnie tak, bym miała tyle lat, na ile się czułam. Tak więc myślę ciągle o
sobie jak o dziewiętnastolatce, i tyle rzeczywiście mam, jednak moja młodość minęła dawno
temu.
— Spałaś przez dwadzieścia dwa lata? — Jedna niespodzianka goniła następną.
— Tak. Moja rodzina nie mogła sobie pozwolić na mnie, gdyż byłam mało użyteczna, więc
uśpili mnie w wieku szesnastu lat. W Królestwie Snów poznałam Hugona, który także miał
szesnaście lat. Przez dziesięć lat mieszkaliśmy razem w świecie snów. Po tym czasie
obudziliśmy się, gdyż Mag Humfrey wrócił do zamku po załatwieniu swoich spraw. Przywrócił
nam utraconą młodość i od trzech lat żyjemy tu. Dobry Mag woli utrzymywać swój wiek w
okolicach setki, choć naprawdę ma sto sześćdziesiąt lat. Tyle samo ma jego częściowo
poślubiona żona, MareAnn.
— Czy ona także ma teraz tylko sto lat? — zapytała Gloha.
Wira roześmiała się.
— Och, nie. Woli być nieco młodsza. Uważa, że skoro straciła swą niewinność, to może
zostać w takim wieku, który pozwala na różne rozrywki. To znaczy, że starsze kobiety nie są
tak atrakcyjne jak starsi mężczyźni i nie mogą sobie pozwolić na to, aby wyglądać na
podniszczone czy nieświeże. Nie chce zdradzić, ile ma teraz lat.
— Życie tutaj wydaje się nieco skomplikowane — zauważyła Gloha, nie mając żadnej
pewności, czy zdołałaby przez te wszystkie lata zachować się uczciwie, nawet gdyby część z
nich miała jej być zapomniana.
— Och, nie masz racji. Życie jest tutaj uroczo proste — zaprzeczyła Wira. — Jedynie
przeszłość jest skomplikowana, ale gdy zapomnisz o niej, przestaniesz mieć problemy.
Zabrzmiało to jak dobra rada.
Dotarły wreszcie do małej komnaty ukrytej gdzieś głęboko we wnętrzu zamku. Wypełniona
była po brzegi książkami, rękopisami i małymi, zakorkowanymi buteleczkami. Pośrodku stał
mały mężczyzna przypominający gnoma, więc niewiele większy od Glohy.
— Dobry Magu, przyprowadziłam Glohę. Chciałaby zadać Pytanie.
Gnom podniósł wzrok znad książki z takim wysiłkiem, że Gloha mogłaby przysiąc, iż
słyszała ciężkie stęknięcie.
— Zobacz się z moim drugim synem — burknął starzec i z wyraźną ulgą ponownie zatopił
wzrok w książce.
— Ale jeszcze nawet nie zadałam Pytania! — zaprotestowała Gloha.
Wira trąciła ją jednak łokciem i dodała:
— Lepiej się z nim nie spierać, bo i tak nie zwróci uwagi.
— Przeszłam całą drogę, rozwiązałam wszystkie zadania i chcę otrzymać to, po co
przyszłam.
— Proszę, nie naprzykrzaj się Humfreyowi. — Wira pokazała drogę z taką stanowczością,
że Gloha musiała wyjść. — Jest i tak dość zrzędliwy.
Gdy tylko znalazły się w bezpiecznej od Maga odległości, Gloha wyraziła swój protest w
bardziej bezpośredni sposób.
— Uważam, że to nie w porządku kazać mi przejść przez zadania, wpuścić do zamku, a
potem nie pozwolić zadać Pytania. Co się z nim dzieje?
— Dobry Mag ma zawsze wystarczająco poważne powody, by postępować tak, jak
postępuje. Nie zawsze potrafimy go zrozumieć. Gdy dwa lata temu przyszły z Pytaniami
syrenka Mela, ogrzyca Okra i Ida, wysłuchał ich i odmówił Odpowiedzi. Mela była tak
oburzona, że zagroziła pokazaniem majtek, aby wprawić go w prawdziwe zakłopotanie. Ale
później zrozumiały, że ich Odpowiedzi byłyby znacznie mniej satysfakcjonujące, gdyby
udzielił ich wtedy. Okazało się bowiem, że były rzeczy, które powinny zrobić przed
uzyskaniem Odpowiedzi.
— Nie rozumiem.
— No na przykład Mela chciała się dowiedzieć, jak znaleźć dobrego męża. Kazał jej zapytać
o to Nada z Naga. Zupełnie tego nie rozumiała, ale kiedy zapytała Nadę, ta odesłała ją do
swojego brata Naldo. Był zapewne najlepszą partią w Xanth i Mela wyszła właśnie za niego.
Stało się tak dlatego, że zobaczył jej majtki i został nimi zauroczony, co nie stałoby się nigdy,
gdyby nie pewne niespodziewane komplikacje.
— A więc mogła go stracić, gdyby Dobry Mag kazał jej upolować właśnie jego —
zauważyła Gloha. — Teraz rozumiem. Być może mój przypadek jest podobny, gdyż ja także
szukam męża dla siebie.
Jednak obawiam się, że tym razem sprawa jest trudniejsza. Zdaje się, że nie ma męskiej
hybrydy harpii i goblina. I z pewnością drugi syn Maga także nią nie jest! — Przerwała na
chwilę, cierpiąc z powodu smutnych myśli, jakie ją naszły. — Wydawało mi się, że ma tylko
jednego syna, Hugona, którego poślubiłaś. Czyż nie? Wira wyglądała na zaskoczoną.
— Nigdy bym tego nie przypuszczała! Jestem pewna, że nie ma więcej dzieci. Któraś z żon
na pewno wspomniałaby o tym. — Nagle uśmiechnęła się. — Ale on ma pięć i pół żony i
możliwe, że któraś z nich miała dzieci, zanim trafiła do Piekła. Hugo nie musi być pierwszym
dzieckiem.
— A jeśli jest drugim?
— Wtedy zapytasz jego. Zaraz go znajdę.
— Naprawdę?
— Oczywiście. — Wira na chwilę ucichła, a potem wyszeptała: — Hugo, kochanie.
Po chwili usłyszały jakiś hałas na schodach. Zaraz też pojawił się rozczochrany młody
mężczyzna ludzkiego rodzaju.
— Wołałaś mnie, kochanie?
— Czyż miłość nie jest cudowna? — Wira zwróciła się do Glohy. Jestem taka szczęśliwa, że
go spotkałam. — Do męża zaś powiedziała: — Ojciec kazał, by Glona spotkała się z jego
drugim synem. Czy miał na myśli ciebie?
— Nie sądzę — odparł niepewnie Hugo. — Zdaje się, że ojciec miał przede mną kilkoro
dzieci, więc jestem raczej trzeci, a może nawet czwarty. Ale nie wiem tego na pewno.
— A może wiesz, gdzie mogę znaleźć dobrego męża? — zapytała Glona. — Najchętniej
latającego goblina w moim wieku.
Hugo pokręcił głową.
— Wydaje mi się, że poza tobą nie ma latających goblinów. Zanim twoi rodzice się
połączyli, gobliny i harpie prowadziły wojnę od dawna. Nie sądzę więc, by któreś z nich… no
wiesz. — Musiał przerwać, bo poczuł, że się rumieni.
— Jest taki słodki — zamruczała Wira. — Czasami zastanawiam się, czy on już
rzeczywiście wstąpił do KSD. — Mrugnęła, by dać do zrozumienia, że nie mówi tego całkiem
poważnie. — Mój drogi, a może orientujesz się, kto mógłby znać wszystkie dzieci Humfreya?
— Może Lacuna. Spisała kiedyś całe jego życie.
— Tak, to dobry pomysł — zgodziła się Wira, wywołując na twarzy męża uśmiech
zadowolenia.
Gloha musiała się zgodzić: miłość była cudowna. Gdyby tylko zdołała znaleźć ją i dla siebie.
Tymczasem zeszli na dół, by zapytać Gorgonę. Mogła przecież coś wiedzieć.
— Myślę, że to sprawy jego poprzednich żon. Wszystkie przybędą tutaj w swoim czasie. —
Zamyśliła się przez chwilę i znad talerza z serem, na którym za długo zatrzymała nie osłonięte
spojrzenie, uniosła się smużka dymu.
— Wydaje mi się, że Dana mogła mieć syna.
— Kto? — zapytał Hugo.
— Demonica Dana. Jego pierwsza żona.
— Nie sądzę, bym mogła czekać pięć miesięcy na wszystkie żony Maga Humfreya. Przecież
bez przerwy się starzeję i moja krótka młodość ulatuje bezpowrotnie.
Gorgona roześmiała się.
— Uwierz mi, moja droga, że twoja młodość będzie trwać wystarczająco długo, jeśli tylko
zachowasz odpowiednią figurę.
— Naprawdę tak sądzisz? — zapytała z nadzieją Gloha.
— Bez wątpienia. Możesz zachować młodość przez wiele lat, pod warunkiem, że ukryjesz
przed mężczyznami tak bardzo przygnębiające kolejne urodziny. Wszystkie mądre kobiety to
wiedzą.
— Ukryj też swoją inteligencję — dodała Wira.
— Nigdy nie słyszałam o tych sprawach — odpowiedziała Gloha, na której rady starszych
koleżanek zrobiły duże wrażenie.
— Co dodaje ci wiele uroku, kochanie.
— Może powinnaś wrócić do domu, a ja wypytam żony, gdy się zjawią — zasugerowała
Wira. — Kiedy tylko się dowiemy, kto jest jego drugim synem, wyślemy ci wiadomość.
— Dziękuję — odparła Gloha. Zdała sobie sprawę, że to będzie najlepsza droga do celu jej
poszukiwań.
Na pożegnanie Glohy, aby wzmocniła się przed lotem powrotnym, Gorgona zaprosiła
wszystkich na ciasteczka i ptasie mleczko. Wydawało się jednak, że Gorgona nie czuje się
najlepiej. Poskręcane wężowe loki ciężko dyszały. W zamku było bardzo ciepło, więc pod
grubym welonem Gorgonę dręczył prawdziwy upał.
— Czy mogę o coś zapytać? — z wahaniem odezwała się Gloha.
— O co tylko chcesz — odpowiedziała uprzejmie Gorgona, unosząc brwi. — Nie jesteśmy
tak wrażliwi na punkcie pytań jak Humfrey.
— Dlaczego nie weźmiesz od Dobrego Maga trochę zanikającego kremu, by uczynić twarz
niewidzialną…
— Zrobiłam tak kiedyś. Ale chodzenie bez twarzy było krępujące, więc i tak musiałam
wkładać welon.
— …i następnie przykryć ją wyobrażeniem własnej twarzy? — dokończyła Gloha. —
Dzięki temu wyglądałabyś tak, jak wyglądasz w rzeczywistości, z wężami itd., ale nikogo nie
zamieniłabyś w kamień.
Gorgona zamilkła tak zaskoczona, że nawet welon zafalował.
— To mogłoby działać, gdy jestem po tej stronie królestwa Xanth — odezwała się w końcu.
— A kiedy wrócę do Królestwa Snów, gdzie pracuję jako aktorka w horrorach, mogę
zastosować zaklęcie unieważnienia. Dziękuję ci, kochanie. Zaraz pójdę do Humfreya w tej
sprawie. — Wstała i skierowała się w stronę schodów.
— Dzisiaj jest w zrzędliwym nastroju — rzuciła Wira ostrzegawczo za oddalającą się
Gorgoną.
— Nie ośmieli się zrzędzić w mojej obecności — odparła żona Maga. — Najpierw będzie
musiał dostarczyć mi te zaklęcia.
Wira zachichotała, a Gloha zaraz jej zawtórowała. Jeśli istniała jakaś osoba, której Dobry
Mag nie zdołał onieśmielić czy zastraszyć, to była nią właśnie Gorgona, i to nie dlatego, że była
jego żoną.
Skończyły posiłek. Wira otworzyła okno i Gloha, rzuciwszy krótkie „adieu”, rozwinęła
skrzydła i odleciała.
— Odwiedź nas znowu! — zawołała Wira. — Jeśli nie będziesz miała Pytań, nie będzie
żadnych zadań.
— Może przylecę! — krzyknęła Gloha. Miło było pogawędzić z młodą kobietą w jej wieku.
Wzbiła się wysoko, wysoko w niebo i poleciała do domu. Jak to dobrze móc znowu latać!
Ale już po chwili zmieniła plany. To jest przecież jeden z przywilejów bycia kobietą. Przez
pewien czas mieszkała w osadzie harpii, nadeszła więc pora, by odwiedzić krewnych goblinów,
a szczególnie mamę, goblinkę Glory. Zmieniła kierunek lotu i skierowała się w stronę
Rozpadliny, gdzie mieszkały gobliny.
Wkrótce doleciała na miejsce. W samą porę, gdyż dzień był już bardzo zmęczony i słońce
ostatkiem sił utrzymywało się na niebie. W każdej chwili mogło schować się za drzewa na
zachodzie, by zanurzyć się w oceanie, pogrążając Xanth w ciemnościach. Poszybowała nad
mroczną, głęboką Rozpadliną i wylądowała w wiosce położonej na jej krawędzi. Gobliny nie
obawiały się, że spadną w jej otchłań. Nawet jeśli któryś by wpadł, to i tak pozostawało jeszcze
mnóstwo innych, które nie wpadły. Po chwili Gloha wypatrzyła swoją mamę. Pomimo
sędziwego wieku trzydziestu siedmiu lat, ciągle była jedną z najładniejszych goblinek.
Opowiedziała matce, jak doszło do spotkania z Dobrym Magiem i jak ten udzielił jej
Odpowiedzi, nie wysłuchując nawet Pytania.
— Dobry Mag zawsze wie, co robi — pocieszyła ją Glory. — Pamiętam, jak twoja ciotka
Goldy spotkała ogra, który odbywał służbę za Odpowiedź. To była śmieszna historia. Ogr był
tak głupi, że zapomniał Pytania, zanim dostał się do zamku, ale i tak odbył roczną służbę. Jego
zadaniem było chronić półnimfę Tandy, ale w czasie pracy zakochał się w niej i pobrali się.
Taka była właśnie Odpowiedź Dobrego Maga na nie zadane Pytanie. W ten sposób Goldy
otrzymała magiczną różdżkę i znalazła męża dla siebie, wszystko dzięki jej związkom z
ogrami.
— I została mamą kuzynki Godivy — dodała Gloha, która słyszała już tę opowieść. — I
babcią goblinki Gwenny, która choć trzy lata młodsza ode mnie, miała przygód w bród i stała
się pierwszą kobietą — przywódczynią goblinów, a ja nie wyszłam jeszcze nawet za mąż! —
dokończyła ze łzami w oczach.
— No cóż, ty jesteś wyjątkowa — przypomniała jej mama.
— Tak, jedyna w swoim rodzaju! Jak będę w stanie znaleźć odpowiedniego partnera?
— Może odpowiedź zna drugi syn Humfreya.
— A może nie?! I może stracę następne pięć miesięcy, szukając odpowiedzi na pytanie, kto
jest tym drugim synem. A wówczas będę już miała d… dwadzieścia lat! — Ciągle czuła pewne
małe wątpliwości co do skuteczności przedłużania młodości przez ukrywanie i nieobchodzenie
urodzin. Być może jednak to działa? Miała wrażenie, że jest w pułapce.
Glory zorientowała się, że sytuacja jest naprawdę poważna.
— Może ciocia Goldy będzie miała jakąś radę. Dlaczego jej nie zapytasz?
— Dziękuję. Zrobię to. — Gloha rozwinęła skrzydła.
— Nie musisz lecieć od razu. Nie chcesz poczekać i zobaczyć się z dziadkiem Gorbage?
— Nie, jeśli mogę tego uniknąć.
Glory skinęła ze zrozumieniem. Gobliny rodzaju męskiego nie należały do
najsympatyczniejszych stworzeń. Jednakże miała bardziej poważny powód, by zatrzymać
córkę.
— Jesteś pewna, że chcesz latać po nocy? Inne latające stwory mogą cię nie rozpoznać.
Gloha zwinęła skrzydła.
— Może jednak zostanę na noc — zadecydowała. — Dobrze czasami pobyć z rodziną
dłużej.
— Jak to miło z twojej strony, kochanie. — Matki mają specjalny talent do stawiania na
swoim.
Ale wczesnym rankiem, zanim dziadek zdążył otworzyć oczy, Gloha zmiotła z talerza
śniadanie i pożegnała się z matką, roniąc łzę. Mimo wszystko należało zachować formy.
Gloha poleciała w stronę Góry Goblinów, gdzie mieszkała ciotka Goldy. Miło było mieć
powód do odwiedzin w tych stronach, odkąd najbliższa kuzynka została szefową goblinów.
Ach, żeby tak i inne plemiona goblinów mogły być rządzone przez kobiety! Wtedy całe
królestwo goblinów stałoby się o wiele przyjemniejsze. Ale jeszcze długo przyjdzie czekać na
ten moment, jeżeli w ogóle nadejdzie.
Słońce zdążyło się już wysuszyć po nocnej kąpieli i odzyskało siły na tyle, że wspięło się na
wschodnią stronę nieba. Gloha nigdy nie wiedziała, jak to się dzieje, że słońce zawsze zdoła
odnaleźć drogę na wschodzie po tym, jak znika w wodzie na zachodzie, ale przyjmowała, że
musi kryć się w tym jakaś magia, skoro droga słońca była niemal niezmienna. Chmury, które w
nocy były tak wilgotne, że kapały deszczem, teraz wyschły, zamieniając się znowu w białe,
puszyste obłoki. Na szczęście nigdzie w pobliżu nie było widać Fracto.
W drodze do Góry Goblinów minęła krainę much, smoków i elfów. Wreszcie zobaczyła ją
na horyzoncie. Ale wkrótce nabrała podejrzeń, że zabłądziła. Czy to na pewno tu? Nie była w
tych stronach od wielu miesięcy, a to, co widziała teraz w dole, bardzo ją zdziwiło.
— Dziwne ogry — mruknęła pod nosem. Zamiast czegoś na kształt gigantycznego
mrowiska obsypanego wrzodami, zobaczyła pięknie utkaną sieć ogrodów kwiatowych. To nie
mogło być to miejsce! Nagle przypomniała sobie. Przecież to nie mężczyźni rządzą Górą
Goblinów. Kobiety są u władzy, więc ogrody nie powinny nikogo dziwić.
Upewniona poszybowała w dół. Gdy się zbliżyła, zobaczyła więcej szczegółów. Kwiaty
tworzyły wielobarwny napis P O K Ó J . To była robota Gwenny.
Wylądowała przed ładnie wyczyszczoną bramą. Stał przy niej strażnik, ubrany w czysty
mundur. Gdy się zbliżyła, zerwał się na równe nogi.
— Serdeczne pozdrowienia, lady Gloha — przywitał gościa bardzo uprzejmie. — Kogo
życzyłabyś sobie odwiedzić?
Gloha aż oniemiała. Co się stało temu goblinowi? Powinien przywitać ją zniewagą albo
groźbą, albo przynajmniej jakąś seksualną aluzją. To było normalne zachowanie goblinów —
samców. Tego się po nich spodziewano. Nie ufała nowej sytuacji.
Wtem goblin ukradkiem szepnął:
— Nie bądź taka zdziwiona, ptaszyno. To nie mój pomysł. I tak zajrzałem pod twoją
seksowną minispódniczkę, kiedy lądowałaś.
Gloha uśmiechnęła się, poprawiając zadartą spódniczkę. A więc to była tylko fasada, za
którą toczyło się normalne życie. Natura goblinów była niezmienna.
— Chciałam się widzieć z Goldy.
W porządku. — Odwrócił się do tuby i zakomunikował: — Gloha chce rozmawiać z Goldy,
natychmiast. — Znowu zwrócił się w stronę Glohy: — Ruszajcie przed siebie, moje słodkie
udka.
Gloha skinęła głową, doceniając komplement. Weszła do tunelu. Szybko znalazła
mieszkanie ciotki Goldy i zapukała do drzwi.
Otworzyły się. Stała za nimi goblinka, starsza nawet od Glory, miała bowiem dziesięć lat
więcej. Ale nie wyglądała na tyle. Prawdopodobnie dlatego, że jej pozycja bardzo się ostatnio
poprawiła. Zresztą dotyczyło to wszystkich kobiet.
— Jakże miło cię widzieć, moja droga! — powitała Glohę, całując ją w policzek. — Wejdź,
proszę.
Mieszkanie było ładnie urządzone. Dookoła stały kwiaty, a na ścianach wisiały obrazy.
Gloha usiadła skromnie na poduszce, dając odpoczynek swym udkom, to jest… nóżkom i
bardziej jeszcze zmęczonym skrzydłom.
— Byłam u Dobrego Maga, aby zapytać o męża dla siebie, a on kazał mi porozmawiać ze
swoim drugim synem. Ale nie wiem, kto nim jest. Mama pomyślała, że może ty wiesz.
Ciotka Goldy zamyśliła się.
— Pamiętam, kiedy podróżowałam z ogrem, jego dziewczyna… ta Tandy, coś z nią było.
Nigdy tego do końca nie rozgryzłam. Ale może zrobił to ogr. Może powinnaś jego zapytać.
— Zapytać ogra? Przecież wiesz, że ogry i gobliny nie żyją ze sobą w wielkiej zgodzie.
— W twoim przypadku jest nieco inaczej. Jesteś w połowie człowiekiem. On jest
przyzwoitym stworzeniem i nie do tego stopnia ohydnym i głupim, jak być powinien.
Zrozumiał nawet, jak działa magiczna różdżka, i oddał mija, dzięki czemu mogłam pokonać
szefa goblinów. Umie postępować w takich sprawach. Porozmawiaj z nim, a możliwe, że
pomoże ci znaleźć drugiego syna Humfreya.
Gloha próbowała pozbierać myśli.
— To przecież bardzo daleka wyprawa. Czy jesteś pewna, że nie pomieszałaś czegoś? W
twoim wieku…
— Wcale nie jestem pewna — przyznała się z czarującym uśmiechem. — Może powinnaś
zapytać kogoś innego. — Ale jednak wydawała się w dziwny sposób budzić zaufanie. Bez
wątpienia coś wiedziała albo podejrzewała. Nie chciała jednak powiedzieć dokładnie, co miała
na myśli, tak jakby bała się wygłupić do reszty.
Sama będzie mogła spotkać się z ogrem i sprawdzić, o co chodzi. Wtedy, być może,
odnajdzie też Lacunę i zapyta ją.
— Jak się nazywa ten ogr?
— Smash. Jest ojcem Eska, tak sądzę.
— Ach, Esk. Znam go. Ogr Esk. Poślubił Miedzianą Brię i mają troje dzieci.
— Naprawdę? Słyszałam tylko o jednym.
— Zdaje się, że bocian przyniósł im jeszcze parkę, bliźnięta.
— Nadzwyczajnie. Ostatnio mamy prawdziwy wysyp bliźniaków. Może bociany coś
kombinują?
— A może tkwi w tym jakaś tajemnica — zaśmiała się Gloha i dodała: — tajemnica
Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych.
— Tak, to musi być to — ciotka zgodziła się z nią.
Przed odlotem Gloha poszła zobaczyć się ze swoją bliską krewną, Gwenny. Co prawda
piastowała teraz stanowisko szefowej goblinów mieszkających na Górze, ale Glona miała
nadzieję, że znajdzie dla niej jedną chwilkę.
Gwenny miała właśnie spotkanie, a dokładniej prowadziła negocjacje z przedstawicielami
Naga, ale jej towarzysz, centaur Che, wyszedł z posiedzenia, by porozmawiać z gościem. On
także był stworzeniem skrzydlatym i dlatego przyjaźnił się z Glohą. Uściskali się na
przywitanie. Choć miał tylko osiem lat, wyraźnie przewyższał dziewczynę, gdyż pochodził z
gatunku o większych rozmiarach. Był także, zgodnie z naturą centaurów, bardziej inteligentny.
Powiem Gwenny, że byłaś. Wiem, że chętnie zobaczyłaby się z tobą, ale układ jest tak
ważny, że nie może przerwać rozmów. Gobliny i Naga byli dla siebie wrogami od dawna, a
teraz jest szansa, by zostali przyjaciółmi lub przynajmniej sprzymierzeńcami. Najważniejsze są
szczegóły, a książę Naldo Naga choć uczestniczy w rozmowach, najchętniej przerwałby je,
żeby zabawiać się w wodzie ze swoją hożą żoną, syreną Melą, więc orientujesz się, jak ważne
jest prowadzenie rozmów bez przerw.
— Tak, oczywiście. — Znowu to samo; małżeństwo może dostarczyć tyle radości. Mela
miała córkę dwa lata starszą od Glohy, a jednak bez trudności znalazła jej męża. — Ale cieszę
się również ze spotkania z tobą.
— Wiem, że szukasz drugiego syna Dobrego Maga.
— Tak, ale nie wiem nawet, kim jest. A może ty wiesz? Niestety. Jestem pewien, że Muza
Historii będzie wiedziała.
— Nie chcę ryzykować wyprawy na Parnas, by zobaczyć się z nią. Ciotka Goldy
podejrzewa, że ogr Smash mógłby coś wiedzieć. Che zastanowił się.
— To możliwe. W najgorszym razie, nie będzie nic wiedział i wtedy możesz zapytać Muzę.
Gloha podziękowała za radę i udała się w swoją drogę. Każdy radził zapytać kogoś innego.
Kto wie, może któraś z tych osób znała odpowiedź. Jednak gdyby znalazła drugiego syna
Maga, ciągle mogła być jeszcze daleko od celu, ponieważ Dobry Mag nie powiedział, że jego
syn zna odpowiedź. Kto wie, jakie ją jeszcze problemy czekają. Czuła złość ze względu na takie
lekceważące potraktowanie przez Dobrego Maga. Kogo obchodziło to, że Odpowiedzi
udzielone wszystkim innym po pewnym czasie okazywały się dobre? Ona nie otrzymała nawet
takiej Odpowiedzi, jedynie jakąś głupią radę.
Wyszła na powierzchnię Góry i odleciała, zanim strażnik goblinów zdołał ją uraczyć
kolejnym błyskotliwym komplementem.
Jednak nie potrafiła powstrzymać go przed ponownym zajrzeniem pod jej spódniczkę, gdy
wzlatywała. Jak tylko znajdzie się w domu, będzie musiała zmienić ubranie. Ale postanowiła
najpierw zobaczyć się z ogrem, ponieważ mieszkał w dżungli niedaleko od osiedla harpii.
Skierowała się na południe, ponownie przelatując nad Rozpadliną. Gdy zobaczyła ciemną
chmurę, natychmiast zniżyła lot, by nie zostać przez nią dostrzeżoną. To przecież mógł być
Fracto. Wreszcie ujrzała dom ogra zrobiony ze skręconego drzewa żelazowego i wylądowała.
Na progu przywitała ją staruszka w wieku około pięćdziesięciu lat. To była Tandy, żona
ogra.
— Nie, Smasha nie ma w domu. Poszedł po kamienie, z których wyciska sok na skalną zupę
— poinformowała gościa. — Wiesz, jest w połowie ogrem i często lubi zachowywać się
zgodnie z naturą ogrów. Na przykład łatwo zauważyć, że wszystkie małe smoki opuściły ten
obszar. Ale może ja będę mogła poradzić coś w twojej sprawie?
— Szukam drugiego syna Dobrego Maga. Czy wiesz, kto nim jest?
— Nie, ale wiem, kto może o nim wiedzieć. Mój ojciec Crombie. Ma talent odszukiwania
wszystkiego.
Gloha rozważyła propozycję.
— To może przynieść rozwiązanie. Ale czy twój ojciec nie jest za stary? Pytam, bo widzę, że
ty już masz swoje lata.
Tandy uśmiechnęła się w sposób, który dziwnie przypominał ciotkę Goldy, osobę z tego
samego pokolenia.
— Nadzwyczajnie stary. Jeśli się nie mylę, to ostatnio obchodził swoje dziewięćdziesiąte
pierwsze urodziny. Ale kiedyś był jedną z głównych postaci w Xanth, a starzy bohaterowie
nigdy nie umierają, oni jedynie odchodzą. Powinnyśmy z nim porozmawiać, zanim odejdzie za
daleko.
— To brzmi rozsądnie — zgodziła się Gloha. — Czy wiesz, gdzie mogę go znaleźć?
— O tak. Żyje w głębi, pod ziemią, z moją matką, nimfą Jewel.
— Ona także musi być przeraźliwie stara.
— I tak, i nie. Nimfy nie mają wieku. Pozostają młode i pełne seksapilu na zawsze lub do
czasu, kiedy zmieniają się w istoty śmiertelne. Jewel stała się śmiertelna, gdy poślubiła
Crombiego i posłała po bociana, aby mnie przyniósł. Jeśli policzymy, to skoro wtedy miała lat
dwadzieścia, teraz ma około siedemdziesiątki. Sądzę, że zadanie będzie do wykonania.
— Mam nadzieję — odparła Gloha, nie ukrywając wątpliwości. — Lecz nie jestem pewna,
czy zdołam odnaleźć do nich drogę.
— Niestety, jestem tylko w połowie nimfą i to niemłodą. Ale mam dość energii, by pokazać
ci drogę do domu ojca.
— Och, to cudownie! zawołała szczerze uradowana Gloha i zaklaskała w maleńkie dłonie.
— Najpierw udamy się nad Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych — powiedziała Tandy i
zaczęła coś pisać na kartce. — Tam jest wejście do świata podziemi. Na szczęście to niezbyt
daleko od naszego domu.
Nie potrafię latać, więc trochę potrwa, zanim się dostaniemy na miejsce, ale w końcu
osiągniemy cel.
Glona miała nadzieję, że t r oc h ę nie potrwa za długo. Chciała dotrzeć tam przed upływem
pięciu miesięcy, które zabierze sprawdzenie pięciu żon Humfreya. Ale, rzecz jasna, nie
powiedziała tego, by nie zdenerwować Tandy, co mogłoby uczynić ją jeszcze wolniejszą.
Tandy przypięła kartkę do krzesła. Teraz Gloha mogła ją przeczytać. „SMASH, poszłam z
wizytą. Wkrótce wracam — TANDY”. Teraz Tandy wyszła do ogrodu i wykopała jakąś
roślinę.
— Pożywienie na drogę? — zapytała Gloha.
— Nie, to korzeń lżejszenia. Powoduje, że nogom lżej jest nieść moje stare ciało. W
młodości dosiadałam nocnej mary, ale to już poza mną. — Tandy schowała korzeń do kieszeni
i od razu zrobiło jej się lżej.
— Sądziłam, że nie hodujesz w swoim warzywniaku waży–w.
— Ależ tak, hoduję. Smash używa ich wtedy, gdy myśli zbyt lekko ulatują mu z głowy. Po
zażyciu waży–wa myśli nabierają wagi i długo go nie opuszczają.
Wyruszyły przez dżunglę. Początkowo Gloha bardzo uważała, aby nie natknęły się na
lądowe potwory, które mogłyby mieć ochotę na obie podróżniczki, ale uspokoiła się, gdy
zobaczyła na koszulce Tandy napis „ŻONA OGRA”. To zapewne ochroni je przed większością
stworzeń. Któż bowiem zaryzykowałby rozgniewać ogra?
Lżej–szeń naprawdę działał. Tandy bez trudu dotrzymywała kroku lecącej nisko nad ziemią
harpii. Podskakiwała przy tym, jakby sama miała skrzydła. Podążały ścieżką, wzdłuż której
rosły drzewka poskręcane jak precelki i leżały głazy porozbijane w drobny mak. Szły ścieżką
należącą do ogra.
Nagle coś usłyszały. Był to odgłos, jaki wydaje gęste błoto. Odniosły wrażenie, że to coś
porusza się i zagradza im dalszą drogę.
— Co to jest? — zapytała Gloha nerwowo.
— Z całą pewnością nie wiem — odparła Tandy. — Chodźmy zobaczyć.
Gloha miała całkiem przeciwną propozycję, ale ponieważ nie chciała wydać się osobą
trudną we współżyciu, zgodziła się. Pospieszyły w kierunku miejsca, z którego dochodziły
dziwne odgłosy. Po chwili Gloha wyprzedziła Tandy.
Okazało się, że mają przed sobą błoto. Brązowe błoto wędrowało przez las. Zagadką
pozostawało, jak ono to robiło, gdyż droga była prosta, bez pochyłości. Płynęło po równej
powierzchni, a nawet trochę pod górę.
Nagle zakręciło się i stanęło.
— Ho! zawołał ktoś zza niego.
Gloha uniosła się wyżej, by zobaczyć, kto to taki. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu zobaczyła
starego, ale to naprawdę starego mężczyznę siedzącego na olbrzymim talerzu obiadowym,
który leżał na błocie. Za nim znajdowała się pięknie wykończona chatka z białymi firankami w
oknach.
Zdumiona Gloha zatoczyła przed starcem kółko. Wyglądał znajomo.
— Cześć — zawołała nieśmiało z lekkim drżeniem głosu. — Czy to ty wołałeś?
— Jakże miło cię widzieć, mała, skrzydlata i bardzo pociągająca dziewczyno z rodu
goblinów. Ty musisz być Gloha — odparł mężczyzna. — Tak, to ja wołałem, miałem nadzieję,
że zdołasz nam pomóc. Jestem król Trent Czcigodny. — Domyślając się, że nie rozpoznała go
po imieniu, dodał: — Dziadek Ivy.
— Och! — zawołała Gloha z lekkim piskiem. — Myślałam, że odszedłeś daleko.
— Nie całkiem — powiedział Trent. — Nasza czwórka dziadków jedzie odwiedzić dziadka
Eska z okazji pożegnalnego przyjęcia. To on odchodzi daleko. Ale zdaje się, że zgubiliśmy
drogę.
— Wasza czwórka? Gdzie są pozostali? Trent odwrócił się.
— Hej, Czarodziejko, odsłoń firanki. Mamy gościa, goblinkę–harpię Glohę.
Nagle chatka zniknęła, a na talerzu za Trentem pojawiły się trzy inne stare osoby: dwie
kobiety i mężczyzna.
— Uff, cześć — Gloha przywitała ich z budzącym zgrozę zakłopotaniem.
— Moja żona, Czarodziejka Iris — przedstawił jedną z kobiet. W tym momencie oczom
Glohy ukazała się piękna, młoda kobieta w błyszczącej, srebrnej koronie wysadzanej
kamieniami i koronkowym, wiązanym staniku, który podkreślał jej wykształcenie. Wyglądała
cudownie.
— Miło mi cię widzieć, Gloha — powiedziała uprzejmie Czarodziejka i lekko skinęła
głową.
— A to mój przyjaciel Bink, drugi dziadek Ivy. — Starzec okazał się przystojnym
mężczyzną w średnim wieku. Także skinął na przywitanie.
— Obok widzisz jego żonę, Cameleon, w jej głupim okresie — zakończył prezentację Trent.
Ta kobieta nie zmieniła się. Gloha zobaczyła ją starą, ale i zadziwiająco uroczą. Nie
potrzebowała żadnych magicznych sztuczek, mimo że była w zwykłym ubraniu. Teraz Gloha
przypomniała sobie z lekcji historii, że talentem Iris była iluzja — potrafiła każdego i wszystko
przedstawiać w taki sposób, jaki sobie wymyśliła. Ale Cameleon robiła wrażenie osoby, która
nie potrzebuje iluzji. Gloha nie uwierzyła, że ci starcy rzeczywiście mogą wyglądać tak dobrze.
— Mamy nadzieję, że nam pomożesz — odezwała się Cameleon. — Wydaje nam się, że
zgubiliśmy drogę.
To nie wymagało dalszych komentarzy. Gloha przypomniała sobie coś o Cameleon. W
czasie miesiąca zmieniała się od pięknej idiotki do brzydkiej i mądrej staruchy. Więc nie można
było spodziewać się, że powie coś mądrego.
Za to Trent powiedział wcześniej coś godnego uwagi.
Jedziecie na spotkanie z dziadkiem Eska, tak? To tak jak my! Jestem z Tandy, która zna
drogę.
— Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności — powiedziała Iris, posyłając równocześnie
Binkowi najwyraźniej znaczące spojrzenie. — Musicie dołączyć do nas i wskazać nam dalszą
drogę.
— Będzie nam bardzo miło — odpowiedziała Gloha. — Pozwólcie, że polecę powiedzieć o
wszystkim mojej przyjaciółce. — Zawróciła i odleciała jak strzała, zanim zdołała pomyśleć, że
to być może niegrzecznie tak nagle opuszczać towarzystwo. Koniec końców, jeśli dobrze
pamiętała lekcje historii, każde z nich było kiedyś władcą Xanth. Ale że było już za późno na
naprawienie godnego ubolewania błędu, poleciała przed siebie.
Po chwili znalazła maszerującą Tandy.
— Jest ich czworo… Chcą… To samo miejsce, gdzie idziemy… to zbieg okoliczności… —
Mówiła, ledwo łapiąc oddech, a może myśli.
Tandy wypytała ją o przekazane przed chwilą informacje i zdołała wreszcie pojąć istotę
sprawy.
— To dopiero zbieg okoliczności — zgodziła się. — Na takie przyjęcie… zgubić się właśnie
wtedy, gdy i my tam idziemy. W to zamieszana jest magia.
— Och tak. Czarodziejka Iris rozsiewa dookoła iluzje — przytaknęła Gloha.
Skierowały się w stronę błota. Na szczycie znowu pojawiła się chatka kryjąca trójkę
podróżników. Jedynie Trent pozostał na swoim miejscu i do tego w postaci młodego,
przystojnego mężczyzny.
— Czemu zawdzięczamy przyjemność spotkania was w tej dzikiej głuszy? — zapytał Trent
w iście królewski sposób.
Gloha poszukuje drugiego syna Dobrego Maga, a ja przypuszczam, że Crombie, mój ojciec,
zdoła, wykorzystując swój talent, wskazać nam, gdzie znajdziemy poszukiwanego — Tandy
starała się odpowiedzieć równie elegancko.
— Och, to znaczy, że i Humfrey jest w to wmieszany — zauważył Trent, tak jakby miało to
jakieś szczególne znaczenie. — No więc jeśli pokażecie nam dalszą drogę, podwieziemy was
na naszym błotku. — Wskazał na brzeg błota, na którym spoczywał talerz.
— Wolę jechać, niż iść — Tandy przyjęła zaproszenie. — A i Gloha prawdopodobnie woli
jechać, niż lecieć. Będziemy szczęśliwe, pomagając wam.
Trent ułożył na błocie dwa kolejne talerze. Na pierwszy wdrapała się Tandy, nawet nie
bardzo brudząc się przy tym. Gloha oczywiście sfrunęła na swój. Niespodziewanie pojawiła się
chatka, zamykając wszystkich, włącznie z Trentem, w swoim wnętrzu. Przypominała
luksusową pałacową komnatę.
— Ale nie zeskakujcie ze swoich talerzy — ostrzegła z uśmiechem Cameleon.
Gloha z wielką ostrożnością dotknęła palcem podłogi obok talerza i poczuła błoto.
Wszystko oprócz błota i talerzy było iluzją. Ale i tak dobrze się czuła w jej wnętrzu.
— Jeśli wolno zapytać… — zaczęła.
— Nie jesteśmy tak młodzi, jak wyglądaliśmy przed chwilą — odezwał się Trent. —
Wolimy więc podróżować z wygodami. Przerobiłem oczyszczone błoto na Blotniskowca, a Iris
dostarczyła statki ze swojej kuchni. Wydaje nam się, że to odpowiedni sposób podróżowania.
Może z tym wyjątkiem, że Blotniskowiec nie jest zbyt bystry i łatwo zbacza z wyznaczonej
drogi, jeśli nie uważamy. Teraz właśnie nie bardzo wiemy, gdzie jesteśmy. Ale liczyliśmy na
jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności i tak też się stało. Tandy, pokaż nam drogę, a natychmiast
będziemy na miejscu.
Tandy rozejrzała się dookoła.
— Myślę, że w tym celu powinnam znaleźć się na zewnątrz.
W tym momencie komnata zmniejszyła się tak, że Tandy i Trent znaleźli się na zewnątrz,
podczas gdy Gloha i inni pozostali w środku. Po chwili Blotniskowiec pośliznął się, zabulgotał
i ruszył przed siebie. Gloha spostrzegła migające za oknem drzewa. Byli w drodze.
— A teraz twoja historia zabeza — zaproponowała Iris, podając mały talerzyk, na którym
leżały różne smakołyki.
— Nazwałaś mnie Zabeza? — spytała zaskoczona Gloha.
— Przepraszam, za bezę — poprawiła się Iris. — Bezę ze śmietaną i miodem z pyłku bzu,
który bez dwóch zdań jest lepszy od innych gatunków. W moim wieku zdarza się czasami
zlewać głoski w jedną całość lub nieco je przekręcać.
— Dziękuję — powiedziała Gloha i poczęstowała się bezą. Bez zwłoki ugryzła kawałek. W
tym, co powiedziała Iris, nie było lipy, pachniała bzem i była bezkonkurencyjnie pyszna.
Inni także bez ceregieli poczęstowali się bezami i wszyscy teraz przeżuwali ze smakiem. Po
posiłku Gloha opowiedziała bez skrótów całą historię o poszukiwaniu skrzydlatego goblina,
który nadawałby się na męża, oraz o bezceremonialnym odprawieniu jej przez Dobrego Maga
bez szansy zadania Pytania.
— Tak, to cały Humfrey. Coraz częściej jest taki — przyznała Iris, zlizując bez skrępowania
resztki miodu z palców. — Wiek nie osłodził mu życia.
— Ale on zawsze ma jakiś powód — odezwał się Bink. — Pamiętam, jak powiedział, że nie
może zgłębić mojego talentu.
— A co jest twoim talentem? — zapytała Gloha. — To znaczy wiem, że jesteś Magiem, bo
podręcznik do historii tak mówi, ale nie przypominam sobie, bym czytała, jaki masz talent.
— Cóż, to dość dziwna sprawa — odparł Bink. — Myślę, że mam o nim pojęcie, ale ile razy
próbuję to komuś wytłumaczyć, okazuje się, że nie potrafię.
— Nie rozumiem — przyznała się Gloha.
Iris i Cameleon uśmiechnęły się i odwróciły głowy. Bink westchnął.
— Myślę, że mogę pozwolić sobie na małą demonstrację. — Wziął głęboki wdech i
powiedział: — Mój talent to…
Blotniskowiec zakołysał się i gwałtownie zahamował. Niemal pozrzucał pasażerów z talerzy
prosto w błoto.
— Czyja to sprawka? — z zewnątrz chaty dobiegł głos Trenta.
— Och, to na pewno moja wina — zawołała przerażona i wielce zakłopotana Gloha.
ANTHONY PIERS OLBRZYMIE KOCHANIE Cykl Xanth TOM XVII TYTUŁ ORYGINAŁU HARPY THYME PRZEŁOŻYŁ PRZEMYSŁAW BANDEL
1. GLOHA Gloha machała opierzonymi skrzydłami, aż znalazła się wysoko nad swoją chatką. Pod nią przyjaźnie, aż po swe niemal najdalsze krańce, rozciągała się cała kraina Xanth. Widać było Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych z licznym plemieniem ogrów na brzegu i zębatymi gadami pływającymi w wodzie. Oto Rozpadlina, z okropnym, sześcionogim smokiem z Rozpadliny. Między nimi rosła dżungla, w której roiło się od przeróżnych potworów. Jak ona je wszystkie kochała! Ale nie mogła pozwolić sobie na podziwianie widoków. Miała przecież ważną sprawę do załatwienia. Musiała zobaczyć się z Dobrym Magiem, by zadać mu Pytanie. Możliwe, że po rocznej służbie, jeśli będzie miała odrobinę szczęścia, otrzyma Odpowiedź. Wtedy może spełni się pragnienie, które wypełniało jej małe serce. Wyrównała lot i pomknęła w stronę zamku Dobrego Maga. Dokładnie wiedziała, gdzie on się znajduje, ale prawdę powiedziawszy, nie przypuszczała, że któregoś dnia będzie musiała tam lecieć. Uznawała, że do tej pory życie toczyło się dobrze samo z siebie, bez pomocy z zewnątrz. W każdym razie było tak, gdy frustracje wieku dziecięcego minęły, pozwalając jej przekroczyć osiemnaście lat i wstąpić do Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. Niestety, gdy wstąpiła do KSD, zdała sobie sprawę, że potrzebuje samca swego gatunku. Nie znała jednak żadnego. Była jedyną osobą tego rodzaju w Xanth. I to był jej problem. Tak więc była teraz w drodze do Dobrego Maga Humfreya, a po odpracowaniu rocznej służby za Odpowiedź będzie mogła osiąść gdzieś z mężczyzną swych marzeń i żyć szczęśliwie na wieki wieków i jeszcze dłużej i dręczyć dzieci bezwzględnym zakazem dowiadywania się o tajemnicę przywoływania bocianów. Za rok, jako dwudziestolatka, będzie miała jeszcze przed sobą okruch młodości, który pozwoli jej prawdziwej miłości rozwinąć się, zanim oboje staną się w ciągu następnego roku starymi nudziarzami. Nie była tak próżna, by sądzić, że będzie się różniła od innych dorosłych. Wielka szkoda, że życie składało się z dwóch problemów — dzieciństwa i dorosłości, rozdzielonych, niczym klinem, krótkim romansem. Ale tak to już było. Zbadała tę sprawę dokładnie. Była w większej części istotą ludzką, a z ludźmi właśnie tak się działo. Gdy znalazła się w pobliżu zamku, zrobiła sobie krótki odpoczynek. Nad ziemią unosiła się nie zwiastująca niczego dobrego para. Wyglądało to niestety jak Cumulo Fracto Nimbus, najgorsza z chmur. Ale cóż miałby tu robić? Nie ośmieliłby się niepokoić Dobrego Maga. Uspokojona takim wnioskiem podjęła lot. Lecz im bardziej się zbliżała, tym chmura wydawała się większa i, co gorsza, wyglądała coraz ohydniej. Gloha rychło uświadomiła sobie, że to nie magia perspektywy, która zmienia rzeczy w proporcji do odległości. Chmura celowo zmieniała się w coraz okropniejszą. To jednak był Fracto! Obniżyła lot, by przelecieć pod pełną werwy chmurą. Jednak Fracto, chcąc jej przeszkodzić, wysłał kłęby pary w dół. Spróbowała go więc okrążyć, ale rozprzestrzenił mgłę na boki, aby odciąć drogę. Jego bezkształtne, wielkie usta uformowały się w „O” i buchnęły gromkim HO HO HO! Sytuacja stawała się naprawdę nieprzyjemna. Gloha nigdy nie lubiła Fracto, dlatego spotkanie z nim napawało ją coraz większym obrzydzeniem. Ten obrzydliwy bufon już od lat stał na jej drodze. Musiał wiedzieć, dokąd zmierzała, i swoim rozdętym poczuciem humoru postanowił jej przeszkodzić. Jakoś tak się działo, że zawsze wiedział, kiedy miało się wydarzyć coś ważnego, na przykład, powiedzmy, piknik, i niezmiennie przybywał, by to zepsuć. Jakim sposobem pokonać przeszkodę i dostać się do zamku Dobrego Maga? Wiedziała, że przeklęta chmura zostanie na swoim miejscu tak długo, jak zechce, co może w konsekwencji obrócić wniwecz misję, z którą leciała do Humfreya. Gloha zawisła w powietrzu i pomachała małą, uroczą piąstką w stronę wielkiej, obrzydliwej chmury.
— Och, rozgniewałeś mnie tak, że gotowa jestem posłać ci jakieś brzydkie słowo! — zawołała. — HO HO HO! — zawyło w powietrzu, a podmuch dosięgnął Glohy, unosząc spódniczkę harpii aż nad głowę, przez co świat ujrzał jej małe, zgrabne nogi dokładniej, niżby sobie tego życzyła. — Natychmiast przestań! — krzyknęła, gwałtownie poprawiając spódniczkę. Poniewczasie zrozumiała, że powinna była włożyć na podróż spodnie. Ale przecież chciała wyglądać pociągająco i kobieco, skoro miała spotkać jedną z pięciu i pół żon Dobrego Maga. Oczywiście dopiero po przebrnięciu przez trzy zadania, które zamykały drogę do zamku. Dobry Mag zawsze stawiał na drodze do celu trzy zadania, by zniechęcić tych, którzy nie byli wystarczająco poważnie zainteresowani zdobyciem informacji. Nie znosił, żeby go niepokojono z błahych powodów. Wtem coś zaświtało w jej ślicznej, małej główce. Zadania! Przecież to musi być pierwsze z nich! Ta niegodziwa chmura jest dłużnikiem Dobrego Maga i teraz odbywa swoją roczną służbę. To na pewno nie był zbieg okoliczności. Musiała wymyślić, jak pokonać Fracto. Teraz dopiero sprawa nabrała rumieńców. Tymczasem rumieńce Glohy, wywołane złością na Fracto, zdążyły już nieco zblednąć. Musiała więc znaleźć sposób na przedostanie się przez tę niechlujną, starą chmurę. Zawsze jest jakaś droga, tylko trzeba ją znaleźć. Może zdoła rozgniewać Fracto tak bardzo, że zdmuchnie go jego własny poryw wiatru? Golem Grundy zrobiłby to zapewne w taki właśnie sposób. Ale Grundy miał usta, których zazdrościły mu wszystkie harpie. Potrafił miotać obelgami szybciej niż każda z nich. Gloha była w połowie harpią, po swoim ojcu harpii Hardy, powinna więc umieć rzucić stekiem wyzwisk. Ale jakoś nigdy nie przykładała wagi do rozwijania owej zdolności. Jej matka, goblinka Glory, była osobą piękną i dobrą i Gloha wolała naśladować właśnie ją. Gdyby był tu jej brat Harglo! Ten mógłby rzucić przekleństwo, które w chmurze wypaliłoby dziurę. Ale zwyczaj wymagał, aby uporała się z zadaniem osobiście. Fracto trwał więc na swoim miejscu. Uchylenie się od walki z nim było niemożliwe, gdyż wisiał dokładnie nad zamkiem, do którego zmierzała. Cóż pozostało? Przechytrzyć go? Wiedziała, że jest inteligentniejsza od stwora myślącego kłębem pary zamiast mózgiem. Ale jak tego dowieść? Miała wrażenie, że znalazła się w sytuacji, w której inteligencja nie na wiele się zda. Jedyne, co musiał zrobić, to zostać w miejscu, w którym był, i zlać ją, gdy tylko spróbuje się przez niego przedostać. Może po prostu przemoknąć? W końcu nie była z cukru, nawet jeśli przed innymi taką właśnie próbowała udawać. Mała buzia Glohy przybrała zdecydowany i poważny wyraz. Harpia pomknęła prosto w stronę zamku. Fracto nadął się jak purchawka. Otworzył rozmokłą paszczę i zionął przyprawiającym o mdłości podmuchem. Warkoczyki harpii otoczył smog, a na jej pociągających skrzydłach osiadły kryształki brudnego lodu. Obrzydliwe powietrze zatkało jej śliczny, mały nosek i załzawiło oczy. Nagle oślepiona zaczęła tracić wysokość. W oczy zajrzała jej groźba prawdziwej katastrofy! Gloha kichnęła. Strumień powietrza wyrzucił ją poza zasięg wyziewów Fracto. Przetarła oczy i odzyskała wzrok. Przez Fracto wpadła w korkociąg i leciała w dół. Na szczęście była ciągle dość wysoko, by wyrównać lot. Wyjęła elegancką, małą chusteczkę i przetarła twarz. Paskudny pysk Fracto śmiał się i pluł wiatrem i obłokami, które przybierały smrodliwe barwy. Wydawało się, że Gloha nie zdoła ponowić próby. Obrzydliwa chmura miała w sobie za dużo paskudztwa. Ale jeżeli nie może tam polecieć, to przecież mogłaby pójść pieszo. Była goblinką z harpimi skrzydłami i choć większość czasu spędzała z istotami skrzydlatymi, to jednak mieszkała na ziemi. Fracto nie zdoła zatrzymać jej małych, zgrabnych i szybkich nóg.
Poszybowała w stronę ziemi, zanim wredna chmura spróbowała wyrzucić ją z drogi kolejnym podmuchem zgniłego powietrza. Miała nadzieję, że znajdzie zaczarowaną ścieżkę prowadzącą do celu, ale niestety, żadnej nie dostrzegła. Wylądowała więc swymi ślicznymi, dziewczęcymi stopami na samotnej polanie i pomaszerowała przed siebie. Szła zupełnie zwykłą ścieżką. Gdy schodziła do lądowania, zauważyła, w którą stronę prowadzi, i była pewna, że podąża we właściwym kierunku. Musiała jedynie uważać na wrogo nastawione potwory i im podobne stworzenia, które zapewne mogłyby jej dokuczyć, jeśli dróżka nie była zaczarowana. Fracto był wściekły. Nadymał się i pufał, i w końcu rozpętał taką nawałnicę, że w dwie i pół chwili na ziemię poleciał gęsty śnieg. Wystarczyło brakującej połówki trzeciej chwili, by wszystko przykryć grubą warstwą puchu, pod którym zniknęły nawet zarysy ścieżki. Oj! Jakże miała teraz znaleźć drogę? Wiedziała, że łatwo mogła ją zgubić w dziewiczym śniegu. Nie mogła dostrzec nawet własnych śladów, gdyż śnieg pokrywał je szybciej, niż powstawały. A do tego było bardzo zimno i jej zgrabne, małe nóżki zamarzały. Powinna znaleźć schronienie do czasu, aż nawałnica ustanie. Gdyby znalazła drzewo kocowe i przykryła się kocami, śnieg pewnie zasypałby ją i Fracto straciłby ją z oczu. Może wtedy odleciałby. A przynajmniej nie marzłaby, czekając. Gdy zaczęła dzwonić zębami w sposób zupełnie niestosowny dla damy, natknęła się na potężną bryłę śniegu. Co tu robi ta olbrzymia kula śniegowa? Po pierwsze śnieg dopiero zaczął padać, a po drugie pokrywał ziemię płaską warstwą. Nie potrafił kształtować się w różne figury. Czy robił to jakiś niewidzialny olbrzym? Ale w pobliżu nie było żadnego zagłębienia, z którego zostałby wybrany śnieg, a w powietrzu nie wyczuwało się zapachu ani jednego olbrzyma. — Ta wielka śnieżka… ach, przecież to może być moja ścieżka — mruknęła pod nosem, kierując się w jej stronę. Czasami o powodzeniu decydować mogły drobiazgi, jak choćby jedna mała literka. Podeszła do kuli i dotknęła jej. Ręka przeszła na wylot. Gloha zrobiła dwa kroki do przodu i znalazła się w wejściu do tunelu. Z zewnątrz wyglądało to jak kula śniegu, którą rzucić może olbrzym, ale wewnątrz było ciepło i sucho. Znalazła wreszcie sposób na ominięcie wzburzonego Fracto. Musiała uzyskać Odpowiedź i była na najlepszej drodze do sukcesu. Jej nie najmniejszy rozum pokonał właśnie złośliwą chmurę, dzięki czemu przeszła pomyślnie przez pierwsze zadanie. Przed nią były jeszcze dwa następne, wcale nie łatwiejsze od poprzedniego. Do ich pokonania potrzebowała zarówno rozumu, jak i szczęścia, a nie była pewna, czy zapasu obu już nie wykorzystała. Miałaby się poddać w połowie drogi? Jednak wtedy nigdy nie odnalazłaby swego Księcia z Bajki i Prawdziwej Miłości i musiałaby samotnie cierpieć w nieszczęściu po wieki, co było losem znacznie gorszym niż małżeństwo. Nie czuła się gotowa spojrzeć prosto w oczy tak przerażającej perspektywie. Ponadto sądziła, że ma tak wiele do zaoferowania odpowiedniemu mężczyźnie. Spuściła wzrok, by przyjrzeć się swojej uroczej, małej figurce, ot tak, tylko aby się upewnić. Odważnie ruszyła przed siebie. Powinna podjąć jakiś w miarę skuteczny wysiłek, a jeżeli przegra, pójdzie do kącika i zapłacze. Przejście doprowadziło ją do dobrze oświetlonej, dużej jaskini. Po bokach widoczne były nisze, a pod przeciwległą ścianą czaił się potwór. Ach, och — z przerażeniem spostrzegła, że kolejne zadanie przerasta jej siły. Udało jej się umknąć chmurze o nieprzyjemnym usposobieniu, a teraz będzie zmuszona poddać się jakiemuś agresywnemu zwierzakowi. Ale przecież musiał istnieć sposób na osiągnięcie celu bez trafienia do brzucha potwora. Trzeba go było tylko znaleźć. Może uda jej się to, jeśli pójdzie dalej bardzo ostrożnie. Zaczęła więc przeprawę przez komnatę, zaglądając uważnie w nisze. Efekty tej ciekawości zaczęły wprawiać ją w zakłopotanie. W pierwszej niszy uwięziony był gruby ptak z pięknym, rozłożystym niczym wachlarz ogonem. Gloha gwałtownie zaczęła szukać w troszeczkę
nieuporządkowanej pamięci informacji o ptaku i przypomniała sobie — to był indyk, ptak, który pochodził prawdopodobnie z Mundanii. Ona patrzyła na niego, a on na nią i to wszystko. Ptak nie był uwięziony, ale nie wydawało się również, by miał ochotę opuścić niszę. Po prostu był tam. — Jesteś naprawdę pięknym ptakiem — uprzejmie zauważyła. Indyk zagulgotał, doceniając komplement. Przesunęła się w stronę następnego załomu. Znajdował się w nim niezbyt pociągający mężczyzna ludzkiego gatunku. Ponieważ był człowiekiem, był dwa razy większy niż ona — gobliny były dwa razy większe od elfów i jedynie w połowie tak duże jak ludzie. Nie potrafiła sobie wytłumaczyć, jak inne stworzenia znosiły fakt bycia tak żałośnie małym czy tak niebezpiecznie dużym, ale nie byłoby uprzejmie zwracać głośno uwagę na te niedoskonałości, więc nie zrobiła tego. — Słuchaj, potrafisz mówić? — zapytała młodzieńca, który na pierwszy rzut oka nie wyglądał na starszego od niej, choć w przypadku ludzi trudno było w tych sprawach mieć pewność. — Jasne — odpowiedział. — Jak masz na imię? — zapytała i zaraz sama się przedstawiła: — Ja jestem Gloha. — Sam. Nie robił wrażenie osoby rozmownej. — Co tutaj robisz, Sam, jeśli wolno mi zapytać? — Jestem częścią twojego zadania. To było oczywiste! — Na czym polega twoja rola w zadaniu? — Jestem pachołkiem. — Pachołkiem? Wydaje mi się, że nie mam pojęcia, co to takiego. Nie odpowiedział. Zdała sobie sprawę, że odpowiada tylko na pytania, i to tak lakonicznie, jak tylko się da. Oczywiście żadna postać z zadania nie będzie dobrowolnie udzielać informacji. — Cóż takiego robi pachołek? — zapytała Gloha i w tej samej chwili wystraszyła się, że Sam odpowie coś w rodzaju „pachołek pachołkuje”. Na szczęście udzielił bardziej czytelnej odpowiedzi. — Pachołek załatwia różne głupie sprawy dla innych. — Jaką sprawę załatwisz dla mnie? — Żadną. Ot i wszystko. Tym razem nawet wolałaby otrzymać jakąś mniej dosłowną odpowiedź. Ruszyła dalej. W następnej niszy stała balia z brudną wodą. Nie wyglądała interesująco, więc Gloha przeszła do następnej. Teraz natrafiła na duże czteronożne zwierzę przypominające jednorożca, lecz bez rogu, za to z długimi uszami. — Dzień dobry, stworzenie — przywitała się. — Iiihha — zarżało w odpowiedzi zwierzę. To wyjaśniło, z kim miała do czynienia. W załomie stał mundański osioł. Kolejna nisza zajęta była przez metalowy przedmiot przypominający sprężynę siedzącą na stopniu. Właściwie było tam kilka stopni, nie wiadomo po co. Ale gdy Gloha podeszła i stanęła przed niszą, sprężyna pochyliła się i jej górny koniec wylądował na stopniu niżej. Reszta zafalowała i błyszcząc, podążyła łagodnie za początkiem, zmieniając swoją górną część w dolną, aż wszystko znalazło się na nowym miejscu. Nagle znowu się zgięła i zaczęła przemieszczać na kolejny niższy stopień. Gdy przedmiot zszedł na sam dół schodów, zastygł w bezruchu. To było wszystko.
Gloha przeszła dalej. Tym razem natknęła się na przypominające człowieka stworzenie z chwytnym ogonem. Skakało z drążka na drążek, kołysząc się na rękach, stopach lub ogonie. Poruszało się bardzo sprytnie. Trafiało za każdym razem na drąg i nigdy nie upadło. Z jego porośniętego sierścią pyska wydobywało się małpie wycie. Gloha pomyślała nad tym i zrozumiała, że miała przed sobą jeszcze jedno dziwaczne stworzenie — małpę. A więc sprawa wyglądała tak, że w każdej niszy znajdowało się albo jakieś stworzenie, albo jakaś rzecz. Wszystko to razem było częścią jej kolejnego zadania. Ale w jaki sposób były ze sobą powiązane? Nie dostrzegła między nimi nic wspólnego: wyglądało to jak małe zoo i przebrana wystawa sklepowa. Po drugiej stronie znajdował się potwór. Stał na wszystkich czterech łapach, wyższy od niej, z potężnie zbudowaną przednią częścią ciała i raczej małą tylną. Nie zajmował niszy, lecz stał, blokując wyjście z komnaty. Zrozumiała, że musi przejść obok stwora. Jednak w chwili, gdy zbliżyła się do niego, uniósł się i ryknął z taką dzikością, że szybko się cofnęła. Nie był ani ogrodzony, ani przywiązany, a mimo to nie ruszył w jej stronę. Widocznie będzie musiała zawrzeć z nim jakąś ugodę. Opanowała drżenie swych maleńkich kolan i stanęła tuż przed granicą, za którą można się było spodziewać groźnych ryków. — Jeśli można zapytać… — zaczęła najbardziej nieśmiałym, uprzejmym i delikatnym głosem — …kim jesteś? Potwór zmierzył ją wzrokiem i oblizał się. — Cześć. Jestem Yena — odpowiedział. Gloha zamrugała ze zdziwienia. Sądziła, że ma przed sobą samca. Przyglądnęła się dokładniej. Starała się jednocześnie nie zarumienić, choć takie przyglądanie się nie było eleganckim zachowaniem. Zobaczyła, że przed nią stoi jednak samiec. Widocznie przesłyszała się. — Yena? — Tak właśnie powiedziałam, mała goblinko — odparł. Gloha jeszcze raz spojrzała. Potwór był rzeczywiście samicą. Jak mogła pomyśleć coś innego? — Dziękuję — szepnęła nieśmiało. — Bardzo proszę, ty mały, apetyczny kociaku. Gloha poczuła się zakłopotana i zawstydzona. Gdy przekroczyła magiczną granicę osiemnastu lat, zgłębiła tajemnice skrywane przez przerażające Konspiracyjne Stowarzyszenie Dorosłych i czuła się nieco zawiedziona, poznając ich naturę. Niemal życzyła sobie, by nie mieć z tym nic wspólnego. Ale pomyślała, że poradziła sobie z tym problemem. Teraz nie była pewna. Jakże mogła być pewna, skoro t a część potwora ciągle zmieniała swój wygląd? Skoro nie wyglądała dokładnie tak jak podobne okolice u goblinów — samców, a poza tym i tak nigdy czegoś podobnego nie oglądała? Oczywiście głos potwora także się zmieniał z gburowatego na słodki. Cóż za zawikłana (nie mówiąc, że i zawstydzająca) sytuacja! — Ty… ty zapewne jesteś także częścią mojego zadania — powiedziała po chwili. — Oczekuje się ode mnie, że przejdę mimo twej asysty i będę mogła stanąć przed kolejnym zadaniem. — Ale jeśli nie znajdziesz klucza, dopadnę cię i schrupie z przyjemnością twe małe kosteczki — dodała Yena. Tego Gloha się obawiała. Nagle, ni z tego ni z owego, zauważyła, że w grzywie stwora była coś dziwnego. Cała pokryta była węzłami. Właściwie wyglądało to tak, jakby wkręcono w nie metalowe kule. Zastanowiła się i zdecydowała, że lepiej o to zapytać, niż zignorować. — Twoja grzywa… — zaczęła po krótkiej chwili. — Możesz mi powiedzieć, dlaczego masz w nią wpleciony metal? Yena uśmiechnęła się, pokazując niepokojąco duże i ostre zęby. — Ach, podziwiasz moje loki.
— Hmm, no… tak, są niezwykłe. — Rzeczywiście — przytaknęła. — Wszystko bym dała, by móc je rozczesać. Niestety, każdy z nich jest mocno osadzony na swoim miejscu. Gloha ostrożnie nawiązała do poprzedniego zdania. A więc było coś, czego Yena pragnęła. — Wszystko? — zapytała z wahaniem. Zastanowił się przez moment. — Wszystko w granicach moich możliwości. Nie jestem bardzo bogatym potworem. — Nawet… nawet gdybyś miał przepuścić mały kąsek, nie próbując go zjeść? Spojrzała wnikliwie na Glohę. — Dokładnie tak, apetyczny kąsku. Ale oczywiście musiałabyś dobrze się spisać. Gloha zrozumiała, że znalazła częściowo rozwiązanie zadania. Teraz musiała wymyślić sposób na rozczesanie grzywy Yeny. Ale jak to zrobić? Loki wyglądały na zrobione z solidnego metalu i bez wątpienia nie poddadzą się jej maleńkiemu grzebykowi. Odpowiedź na pewno znajdowała się w jednej z nisz. Bo z zadaniami tak właśnie bywało. Każdy to wiedział. Jedynie nie wszyscy wiedzieli, jak znaleźć ukryte odpowiedzi, by przejść przez próby. Taka sytuacja zniechęcała petentów do zawracania głowy Dobremu Magowi — i o to właśnie chodziło. Humfrey nie lubił być niepokojony przez ludzi, którzy nie mieli poważnych do tego powodów. Jego czas wydawał się niewiarygodnie cenny, dlatego chronił każdą jego drobinkę przed stratą. Rozejrzała się po komnacie. Co mogłoby rozczesać metalowe loki? Z pewnością nie osioł czy indyk. Pachołek? Nie potrafiła sobie wyobrazić, w jaki sposób. Może się okazać, że nie zdoła usunąć metalu. Podobnie wyglądała sprawa z małpą. A ta ciemna woda czy ona zdołałaby jakoś pomóc? Woda powoduje, że metal rdzewieje. Ale wtedy loków zupełnie nie da się rozczesać. Wtedy coś zaczęło świtać w skrupulatnym, małym rozumku. W tych wszystkich przedmiotach i stworzeniach było coś wspólnego. Wszystkie miały klucze! Osioł, małpa, nawet ciemna woda. A klucz powinien otworzyć zamek. Jeden z tych kluczy musi rozwiązać loki Yeny* . Ale który? I w jaki sposób? Przecież nie może po prostu przynieść osła, by rozczesał grzywę potwora, to nie zadziała. Było w tym wszystkim coś, czego jeszcze nie dostrzegła. Nie mogła sobie pozwolić na pomyłkę, która uczyniłaby z niej główne danie dla potwora. Takie wyróżnienie zdecydowanie nie sprawiłoby jej radości. Wróciła, by jeszcze raz przyjrzeć się Yenie. Teraz dopiero zauważyła, że każdy lok w grzywie monstrum miał inny kształt. Niektóre przypominały duże kłódki, inne wyglądały jak małe dziurki w zamku, jeszcze inne były jakby połączeniem kilku typów naraz — to były loki z kombinacją, a jeden wyglądał dość dziwacznie. — Coż to za lok? — zapytała Gloha, wskazując na niego. Yena wykręciła głowę, by przyjrzeć się, o który kędzior dziewczyna pyta. — To jest Lok Ness* . Prawdziwy potwór. W rzeczy samej tak wyglądał. Była to potężna plątanina poskręcanych, metalowych kabli, związanych w taki węzeł, że wydawał się nie do rozplatania. — Przypuszczam, że jeśli poradzisz sobie z tym jednym, pozostałe nie będą żadną przeszkodą — zauważyła Gloha. * Key (ang.) — klucz; słowo to zawarte jest w nazwach zwierząt i przedmiotów zgromadzonych w jaskini: donkey (ang.) — osioł, monkey (ang.) — małpa, turkey (ang.) — indyk; słowa murky (ang.) — ciemna, mroczna i flunky (ang.) pachołek, sługa. Słowa pisane są inaczej, lecz wymowa jest taka sama. Lock (ang.) — lok, kędzior, ale również zamek u drzwi (przyp. tłum.). * Loch Ness — czyt. lok ness, szkockie jezioro, znane z historii o zamieszkującym je rzekomo potworze (przyp. tłum.).
— Z pewnością. Ale jeśli ktokolwiek spróbuje rozplatać go i nie poradzi sobie, zaplatając go jeszcze bardziej, będę wielce niepocieszona. Do tego stopnia, że zetrę tę osobę na proszek. Gloha spodziewała się takiej właśnie reakcji. Wróciła przed nisze. W jednej z nich znajdował się klucz do Lok Ness, gdyby tylko mogła odgadnąć, w której. Jeśli się pomyli, będzie zgubiona. Spojrzała na osła. Nie wiedziała jednak, czy kopytami zdołałby zrobić coś tak skomplikowanego, jak rozczesanie ohydnego kędziora. To samo pomyślała o pazurach indyka. Pachołek miał być może dość zręczności, lecz nie miał żadnych narzędzi, by poradzić sobie z lokiem. Prawdę powiedziawszy, żadne ze zwierząt i żaden z przedmiotów nie dawały nadziei na pomyślne rozwiązanie problemu. Może nie znalazła jeszcze odpowiedniego słowa. Który z mieszkańców groty miał w swojej nazwie klucz do Lok Ness? A może sprężyna* ? Nagle kolejna złota myśl zalśniła pełnym blaskiem w jej uroczym, małym rozumie. Faliste i błyszczące — oto jakie loki chciałaby mieć Yena. Wszystkie rozczesane, błyszczące i falami opadające w dół. A skoro metalowa sprężyna mogła się tak zachowywać, to mogła to robić także grzywa potwora. Nie miała żadnej pewności, że jej rozumowanie było słuszne, ale gdy wszystko inne wydawało się złe, przyparta do muru zebrała resztki odwagi i zadziałała. Weszła do niszy i chwyciła sprężynę. Zgięła się w jej ręku, mieniąc wszystkimi barwami tęczy ale nie zaprotestowała. Zaniosła ją do Yeny. — Sądzę, że może ta falująca sprężyna zdoła wygładzić Lok Ness — w godny podziwu sposób udawała pewność siebie. Yena wielce się nadęła. — Och, tak sądzisz, naprawdę? — zapytała złowieszczo. — Jesteś pewna? — dodała. — N… nie jestem — przyznała Gloha, lekko drżąc. — Ale wydaje mi się, że to daje największe szansę na powodzenie. — Pamiętaj, że jeśli zawiedziesz, schrupię cię. — T… tak, zdaję sobie sprawę — odparła, trzęsąc się. — Ale muszę spróbować. — W takim razie, co cię powstrzymuje? — N… nic — przyznała z uroczym zająknięciem. Podniosła połyskującą i falującą sprężynę i położyła ją na Lok Ness. Splątane druty skręciły się jak węże. Owijały się dookoła siebie i przenikały nawzajem, przybierając postać sprężyny z niszy. Nagle opadły, falując i błyszcząc. Następne loki rozwiązywały się i wygładzały w podobny sposób, czyniąc z przerażającej dotąd Yeny stworzenie przystojne, a może nawet ładne na tyle, na ile było to możliwe. Całe zwierzę błyszczało jak tafla wody, odbijająca małe iskierki światła. Gloha omal nie zemdlała na swój uroczy sposób. — No cóż, zrobiłaś to — odezwała się Yena i usunęła na bok. — Możesz przejść do następnego zadania. Gloha powstrzymała drżenie swych małych, zgrabnych nóżek i przygotowała się do przejścia. — Bardzo się cieszę, że wybrałam właściwy klucz. — Och, nie było niebezpieczeństwa pomyłki. — Żadnego niebezpieczeństwa? Chcesz powiedzieć, że blefowałaś, strasząc mnie schrupaniem? — Nie, w tej sprawie nie oszukiwałam. Chodzi o to, że każdy z kluczy zadziałałby. Gloha stała jak wryta. — Każdy? To w takim razie, na czym miało polegać zadanie? * Slinky spring (ang.) — slinky (ang.) — (pot.) wijący się, falisty, ale również — gładki, ulizany, lśniący; spring (ang.) — sprężyna (przyp. tłum.).
— To była próba na odwagę, tak jak pierwsze było próbą charakteru. Dorosłaś do tego, by przejść. — Na odwagę? Ale przecież byłam przerażona! — Taka jest natura odwagi: zrobić to, co trzeba, nie poddając się strachowi. Każda rozsądna osoba boi się od czasu do czasu, ale tylko tchórze pozwalają, by strach nimi rządził. — Nie zdawałam sobie z tego sprawy! — Gdybyś sobie zdawała, zadanie nie miałoby większego sensu — bardzo rozsądnie zauważył potwór. — Ciekawa jestem, co sprawdzać będzie trzecie zadanie — powiedziała Gloha w zamyśleniu. — Rozumienie, oczywiście. — Yena uśmiechnęła się pogardliwie i zapadła w drzemkę. Gloha pomaszerowała przed siebie. Ciężko było jej przyznać, ale jej zdolność rozumienia była już napięta do ostatnich granic wyznaczonych przez jej niewielki, choć uroczy, rozumek. Nie była pewna, czy zdoła wykrzesać w sobie odrobinę więcej zrozumienia i pojąć coś ponad to, co już pojęła. Ale czy miała inne wyjścia, jak brnąć dalej? W przejściu robiło się coraz cieplej. Właściwie było już gorąco. Gloha najchętniej zdjęłaby swoją lśniącą, małą bluzeczkę, ale to mogłoby być gorszące. A już z pewnością nie mogła zdjąć obcisłej, małej spódniczki. Rozwinęła więc nieco skrzydła i zaczęła się nimi delikatnie wachlować, wywołując lekki powiew dla ochłody. To była pewna odmiana po nawałnicy, którą wywołał na zewnątrz Fracto. Upał rósł. Podłoga stawała się tak gorąca, że maleńkie sandały zaczęły dymić. Aby się nie poparzyć, musiała właściwie tańczyć, odrywając szybko nogi od podłoża. Ale i tak wkrótce otaczały ją kłęby dymu. Wtem dostrzegła z boku sali fontannę. Zbliżyła się do niej w podskokach i dotknęła jej magicznego przycisku. Na szczęście trysnęło źródełko chłodnej wody. Przyłożyła do niego spragnione, małe usteczka i piła chciwie. To ją ochłodziło i rozpędziło dym. Co za ulga! Poszła dalej wzdłuż sali. Czuła, że dokuczliwy upał ustał. Choć nie musiała dłużej podskakiwać i chłodzić się skrzydłami, nadal tańczyła i podskakiwała szczęśliwa, że gorącą przygodę ma już za sobą. Sala była tak duża, iż podskakując, dzięki skrzydłom mogła się w powietrzu utrzymywać dłużej niż zwykle. Nie fruwała co prawda, ale taki spacer z długimi skokami bardzo ją bawił. To było więcej niż zwyczajne swawole. Wiedziała, że wkrótce wszystko stanie się bardziej poważne, więc korzystała z okazji, by się trochę zabawić. Hali, którym szła, rozszerzył się w większą komnatę. Na środku znajdowała się mała roślina. Gloha nie dostrzegała szczegółów, ale mogła docenić jej wygląd. Rośliny zawsze ozdabiają wnętrza, szczególnie wtedy, gdy mają ładne kwiaty. Podeszła do rośliny. Coś zabawnego zaczęło się z nią dziać. Miała wrażenie, że zwolniła, choć przecież poruszała się takim samym rytmem jak dotychczas. Po prostu coraz wolniej postępowała. Zdając sobie sprawę, że może wpaść w jakieś tarapaty, przyspieszyła. Lecz choć teraz biegła, posuwała się coraz wolniej. Zauważyła, że jej małe, leniwe kończyny nie poruszały się z prędkością, jakiej sobie życzyła — w myślach biegła, a nogi ruszały się jak mucha w smole. Podskoczyła i zaczęła się wolno unosić w powietrze, by następnie równie wolno opaść. Najwyraźniej coś tu było na opak. Czuła się dobrze, ale nie mogła się poruszać. Jak mogła to wytłumaczyć? Cóż to było, jeśli nie kolejne zadanie? Wreszcie stanęło przed nią, a ona musiała je teraz rozwiązać. Yena powiedziała, że czeka ją test na zrozumienie. Więc będzie musiała zrozumieć. Doznała lekkiego przebłysku kobiecej intuicji. Wypuściła z ręki portmonetkę i pozwoliła jej spaść. Powoli opadała w kierunku podłogi. Wielokrotnie dłużej, niż trwałoby to w normalnej sytuacji. Sięgnęła po nią, lecz ręka wędrowała także znacznie wolniej, niżby sobie życzyła, i
złapanie portmonetki okazało się niezwykle trudne. Poza tym sama ciągle znajdowała się w powietrzu po swoim ostatnim skoku. Po chwili postanowiła pomyśleć. Powoli usiadła na podłogę i spojrzała na roślinę. Teraz ją rozpoznała: to był tymianek. Zioło, które atakuje czas* . To dlatego poruszała się tak wolno — znalazła się w polu oddziaływania rośliny. Musi więc wymyślić jakiś sposób na to, by ją obejść. To było prawdziwe zadanie. Niewiele wiedziała o tymianku poza tym, że im bliżej ktoś do niego podchodził, tym potężniejsze stawało się jego działanie. Więc jeśli działanie tymianku spowolnia ją, powinna się od niego odsunąć. W przeciwnym razie przestanie się w ogóle poruszać. Jednak ku swemu zaskoczeniu zobaczyła, że z komnaty nie ma innego wyjścia poza znajdującym się po przeciwległej stronie — za rośliną. Nie zdoła dojść do wyjścia bez zbliżenia się do rośliny. A to może oznaczać całą wieczność. W tym zadaniu rzeczywiście wiele musiała pojąć. Jak miała ominąć roślinę, nie poświęcając całego życia? No cóż, tak czy owak, pierwszą rzeczą, jaką powinna zrobić, było odsunięcie się od rośliny, aby mogła działać z normalną prędkością. Obawiała się bowiem, że w tej chwili nawet myśli wolniej. W rzeczy samej, chwila ta mogła być dłuższa, niż jej się wydawało. Zawróciła. Stopy stawiały powoli kroki, a ciało płynęło jak popychana prądem rzeki mała rzeczna barka. Ale poruszając się, nabierała szybkości i w końcu powróciła do normalnego świata. Stanęła na końcu komnaty. Wiedziała, że nie ma najmniejszego sensu wracać drogą, którą przyszła, bo nie prowadziła ona do zamku Dobrego Maga. Musiała iść przed siebie, omijając roślinę. Na pewno było jakieś wyjście. Wiara przeprowadziła ją przez dwa pierwsze zadania. I tym razem, podobnie jak wcześniej, było coś, co powinna zrozumieć. Rozejrzała się dookoła. Pod ścianą komnaty zauważyła siedem szklanych naczyń. Każde stało na postumencie swojego kształtu, albo może były to pojemniki dwustronne połączone dnem, tak że wyglądały jak klepsydra. Miała wrażenie, że znajdują się w nich odpowiednio dobrane ziarna. Każde miało także etykietę. Na pierwszym były litery SEK, na kolejnym MIN, dalej GOD, na czwartym DZ, piąte oznaczone zostało symbolem TY, przedostatnie MIE i ostatnie, siódme, literami RO. Cóż mogły oznaczać? Sięgnęła do pierwszego naczynia, by wziąć z niego kilka ziarenek i przyjrzeć się im dokładnie. Ale zawahała się, gdyż nie rozumiała natury ani naczyń, ani ziarenek, a skoro właściwe zrozumienie miało przeprowadzić ją bezpiecznie przez zadanie, to możliwe, że niezrozumienie mogłoby zniweczyć wszystkie jej plany raz na zawsze. Powinna rozszyfrować napisy na etykietkach, zanim podejmie jakieś działania. I znowu przez jej mały, zawile pracujący rozumek przesączyła się pewna myśl. Roślina o „czasowym” znaczeniu, klepsydry… to muszą być ziarenka tymianku służące do odmierzania czasu! SEK — to oczywiście SEKunda, najmniejsza jednostka pomiaru czasu. MIN oznacza MINutę i tak dalej od GODziny przez DZień, TYdzień i MIEsiąc aż po ROk. Ziarenka SEKundy były drobniutkie, podczas gdy inne odpowiednio większe, a ziarna ROku były tak duże, że jedno wypełniało całe naczynie. Ciekawe, co by się stało, gdyby wyjęła największe ziarno? Skoro roślina spowolniała jej działania, ziarno być może przyspieszyłoby je, i rok minąłby w jednej chwili. To nie byłoby najlepsze rozwiązanie. Z kolei ziarno SEKundy nie przedstawiało wielkiej wartości, bo nawet zwykła sekunda mija nazbyt szybko. Które z ziaren będzie najlepsze i jak go użyć? Zdecydowała, że jeśli weźmie kilka ziaren i podejdzie do rośliny, zneutralizują one efekt spowolnienia, pozwolą jej zachować normalną prędkość i zdoła przejść zgodnie z planem. Jezli ziarna zadziałają tak, jak sądziła, że zadziałać powinny. * Thyme (ang.) — tymianek, czyta się „taim”, czyli tak samo jak time (ang.) — czas; nieprzetłumaczalna gra słów — homonimów (przyp. tłum.).
Wróciła do naczynia z SEKundowymi ziarenkami i wzięła jedno do ręki. Komnata rozbłysnęła, a ziarenko zniknęło. Co się stało? Pomyślała chwilę i doszła do wniosku, że błysk był skokiem czasu do przodu o jedną sekundę. Była teraz o jedną sekundę do przodu wobec samej siebie, można by tak powiedzieć. Ponownie spróbowała sztuczki z upadającą portmonetką. Tym razem puściła ją i natychmiast wzięła kilka ziarenek z naczynia. Zauważyła wielokrotny błysk i nagle portmonetka znalazła się na podłodze, o wiele szybciej, niż można się było spodziewać. Gloha była już pewna — dotykając ziarenek czasu, czuła natychmiast ich działanie neutralizujące efekty wywołane przez roślinę. Jednak ciągle nie wiedziała, jak ma ich użyć. Powinna je przenieść do strefy bezpośredniego działania rośliny, nie dotykając wcześniej. Nie mogła sobie też pozwolić na cofanie się po więcej. — Ależ jestem głupia! — wykrzyknęła, gdy, jak błysk żarówki, jej myśli rozświetlił kolejny pomysł. Podniosła całe naczynie z SEKundami, gdyż te były najbardziej przydatne. Mogła w razie konieczności użyć całej ich garści. Doniosła naczynie z SEKundami do miejsca, w którym spowolnianie stało się szczególnie przykre. Tym razem nie było błysku. Zamiast niego Gloha na chwilę przyspieszyła. Ziarenko zneutralizowało jedną sekundę spowolnionego czasu. Działało! Przesunęła się do przodu, wyciągając więcej ziaren. Jej marsz był bardzo szarpany, raz wolny, raz szybki, ale tego można się było spodziewać. Najpierw musiała używać dwóch ziaren naraz, a później nawet trzech. Gdy znalazła się tuż przy tymianku, trzymała już prawie pełną garść SEKund. Bała się, że zużyje wszystkie przed zakończeniem spaceru po komnacie. Ale gdy tylko znalazła się za rośliną, do dalszego poruszania wystarczyło niewiele ziaren, a w końcu dotarła do przeciwległej ściany, mając ciągle kilka SEKund w zapasie. Poczuła olbrzymią ulgę. Odłożyła naczynie z resztą ziaren i poszła przed siebie kolejnym przejściem. Właśnie przebrnęła przez trzecie zadanie! Ale tuż za rogiem natknęła się na duże biurko, blokujące przejście. Siedziała przy nim kobieta pisząca coś na kartce z grubego bloku. Gloha zatrzymała się zaskoczona. — Kim jesteś? Co to za miejsce? — zapytała. — PROZa — odpowiedziała kobieta, wskazując na plakietkę, na której widniała wymieniona nazwa. — Proza? A więc jesteś pisarką. — PROZa! — powtórzyła kobieta. — Punkt Rozliczania Opłat Zawinionych Jestem tu, by sprawdzić, czy zapłaciłaś karę. — Ale przecież w niczym nie zawiniłam — zaprotestowała Gloha z niewinnym wyrazem twarzy. — Paliłaś, piłaś, za dużo podskakiwałaś, moja mała, no i doprowadziłaś do kilku SEKscesów — sprawiedliwie zauważyła kobieta. — Wszystko to są przewinienia podlegające karnej opłacie. — Paliłam? Przecież to moje buty mnie paliły! A jeśli chodzi o picie, to był to jeden jedyny łyk dla ochłody i kiedy się ochłodziłam, byłam taka szczęśliwa, że trochę tańczyłam. Ale nie przypominam sobie, abym kiedykolwiek nawet myślała o… — Przerwała na chwilę. — Jaki był ostatni zarzut? — Sięgnęłaś po wiele SEKund, a następnie użyłaś ich, doprowadzając do różnych ekscesów. Teraz musisz za nie zapłacić. Gloha zrozumiała, że tak łatwo nie wyjdzie z kolejnej opresji. Dla niewiedzy nie było wybaczenia, bez względu na to, czy włożyło się palec w mrowisko, czy zużyło zawartość klepsydry z ziarenkami czasu. — Jak mam zapłacić karę?
Urzędniczka PROZy spojrzała na leżący przed nią formularz i podsumowała: — Cztery przestępstwa. Musisz wykonać cztery zadania. Będziesz musiała ją umyć, wysuszyć, założyć jej skarpetki i zamknąć w skrzyni. — Mycie, suszenie, skarpetki i skrzynia? — Gloha powtórzyła zmieszana. — Nie… — ale ugryzła się w język, zanim powiedziała „rozumiem”. Przecież musiała rozumieć, by rozwiązać zadanie, które, jak pojmowała, nie kończyło się na tymianku. — Czy możesz wyjaśnić, o co chodzi? Urzędniczka dotknęła przycisku na biurku. Część ściany otworzyła się jak drzwi. Gloha ujrzała dziwne, ale raczej sympatyczne stworzenie. Głowę i przednie nogi miało z konia, tył zaś z latającego smoka. A więc był to skrzydlaty stwór, istota, z którą Gloha mogła być spokrewniona, jako że sama też była uskrzydlona. — Oto Glypha. Wyczyść ją i przygotuj do wysyłki drogą morską — powiedziała kobieta i wróciła do pisania. Gloha otworzyła zagrodę Glyphy. Dopiero teraz zauważyła, że biedne stworzenie było całe brudne. Pióra na skrzydłach miała pokryte ziemią, sierść oblepiona była brudem, łuski nie błyszczały, a kopyta okrywała skorupa z błota. Nieszczęsna Glypha naprawdę wymagała troski. Gloha pomogłaby jej z przyjemnością, nawet gdyby nie musiała płacić kary za swoje przewinienia. Obok przegrody stało koryto i wiadro, leżały też szczotki. Gloha nabrała pełne wiadro wody i podeszła do Glyphy. Ta, wystraszona, spłoszyła się, odskakując od goblinki. Hej, spokojnie, Glypho! — odezwała się Gloha łagodnym głosem. — Nie masz powodów, by się mnie bać. Spójrz, ja także jestem skrzydlatym stworzeniem. — Rozłożyła skrzydła i kilka razy zafalowała nimi. Glypha uspokoiła się. Teraz Gloha mogła ją umyć. Po chwili sierść, łuski i kopyta lśniły tak, jak powinny. Następnie rozczesała pióra skrzydeł i wkrótce one też nabrały blasku. Sięgnęła po ręcznik i wytarła do sucha czystą już Glyphę. Nie wiedziała jednak, jak włożyć jej skarpetki. Nie zamierzała skrzywdzić tego miłego stworzenia. Nagle spostrzegła roślinę z dziwnie zwisającymi liśćmi. Wyglądała jak drzewo kocowe, była tylko znacznie mniejsza. Położyła ją przy zwierzęciu. Roślina natychmiast owinęła się wokół nóg i stóp Glyphy. Pnącza zamieniły się w materiał i w jednej chwili, a może półtorej, stały się skarpetkami. Wtopiły się tak, że wyglądały jak ładne, czarne futro dekorujące nogi od kolan w dół. Teraz nadszedł czas na zbudowanie skrzyni. Obok zagrody leżały także deski. Wystarczyłoby ich do zbudowania skrzyni, w której można by zamknąć całe zwierzę. Poszła po pierwszą deskę. Ale gdy chwyciła ją w ręce, przerwała pracę. Czuła, że nie powinna tego robić. Odwróciła się. Glypha spoglądała na nią. Ich wzrok się skrzyżował. Zachowanie Glohy uspokajało zwierzę i czuła, że Glypha jej ufa. Jednak Gloha nie miała zaufania do całej sytuacji. Odłożyła deskę i wróciła do urzędniczki zza biurka. — Dlaczego Glypha ma zostać zapakowana do skrzyni? — zapytała kobietę. Zapytana spojrzała znad formularzy. — Tak jest napisane w dokumentach załadunkowych: „Jedna Glypha w skrzyni”. — To nie jest w porządku. Dlaczego ma być zamknięta w skrzyni, skoro jest oswojona? Dlaczego jej po prostu nie zaprowadzić tam, dokąd zmierza? To okrutne zamykać zwierzę w skrzyni. Urzędniczka sprawdziła dokumenty. — Ma być figurą wyrzeźbioną na luksusowym budynku. Musi być zapakowana do transportu na statku. — Nie rozumiem — powiedziała Gloha, używając słowa, którego trudno było jej tym razem uniknąć. Ale czuła rosnącą w niej złość. Za późno było, by się wycofać. — Dlaczego nie rozumiesz?
— Glypha jest miłym, wrażliwym stworzeniem. Dotychczas była źle traktowana. Nie powinna być tak brudna. Skrzynia będzie kolejnym przejawem złego traktowania. Nigdy nie zrozumiem, dlaczego powinno się tak dziać. — Co nigdy? — zapytała kobieta. — Nie, nigdy! — Ale co nigdy? — ponowiła pytanie kontrolerka. Gloha zawahała się. Wiedziała, że traci właśnie szansę na pokonanie trzeciego zadania i na spotkanie z Dobrym Magiem Humfreyem. Ale polubiła Glyphę i nie mogłaby znieść widoku cierpiącego zwierzęcia. Któż mógł pragnąć spędzić całe życie na jakimś budynku? — Nie, nigdy — powiedziała tonem, który nie był ani miły, ani uprzejmy. — W takim razie musisz dzielić z nią los. Wskocz na nią. — Mam jej dosiąść? Z pewnością jest doskonałym rumakiem. Ale po co mam to robić, jeśli ona nigdzie się nie wybiera? — Gdziekolwiek by jechała albo nie jechała, ty także pojedziesz albo nie pojedziesz. Taka jest reguła. Jestem tu, by dopilnować przestrzegania zasad. Pewna wielce prawdopodobna myśl zagościła w umyśle Glohy. — Pełnisz roczną służbę dla Dobrego Maga! — Oczywiście, takie są zasady. — Jeśli mogę zapytać, jakie miałaś Pytanie? — Zapytałam, jak zostać pisarką. Powiedział, że powinnam bacznie przyglądać się tym, którzy starają sie rozwiązywać swe nie zawinione przez siebie problemy, a wtedy moja proza stanie się ciekawa dla czytelników. Okazało się, że muszę zostać na rok urzędnikiem obłożonym nudnymi formularzami. Ale mogę teraz powiedzieć, że to bardzo pobudziło moją wyobraźnię. Załatwiając sprawy kolejnych petentów, napisałam kilkanaście rozdziałów powieści. — Wobec tego stajesz się pisarką podczas pełnienia służby — zauważyła Gloha. — Tak. Myślę, że napiszę także rozdział o skrzydlatej goblince i jej przyjaźni ze skrzydlatym zwierzęciem. Jak sądzisz, czy moim czytelnikom spodoba się taka opowieść? — Mam nadzieję. Mnie ta historia bardzo zainteresowała. — Dosiadaj Glyphy i ruszaj. — Było jasne, że uprzejmość pisarki, ujawniona w prywatnej rozmowie, nie dotyczy jej obowiązków zawodowych. Gloha nie spierała się. Była zadowolona, że będzie dzielić los z Glypha, skoro nie mogła inaczej pomóc. Wróciła do zagrody i wdrapała się na jej grzbiet, siadając między skrzydłami. — Przepraszam, ale nie mogłam cię uratować — odezwała się do wierzchowca, głaszcząc go po gładkiej szyi pokrytej lśniącą grzywą. — Ale nie mogę również zamknąć cię w skrzyni, cokolwiek miałoby się zdarzyć. Strop zagrody zniknął i pojawiło się otwarte niebo. Glypha rozpostarła olbrzymie skrzydła i uniosła się w powietrze. Zanim Gloha się zorientowała, przez dziurę w suficie wyfrunęły w niebo. — Ale… teraz jesteś wolna! — powidziała Gloha, zachwycona takim obrotem sprawy. Glypha zarżała radośnie. Gloha mogłaby odlecieć, ale wolała zostać z nową przyjaciółką. Ciekawe, dokąd leci? Pod nimi pojawił się nagle zamek. Glypha poszybowała w jego stronę. Na cudownie płaskim dachu leżała sterta siana i tam właśnie Glypha postanowiła wylądować. — Dokąd przyleciałyśmy? — spytała Gloha, ciągle zauroczona wydarzeniami ostatnich sekund. — Oczywiście do zamku Dobrego Maga — odpowiedział jakiś głos. Gloha spostrzegła ładną, młodą kobietę stojącą przy schodach prowadzących na dach. — Ale przecież nie powinnam tu być — zaprotestowała. — Nie wypełniłam wszystkich obowiązków związanych z trzecim zadaniem.
— Och, nie sądzę, by tak było — odpowiedziała kobieta, podchodząc bliżej. — Jestem Wira, synowa Dobrego Maga. Przyszłam, by cię do niego zaprowadzić. — Jestem Gloha — odpowiedziała goblinka tonem wskazującym, że nie jest w najlepszym humorze. — Powiedziałam tej urzędniczce, że nie zrozumiałam, a to było przecież zadanie na zrozumienie, więc odparła, że muszę podzielić los Glyphy i… — przerwała, dostrzegając jeszcze coś dziwnego. Wira głaskała Glyphę, a ta odwzajemniała się, trącając ją lekko nosem. Nie było wątpliwości, że obie się doskonale znają. Wira podała jej kostkę cukru, którą Glypha z ochotą zjadła. Później Wira jeszcze raz pogłaskała zwierzę i cofnęła się. — Chodźmy — zwróciła się do coraz bardziej zdziwionej Glohy. — W tym zadaniu na zrozumienie nie chodziło o rozwiązanie zagadki, prawda? — zapytała Gloha. — Chodziło o przyzwoite zachowanie się. Dziewczyna uśmiechnęła się. — Masz rację. Teraz, gdy już zrozumiała, dołączyła do Wiry i razem zeszły schodami. A zadowolona z siebie Glypha zaczęła skubać siano.
2. DRUGI SYN Wnętrze zamku sprawiało miłe wrażenie. Biorąc też pod uwagę grubość murów, było zaskakująco jasne. Prawdopodobnie można to wytłumaczyć magią, gdyż Dobry Mag, jako Mag Informacji, wiedział, w jaki sposób uczynić swoją rezydencję przytulną. Wira przyprowadziła Glohę do kuchni. Przy stole, odwrócona tyłem do dziewcząt, siedziała jakaś kobieta. — Mamo, jeśli jeszcze tego nie zrobiłaś, proszę, zakryj twarz welonem. — Wszystko w porządku, kochanie. Słyszałam wasze kroki — odpowiedziała kobieta. Odwróciła się, a jej twarz zasłaniał gruby woal. Małe węże okalały przysłonięte oblicze zamiast włosów. Dawało to całkiem atrakcyjny dla oka efekt. — Oto Gorgona — przedstawiła kobietę Wira i zaraz odezwała się do kobiety: — A to jest Gloha, która właśnie przebrnęła przez zadania. Przyszła zobaczyć się z ojcem. Gloha ponownie poczuła się zaskoczona. Słyszała oczywiście o Gor — gonie, ale nie spodziewała się jej spotkać. Przelotne spojrzenie kobiety potrafiło zamienić człowieka w skałę. Dlatego właśnie nosiła welon. Była piątą, choć zapewne nie do końca ostatnią, żoną Maga Humfreya. Jego małżeńskie węzły były zresztą bardziej pogmatwane, niż mogło się wydawać. Glohę zastanawiało także dość osobliwe zachowanie Wiry. Nagle przypomniała sobie, że dziewczyna była niewidoma. Poruszała się po zamku z taką pewnością, jakiej Gloha nigdy przedtem u nikogo nie widziała. Tak więc Wira jako jedyna wśród ludzi nie czuła strachu przed spojrzeniem Gorgony, zresztą prawdę mówiąc, bardziej od spojrzenia groźna była twarz kobiety. To przede wszystkim jej widok paraliżował na wieki. Na szczęście dla Glohy, Wira przypomniała Gorgonie o woalu. — Jakże mi miło spotkać się z tobą, moja droga — Gorgona przywitała się uprzejmie z gościem. — Dobry Mag jest gotów przyjąć cię teraz. — Zaraz po tym stwierdzeniu powróciła do swoich zajęć i zaczęła się znowu wpatrywać w duży kawał sera — rzecz jasna gorgonzoli. Wzrokiem potrafiła go ściąć do idealnego stanu. Gloha słyszała, że tak przyrządzony ser był jedną z jej specjalności kulinarnych, a to dlatego, że jedyne, co musiała zrobić, to dostatecznie długo wpatrywać się w niego. Gloha pomyślała, że najwidoczniej ser miał wzrok, choćby słaby, gdyż inaczej spojrzenie Gorgony nie podziałałoby. Trudno było powiedzieć, co przedmioty potrafiły robić. Wiedziała na przykład, że gdy w pobliżu znajdował się król Dor, nieożywione przedmioty stawały się bardzo wrażliwe. Gdyby dziewczyna przechodziła nad takim, powiedzmy, kamieniem, ten mógłby zwrócić uwagę na jej nogi, a może nawet zerknąć na kolor jej majtek, wielce ją tym zawstydzając. Może więc domysły, że ser widział, miały jakiś sens. Wira poprowadziła goblinkę do kolejnych kręconych schodów. Panował tak głęboki mrok, że Gloha nie widziała stopni i zaczęła się bać, że za chwilę upadnie. — Och, przepraszam — Wira odezwała się ze skruchą, wyczuwając zapewne nastrój towarzyszki. — Zapomniałam, że ty nic nie ‘ widzisz w ciemnościach. — Wykonała ruch ręką, a ściany rozjaśniły się, ukazując schody. — Dziękuję. W osadach zamieszkanych przez harpie nie używamy schodów — wyjaśniła Gloha. — Przypuszczam, że latanie jest bardzo zabawne. Oczywiście nigdy nie potrafiłam tego robić, nawet gdy byłam młoda — wyznała Wira. — Kiedy byłaś młoda? — Wira była co prawda dwa razy większa od Glohy, jak na człowieka przystało, ale nie wyglądała na starszą niż harpia. — Chciałam powiedzieć, kiedy byłam dzieckiem. Z formalnego punktu widzenia mam czterdzieści jeden lat, ale dopiero dziewiętnaście lat temu zostałam obudzona i Dobry Mag użył eliksiru, by odmłodzić mnie tak, bym miała tyle lat, na ile się czułam. Tak więc myślę ciągle o
sobie jak o dziewiętnastolatce, i tyle rzeczywiście mam, jednak moja młodość minęła dawno temu. — Spałaś przez dwadzieścia dwa lata? — Jedna niespodzianka goniła następną. — Tak. Moja rodzina nie mogła sobie pozwolić na mnie, gdyż byłam mało użyteczna, więc uśpili mnie w wieku szesnastu lat. W Królestwie Snów poznałam Hugona, który także miał szesnaście lat. Przez dziesięć lat mieszkaliśmy razem w świecie snów. Po tym czasie obudziliśmy się, gdyż Mag Humfrey wrócił do zamku po załatwieniu swoich spraw. Przywrócił nam utraconą młodość i od trzech lat żyjemy tu. Dobry Mag woli utrzymywać swój wiek w okolicach setki, choć naprawdę ma sto sześćdziesiąt lat. Tyle samo ma jego częściowo poślubiona żona, MareAnn. — Czy ona także ma teraz tylko sto lat? — zapytała Gloha. Wira roześmiała się. — Och, nie. Woli być nieco młodsza. Uważa, że skoro straciła swą niewinność, to może zostać w takim wieku, który pozwala na różne rozrywki. To znaczy, że starsze kobiety nie są tak atrakcyjne jak starsi mężczyźni i nie mogą sobie pozwolić na to, aby wyglądać na podniszczone czy nieświeże. Nie chce zdradzić, ile ma teraz lat. — Życie tutaj wydaje się nieco skomplikowane — zauważyła Gloha, nie mając żadnej pewności, czy zdołałaby przez te wszystkie lata zachować się uczciwie, nawet gdyby część z nich miała jej być zapomniana. — Och, nie masz racji. Życie jest tutaj uroczo proste — zaprzeczyła Wira. — Jedynie przeszłość jest skomplikowana, ale gdy zapomnisz o niej, przestaniesz mieć problemy. Zabrzmiało to jak dobra rada. Dotarły wreszcie do małej komnaty ukrytej gdzieś głęboko we wnętrzu zamku. Wypełniona była po brzegi książkami, rękopisami i małymi, zakorkowanymi buteleczkami. Pośrodku stał mały mężczyzna przypominający gnoma, więc niewiele większy od Glohy. — Dobry Magu, przyprowadziłam Glohę. Chciałaby zadać Pytanie. Gnom podniósł wzrok znad książki z takim wysiłkiem, że Gloha mogłaby przysiąc, iż słyszała ciężkie stęknięcie. — Zobacz się z moim drugim synem — burknął starzec i z wyraźną ulgą ponownie zatopił wzrok w książce. — Ale jeszcze nawet nie zadałam Pytania! — zaprotestowała Gloha. Wira trąciła ją jednak łokciem i dodała: — Lepiej się z nim nie spierać, bo i tak nie zwróci uwagi. — Przeszłam całą drogę, rozwiązałam wszystkie zadania i chcę otrzymać to, po co przyszłam. — Proszę, nie naprzykrzaj się Humfreyowi. — Wira pokazała drogę z taką stanowczością, że Gloha musiała wyjść. — Jest i tak dość zrzędliwy. Gdy tylko znalazły się w bezpiecznej od Maga odległości, Gloha wyraziła swój protest w bardziej bezpośredni sposób. — Uważam, że to nie w porządku kazać mi przejść przez zadania, wpuścić do zamku, a potem nie pozwolić zadać Pytania. Co się z nim dzieje? — Dobry Mag ma zawsze wystarczająco poważne powody, by postępować tak, jak postępuje. Nie zawsze potrafimy go zrozumieć. Gdy dwa lata temu przyszły z Pytaniami syrenka Mela, ogrzyca Okra i Ida, wysłuchał ich i odmówił Odpowiedzi. Mela była tak oburzona, że zagroziła pokazaniem majtek, aby wprawić go w prawdziwe zakłopotanie. Ale później zrozumiały, że ich Odpowiedzi byłyby znacznie mniej satysfakcjonujące, gdyby udzielił ich wtedy. Okazało się bowiem, że były rzeczy, które powinny zrobić przed uzyskaniem Odpowiedzi. — Nie rozumiem.
— No na przykład Mela chciała się dowiedzieć, jak znaleźć dobrego męża. Kazał jej zapytać o to Nada z Naga. Zupełnie tego nie rozumiała, ale kiedy zapytała Nadę, ta odesłała ją do swojego brata Naldo. Był zapewne najlepszą partią w Xanth i Mela wyszła właśnie za niego. Stało się tak dlatego, że zobaczył jej majtki i został nimi zauroczony, co nie stałoby się nigdy, gdyby nie pewne niespodziewane komplikacje. — A więc mogła go stracić, gdyby Dobry Mag kazał jej upolować właśnie jego — zauważyła Gloha. — Teraz rozumiem. Być może mój przypadek jest podobny, gdyż ja także szukam męża dla siebie. Jednak obawiam się, że tym razem sprawa jest trudniejsza. Zdaje się, że nie ma męskiej hybrydy harpii i goblina. I z pewnością drugi syn Maga także nią nie jest! — Przerwała na chwilę, cierpiąc z powodu smutnych myśli, jakie ją naszły. — Wydawało mi się, że ma tylko jednego syna, Hugona, którego poślubiłaś. Czyż nie? Wira wyglądała na zaskoczoną. — Nigdy bym tego nie przypuszczała! Jestem pewna, że nie ma więcej dzieci. Któraś z żon na pewno wspomniałaby o tym. — Nagle uśmiechnęła się. — Ale on ma pięć i pół żony i możliwe, że któraś z nich miała dzieci, zanim trafiła do Piekła. Hugo nie musi być pierwszym dzieckiem. — A jeśli jest drugim? — Wtedy zapytasz jego. Zaraz go znajdę. — Naprawdę? — Oczywiście. — Wira na chwilę ucichła, a potem wyszeptała: — Hugo, kochanie. Po chwili usłyszały jakiś hałas na schodach. Zaraz też pojawił się rozczochrany młody mężczyzna ludzkiego rodzaju. — Wołałaś mnie, kochanie? — Czyż miłość nie jest cudowna? — Wira zwróciła się do Glohy. Jestem taka szczęśliwa, że go spotkałam. — Do męża zaś powiedziała: — Ojciec kazał, by Glona spotkała się z jego drugim synem. Czy miał na myśli ciebie? — Nie sądzę — odparł niepewnie Hugo. — Zdaje się, że ojciec miał przede mną kilkoro dzieci, więc jestem raczej trzeci, a może nawet czwarty. Ale nie wiem tego na pewno. — A może wiesz, gdzie mogę znaleźć dobrego męża? — zapytała Glona. — Najchętniej latającego goblina w moim wieku. Hugo pokręcił głową. — Wydaje mi się, że poza tobą nie ma latających goblinów. Zanim twoi rodzice się połączyli, gobliny i harpie prowadziły wojnę od dawna. Nie sądzę więc, by któreś z nich… no wiesz. — Musiał przerwać, bo poczuł, że się rumieni. — Jest taki słodki — zamruczała Wira. — Czasami zastanawiam się, czy on już rzeczywiście wstąpił do KSD. — Mrugnęła, by dać do zrozumienia, że nie mówi tego całkiem poważnie. — Mój drogi, a może orientujesz się, kto mógłby znać wszystkie dzieci Humfreya? — Może Lacuna. Spisała kiedyś całe jego życie. — Tak, to dobry pomysł — zgodziła się Wira, wywołując na twarzy męża uśmiech zadowolenia. Gloha musiała się zgodzić: miłość była cudowna. Gdyby tylko zdołała znaleźć ją i dla siebie. Tymczasem zeszli na dół, by zapytać Gorgonę. Mogła przecież coś wiedzieć. — Myślę, że to sprawy jego poprzednich żon. Wszystkie przybędą tutaj w swoim czasie. — Zamyśliła się przez chwilę i znad talerza z serem, na którym za długo zatrzymała nie osłonięte spojrzenie, uniosła się smużka dymu. — Wydaje mi się, że Dana mogła mieć syna. — Kto? — zapytał Hugo. — Demonica Dana. Jego pierwsza żona. — Nie sądzę, bym mogła czekać pięć miesięcy na wszystkie żony Maga Humfreya. Przecież bez przerwy się starzeję i moja krótka młodość ulatuje bezpowrotnie.
Gorgona roześmiała się. — Uwierz mi, moja droga, że twoja młodość będzie trwać wystarczająco długo, jeśli tylko zachowasz odpowiednią figurę. — Naprawdę tak sądzisz? — zapytała z nadzieją Gloha. — Bez wątpienia. Możesz zachować młodość przez wiele lat, pod warunkiem, że ukryjesz przed mężczyznami tak bardzo przygnębiające kolejne urodziny. Wszystkie mądre kobiety to wiedzą. — Ukryj też swoją inteligencję — dodała Wira. — Nigdy nie słyszałam o tych sprawach — odpowiedziała Gloha, na której rady starszych koleżanek zrobiły duże wrażenie. — Co dodaje ci wiele uroku, kochanie. — Może powinnaś wrócić do domu, a ja wypytam żony, gdy się zjawią — zasugerowała Wira. — Kiedy tylko się dowiemy, kto jest jego drugim synem, wyślemy ci wiadomość. — Dziękuję — odparła Gloha. Zdała sobie sprawę, że to będzie najlepsza droga do celu jej poszukiwań. Na pożegnanie Glohy, aby wzmocniła się przed lotem powrotnym, Gorgona zaprosiła wszystkich na ciasteczka i ptasie mleczko. Wydawało się jednak, że Gorgona nie czuje się najlepiej. Poskręcane wężowe loki ciężko dyszały. W zamku było bardzo ciepło, więc pod grubym welonem Gorgonę dręczył prawdziwy upał. — Czy mogę o coś zapytać? — z wahaniem odezwała się Gloha. — O co tylko chcesz — odpowiedziała uprzejmie Gorgona, unosząc brwi. — Nie jesteśmy tak wrażliwi na punkcie pytań jak Humfrey. — Dlaczego nie weźmiesz od Dobrego Maga trochę zanikającego kremu, by uczynić twarz niewidzialną… — Zrobiłam tak kiedyś. Ale chodzenie bez twarzy było krępujące, więc i tak musiałam wkładać welon. — …i następnie przykryć ją wyobrażeniem własnej twarzy? — dokończyła Gloha. — Dzięki temu wyglądałabyś tak, jak wyglądasz w rzeczywistości, z wężami itd., ale nikogo nie zamieniłabyś w kamień. Gorgona zamilkła tak zaskoczona, że nawet welon zafalował. — To mogłoby działać, gdy jestem po tej stronie królestwa Xanth — odezwała się w końcu. — A kiedy wrócę do Królestwa Snów, gdzie pracuję jako aktorka w horrorach, mogę zastosować zaklęcie unieważnienia. Dziękuję ci, kochanie. Zaraz pójdę do Humfreya w tej sprawie. — Wstała i skierowała się w stronę schodów. — Dzisiaj jest w zrzędliwym nastroju — rzuciła Wira ostrzegawczo za oddalającą się Gorgoną. — Nie ośmieli się zrzędzić w mojej obecności — odparła żona Maga. — Najpierw będzie musiał dostarczyć mi te zaklęcia. Wira zachichotała, a Gloha zaraz jej zawtórowała. Jeśli istniała jakaś osoba, której Dobry Mag nie zdołał onieśmielić czy zastraszyć, to była nią właśnie Gorgona, i to nie dlatego, że była jego żoną. Skończyły posiłek. Wira otworzyła okno i Gloha, rzuciwszy krótkie „adieu”, rozwinęła skrzydła i odleciała. — Odwiedź nas znowu! — zawołała Wira. — Jeśli nie będziesz miała Pytań, nie będzie żadnych zadań. — Może przylecę! — krzyknęła Gloha. Miło było pogawędzić z młodą kobietą w jej wieku. Wzbiła się wysoko, wysoko w niebo i poleciała do domu. Jak to dobrze móc znowu latać! Ale już po chwili zmieniła plany. To jest przecież jeden z przywilejów bycia kobietą. Przez pewien czas mieszkała w osadzie harpii, nadeszła więc pora, by odwiedzić krewnych goblinów,
a szczególnie mamę, goblinkę Glory. Zmieniła kierunek lotu i skierowała się w stronę Rozpadliny, gdzie mieszkały gobliny. Wkrótce doleciała na miejsce. W samą porę, gdyż dzień był już bardzo zmęczony i słońce ostatkiem sił utrzymywało się na niebie. W każdej chwili mogło schować się za drzewa na zachodzie, by zanurzyć się w oceanie, pogrążając Xanth w ciemnościach. Poszybowała nad mroczną, głęboką Rozpadliną i wylądowała w wiosce położonej na jej krawędzi. Gobliny nie obawiały się, że spadną w jej otchłań. Nawet jeśli któryś by wpadł, to i tak pozostawało jeszcze mnóstwo innych, które nie wpadły. Po chwili Gloha wypatrzyła swoją mamę. Pomimo sędziwego wieku trzydziestu siedmiu lat, ciągle była jedną z najładniejszych goblinek. Opowiedziała matce, jak doszło do spotkania z Dobrym Magiem i jak ten udzielił jej Odpowiedzi, nie wysłuchując nawet Pytania. — Dobry Mag zawsze wie, co robi — pocieszyła ją Glory. — Pamiętam, jak twoja ciotka Goldy spotkała ogra, który odbywał służbę za Odpowiedź. To była śmieszna historia. Ogr był tak głupi, że zapomniał Pytania, zanim dostał się do zamku, ale i tak odbył roczną służbę. Jego zadaniem było chronić półnimfę Tandy, ale w czasie pracy zakochał się w niej i pobrali się. Taka była właśnie Odpowiedź Dobrego Maga na nie zadane Pytanie. W ten sposób Goldy otrzymała magiczną różdżkę i znalazła męża dla siebie, wszystko dzięki jej związkom z ogrami. — I została mamą kuzynki Godivy — dodała Gloha, która słyszała już tę opowieść. — I babcią goblinki Gwenny, która choć trzy lata młodsza ode mnie, miała przygód w bród i stała się pierwszą kobietą — przywódczynią goblinów, a ja nie wyszłam jeszcze nawet za mąż! — dokończyła ze łzami w oczach. — No cóż, ty jesteś wyjątkowa — przypomniała jej mama. — Tak, jedyna w swoim rodzaju! Jak będę w stanie znaleźć odpowiedniego partnera? — Może odpowiedź zna drugi syn Humfreya. — A może nie?! I może stracę następne pięć miesięcy, szukając odpowiedzi na pytanie, kto jest tym drugim synem. A wówczas będę już miała d… dwadzieścia lat! — Ciągle czuła pewne małe wątpliwości co do skuteczności przedłużania młodości przez ukrywanie i nieobchodzenie urodzin. Być może jednak to działa? Miała wrażenie, że jest w pułapce. Glory zorientowała się, że sytuacja jest naprawdę poważna. — Może ciocia Goldy będzie miała jakąś radę. Dlaczego jej nie zapytasz? — Dziękuję. Zrobię to. — Gloha rozwinęła skrzydła. — Nie musisz lecieć od razu. Nie chcesz poczekać i zobaczyć się z dziadkiem Gorbage? — Nie, jeśli mogę tego uniknąć. Glory skinęła ze zrozumieniem. Gobliny rodzaju męskiego nie należały do najsympatyczniejszych stworzeń. Jednakże miała bardziej poważny powód, by zatrzymać córkę. — Jesteś pewna, że chcesz latać po nocy? Inne latające stwory mogą cię nie rozpoznać. Gloha zwinęła skrzydła. — Może jednak zostanę na noc — zadecydowała. — Dobrze czasami pobyć z rodziną dłużej. — Jak to miło z twojej strony, kochanie. — Matki mają specjalny talent do stawiania na swoim. Ale wczesnym rankiem, zanim dziadek zdążył otworzyć oczy, Gloha zmiotła z talerza śniadanie i pożegnała się z matką, roniąc łzę. Mimo wszystko należało zachować formy. Gloha poleciała w stronę Góry Goblinów, gdzie mieszkała ciotka Goldy. Miło było mieć powód do odwiedzin w tych stronach, odkąd najbliższa kuzynka została szefową goblinów. Ach, żeby tak i inne plemiona goblinów mogły być rządzone przez kobiety! Wtedy całe królestwo goblinów stałoby się o wiele przyjemniejsze. Ale jeszcze długo przyjdzie czekać na ten moment, jeżeli w ogóle nadejdzie.
Słońce zdążyło się już wysuszyć po nocnej kąpieli i odzyskało siły na tyle, że wspięło się na wschodnią stronę nieba. Gloha nigdy nie wiedziała, jak to się dzieje, że słońce zawsze zdoła odnaleźć drogę na wschodzie po tym, jak znika w wodzie na zachodzie, ale przyjmowała, że musi kryć się w tym jakaś magia, skoro droga słońca była niemal niezmienna. Chmury, które w nocy były tak wilgotne, że kapały deszczem, teraz wyschły, zamieniając się znowu w białe, puszyste obłoki. Na szczęście nigdzie w pobliżu nie było widać Fracto. W drodze do Góry Goblinów minęła krainę much, smoków i elfów. Wreszcie zobaczyła ją na horyzoncie. Ale wkrótce nabrała podejrzeń, że zabłądziła. Czy to na pewno tu? Nie była w tych stronach od wielu miesięcy, a to, co widziała teraz w dole, bardzo ją zdziwiło. — Dziwne ogry — mruknęła pod nosem. Zamiast czegoś na kształt gigantycznego mrowiska obsypanego wrzodami, zobaczyła pięknie utkaną sieć ogrodów kwiatowych. To nie mogło być to miejsce! Nagle przypomniała sobie. Przecież to nie mężczyźni rządzą Górą Goblinów. Kobiety są u władzy, więc ogrody nie powinny nikogo dziwić. Upewniona poszybowała w dół. Gdy się zbliżyła, zobaczyła więcej szczegółów. Kwiaty tworzyły wielobarwny napis P O K Ó J . To była robota Gwenny. Wylądowała przed ładnie wyczyszczoną bramą. Stał przy niej strażnik, ubrany w czysty mundur. Gdy się zbliżyła, zerwał się na równe nogi. — Serdeczne pozdrowienia, lady Gloha — przywitał gościa bardzo uprzejmie. — Kogo życzyłabyś sobie odwiedzić? Gloha aż oniemiała. Co się stało temu goblinowi? Powinien przywitać ją zniewagą albo groźbą, albo przynajmniej jakąś seksualną aluzją. To było normalne zachowanie goblinów — samców. Tego się po nich spodziewano. Nie ufała nowej sytuacji. Wtem goblin ukradkiem szepnął: — Nie bądź taka zdziwiona, ptaszyno. To nie mój pomysł. I tak zajrzałem pod twoją seksowną minispódniczkę, kiedy lądowałaś. Gloha uśmiechnęła się, poprawiając zadartą spódniczkę. A więc to była tylko fasada, za którą toczyło się normalne życie. Natura goblinów była niezmienna. — Chciałam się widzieć z Goldy. W porządku. — Odwrócił się do tuby i zakomunikował: — Gloha chce rozmawiać z Goldy, natychmiast. — Znowu zwrócił się w stronę Glohy: — Ruszajcie przed siebie, moje słodkie udka. Gloha skinęła głową, doceniając komplement. Weszła do tunelu. Szybko znalazła mieszkanie ciotki Goldy i zapukała do drzwi. Otworzyły się. Stała za nimi goblinka, starsza nawet od Glory, miała bowiem dziesięć lat więcej. Ale nie wyglądała na tyle. Prawdopodobnie dlatego, że jej pozycja bardzo się ostatnio poprawiła. Zresztą dotyczyło to wszystkich kobiet. — Jakże miło cię widzieć, moja droga! — powitała Glohę, całując ją w policzek. — Wejdź, proszę. Mieszkanie było ładnie urządzone. Dookoła stały kwiaty, a na ścianach wisiały obrazy. Gloha usiadła skromnie na poduszce, dając odpoczynek swym udkom, to jest… nóżkom i bardziej jeszcze zmęczonym skrzydłom. — Byłam u Dobrego Maga, aby zapytać o męża dla siebie, a on kazał mi porozmawiać ze swoim drugim synem. Ale nie wiem, kto nim jest. Mama pomyślała, że może ty wiesz. Ciotka Goldy zamyśliła się. — Pamiętam, kiedy podróżowałam z ogrem, jego dziewczyna… ta Tandy, coś z nią było. Nigdy tego do końca nie rozgryzłam. Ale może zrobił to ogr. Może powinnaś jego zapytać. — Zapytać ogra? Przecież wiesz, że ogry i gobliny nie żyją ze sobą w wielkiej zgodzie. — W twoim przypadku jest nieco inaczej. Jesteś w połowie człowiekiem. On jest przyzwoitym stworzeniem i nie do tego stopnia ohydnym i głupim, jak być powinien. Zrozumiał nawet, jak działa magiczna różdżka, i oddał mija, dzięki czemu mogłam pokonać
szefa goblinów. Umie postępować w takich sprawach. Porozmawiaj z nim, a możliwe, że pomoże ci znaleźć drugiego syna Humfreya. Gloha próbowała pozbierać myśli. — To przecież bardzo daleka wyprawa. Czy jesteś pewna, że nie pomieszałaś czegoś? W twoim wieku… — Wcale nie jestem pewna — przyznała się z czarującym uśmiechem. — Może powinnaś zapytać kogoś innego. — Ale jednak wydawała się w dziwny sposób budzić zaufanie. Bez wątpienia coś wiedziała albo podejrzewała. Nie chciała jednak powiedzieć dokładnie, co miała na myśli, tak jakby bała się wygłupić do reszty. Sama będzie mogła spotkać się z ogrem i sprawdzić, o co chodzi. Wtedy, być może, odnajdzie też Lacunę i zapyta ją. — Jak się nazywa ten ogr? — Smash. Jest ojcem Eska, tak sądzę. — Ach, Esk. Znam go. Ogr Esk. Poślubił Miedzianą Brię i mają troje dzieci. — Naprawdę? Słyszałam tylko o jednym. — Zdaje się, że bocian przyniósł im jeszcze parkę, bliźnięta. — Nadzwyczajnie. Ostatnio mamy prawdziwy wysyp bliźniaków. Może bociany coś kombinują? — A może tkwi w tym jakaś tajemnica — zaśmiała się Gloha i dodała: — tajemnica Konspiracyjnego Stowarzyszenia Dorosłych. — Tak, to musi być to — ciotka zgodziła się z nią. Przed odlotem Gloha poszła zobaczyć się ze swoją bliską krewną, Gwenny. Co prawda piastowała teraz stanowisko szefowej goblinów mieszkających na Górze, ale Glona miała nadzieję, że znajdzie dla niej jedną chwilkę. Gwenny miała właśnie spotkanie, a dokładniej prowadziła negocjacje z przedstawicielami Naga, ale jej towarzysz, centaur Che, wyszedł z posiedzenia, by porozmawiać z gościem. On także był stworzeniem skrzydlatym i dlatego przyjaźnił się z Glohą. Uściskali się na przywitanie. Choć miał tylko osiem lat, wyraźnie przewyższał dziewczynę, gdyż pochodził z gatunku o większych rozmiarach. Był także, zgodnie z naturą centaurów, bardziej inteligentny. Powiem Gwenny, że byłaś. Wiem, że chętnie zobaczyłaby się z tobą, ale układ jest tak ważny, że nie może przerwać rozmów. Gobliny i Naga byli dla siebie wrogami od dawna, a teraz jest szansa, by zostali przyjaciółmi lub przynajmniej sprzymierzeńcami. Najważniejsze są szczegóły, a książę Naldo Naga choć uczestniczy w rozmowach, najchętniej przerwałby je, żeby zabawiać się w wodzie ze swoją hożą żoną, syreną Melą, więc orientujesz się, jak ważne jest prowadzenie rozmów bez przerw. — Tak, oczywiście. — Znowu to samo; małżeństwo może dostarczyć tyle radości. Mela miała córkę dwa lata starszą od Glohy, a jednak bez trudności znalazła jej męża. — Ale cieszę się również ze spotkania z tobą. — Wiem, że szukasz drugiego syna Dobrego Maga. — Tak, ale nie wiem nawet, kim jest. A może ty wiesz? Niestety. Jestem pewien, że Muza Historii będzie wiedziała. — Nie chcę ryzykować wyprawy na Parnas, by zobaczyć się z nią. Ciotka Goldy podejrzewa, że ogr Smash mógłby coś wiedzieć. Che zastanowił się. — To możliwe. W najgorszym razie, nie będzie nic wiedział i wtedy możesz zapytać Muzę. Gloha podziękowała za radę i udała się w swoją drogę. Każdy radził zapytać kogoś innego. Kto wie, może któraś z tych osób znała odpowiedź. Jednak gdyby znalazła drugiego syna Maga, ciągle mogła być jeszcze daleko od celu, ponieważ Dobry Mag nie powiedział, że jego syn zna odpowiedź. Kto wie, jakie ją jeszcze problemy czekają. Czuła złość ze względu na takie lekceważące potraktowanie przez Dobrego Maga. Kogo obchodziło to, że Odpowiedzi
udzielone wszystkim innym po pewnym czasie okazywały się dobre? Ona nie otrzymała nawet takiej Odpowiedzi, jedynie jakąś głupią radę. Wyszła na powierzchnię Góry i odleciała, zanim strażnik goblinów zdołał ją uraczyć kolejnym błyskotliwym komplementem. Jednak nie potrafiła powstrzymać go przed ponownym zajrzeniem pod jej spódniczkę, gdy wzlatywała. Jak tylko znajdzie się w domu, będzie musiała zmienić ubranie. Ale postanowiła najpierw zobaczyć się z ogrem, ponieważ mieszkał w dżungli niedaleko od osiedla harpii. Skierowała się na południe, ponownie przelatując nad Rozpadliną. Gdy zobaczyła ciemną chmurę, natychmiast zniżyła lot, by nie zostać przez nią dostrzeżoną. To przecież mógł być Fracto. Wreszcie ujrzała dom ogra zrobiony ze skręconego drzewa żelazowego i wylądowała. Na progu przywitała ją staruszka w wieku około pięćdziesięciu lat. To była Tandy, żona ogra. — Nie, Smasha nie ma w domu. Poszedł po kamienie, z których wyciska sok na skalną zupę — poinformowała gościa. — Wiesz, jest w połowie ogrem i często lubi zachowywać się zgodnie z naturą ogrów. Na przykład łatwo zauważyć, że wszystkie małe smoki opuściły ten obszar. Ale może ja będę mogła poradzić coś w twojej sprawie? — Szukam drugiego syna Dobrego Maga. Czy wiesz, kto nim jest? — Nie, ale wiem, kto może o nim wiedzieć. Mój ojciec Crombie. Ma talent odszukiwania wszystkiego. Gloha rozważyła propozycję. — To może przynieść rozwiązanie. Ale czy twój ojciec nie jest za stary? Pytam, bo widzę, że ty już masz swoje lata. Tandy uśmiechnęła się w sposób, który dziwnie przypominał ciotkę Goldy, osobę z tego samego pokolenia. — Nadzwyczajnie stary. Jeśli się nie mylę, to ostatnio obchodził swoje dziewięćdziesiąte pierwsze urodziny. Ale kiedyś był jedną z głównych postaci w Xanth, a starzy bohaterowie nigdy nie umierają, oni jedynie odchodzą. Powinnyśmy z nim porozmawiać, zanim odejdzie za daleko. — To brzmi rozsądnie — zgodziła się Gloha. — Czy wiesz, gdzie mogę go znaleźć? — O tak. Żyje w głębi, pod ziemią, z moją matką, nimfą Jewel. — Ona także musi być przeraźliwie stara. — I tak, i nie. Nimfy nie mają wieku. Pozostają młode i pełne seksapilu na zawsze lub do czasu, kiedy zmieniają się w istoty śmiertelne. Jewel stała się śmiertelna, gdy poślubiła Crombiego i posłała po bociana, aby mnie przyniósł. Jeśli policzymy, to skoro wtedy miała lat dwadzieścia, teraz ma około siedemdziesiątki. Sądzę, że zadanie będzie do wykonania. — Mam nadzieję — odparła Gloha, nie ukrywając wątpliwości. — Lecz nie jestem pewna, czy zdołam odnaleźć do nich drogę. — Niestety, jestem tylko w połowie nimfą i to niemłodą. Ale mam dość energii, by pokazać ci drogę do domu ojca. — Och, to cudownie! zawołała szczerze uradowana Gloha i zaklaskała w maleńkie dłonie. — Najpierw udamy się nad Jezioro Ogrów i Pszczół Wodnych — powiedziała Tandy i zaczęła coś pisać na kartce. — Tam jest wejście do świata podziemi. Na szczęście to niezbyt daleko od naszego domu. Nie potrafię latać, więc trochę potrwa, zanim się dostaniemy na miejsce, ale w końcu osiągniemy cel. Glona miała nadzieję, że t r oc h ę nie potrwa za długo. Chciała dotrzeć tam przed upływem pięciu miesięcy, które zabierze sprawdzenie pięciu żon Humfreya. Ale, rzecz jasna, nie powiedziała tego, by nie zdenerwować Tandy, co mogłoby uczynić ją jeszcze wolniejszą.
Tandy przypięła kartkę do krzesła. Teraz Gloha mogła ją przeczytać. „SMASH, poszłam z wizytą. Wkrótce wracam — TANDY”. Teraz Tandy wyszła do ogrodu i wykopała jakąś roślinę. — Pożywienie na drogę? — zapytała Gloha. — Nie, to korzeń lżejszenia. Powoduje, że nogom lżej jest nieść moje stare ciało. W młodości dosiadałam nocnej mary, ale to już poza mną. — Tandy schowała korzeń do kieszeni i od razu zrobiło jej się lżej. — Sądziłam, że nie hodujesz w swoim warzywniaku waży–w. — Ależ tak, hoduję. Smash używa ich wtedy, gdy myśli zbyt lekko ulatują mu z głowy. Po zażyciu waży–wa myśli nabierają wagi i długo go nie opuszczają. Wyruszyły przez dżunglę. Początkowo Gloha bardzo uważała, aby nie natknęły się na lądowe potwory, które mogłyby mieć ochotę na obie podróżniczki, ale uspokoiła się, gdy zobaczyła na koszulce Tandy napis „ŻONA OGRA”. To zapewne ochroni je przed większością stworzeń. Któż bowiem zaryzykowałby rozgniewać ogra? Lżej–szeń naprawdę działał. Tandy bez trudu dotrzymywała kroku lecącej nisko nad ziemią harpii. Podskakiwała przy tym, jakby sama miała skrzydła. Podążały ścieżką, wzdłuż której rosły drzewka poskręcane jak precelki i leżały głazy porozbijane w drobny mak. Szły ścieżką należącą do ogra. Nagle coś usłyszały. Był to odgłos, jaki wydaje gęste błoto. Odniosły wrażenie, że to coś porusza się i zagradza im dalszą drogę. — Co to jest? — zapytała Gloha nerwowo. — Z całą pewnością nie wiem — odparła Tandy. — Chodźmy zobaczyć. Gloha miała całkiem przeciwną propozycję, ale ponieważ nie chciała wydać się osobą trudną we współżyciu, zgodziła się. Pospieszyły w kierunku miejsca, z którego dochodziły dziwne odgłosy. Po chwili Gloha wyprzedziła Tandy. Okazało się, że mają przed sobą błoto. Brązowe błoto wędrowało przez las. Zagadką pozostawało, jak ono to robiło, gdyż droga była prosta, bez pochyłości. Płynęło po równej powierzchni, a nawet trochę pod górę. Nagle zakręciło się i stanęło. — Ho! zawołał ktoś zza niego. Gloha uniosła się wyżej, by zobaczyć, kto to taki. Ku jej wielkiemu zaskoczeniu zobaczyła starego, ale to naprawdę starego mężczyznę siedzącego na olbrzymim talerzu obiadowym, który leżał na błocie. Za nim znajdowała się pięknie wykończona chatka z białymi firankami w oknach. Zdumiona Gloha zatoczyła przed starcem kółko. Wyglądał znajomo. — Cześć — zawołała nieśmiało z lekkim drżeniem głosu. — Czy to ty wołałeś? — Jakże miło cię widzieć, mała, skrzydlata i bardzo pociągająca dziewczyno z rodu goblinów. Ty musisz być Gloha — odparł mężczyzna. — Tak, to ja wołałem, miałem nadzieję, że zdołasz nam pomóc. Jestem król Trent Czcigodny. — Domyślając się, że nie rozpoznała go po imieniu, dodał: — Dziadek Ivy. — Och! — zawołała Gloha z lekkim piskiem. — Myślałam, że odszedłeś daleko. — Nie całkiem — powiedział Trent. — Nasza czwórka dziadków jedzie odwiedzić dziadka Eska z okazji pożegnalnego przyjęcia. To on odchodzi daleko. Ale zdaje się, że zgubiliśmy drogę. — Wasza czwórka? Gdzie są pozostali? Trent odwrócił się. — Hej, Czarodziejko, odsłoń firanki. Mamy gościa, goblinkę–harpię Glohę. Nagle chatka zniknęła, a na talerzu za Trentem pojawiły się trzy inne stare osoby: dwie kobiety i mężczyzna. — Uff, cześć — Gloha przywitała ich z budzącym zgrozę zakłopotaniem.
— Moja żona, Czarodziejka Iris — przedstawił jedną z kobiet. W tym momencie oczom Glohy ukazała się piękna, młoda kobieta w błyszczącej, srebrnej koronie wysadzanej kamieniami i koronkowym, wiązanym staniku, który podkreślał jej wykształcenie. Wyglądała cudownie. — Miło mi cię widzieć, Gloha — powiedziała uprzejmie Czarodziejka i lekko skinęła głową. — A to mój przyjaciel Bink, drugi dziadek Ivy. — Starzec okazał się przystojnym mężczyzną w średnim wieku. Także skinął na przywitanie. — Obok widzisz jego żonę, Cameleon, w jej głupim okresie — zakończył prezentację Trent. Ta kobieta nie zmieniła się. Gloha zobaczyła ją starą, ale i zadziwiająco uroczą. Nie potrzebowała żadnych magicznych sztuczek, mimo że była w zwykłym ubraniu. Teraz Gloha przypomniała sobie z lekcji historii, że talentem Iris była iluzja — potrafiła każdego i wszystko przedstawiać w taki sposób, jaki sobie wymyśliła. Ale Cameleon robiła wrażenie osoby, która nie potrzebuje iluzji. Gloha nie uwierzyła, że ci starcy rzeczywiście mogą wyglądać tak dobrze. — Mamy nadzieję, że nam pomożesz — odezwała się Cameleon. — Wydaje nam się, że zgubiliśmy drogę. To nie wymagało dalszych komentarzy. Gloha przypomniała sobie coś o Cameleon. W czasie miesiąca zmieniała się od pięknej idiotki do brzydkiej i mądrej staruchy. Więc nie można było spodziewać się, że powie coś mądrego. Za to Trent powiedział wcześniej coś godnego uwagi. Jedziecie na spotkanie z dziadkiem Eska, tak? To tak jak my! Jestem z Tandy, która zna drogę. — Cóż za szczęśliwy zbieg okoliczności — powiedziała Iris, posyłając równocześnie Binkowi najwyraźniej znaczące spojrzenie. — Musicie dołączyć do nas i wskazać nam dalszą drogę. — Będzie nam bardzo miło — odpowiedziała Gloha. — Pozwólcie, że polecę powiedzieć o wszystkim mojej przyjaciółce. — Zawróciła i odleciała jak strzała, zanim zdołała pomyśleć, że to być może niegrzecznie tak nagle opuszczać towarzystwo. Koniec końców, jeśli dobrze pamiętała lekcje historii, każde z nich było kiedyś władcą Xanth. Ale że było już za późno na naprawienie godnego ubolewania błędu, poleciała przed siebie. Po chwili znalazła maszerującą Tandy. — Jest ich czworo… Chcą… To samo miejsce, gdzie idziemy… to zbieg okoliczności… — Mówiła, ledwo łapiąc oddech, a może myśli. Tandy wypytała ją o przekazane przed chwilą informacje i zdołała wreszcie pojąć istotę sprawy. — To dopiero zbieg okoliczności — zgodziła się. — Na takie przyjęcie… zgubić się właśnie wtedy, gdy i my tam idziemy. W to zamieszana jest magia. — Och tak. Czarodziejka Iris rozsiewa dookoła iluzje — przytaknęła Gloha. Skierowały się w stronę błota. Na szczycie znowu pojawiła się chatka kryjąca trójkę podróżników. Jedynie Trent pozostał na swoim miejscu i do tego w postaci młodego, przystojnego mężczyzny. — Czemu zawdzięczamy przyjemność spotkania was w tej dzikiej głuszy? — zapytał Trent w iście królewski sposób. Gloha poszukuje drugiego syna Dobrego Maga, a ja przypuszczam, że Crombie, mój ojciec, zdoła, wykorzystując swój talent, wskazać nam, gdzie znajdziemy poszukiwanego — Tandy starała się odpowiedzieć równie elegancko. — Och, to znaczy, że i Humfrey jest w to wmieszany — zauważył Trent, tak jakby miało to jakieś szczególne znaczenie. — No więc jeśli pokażecie nam dalszą drogę, podwieziemy was na naszym błotku. — Wskazał na brzeg błota, na którym spoczywał talerz.
— Wolę jechać, niż iść — Tandy przyjęła zaproszenie. — A i Gloha prawdopodobnie woli jechać, niż lecieć. Będziemy szczęśliwe, pomagając wam. Trent ułożył na błocie dwa kolejne talerze. Na pierwszy wdrapała się Tandy, nawet nie bardzo brudząc się przy tym. Gloha oczywiście sfrunęła na swój. Niespodziewanie pojawiła się chatka, zamykając wszystkich, włącznie z Trentem, w swoim wnętrzu. Przypominała luksusową pałacową komnatę. — Ale nie zeskakujcie ze swoich talerzy — ostrzegła z uśmiechem Cameleon. Gloha z wielką ostrożnością dotknęła palcem podłogi obok talerza i poczuła błoto. Wszystko oprócz błota i talerzy było iluzją. Ale i tak dobrze się czuła w jej wnętrzu. — Jeśli wolno zapytać… — zaczęła. — Nie jesteśmy tak młodzi, jak wyglądaliśmy przed chwilą — odezwał się Trent. — Wolimy więc podróżować z wygodami. Przerobiłem oczyszczone błoto na Blotniskowca, a Iris dostarczyła statki ze swojej kuchni. Wydaje nam się, że to odpowiedni sposób podróżowania. Może z tym wyjątkiem, że Blotniskowiec nie jest zbyt bystry i łatwo zbacza z wyznaczonej drogi, jeśli nie uważamy. Teraz właśnie nie bardzo wiemy, gdzie jesteśmy. Ale liczyliśmy na jakiś szczęśliwy zbieg okoliczności i tak też się stało. Tandy, pokaż nam drogę, a natychmiast będziemy na miejscu. Tandy rozejrzała się dookoła. — Myślę, że w tym celu powinnam znaleźć się na zewnątrz. W tym momencie komnata zmniejszyła się tak, że Tandy i Trent znaleźli się na zewnątrz, podczas gdy Gloha i inni pozostali w środku. Po chwili Blotniskowiec pośliznął się, zabulgotał i ruszył przed siebie. Gloha spostrzegła migające za oknem drzewa. Byli w drodze. — A teraz twoja historia zabeza — zaproponowała Iris, podając mały talerzyk, na którym leżały różne smakołyki. — Nazwałaś mnie Zabeza? — spytała zaskoczona Gloha. — Przepraszam, za bezę — poprawiła się Iris. — Bezę ze śmietaną i miodem z pyłku bzu, który bez dwóch zdań jest lepszy od innych gatunków. W moim wieku zdarza się czasami zlewać głoski w jedną całość lub nieco je przekręcać. — Dziękuję — powiedziała Gloha i poczęstowała się bezą. Bez zwłoki ugryzła kawałek. W tym, co powiedziała Iris, nie było lipy, pachniała bzem i była bezkonkurencyjnie pyszna. Inni także bez ceregieli poczęstowali się bezami i wszyscy teraz przeżuwali ze smakiem. Po posiłku Gloha opowiedziała bez skrótów całą historię o poszukiwaniu skrzydlatego goblina, który nadawałby się na męża, oraz o bezceremonialnym odprawieniu jej przez Dobrego Maga bez szansy zadania Pytania. — Tak, to cały Humfrey. Coraz częściej jest taki — przyznała Iris, zlizując bez skrępowania resztki miodu z palców. — Wiek nie osłodził mu życia. — Ale on zawsze ma jakiś powód — odezwał się Bink. — Pamiętam, jak powiedział, że nie może zgłębić mojego talentu. — A co jest twoim talentem? — zapytała Gloha. — To znaczy wiem, że jesteś Magiem, bo podręcznik do historii tak mówi, ale nie przypominam sobie, bym czytała, jaki masz talent. — Cóż, to dość dziwna sprawa — odparł Bink. — Myślę, że mam o nim pojęcie, ale ile razy próbuję to komuś wytłumaczyć, okazuje się, że nie potrafię. — Nie rozumiem — przyznała się Gloha. Iris i Cameleon uśmiechnęły się i odwróciły głowy. Bink westchnął. — Myślę, że mogę pozwolić sobie na małą demonstrację. — Wziął głęboki wdech i powiedział: — Mój talent to… Blotniskowiec zakołysał się i gwałtownie zahamował. Niemal pozrzucał pasażerów z talerzy prosto w błoto. — Czyja to sprawka? — z zewnątrz chaty dobiegł głos Trenta. — Och, to na pewno moja wina — zawołała przerażona i wielce zakłopotana Gloha.