Dickson Gordon R.
Dickson Gordon R.
Gordon Rupert Dickson (ur. 1 listopada 1923 - zm. 31
stycznia 2001), amerykański pisarz science fiction i
fantasy.
Urodził się w Edmonton (Alberta). W wieku 13 lat (w
1936 lub 1937) wyemigrował do Stanów Zjednoczonych,
gdzie w latach 1943 do 1946 słuŜył w armii. Ukończył
Uniwersytet Stanowy Minnesoty. Większość swojego
Ŝycia spędził w Minneapolis w Minnesocie. Pierwszą
powieść Alien From Arcturus wydał w 1956.
Rozdział 1
Kobieta siedziała na róŜowej tkaninie miękko wyściełanego dryfowego siedziska i -
mrucząc do siebie - czesała włosy przed owalnym lustrem. Te pomruki były powtórkami
komplementów prawionych jej przez ostatniego kochanka, który dopiero co ją opuścił.
Niełamliwy, przejrzysty brązowy grzebień przesuwał się gładko przez lśniące pasma
jej kasztanowatych włosów. Włosy nie wymagały czesania, ale będąc sama, lubiła oddawać
się temu drobnemu, prywatnemu rytuałowi - po tym, gdy męŜczyźni, którzy trzymali ją w
podobnych miejscach, wychodzili. Ramiona miała nagie i delikatne, o gładkiej, bladej skórze;
równie bladą kolumnę jej karku zasłaniały pasma włosów, które opadały aŜ do poziomu
dryfu. Od kobiety biła słaba woń - jakby perfum zmieszanych z piŜmem - tak delikatna, Ŝe nie
wiadomo było czy rzeczywiście musnęła skórę perfumami, czy teŜ był to jej naturalny zapach
- jeden z tych, które inna osoba tylko z trudem mogła poczuć.
Za kobietą stał chłopiec i obserwował ją; nie było go widać w lustrze, gdyŜ zasłaniała
go czesząca się, której obraz odbijał się w migoczącej elektronicznej powierzchni. Słuchał
słów, które powtarzała kobieta i czekał, aŜ z jej ust padnie konkretna fraza.
Wiedział, Ŝe w końcu tak się stanie, gdyŜ stanowiło to część litanii, której - choć byli
nieświadomi, Ŝe są poddawani indoktrynacji - uczyła wszystkich swoich męŜczyzn, by
recytowali ją podczas i po uprawianiu seksu.
Chłopiec był wysoki i szczupły, w wieku wyznaczającym zaledwie połowę drogi do
dorosłości, a jego wąska twarz miała niemal nienaturalnie regularne rysy, które - stęŜawszy -
obdarzą go, jako dojrzałego człowieka, nadzwyczajną uroda i będą wystarczająco męskie, by
nie kojarzyć się z delikatnością. Jednocześnie, chłopiec był podobny do kobiety spoglądającej
w lustro.
Wiedział, Ŝe tak jest, chociaŜ w tej chwili nie widział jej twarzy. Wiedział, gdyŜ
mówiło mu to wielu ludzi, a on w końcu zrozumiał, co mieli na myśli. Teraz nie miało to dla
niego znaczenia w innych sytuacjach, niŜ podczas tych rzadkich spotkań z chłopcami w jego
wieku, którzy patrząc na niego uwaŜali, iŜ moŜna go łatwo zdominować - i przekonywali się,
Ŝe tak nie jest. Chłopiec - zarówno sam, jak i dzięki obserwowaniu kobiety podczas tych
niewielu lat swego Ŝycia - nauczył się róŜnych sposobów obrony.
Teraz dochodziła do kwestii, na którą czekał. Na chwilę wstrzymał oddech. Nie mógł
się temu oprzeć pomimo determinacji, Ŝeby tego nie robić.
- „...Jesteś taka piękna” - mówiła kobieta do swego obrazu na ekranie. - „śadna inna
nie była nigdy taka piękna...”
Pora była odezwać się.
- Ale wiemy, Ŝe jest inaczej, prawda mamo? - powiedział chłopiec tak opanowanym
tonem, Ŝe tylko dorosły mógłby się nań zdobyć; nawet on, inteligentny ponad swój wiek,
osiągnął owo brzmienie głosu dopiero po całych godzinach ćwiczeń.
Kobieta umilkła.
Obróciła się na wiszącym w powietrzu dryfie, który zakołysał się na skutek ruchu
ciała, a jej twarz znalazła się przed twarzą chłopca w odległości nie większej niŜ szerokość
dłoni.
W tej chwili jej oczy płonęły zielonym blaskiem. Kostki zaciśniętej na grzebieniu
dłoni były bezkrwiste; trzymała grzebień jak broń - jakby chciała przeciągnąć jego zębami po
gardle chłopca i otworzyć mu tętnicę szyjną. Nie wiedziała, nie myślała - a on to zaplanował -
Ŝe mógł stać za nią w takim momencie.
Przez dłuŜszą chwilę chłopiec patrzył śmierci w oczy, a jeśli wyraz jego twarzy nie
zmienił się, to nie dlatego, by chłopak nie odczuwał ogromnego strachu z powodu wiszącej
nad nim groźby zagłady, tylko dlatego, Ŝe zastygł jak zahipnotyzowany, z martwym
obliczem. W końcu zdecydował się podjąć ryzyko, chociaŜ wiedział, Ŝe jego słowa mogły
rzeczywiście skłonić kobietę do zabicia go. Zrobił to, gdyŜ osiągnął w końcu ten punkt, w
którym przekonał się, Ŝe mógł przeŜyć tylko z dala od niej. A młody człowiek ma silny
instynkt samozachowawczy; chce przetrwać nawet kosztem naraŜenia się na śmierć.
Jeszcze kilka lat i byłby wiedział, co zrobi, gdyby powiedział to, co właśnie
powiedział; ale nie mógł czekać, Ŝeby się o tym przekonać. Za kilka lat byłoby za późno.
Miał jedenaście lat.
Więc czekał... Ŝeby podąŜyła za impulsem zabicia, który płonął w jej oczach. GdyŜ
okrucieństwo jego słów - nawet dla niej - było największym, do jakiego mógł się posunąć.
PoniewaŜ powiedział prawdę. Prawdę nigdy nie wspominaną.
Oboje wiedzieli. Oboje - matka i syn. Kobieta wyglądała nieźle, jeśli pominąć
grubokościstą, prostokątną twarz. Dzięki niemal magicznej sztuce makijaŜu, jaką opanowała,
mogła uchodzić za atrakcyjną - moŜliwe nawet, Ŝe za bardzo atrakcyjną.
Ale nie była piękna. Nigdy nie była piękna i nigdy nie będzie; uŜywała potęŜnej broni
swego umysłu w celu skłonienia wybranych przez siebie męŜczyzn, by w odpowiednich
momentach powtarzali jej to słowo, którego łaknęła jej dusza.
Pomimo tego, co posiadała, nie potrafiła pogodzić się z brakiem urody. Z faktem, Ŝe
cała siła jej inteligencji i woli, która mogła dać jej wszystko inne, nie była w stanie uczynić jej
piękną. A jedenastoletni Bleys zmusił ją do skonfrontowania się z tą rzeczywistością.
Grzebień, zębami na zewnątrz, wzniósł się w drŜącej ręce kobiety.
Bleys obserwował zbliŜanie się ostrzy. Czuł strach. Przewidział go; mimo to - by
przeŜyć - nie miał innego wyboru, jak powiedzieć, co powiedział.
Grzebień, drŜąc, wznosił się jak nieświadomie kierowana broń. Obserwował jak się
zbliŜała, i zbliŜała... aŜ zatrzymała się tuŜ przed jego gardłem.
Strach nie minął. Został tylko powstrzymany, jak bestia na łańcuchu, chociaŜ teraz
Bleys przynajmniej wiedział, Ŝe przeŜyje. CóŜ w końcu ryzykował? Dziedzictwo pokoleń i
wychowanie jako Exotika, człowieka niezdolnego do uŜycia przemocy, sprawiały, Ŝe kobieta
nie była w stanie zrobić tego, do czego nakłaniało ją jej rozdarte ego. Porzuciła bliźniacze
światy Exotików i zostawiła za sobą wszystkie ich nauki i przekonania tak daleko, jak to tylko
moŜliwe, ale nie mogła, nawet teraz, zerwać oków wyszkolenia i uwarunkowań, jakie
wpojono jej, zanim jeszcze nauczyła się chodzić.
Krew ponownie napłynęła do jej kłykci. Grzebień wolno opadł. PołoŜyła go ostroŜnie
za sobą, pod lustrem, na stoliku z drewna w kolorze miodu; zrobiła to tak delikatnie, jakby
grzebień nie był twardy jak stal, ale kruchy i mógł pęknąć na skutek najlŜejszego dotknięcia.
Ponownie była opanowana i pewna siebie.
- No cóŜ, Bleys - powiedziała absolutnie spokojnym głosem. - Myślę, Ŝe nadeszła
pora, Ŝeby nasze drogi się rozeszły.
Rozdział 2
Bleys wisiał w przestrzeni, samotny i całkowicie odizolowany, oddalony o lata
świetlne od najbliŜszych gwiazd, nie mówiąc juŜ o jakimkolwiek świecie zamieszkałym przez
choćby jedną ludzką rasę. Samotny, ale na zawsze wolny...
Tylko jego wyobraźnia nie poddawała się. Nagle stracił i to. W sali klubowej statku
wpatrywał się w indywidualny ekran, pełen gwiazd rozmaitej jasności.
Był sam, ale towarzyszyło mu zimne, przeraŜające uczucie, które nie opuściło go od
chwili, gdy wszedł na pokład i usadowił się w jednym z tych wielkich, zielonych, nadmiernie
wyścielonych obrotowych foteli statku rejsowego, który zabierał go z Nowej Ziemi, gdzie
dwa dni wcześniej zostawił swoją matkę, na planetę Zjednoczenie, mającą od tej pory być
jego domem.
Jeszcze dzień i znajdzie się tam.
Jakoś nie wybiegł wcześniej myślą w przyszłość poza ten moment, kiedy doprowadzi
do konfrontacji z matką. W jakiś sposób spodziewał się, Ŝe kiedy juŜ uwolni się od niej i
legionu wciąŜ zmieniających się opiekunów, którzy zamykali go w okowach Ŝelaznej rutyny
nauki i ćwiczeń, sprawy automatycznie obiorą lepszy kurs. Ale teraz, gdy w końcu znalazł się
w tej przyszłości, trochę się zagubił.
Jego miejscem dokowania na Zjednoczeniu miał być wielki port kosmiczny w
Ekumenii. Na całej planecie znajdowało się zaledwie dwanaście takich kosmodromów, gdyŜ
był to biedny świat, ubogi w zasoby naturalne - podobnie jak siostrzana planeta, Harmonia.
Większość religijnych kolonistów, którzy zasiedlili oba światy, utrzymywała się z
pracy na roli, korzystając z narzędzi i maszyn zbudowanych na zamieszkiwanej przez nich
planecie, gdyŜ brakowało na niej międzygwiezdnych kredytów, by zapłacić za importowane
urządzenia - z wyjątkiem tych sytuacji, gdy oddziały młodych męŜczyzn z poboru
sprzedawano jako najemników na terminowy kontrakt na inną planetę, na której nadal toczyły
się walki między koloniami.
Bleys udawał zaabsorbowanego widokiem celu podróŜy na swoim ekranie.
Szczególnie gwiazdą przeznaczenia, Epsilon Eridiani, wokół której krąŜyła zarówno
Zjednoczenie jak i Harmonia. Podobnie jak obiegające Alfę Procjona Kultis i Mara -
bliźniacze światy Exotików, gdzie urodziła się i wychowała matka Bleysa i skąd odleciała na
zawsze w furii, czując obrzydzenie do Exotików, którzy nie chcieli przyznać jej przywilejów i
swobód, do jakich - była pewna - uprawniała ją jej wyjątkowość.
Zjednoczenie dzieliło od Nowej Ziemi tylko osiem skoków fazowych - jak
zwyczajowo, choć niepoprawnie nazywano ponowne ustalenie pozycji statku w kosmosie.
Gdyby rzecz sprowadzała się do wykonania kaŜdego przesunięcia fazowego po kolei,
znaleźliby się na Zjednoczenia po upływie kilku godzin od opuszczenia Nowej Ziemi. Ale ze
skokami fazowymi wiązał się pewien problem. Polegał on na tym, Ŝe im większa była - w
euklidesowej przestrzeni kosmicznej - odległość, którą „poŜerała” pojedyncza zmiana fazowa,
tym mniej pewny stawał się punkt, w którym statek miał się wyłonić w normalnej
czasoprzestrzeni po dokonaniu przejścia. A to oznaczało konieczność przeliczenia pozycji
statku po kaŜdym wykonanym skoku.
W związku z tym, w celu zapewnienia pasaŜerom maksymalnego bezpieczeństwa, tę
podróŜ odbywano na zasadzie małych przesunięć fazowych, co sprawiało, Ŝe kosmiczna
Ŝegluga trwała pełne trzy dni. Na Zjednoczeniu Bleys miał się spotkać z męŜczyzną, który od
tej pory będzie się nim opiekować - ze starszym bratem Ezechiela MacLeana, jednego z
byłych kochanków matki. Jak daleko Bleys sięgał pamięcią, Ezechiel był jedynym
człowiekiem, który na trwale zaistniał w jego Ŝyciu.
Ezechiel stanowił jedyny jaśniejszy punkt w egzystencji Bleysa. To Ezechiel zgodził
się przyjąć na siebie odpowiedzialność i zastąpił ojca nie tylko Bleysowi, ale takŜe Dahno,
jego starszemu przyrodniemu bratu. Dahno, podobnie jak Bleys, został kilka lat temu
odesłany na farmę Henry’ego MacLeana na Zjednoczeniu. Sprawił to Ezechiel.
Dziwne było to, w jaki sposób Ezechiel jednocześnie był i nie był podobny do matki
Bleysa. Ona opuściła planety Exotików. On, urodzony jako Zaprzyjaźniony na Zjednoczeniu,
odleciał z tej planety raczej tak, jakby z niej uciekał, a nie z pogardą i wściekłością, z jaką
matka Bleysa strząsnęła ze swoich stóp pył jej rodzinnej Kultis. Ezechiel MacLean był
absolutnym przeciwieństwem tego, w jaki sposób mieszkańcy innych światów wyobraŜali
sobie Zaprzyjaźnionych. Był łagodny, ciepły, wyrozumiały - w jakiś sposób wszystkie te
cechy miał rozwinięte w takim stopniu, Ŝe cierpiał, pozostając w pobliŜu Bleysa i jego matki,
widząc korowód jej kochanków.
Normalnie, matka Bleysa odprawiała od siebie byłego partnera, kiedy wybierała
następnego, ale zdawało się, Ŝe Ezechiel jest skłonny przystać na pozycję pół przyjaciela, pół
słuŜącego. Swoją okrągłą, piegowatą i zawsze radosną twarzą, na której malował się wyraz
usłuŜności, podnosił na duchu matkę Bleysa - a zwykle nie były to dobre duchy. Ezechiel
przydawał się jej, chociaŜ odkąd zamknęły się przed nim drzwi jej sypialni, minęło sporo
czasu.
Jednym z przykładów tej przydatności - gdyŜ matka Bleysa nie miała pojęcia, kto był
jego prawdziwym ojcem - było to, Ŝe dwa tygodnie temu Ezechiel skontaktował się z Henrym
na Zjednoczeniu, Ŝeby zapytać, czy ten przyjąłby jeszcze jednego domniemanego bękarta
swego błąkającego się po świecie, niereligijnego brata.
Bleys podejrzewał zawsze, Ŝe Henry lubił Ezechiela, chociaŜ ten przedstawiał swego
brata jako człowieka twardego jak głaz. Jednak Henry nie odmówił wcześniej przyjęcia
Dahno, o dziesięć lat starszego od Bleysa; i nie postąpił teŜ tak teraz w stosunku do samego
Bleysa. To Ezechiel, którego nigdy nie opuszczał dobry humor i uprzejmość, dawał Bleysowi
nieco wytchnienia od wprowadzających Ŝelazną dyscyplinę opiekunów i od
nieprzewidywalnej matki. A teraz Ezechiela nie było przy nim.
W swoim czasie matka trzymała Dahno przy sobie, twierdząc, Ŝe tylko ona moŜe nad
nim zapanować. Ale to teŜ się nie sprawdziło i Dahno, tylko parę lat starszy niŜ Bleys
obecnie, usiłował uciec od niej. W rezultacie, wysłała go statkiem do Henry’ego i
postanowiła, Ŝe nie popełni więcej tego samego błędu.
I nie popełniła. Ona sama robiła wszystko, co chciała i była niezaleŜna, ale Bleys
został oddany pod kuratelę opiekunów, zmieniających się za kaŜdym razem, gdy nowy
kochanek przenosił ich do innego miejsca i wynajmował inną grupę nauczycieli. Strzegli go i
rozkazywali mu cały czas, pozwalając wyjść tylko po to, by pokazał się gościom matki, która
pławiła się wówczas w chwale posiadania genialnego dziecka.
I był geniuszem - usankcjonowanym. Ale to, co w tych narodzinach było dziełem
przypadku, uzupełniały długie godziny nauki pod surowym nadzorem opiekunów.
W istocie nauka była ostatnią rzeczą, która go obchodziła. Wszystko go fascynowało.
Matka, niezdolna uciec od wychowania wpojonego jej przez Exotików, nie ukarałaby go
fizycznie, ale zasady, jakie ustanowiła dla niego - sprawiając, Ŝe znajdował się cały czas pod
nadzorem opiekunów - były tak surowe jak w więzieniu.
Stanowiło to tylko niewielką pociechę, Ŝe kara nie była fizyczna, a był nią pokój, do
którego wysyłano go, by „przemyślał to, co zrobił”.
Pokój nie był nieprzyjemny sam w sobie, ale jego umeblowanie ograniczało się do
łóŜka z pola siłowego, które nie wymagało pościeli. Było to zwyczajnie pole, w którym ciało
tonęło bez reszty, utrzymywane w poŜądanej temperaturze i wilgotności, zaleŜnych od
Ŝyczenia zajmującej je osoby.
Był to pokój z narzuconą bezczynnością; nie było w nim nawet ksiąŜek - nie tylko
tych w archaicznym sensie tego słowa, w postaci połączonych kartonów i papieru, ale
nowoczesnych wrzecion lub dysków, wsuwanych do czytacza. Robił więc to, co robiłoby
kaŜde samotne dziecko i pozwalał, by wyobraźnia przenosiła go w inne miejsca.
Marzył o krainie bez opiekunów i bez matki; o krainie, w której dysponowałby
czarodziejską róŜdŜką o mocy, dającej mu nieograniczoną władzę i wolność. Był to kraj,
gdzie otaczający go ludzie nie zmieniali się. Była tylko jedna rzecz, przy której obstawał jako
absolutny władca.
To była kraina, w której Ŝył w ostrej opozycji w stosunku do swojego realnego Ŝycia.
Siedział teraz, wspominając to wszystko na statku kosmicznym lecącym na
Zjednoczenie. Z początku pomysł ucieczki zachwycił go, ale stopniowo, w trakcie lotu,
zaczynało mu świtać, Ŝe być moŜe zmierza ku czemuś w rodzaju ekwiwalentu kolejnej grupy
opiekunów.
Tak jak korzystał ze swojej szybkiej, dziecięcej pamięci (szkolonej i ćwiczonej do
tego stopnia, aŜ była niemal eidetyczna), w celu zapamiętywania tabeli akcji i bieŜących
wiadomości, tak teraz studiował materiały religijne, które zabrał ze sobą, by przygotować się i
stworzyć sobie ochronną tarczę przed tym nowym spotkaniem - z „wujem” i jego dwoma
synami, których imion Bleys jeszcze nie znał.
Między tymi okresami, kiedy siedział i patrzył w gwiazdy, nie czuł się otoczony przez
ciepło statku kosmicznego, ale jak ktoś stojący na uboczu i odizolowany od ludzkiej rasy,
oddalony o całe lata świetlne od innego człowieka czy od zamieszkałego przez ludzi świata.
Studiował w samotności przyniesiony ze sobą materiał, magazynując w pamięci obszerne
fragmenty, aŜ wszystko miał opanowane do tego stopnia, Ŝe mógł to powtórzyć jak papuga.
Tak jak powtarzał dane z tabel kursów akcji, cen nieruchomości i wiadomości
polityczne z planety swojej matki, by sprawić na jej gościach wraŜenie uczonego, choć w
istocie, w większości wypadków, nie miał pojęcia co znaczy wiele spośród słów, które
wypowiadał.
Było to drugiego dnia lotu statku kosmicznego, gdy zupełnie nieprzygotowany poczuł
nagle obecność kogoś obcego u swego boku.
ChociaŜ Bleys nie wiedział o tym, od jakiegoś czasu był przedmiotem toczonej w sali
klubowej rozmowy.
- Myślę, Ŝe jest samotny - mówiła jedna z umundurowanych stewardes do drugiej. -
Większość dzieci ciągle biega. Domagają się napoi z barku. Nudzą się i nie dają ci spokoju. A
on po prostu siedzi, nie sprawiając w ogóle kłopotu.
- Ciesz się zatem z tego i zostaw go w spokoju - powiedziała druga stewardesa.
- Nie, sądzę, Ŝe jest samotny - upierała się pierwsza. - Tam, skąd przybył, musiało
wydarzyć się coś powaŜnego; jest samotny i niespokojny. Dlatego trzyma się na uboczu.
Druga stewardesa była nastawiona sceptycznie. Z nich dwóch, miała większe
doświadczenie zawodowe i odbyła więcej lotów niŜ ta zaniepokojona, która była młodym
rudzielcem o zuchwałej twarzy i szczupłym ciele wypełniającym srebrnoniebieski uniform. W
końcu, pomimo silnych sugestii koleŜanki, Ŝeby zostawiła chłopaka w spokoju, ruda zbliŜyła
się do Bleysa, usiadła w sąsiednim fotelu i obróciła go tak, by móc patrzeć z boku na chłopca.
- Poznajesz gwiazdy? - spytała.
Bleys natychmiast stał się czujny. śycie nauczyło go ostroŜności w stosunku do
wszelkich pozornie przyjacielskich prób zawarcia znajomości. Pomimo jej wyglądu i sposobu
mówienia, kobieta była najprawdopodobniej kolejnym udającym przyjaźń opiekunem,
traktującym to jako wstęp do zapanowania nad nim. Bleys odruchowo odrzucał kaŜdą
nachalną próbę nawiązania przyjaźni przez ludzi dotychczas mu nie znanych; Ŝycie zbyt
często pokazywało, Ŝe z ich strony był to fałsz.
- Tak - odparł, mając nadzieję, iŜ udając pochłoniętego studiowaniem gwiazd, utnie
momentalnie awanse kobiety.
MoŜliwe, iŜ zamierzała tylko zaproponować mu, Ŝe zapozna go z obsługą niektórych
przyrządów, chociaŜ sam juŜ do tego doszedł. Potem stewardesa odeszłaby i zostawiłaby go
w spokoju.
- Lecisz na Zjednoczenie, co? - nalegała. - Oczywiście, ktoś tam na ciebie czeka w
porcie kosmicznym?
- Tak - odparł Bleys. - Mój wujek.
- Jest młody, twój wujek?
Bleys nie miał pojęcia, ile jego wuj miałby mieć lat. Potem uznał, Ŝe to naprawdę nie
ma znaczenia, co odpowie.
- Ma dwadzieścia osiem lat - powiedział Bleys. - Jest rolnikiem w małym miasteczku,
leŜącym w pewnej odległości od kosmoportu i ma na imię Henry.
- Henry? Ładne imię - pochwaliła stewardesa. - Znasz takŜe jego nazwisko i adres?
- Nazywa się „McClain”. W istocie pisze się to M-a-c-L-e-a-n. Nie znam jego adresu.
To było kłamstwo. Bleys przeczytał adres, a jego pamięć, której teraz niemal nic nie
umykało, zmagazynowała informację. Ale chłopiec ukrywał ten fakt, tak jak nauczył się
ukrywać swoją inteligencję i talenty - z wyjątkiem tych chwil, kiedy matka wzywała go, by je
ujawnił albo, gdy z jakiejś sytuacji wynikało, Ŝe mógłby coś zyskać na takim przedstawieniu.
- Ale mam adres w torbie - powiedział i sięgnął w dół do małej torby, leŜącej u
podstawy fotela, w której miał dowód toŜsamości i akredytywy.
- Och, nie musisz mi pokazywać - odparła kobieta. - Wierzę, Ŝe jesteś odpowiednio
przygotowany. Nie chciałbyś dla odmiany zrobić czegoś innego, niŜ tylko siedzieć tutaj i
obserwować gwiaździsty ekran? Nie masz ochoty na jakiś napój z baru?
- Nie, dziękuję - odparł Bleys. - Przyglądanie się gwiazdom to część mojej nauki. Z
powodu tych wakacji u wuja Henry’ego zarywam trochę szkoły, więc w takim stopniu, w
jakim to moŜliwe, muszę kontynuować naukę. Pomyślałem, Ŝe dokonam większości
obserwacji przestrzeni podczas drogi w tę stronę, abym nie musiał spędzać na tym czasu w
trakcie drogi powrotnej.
- Och, rozumiem - powiedziała stewardesa.
Tym, co przekonało dziewczynę były nie tyle słowa Bleysa, ile pewność, jaką potrafił
nadać swemu głosowi - raźnemu i Ŝywemu. Stewardesa zaczynała rewidować swój pierwotny
domysł, Ŝe podróŜ chłopca była wynikiem czyjejś śmierci lub innego kryzysu w rodzinie, i Ŝe
w związku z tym potrzebował ucieczki od własnych myśli.
W rzeczywistości ona takŜe znała nazwisko i adres człowieka ze Zjednoczenia, który
miał odebrać Bleysa. Od całej obsługi pokładowej kosmicznych liniowców wymagano
przyjęcia pewnej dozy odpowiedzialności za kaŜdego podróŜującego samotnie pasaŜera w
wieku do lat dwunastu.
- Jeśli ci to nie przeszkadza - odezwał się Bleys - to powinienem natychmiast zabrać
się do nauki. Wziąłem ze sobą czytacz i ksiąŜkę, podług której mam sprawdzać gwiazdy.
- Och, naturalnie. Absolutnie nie chcemy ci przeszkadzać. Ale gdybyś czegoś chciał,
naciśnij guzik, a zaraz się zjawię. Zgoda?
- Zgoda. Dziękuję - odparł Bleys, sięgając do torby podróŜnej. - Tak zrobię.
Wstała i odeszła. Nie zadała sobie trudu, by spojrzeć na nieco większy od wąskiego
pudełka czytacz, który Bleys mógł trzymać wygodnie obu rękami na kolanach. Dlatego nie
zauwaŜyła, Ŝe na pierwszej stronie ksiąŜki wyświetlonej na elektronicznym ekranie
urządzenia, widniał złoŜony z wielkich liter tytuł: BIBLIA. Nie domyślała się takŜe, Ŝe poza
tą ksiąŜką, w czytaczu były zgromadzone inne teksty - pisarzy islamskich i innych wyznań.
Bleys siedział, trzymając czytacz na kolanach. Chłopiec potrafił sprawiać takie
wraŜenie, jakby coś robił, pozwalając jednocześnie umysłowi zajmować się czymś innym.
Rzeczywiście chciał coś przeczytać z Biblii, którą Ezechiel, z dziwnym smutkiem, dał
mu, gdy Bleys odlatywał. JuŜ dawno temu nauczył się na pamięć imion proroków, ale
czytywał takŜe to, co uwaŜał za opowieści, za małe fragmenty dziejów i przygód - jak, na
przykład, relacja ze spotkania Dawida z Goliatem - które były bardziej interesujące i, po
jednokrotnej lekturze, zmagazynowane w jego pamięci lepiej niŜ cokolwiek innego.
Ale stewardesa odeszła i w tym szczególnym momencie Bleys czuł się bardziej
zagubiony i porzucony niŜ kiedykolwiek wcześniej. To było dziwne. Chciałby zaufać tej
kobiecie i zaakceptować oferowane mu emocjonalne ciepło, ale nie mógł tego zrobić. Nikomu
nie mógł ufać.
Nie uwaŜał swoich uczuć wobec stewardesy za oznakę tego, Ŝe jest samotny. W
pewnym sensie nie wiedział, czym naprawdę jest „samotność”. Czuł ją, mocno; ale nigdy
dotąd nie miał okazji, by poznać jej rozmiary. Wiedział tylko, Ŝe gdy był bardzo mały, miał
wraŜenie, Ŝe matka go kocha. Potem, dosyć wcześnie, przekonał się, Ŝe tak nie było. Albo
ignorowała go, albo okresowo była zadowolona z niego, kiedy był w stanie zrobić coś, co
rzucało na nią dobre światło.
Teraz powinien zrobić to, co powiedział, Ŝe zrobi - czytać. Ale wola uczynienia tego
zawiodła go, zapadając się jeszcze głębiej w obawy o przyszłość, które zostały wyzwolone na
skutek odrzucenia podjętych przez stewardesę prób dotarcia do niego.
Czytacz z Biblią, Koranem i innymi religijnymi księgami, jakie biblioteka na Nowej
Ziemi wybrała dla niego jako te, które są najprawdopodobniej uŜywane do uprawiania kultu
na planetach Zaprzyjaźnionych, leŜał zapomniany na jego kolanach.
Ponownie doznawał uczucia straszliwego oddzielenia; miał wraŜenie, Ŝe tkwi w
przestrzeni z dala od planet i zamieszkujących je ludzi, i by zwalczyć ten stan przywołał swój
stary sen o czarodziejskiej róŜdŜce, za pomocą której mógłby się otoczyć dokładnie takimi
ludźmi i prowadzić takie Ŝycie, za jakim tęsknił.
Ale teraz nawet to nie zadziałało. Zapamiętane fragmenty ksiąŜek w czytaczu, który
trzymał na kolanach, wydawały się czymś zbyt błahym i niemal bezuŜytecznym, by zjednać
mu przyjaciół wśród ludzi, jakich mógł spotkać na Zjednoczeniu. Sposoby, jakimi zabawiał i
robił wraŜenie na dorosłych gościach matki nie sprawdzą się na farmie, na ultrareligijnym
świecie, jakim było Zjednoczenie.
Henry i jego dwaj synowie mogli od niego wymagać i oczekiwać wszystkiego, prócz
mądrości czy uczoności.
Nigdy dotąd nie czuł się tak bezradny. Naprawdę nie miał im nic do zaoferowania,
Henry’emu MacLeanowi i jego rodzinie, poza zapamiętanymi słowami z Biblii i innych
ksiąŜek, które zabrał ze sobą. Kim był, poza wszystkim, jak nie małpą z workiem sztuczek?
Wróciło nieubłagane wspomnienie związane z tym, gdzie usłyszał to zdanie. Na
krótko przed opuszczeniem matki przez Bleysa, zjawił się przyjaciel Ezechiela - najwyraźniej
za obojętnym przyzwoleniem rodzicielki, ale na zaproszenie tego ostatniego - i rozmawiał z
Bleysem.
Był to siwowłosy męŜczyzna o lekkiej nadwadze, który wysławiał się z pewnym
śladowym akcentem. W sposobie jego mówienia było coś odmiennego, czego Bleys nie był w
stanie nazwać. Jak obecnie stewardesa, tamten człowiek teŜ próbował być przyjacielski.
Bleysa kusiło, Ŝeby go polubić, ale ci, których pozwolił sobie obdarzyć afektem, byli zawsze
zabierani z jego otoczenia, więc automatycznie skrywał swoje uczucia. MęŜczyzna zadawał
mnóstwo pytań, a Bleys odpowiadał szczerze na te, co do których uwaŜał, Ŝe moŜe na nie
bezpiecznie i otwarcie odpowiedzieć; co do innych udawał, Ŝe nie rozumie ich prawdziwego
znaczenia.
Po paru spotkaniach nie widział siwowłosego męŜczyzny przez kilka dni. Potem, tuŜ
przed odlotem, Bleys wchodził właśnie do bocznego pomieszczenia odchodzącego od
głównego salonu w olbrzymim hotelowym apartamencie, który zajmowała jego matka, kiedy
usłyszał dobiegający z sąsiedniego pokoju głos Ezechiela. Odpowiedział mu głos
siwowłosego męŜczyzny. Ale siwowłosy mówił teraz zupełnie inaczej; uŜywał innych słów i
stosował inne kadencje w swojej mowie. Bleys zrozumiał nagle, Ŝe to był rodzaj basicu
uŜywanego przez niektórych ultrareligijnych Zaprzyjaźnionych - języka zwanego
„poboŜnym”.
Bleys zatrzymał się, ukryty w bocznym pokoju, i słuchał. Siwowłosy męŜczyzna
mówił o nim.
- Małpa z torbą sztuczek - powiedział siwowłosy - tobie wiadomo tak dobrze, jak
mnie, Ezechielu. To wszystko, czego jego matka kiedykolwiek wymagała od niego i wszelki
uŜytek, jaki kiedykolwiek czyniła z niego. To mądre z twojej strony było, Ŝeś wezwał mnie,
bym chłopcu się przyjrzał. Nie brak dobrych psychomedyków w tym mieście, ale nie ma w
nim ani jednego takiego, który, tak jak ja, w tym samym okręgu Zjednoczenia wychował się,
co Henry i ty. GdyŜ, rzeczywiście, coś ci powiedzieć o chłopcu mogę. Po pierwsze, drugi
Dahno to nie jest.
- Wiem o tym - odparł Ezechiel. - Dahno takŜe był bardzo inteligentny, ale w wieku
dwunastu lat miał wzrost dorosłego męŜczyzny i z łatwością dorównywał mu siłą. Bóg raczy
wiedzieć, jak duŜy jest teraz.
- Tego nie wiem - rzekł siwowłosy - ale słyszałem, Ŝe obecnie gigantem jest, i
prawdopodobnie wolą Pana było, Ŝe siłę olbrzyma ma.
- Ale powiedziałeś, Ŝe Bleys jest inny - rozległ się głos Ezechiela. - Jak to moŜliwe?
Matka trzymała go pod kontrolą bardziej, niŜ pilnowała Dahno. Jesteś psychomedykiem.
Widziałeś i poznałeś Dahno, kiedy trzymała go na smyczy.
- Mówię tobie, Ŝe róŜnica olbrzymia jest - odparł siwowłosy męŜczyzna. - Dahno przy
ich matce wyrósł, gdyŜ ta nie ufała nikomu na tyle, by pod czyjąś opiekę go oddać; Dahno jak
ona jest, pod kaŜdym względem. Potrafi nawet, tak jak ona, węŜa zaczarować, Ŝeby zadławił
się na śmierć, własny ogon połykając. Ale ten chłopak, Bleys, chociaŜ pod tym samym
dachem mieszkał, wychowywany zupełnie inaczej był.
- Och, wiem - powiedział Ezechiel. - Masz na myśli opiekunów. To prawda, Ŝe był
mocniej spętany niŜ Dahno, ale...
- Nie, róŜnica duŜo większa jest - przerwał siwowłosy męŜczyzna. - Zapewniono mu
zupełnie inne wychowanie. Dahno część Ŝycia matki stanowił. Ten mały do niego nie naleŜał.
Jak mówię, dla niej tylko małpą z torbą sztuczek był. Czymś, co mogła innym pokazać i z
jego powodu pysznić się. Ale teraz o Ŝyciu Bleysa pomyśl, jakie być musi i jakie było. Jakby
Ŝołnierzem był, cały czas ścisłej dyscyplinie poddany. Mniej inteligentne dziecko do tej pory
zniszczone by zostało. Zniszczony nie został, dzięki niech za to będą Bogu, ale na zupełnie
innej drodze jest. Zakonotowałeś stan izolacji chłopca? śe nie ufa nikomu - z wyjątkiem
ciebie - zauwaŜyłeś?
Bleys usłyszał westchnienie Ezechiela.
- Tak - powiedział - w większości to prawda. Kiedy tylko miałem okazję, starałem się
wydobyć go z jego skorupy. Ale wszystko to, co musiał robić przez resztę czasu, wciskało go
do niej z powrotem. W kaŜdym razie, nie w tym rzecz. Chcę, Ŝebyś mi powiedział, czy mu
będzie dobrze u Henry’ego na Zjednoczeniu?
- Twój brat Henry - rozległ się głos siwowłosego męŜczyzny - kimś jest, z kim
wychowałem się. MoŜe tak dobrze jak ciebie nie znam go, ale rzeczywiście bardzo dobrze go
znam. Tak, na dobre czy na złe, Bleys przeŜyje i kiedy na Zjednoczenie dotrze, wzdłuŜ
ścieŜki posuwał się będzie, którą wyruszył juŜ. To, co w nim wykształcone jest, duŜo bliŜsze
temu jest, co w naszych ludziach tkwi - od których ty sam, Ezechielu, uciekłeś - niŜ temu
światu, na którym mieszkamy, czy nawet światom Exotików. Jednak, takŜe Exotikiem jest i
pojęcia nie mam, co z tej mieszanki wyjdzie. Ale u Henry’ego radę sobie da. UwaŜasz, Ŝe na
chwilę zobaczyć się z nim mógłbym?
- Pewnie, pewnie - rzekł Ezechiel. - Zaraz pójdę i zamienię słówko z szefem
opiekunów, a potem wrócę i zaprowadzę cię do niego. Chcesz tutaj zaczekać?
- TyleŜ tutaj, co w kaŜdym innym miejscu tego przeładowanego poduszkami
apartamentu - powiedział siwowłosy męŜczyzna.
- Zaraz wracam - rzekł Ezechiel, a jego głos oddalił się.
Bleys odwrócił się i pognał do swoich pokoi. Był pogrąŜony w lekturze ksiąŜki o
staroŜytnych językach Starej Ziemi, kiedy wszedł Ezechiel.
- Medyk Jemes Selfort chciałby znowu z tobą porozmawiać - rzekł Ezechiel. - Masz
na to ochotę?
- Tak - odparł Bleys, odkładając czytacz z ksiąŜką tkwiącą nadal w środku urządzenia.
- Lubię go.
Tych ostatnich kilka słów, jak wiele innych, które Bleys wypowiedział, nie było
całkiem szczerych. Ale prawdą było, Ŝe bardziej lubił tego człowieka, niŜ nie lubił; a teraz,
podsłuchawszy część rozmowy, nabrał cieplejszych uczuć do Jamesa Selforta, który - wraz z
Ezechielem - zdawał się stać po jego stronie, pomimo wygłoszonego przez psychomedyka
stwierdzenia: „Małpa z workiem sztuczek”. Zatem Bleys poczuł, Ŝe chce ponownie
rozmawiać z Selfortem, gdyŜ miał nadzieję, Ŝe usłyszy o sobie więcej podnoszących na duchu
opinii.
Jak się okazało, nie usłyszał. Ale przez całą podróŜ pocieszał się tym, Ŝe w
podsłuchanej rozmowie Selfort powiedział do Ezechiela, iŜ on, Bleys, przeŜyje na
Zjednoczeniu. Wspominając to teraz, poczuł się ośmielony tym zdaniem i jego przygnębienie
rozwiało się.
Jedyna rzecz przemawiająca na korzyść ludzi i miejsca, do którego zmierzał. Ani oni,
ani to miejsce nie zmienią się w ciągu tygodni czy kilku miesięcy, tak jak zmieniali się
opiekunowie i całe jego otoczenie w trakcie mieszkania z matką. Kiedyś nauczy się
panujących tam zasad i będzie ich pewny.
Teraz był tylko małpą, jak nazwał go Selfort. Z pewnością nie był Exotikiem,
dwukrotnie wyzuty z tej toŜsamości - raz przez zaprzeczenie temu pochodzeniu przez matkę,
a dwa przez fakt, Ŝe wszystko, co miało związek z Exotikami - prócz siebie - trzymała z dala
od niego. W związku z tym mógł być kimkolwiek, ścigając sen, jaki śnił tyle razy, kiedy
znajdował się w „pokoju rozmyślań” opiekunów, zamknięty w solidnym, niewzruszonym
wszechświecie, w którym trzymał magiczną róŜdŜkę, by dzięki niej zachować wszystko w
takim stanie, w jakim chciał.
Nie było powodu, by nie mógł spełnić tego marzenia, stając się na początek
Zaprzyjaźnionym. To oznaczało konieczność nauczenia się wszystkiego od podstaw -
wszystkiego, co było odmienne od rzeczy, jakie juŜ wiedział. Ale dostosuje się do innego
ludu i zachowa wolność.
Było nawet moŜliwe, Ŝe wuj Henry moŜe okazać się skałą, na której Bleys mógłby się
wesprzeć - Henry oraz prawdopodobnie stanowczy, niezawodni ludzie, którzy byli jego
sąsiadami, uczęszczający do tego samego kościoła. Istniała znikoma szansa, Ŝe Bleys mógłby
znaleźć u nich zrozumienie, akceptację i miejsce, do którego by naleŜał.
Wszystko to zaleŜało od jego umiejętności stania się Zaprzyjaźnionym. MoŜe potem,
w swoim czasie, potrafi rzeczywiście stać się tym, kogo udawał; i nikt nie miałby Ŝadnych
wątpliwości, on sam by ich nie miał...
Siedział w wielkim fotelu, patrząc niewidzącym wzrokiem na ekran, ale zamiast niego
dostrzegał przyszłość, która mogła być taką, jakiej zawsze pragnął. Otucha płynąca z tej
moŜliwości skierowała jego myśl z powrotem ku marzeniu, w którym wisiał w przestrzeni,
samotny, kompletnie odizolowany od reszty swojej rasy - ale wreszcie pan siebie i swojego
wszechświata.
Spojrzał na te wszystkie gwiazdy, wokół których wirowały światy zasiedlone przez
ludzi. Ale patrzył na planety, nie na ich słońca. Nadejdzie czas, powiedział sobie, nadejdzie
nieuchronnie taki czas, gdy na Ŝadnej z nich nie będzie nikogo, kto mógłby kierować jego
Ŝyciem.
To on będzie kierował Ŝyciem wszystkich ludzi.
Ta ostatnia myśl była tak ekscytująca, Ŝe aŜ sięgała skraju przeraŜenia. Pohamował
się. Ale ociągał się jeszcze chwilę...
- Widzisz to? - zapytała młoda, rudowłosa stewardesa swoją starszą koleŜankę.
- Nie, co takiego? - zapytała tamta.
- Chłopca. Wyraz jego twarzy. Spójrz!
Starsza zajęta była remanentem alkoholi. Nie od razu podniosła wzrok.
- Jaki wyraz? - zapytała, kiedy w końcu podniosła głowę.
- JuŜ zniknął - rzekła młodsza. - Ale przez chwilę chłopak wyglądał bardzo dziwnie.
Bardzo dziwnie...
Rozdział 3
Zanim statek wszedł w atmosferę planety, która stanowiła cel podróŜy, przeszedł z
napędu fazowego na napęd normalnych silników. Przed upływem godziny wylądował w
Ekumenii, a pasaŜerów przeprowadzono z sali klubowej do złudnie małego dworca, który był
w istocie jednym z wielu terminali rozrzuconych na wielkiej równinie otaczającej miasto.
Bleys, mając wszystkie zmysły w stanie pogotowia, niczym jakieś małe, ostroŜne zwierzę,
niósł walizkę i szedł ukryty przed otoczeniem przez wysokie ciała dorosłych, którzy dołączyli
do niego w ciasnocie wyjścia.
Był napięty jak cięciwa łuku. Teraz, poniewaŜ przyleciał na miejsce, jego plany,
Biblia i pozostałe ksiąŜki, które studiował w drodze, wydawały się czymś niezwykle
kruchym, by mógł polegać na nich z nadzieją na nawiązanie nowych przyjaźni.
Rzeczywistość, jaką stało się przybycie wreszcie na miejsce, była jak wkroczenie w nowy
wszechświat.
Poczekalnia terminalu okazała się wielkim, okrągłym pomieszczeniem z jasnosrebrną
wykładziną stanowiącą przeciwwagę dla znajomej, ciemnozielonej tapicerki nadmiernie
wypchanych foteli świetlicy; wielu ludzi czekało tu na przybywających podróŜnych.
Rudowłosa stewardesa, która z własnej woli zaopatrzyła się w zdjęcie Henry’ego, poszła z
Bleysem; powiedziała, Ŝe pokaŜe mu wuja, kiedy dotrą na miejsce.
Stał na uboczu czekających i na jego widok nadzieje Bleysa nieco zwiędły. Nie miał
ani szczerej twarzy Ezechiela, ani jego zachęcającego uśmiechu. Był to męŜczyzna, którego
wiek zaskakująco trudno poddawał się ocenie; włosy nie tyle mu posiwiały, co spłowiały,
będąc sygnałem zbliŜającego się wieku średniego. Z całą pewnością miał więcej niŜ
dwadzieścia osiem lat.
Był wysoki i niemal tak chudy, Ŝe sprawiało to wraŜenie wycieńczenia; miał wąską,
zapowiadającą nieustępliwość twarz, spowitą aurą niecierpliwości.
Jego odzienie stanowił uniwersalny strój roboczy - składały się nań zgrzebne ciemne
spodnie i gruba ciemna koszula widoczna pod skóropodobną kurtką uszytą z jakiegoś
czarnego tworzywa. Czaszkę miał tak wąską, Ŝe rysy twarzy zdawały się być ściągnięte na
podobieństwo ostrza topora. Kiedy stewardesa i Bleys podeszli do niego, ciemne oczy
Henry’ego były skupione na nich niczym otwory bliźniaczych luf strzelby.
- Bleys - odezwała się stewardesa, pochyliwszy się nieco, by powiedzieć mu to do
ucha - to jest twój wuj, Henry MacLean. Pan MacLean?
- We własnej osobie - odparł męŜczyzna; timbre jego głosu plasował się gdzieś
między zardzewiałym a ochrypłym brzmieniem łagodnego skądinąd barytonu. - Dziękuję
Panu za twoją uprzejmość, stewardeso. Teraz ja się nim zaopiekuję.
- To zaszczyt wreszcie pana poznać, sir - odezwał się Bleys.
- Bez fanfaronady, chłopcze - rzekł Henry MacLean. - Chodź ze mną.
Odwrócił się i wyszedł z poczekalni terminalu tak dziarsko, Ŝe chociaŜ wzrostu był
zaledwie kilka cali powyŜej przeciętnego, szedł krokiem, który zmusił Bleysa do kłusowania
u jego boku.
Przed budynkiem dworca ruszyli w dół pochylni do długiego podziemnego tunelu, po
czym weszli na ruchomy chodnik, który wiózł ich przed siebie - z początku wolno, potem z
coraz większą i większą prędkością, a powietrze najwyraźniej towarzyszyło temu ruchowi,
gdyŜ nie czuć było Ŝadnego powiewu.
Jednak tak szybko przestali się przemieszczać, Ŝe Bleys domyślił się, iŜ w ciągu kilku
minut pokonali wiele kilometrów, po czym chodnik zwolnił ponownie i zeszli z niego na
przeciwległym końcu przed szerokimi, szklanymi drzwiami, które otworzyły się
automatycznie. Wyszli, a na zewnątrz był szary, chłodny dzień; uporczywy wiatr niósł
wilgotne powietrze pod wiszącymi nisko chmurami, zapowiadającymi deszcz.
- Sir! Wuju! - odezwał się Bleys, kłusując obok męŜczyzny. - Mam bagaŜ...
- Będzie juŜ na miejscu - odpowiedział Henry, nie patrząc na niego. - I nie chcę
słyszeć od ciebie Ŝadnych więcej „sir”, chłopcze... Bleys. „Sir” sugeruje rangę, a w naszym
kościele nie ma rang.
- Tak, wuju - powiedział Bleys.
Szli jeszcze jakiś czas, aŜ ilość zaparkowanych pojazdów zmalała. Wreszcie dotarli do
innych środków transportu, zmotoryzowanych, ale na kołach, a nie z osłonami wokół dolnych
krawędzi - fartuchy takie wskazywały, Ŝe chodzi o poduszkowce lub pojazdy magnetyczne,
które stanowiły większość wehikułów stojących w mijanych dotąd rzędach.
Wreszcie podeszli do niezmotoryzowanych środków transportu. Wśród tych były
wozy i fury, a w końcu dotarli do czegoś, co nie było ani wozem, ani furą, ale czymś w
rodzaju skrzyŜowania ich obu, i co - jak reszta pojazdów - miało być ciągnięte przez kilka
spętanych teraz kóz. Obok stał mały bagaŜ Bleysa.
- W jaki sposób dostarczyli go tutaj tak szybko, wuju? - spytał Bleys, zafascynowany
widokiem drogiego kuferka, błyszczącego obok niepomalowanego, koziego zaprzęgu.
- Zrzucili pojemnik z bagaŜem przed podejściem do lądowania - odpowiedział krótko
wuj. - To dzieje się automatycznie. PołóŜ bagaŜ z tyłu; przykryjemy go brezentem. Zanim
dojedziemy do domu, zacznie pewnie padać. My siądziemy z przodu, w kabinie.
Bleys ruszył, by pomóc, ale wuj był za szybki dla niego. Torba została załadowana i
przykryta, zanim zrobił cokolwiek więcej, niŜ postanowienie pomocy.
- Wsiądź z drugiej strony, chłopcze - powiedział Henry, otwierając dla siebie
drewniane drzwi po lewej stronie kabiny.
Bleys obiegł pojazd i usadowił się na prawym siedzeniu, po czym zamknął za sobą
drzwi i zabezpieczył je pętlą z liny, która spełniała rolę zamka.
Widziana od wewnątrz, kabina okazała się bardziej domowej roboty, niŜ wyglądała na
to z zewnątrz. Była jak zamknięty wagonik z otworami na wodze, wyciętymi w desce poniŜej
przedniej szyby wykonanej z jakiegoś przezroczystego tworzywa - nie szkła, gdyŜ miejscami
było pogięte i sfalowane.
Lejce kóz wychodziły na zewnątrz przez otwory. Bleys i jego wuj siedzieli na czymś,
co wyglądało jak stara ławka wyścielona cienką warstwą słomy lub wyschniętej trawy, której
źdźbła sterczały spod brezentu podobnego do tego, jakiego uŜyli do przykrycia bagaŜu na
otwartej platformie pojazdu. Oparcie było tapicerowane w ten sam sposób.
Bleys ochoczo wsiadł do kabiny. Miał na sobie strój odpowiedni do podróŜy na
pokładzie statku kosmicznego. W rzeczywistości nie nosił nigdy nic innego prócz lekkich
ubrań, gdyŜ całe Ŝycie spędzał albo wewnątrz budynków albo w miejscach, gdzie panowało
lato. Ale w kabinie, pomijając to, Ŝe nie hulał w niej wiatr, było równie wilgotno i chłodno,
jak na zewnątrz.
Bleys drŜał.
- Masz - powiedział burkliwie Henry MacLean.
Podniósł coś, co okazało się kurtką trochę mniejszą od jego własnej, ale nadal o zbyt
długich rękawach dla Bleysa i zbyt szeroką w ramionach. Jedną ręką Henry pomógł ubrać ją
chłopcu. Bleys z wdzięcznością otulił się kurtką, zapinając ją dokładnie na nieporęczne,
prymitywne guziki.
- Pomyślałem, Ŝe nie będziesz miał co na siebie włoŜyć - stwierdził Henry; szorstkie
brzmienie zniknęło na chwilę z jego głosu. - Nie będzie ci teraz zimno?
- Nie, wuju - odparł Bleys, a ciepło sprawiło, Ŝe jego umysł zaczął znowu pracować.
Praktykowana przez całe Ŝycie sztuka przetrwania, polegająca na udzielaniu dorosłym
odpowiedzi, które tamci uwaŜali za celowe i poprawne, automatycznie włoŜyła Bleysowi w
usta właściwy respons.
- Dziękuję Bogu za twoją dobroć, wuju.
Henry, który podjął wodze i patrzył przed siebie, zamarł nagle. Jego głowa obróciła
się Ŝywo i męŜczyzna spojrzał na Bleysa.
- Kto ci kazał tak powiedzieć? - jego głos brzmiał ponownie szorstko i groźnie.
Bleys spojrzał na wuja z wyrazem krańcowej niewinności na twarzy. W istocie to sam
Henry poddał mu te słowa, zwracając się nimi do stewardesy. Ale pytanie wprawiło chłopca
w panikę. Jak miał wyjaśnić temu niemal obcemu człowiekowi, Ŝe nauczył się podchwytywać
zdania dorosłych, a potem uŜywać w stosunku do nich tych samych sformułowań?
- Kobieta - skłamał. - Kobieta, która opiekowała się mną powiedziała, Ŝe tak naleŜy
tutaj mówić.
- Jaka kobieta? - Zapytał Henry.
- Kobieta, która opiekowała się mną - odparł Bleys. - Opiekowała się mną,
przygotowywała dla mnie posiłki i ubrania, i wszystko. Pochodziła z Harmonii. Poślubiła
kogoś na Nowej Ziemi, jak sądzę. Na imię miała Laura.
Henry patrzył na niego twardo takim wzrokiem, jakby jego oczy były szperaczami,
które mogły oświetlić i ujawnić kaŜde kłamstwo. Ale Bleys miał bogate doświadczenie w
udawaniu i potrafił sprawiać wraŜenie kogoś kompletnie obojętnego, źle ocenionego i
niewinnego. Oddał wujowi spojrzenie.
- Dobra - rzekł Henry, obracając ponownie głowę w stronę przodu pojazdu.
Potrząsnął lejcami, co zmusiło kozy do ruszenia z miejsca. Było ich osiem,
zaprzęŜonych parami; zdawało się, Ŝe stosunkowo łatwo pociągnęły wóz. Wstrząsy kół
pojazdu na powierzchni, po której przejeŜdŜali, robiły na Bleysie dziwne wraŜenie;
przyzwyczajony był do poruszania się poduszkowcami lub pojazdami unoszonymi przez pole
magnetyczne.
- Później porozmawiamy szerzej o tej kobiecie - powiedział Henry.
Pomimo tych ostatnich słów, MacLean milczał przez dłuŜszy czas, koncentrując się na
powoŜeniu swoim kozim zaprzęgiem po rozmaitych drogach wiodących od kosmoportu.
Z początku szosa była jak potęŜna wstęga o pół tuzinie barwnych pasów, ułoŜonych
na powierzchni gruntu. Pola wokół leŜały nagie, nie widać było Ŝadnych drzew, tylko w
oddali migał od czasu do czasu jeden z terminali ładowniczych.
Wszystkie zmysły Bleysa znajdowały się w stanie pogotowia; jego oczy, uszy i nos
rejestrowały widoki, dźwięki i zapachy - koziego zaprzęgu, powierzchni drogi pod kołami i
dnia za szybą kabiny pojazdu.
Jechali skrajnym lewym pasem autostrady, najciemniejszym ze wszystkich pasów,
które tworzyły wiele równoległych dróg prowadzących od portu kosmicznego i były
najwyraźniej zaprojektowane na uŜytek róŜnych środków lokomocji.
W prawo droga rozciągała się tak szeroko, Ŝe Bleys nie widział wyraźnie
poruszających się po niej pojazdów. Jej odległy brzeg musiał mieć niemal białą nawierzchnię,
pozbawioną spoin i niemal elektronicznie gładką, i Bleysowi wydawało się, Ŝe widzi
poruszające się, zawieszone nad nią na magnetycznej poduszce pojazdy. Miały kształt
dysków, więc i tak trudno byłoby się im dobrze przyjrzeć.
Nie chodziło o to, Ŝe Bleys chciał wiedzieć, jak wyglądały, gdyŜ wiele razy w Ŝyciu
przemieszczał się takimi środkami transportu, przenosząc się z matką z hotelu do hotelu, albo
z hotelu do jakiegoś przypominającego pałac prywatnego domu.
TuŜ obok pasa dla pojazdów magnetycznych ciągnął się kolejny - dla poduszkowców.
Następnym był pas dla małych, kołowych pojazdów pasaŜerskich, takŜe zmotoryzowanych, a
potem, jeszcze bliŜej, pas dla wielkich, zmotoryzowanych, kołowych pojazdów cięŜarowych.
Ostatni ze wszystkich, na samej krawędzi drogi, biegł ich pas, przeznaczony dla
najwolniejszych środków lokomocji, takich jak wóz z kozim zaprzęgiem.
Pomiędzy pasem dla kozich zaprzęgów, a tymi dla pojazdów kołowych, leŜały pasy
dla innych niezmotoryzowanych wehikułów najrozmaitszych typów. Począwszy od innych
modeli kozich wozów, jak ten Henry’ego MacLeana, po dziwaczne pojazdy o kołach
napędzanych siłą mięśni dwóch męŜczyzn naciskających poziomą dźwignię, co sprawiało
takie wraŜenie, jakby ludzie ci coś piłowali. Wśród całej reszty środków transportu
przemykały rowery; niektóre z nich ciągnęły wózki.
Wraz z tym, jak ich wóz zmierzał naprzód, pasy ruchu - jeden po drugim - odchodziły
od drogi. Pierwszym był ten niemal biały, nad którym unosiły się pojazdy magnetyczne.
Zmierzał za horyzont po ich prawej stronie. Niedługo potem od szosy odbił pas dla
poduszkowców. Po dłuŜszym czasie - chociaŜ Bleys nie potrafił ocenić, czy po pokonaniu
przez nich większego dystansu, czy nie - od drogi oddaliły się takŜe pasy zmotoryzowanych
środków transportu. W końcu podróŜowali pojedynczym pasem dla niezmotoryzowanych
środków lokomocji, chociaŜ droga miała nadal szerokość co najmniej pięciu pojazdów.
W końcu jednak nawet ten pas zaczął się zwęŜać wraz z tym, jak wozy i fury skręcały
w boczne drogi. Na horyzoncie zamajaczyło teraz kilka drzew i Bleys poznał, gdyŜ w swoim
nienasyconym głodzie wiedzy dobrał się takŜe do ksiąŜek o dendrologii, Ŝe są to w
większości gatunki ziemskiej flory - głównie drzewa o miękkim drewnie i iglaste. Tylko od
czasu do czasu pojawiała się między nimi odmiana klonu, wiązu, dębu czy drzewa Ŝelaznego.
Teraz, gdy inne pojazdy niemal zupełnie zniknęły, drzewa zbliŜyły się do drogi i
wkrótce przemierzali coś, co wydawało się niemal gęstym lasem, który okresowo ustępował
miejsca trawiastym łąkom lub dolinom przeciętym małymi rzeczkami. Jechali pod górę,
chociaŜ po kozach ciągnących wóz Henry’ego nie było widać, Ŝe wymagało to od nich
dodatkowego wysiłku.
Dopiero wtedy, gdy mieli drogę niemal wyłącznie dla siebie, Henry MacLean odezwał
się ponownie.
- Ta kobieta - powiedział, zerkając w dół na Bleysa, a potem przenosząc wzrok z
powrotem na drogę. - Co ci jeszcze mówiła?
- Głównie opowieści, wuju - odparł Bleys. - O Dawidzie i Goliacie. O MojŜeszu i
Dziesięcgu Przykazaniach. Opowieści o królach i prorokach.
- Pamiętasz którąś z nich? - zapytał Henry. - Co pamiętasz z opowieści o Dawidzie i
Goliacie?
Bleys wziął głęboki oddech i zaczął mówić takim tonem, jakim zabawiał gości matki.
Okazja zaprezentowania się tak wcześnie nowemu wujowi sprawiła, Ŝe nadzieje w nim
wzrosły. Mówił uroczystym, pewnym głosem, który czynił kaŜdy wyraz zrozumiałym.
Słowa płynęły swobodnie z jego pamięci:
- „Wtem wystąpił z szeregów filistyńskich” - powiedział Bleys - „pewien harcownik
imieniem Goliat, z Gat, o wzroście sześć łokci i piędź...” [Wszystkie cytaty z Biblii
Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego, Wwa, 1975.]
Czuł spoczywający na sobie wzrok Henry’ego, ale to spojrzenie nie dawało mu Ŝadnej
wskazówki. Bleys mówił dalej.
- „Na głowie miał hełm spiŜowy, a odziany był w pancerz łuskowy, a waga jego
pancerza wynosiła pięć tysięcy sykli kruszcu.
Miał równieŜ nagolennice spiŜowe na nogach i dzidę spiŜową na plecach.
Drzewce jego włóczni było jak drąg tkacki, grot jego dzidy waŜył sześćset sykli
srebra, a giermek z jego tarczą kroczył przed nim...”
Kątem oka Bleys widział ciągle twarz Henry’ego, niezmienioną. Chłopiec czuł, Ŝe
zamiera w nim serce. Ale jego głos pozostał pewny; mówił dalej.
- „Ten stanął i zawołał w stronę hufców izraelskich te słowa: Po co wychodzicie, aby
się sposobić do bitwy? Czyja nie jestem Filistyńczykiem, a wy sługami Saula? Wybierzcie
sobie wojownika i niech wystąpi przeciwko mnie!
JeŜeli potrafi walczyć ze mną i połoŜy mnie trupem, będziemy waszymi
niewolnikami; ale jeŜeli ja go przemogę i połoŜę go trupem, wy będziecie naszymi
niewolnikami i będziecie nam słuŜyć.
Rzekł jeszcze Filistyńczyk: Ja zelŜyłem dzisiaj szeregi Izraela, powiadając: Stawcie
mi wojownika, a będziemy walczyć z sobą.
Gdy zaś Saul i cały Izrael usłyszeli te słowa Filistyńczyka, upadli na duchu i bali się
bardzo...”
Henry MacLean patrzył nieruchomym wzrokiem na Bleysa, który obserwował nadal
męŜczyznę kątem oka, udając jednocześnie, Ŝe spogląda przed siebie przez przednią szybę.
Wodze zwisały luźno w dłoniach Henry’ego, ale kozy szły nadal, trzymając się drogi. Bleys
mówił dalej:
- „A Dawid był synem wspomnianego Efratejczyka, z Betlejemu judzkiego, imieniem
Isaj...”
Recytował dalej. Henry słuchał, nie zmieniając wyrazu twarzy, a wóz, którym nikt nie
kierował, posuwał się drogą pod obniŜającym się szarym niebem; chmury pociemniały,
zapowiadając deszcz.
Doświadczenie nauczyło Bleysa, w jaki sposób intonacją głosu przykuć uwagę
publiczności i jak budować napięcie w opowieści. Teraz dochodził do punktu kulminacyjnego
relacji z walki Dawida z Goliatem Filistyńczykiem. Jeśli Henry miał w ogóle okazać jakąś
reakcję, to powinien zrobić to teraz, ale wuj nie dał nic po sobie poznać.
Bleys podniósł odpowiednio ton głosu i przyśpieszył bieg słów:
- „Wtedy Dawid odpowiedział Filistyńczykowi: Ty wyszedłeś do mnie z mieczem, z
oszczepem i z włócznią, a ja wyszedłem do ciebie w imieniu Pana Zastępów, Boga szeregów
izraelskich, które zelŜyłeś. Dzisiaj wyda cię Pan w moją rękę i zabiję cię, i odetnę ci głowę, i
dam dziś jeszcze trupy wojska filistyńskiego ptactwu niebieskiemu i zwierzynie polnej i
dowie się cała ziemia, Ŝe Izrael ma Boga. I dowie się całe to zgromadzenie, Ŝe nie mieczem i
włócznią wspomaga Pan, gdyŜ wojna naleŜy do Pana i on wyda was w nasze ręce...”
Wyraz twarzy Henry’ego nie zmienił się.
- „Gdy tedy Filistyńczyk ruszył i zaczął się zbliŜać do Dawida, Dawid spiesznie
wybiegł z szyku bojowego, aby podejść blisko Filistyńczyka.
I sięgnął Dawid swoją ręką do torby, wyjął stamtąd kamień, wypuścił go z procy i
ugodził nim Filistyńczyka w czoło; kamień utkwił w jego czole i Filistyńczyk upadł twarzą na
ziemię.
Tak zwycięŜył Dawid Filistyńczyka kamieniem wyrzuconym z procy i powalił
Filistyńczyka, i zabił go, choć nie miał Dawid miecza w ręku.
Potem pobiegł Dawid, stanął przy Filistyńczyku, chwycił za jego miecz, wyciągnął go
z pochwy, dobił go i uciął mu głowę; Filistyńczycy zaś, ujrzawszy, Ŝe zginął ich rycerz,
pierzchnęli.”
Bleys obserwował teraz otwarcie Henry’ego, którego twarz była równie martwa, co
wnętrze wozu.
- „...Wtedy powstali wojownicy izraelscy i judzcy, wydali radosny okrzyk i puścili się
w pogoń za Filistyńczykami aŜ do doliny Gat i do bram Ekronu, tak iŜ trupy Filistyńczyków
leŜały na drodze od Szaaraim aŜ do Gat i Ekronu.
Potem powrócili synowie izraelscy z pościgu za Filistyńczykami i splądrowali ich
obóz...”
Bleys przerwał recytację. Odwrócił się i spojrzał bezpośrednio na Henry’ego. DłuŜszą
chwilę męŜczyzna patrzył zwyczajnie na chłopca. Potem, jakby gwałtownie obudzony,
szarpnął głową, zebrał wodze i skierował swoją uwagę na drogę; potrząsnął lejcami,
zmuszając na chwilę kozy do biegu kłusem, który zamierał stopniowo wraz z tym, jak jechali
dalej, aŜ w końcu zwierzęta szły znowu w swoim normalnym tempie.
Henry patrzył prosto przed siebie i nic nie mówił.
- Czy to naprawdę tak było, wuju? - spytał w końcu Bleys, czując rozpaczliwą
potrzebę przerwania milczenia.
Przez chwilę zdawało się, Ŝe Henry nie usłyszał pytania. Potem męŜczyzna wziął
głęboki oddech.
- Dzisiaj cuda nie zdarzają się! - powiedział gwałtownie w stronę szyby, jakby Bleysa
w ogóle tutaj nie było. - Nie! śadnych cudów!
A potem odwrócił się i spojrzał na chłopca.
- Tak, chłopcze - powiedział. - Tak było. Jak zapisano w Pierwszej Księdze Samuela,
w siedemnastym rozdziale.
- Tak myślałem - rzekł Bleys cicho, gdyŜ czas udawania minął.
W kaŜdym razie odniósł pewien sukces. Wszystko to, i wszystko czego jeszcze miał
dokonać, było tylko podstawą, na której zbuduje, być moŜe, lepszy związek.
- Wiedziałem, Ŝe będziesz mógł zapewnić mnie o tym.
Henry, prowadząc kozi zaprzęg, nie odpowiedział. Bleys pozwolił, by milczenie
trwało znowu jakiś czas. W końcu odwaŜył się podjąć kolejną nieśmiałą próbę.
- Chciałbyś, Ŝebym opowiedział ci co wiem o MojŜeszu i o Dziesięciu Przykazaniach?
- zapytał.
- Nie! - Henry, z nieruchomą twarzą, patrzył przez przednią szybę. - Na razie ani
słowa więcej na ten temat!
Jechali w milczeniu. Niebo obniŜyło się i pociemniało, i Bleys zaczął odczuwać
zmęczenie. Robił co mógł, Ŝeby wykorzystać swoją umiejętność siedzenia nienaturalnie
nieruchomo, ale rozpierająca go naturalna energia jedenastolatka groziła, Ŝe rozsadzi go od
środka. Zastanawiał się, ile jeszcze muszą przejechać, zanim dotrą do celu.
Czekał, zdesperowany. Czasami jedyny sposób polegał na tym, by pozwolić innej
osobie prowadzić rozmowę. Potem moŜna odpowiedzieć ze stosowną pewnością i słowami
skrojonymi na miarę tego, co zostało powiedziane.
- Do jakiego kościoła naleŜała? - zapytał nagle Henry.
- Kościoła? - powtórzył Bleys. - Och, masz na myśli Laurę? Nie pamiętam.
- Imion których proroków cię nauczyła? - zapytał Henry.
- MoŜesza i Izajasza, Daniela, Obadiaha, Malachiusza, Jana i Jezusa... - powodowany
nagłym impulsem, i na wypadek gdyby kościół Henry’ego miał innych proroków, Bleys
dorzucił dwa kolejne imiona - Alego i Mahometa...
- Wiedziałem! - przerwał mu Henry z wściekłością i uderzył się pięścią w kolano. -
Była z Kościoła Pomostowców!
- Nie wiem, co to jest Kościół Pomostowców - rzekł Bleys. - Nigdy o niczym takim
nie wspomniała.
- Dobra - natęŜenie głosu Henry’ego opadło do satysfakcjonującego poziomu szmeru.
- To będzie coś podobnego, jeden z tych kościołów. Błędnie cię uczyła, chłopcze! Ali i
Mahomet nie są prorokami. To fałszywi prorocy i fałszywi są ci, którzy ich nimi mienią!
Usiadł prosto i oparł się; w tej chwili był bardziej rozluźniony niŜ przez cały czas, jaki
upłynął od momentu, gdy Bleys uŜył wyraŜenia, którym podziękował Bogu za dobroć
Henry’ego.
- Cieszę się, Ŝe mi to powiedziałeś, wuju - rzekł. - Nie wiedziałbym, gdybyś tego nie
zrobił.
Henry obrzucił go aprobującym spojrzeniem.
- Tak - powiedział - jesteś młody. Ale nauczysz się. ChociaŜ to zaskakujące, jak wiele
zapamiętałeś z Biblii. Bleys... co jeszcze moŜesz mi zacytować z Księgi?
- Jest MojŜesz i Dziesięć Przykazań... - zaczął Bleys.
- Tak - przerwał Henry - wyrecytuj mi to.
Chłopiec wziął głęboki oddech.
- „MojŜesz zwołał wszystkich Izraelitów i rzekł do nich: Słuchaj, Izraelu, ustaw i
praw, które wam dzisiaj ogłaszam, abyście się ich nauczyli i przestrzegali ich wykonywania.
Pan, nasz Bóg, zawarł z nami przymierze na Horebie...”
Bleys recytował piąty rozdział Piątej Księgi MojŜeszowej. Henry słuchał. Zdawało
się, Ŝe jego twarz jest niezdolna do uśmiechu, ale widniał na niej wyraz zadowolenia, jakby
wuj słuchał dobrze znanej i lubianej muzyki.
Podczas gdy Bleys mówił, o przednią szybę zaczęły uderzać pierwsze krople deszczu;
spływały w dół jak krople oleju. Henry ignorował to, więc Bleys recytował dalej nawet
wtedy, gdy deszcz nasilił się, w górze rozległ się grzmot, a w oddali, nad horyzontem po
prawej stronie dało się widzieć od czasu do czasu lśnienie błyskawic.
Henry nie patrzył juŜ na Bleysa. Jego uwaga była całkowicie skupiona na tym, co
chłopiec mówił. Bleys pozwolił sobie na to, by skurczyć się i poruszyć na siedzeniu, które - z
cienkim pokryciem ze słomy i brezentu - stało się bardzo twarde.
Za namową Henry’ego, Bleys wyrecytował Dziesięć Przykazań, a potem przeszedł do
trzydziestego ósmego rozdziału Księgi Hioba - w której Pan odpowiada Hiobowi z trąby
powietrznej - a stąd przeskoczył do Psalmów. WciąŜ recytował Psalmy - dokładnie Psalm Sto
Dwudziesty - kiedy poczuł, Ŝe wóz przechyla się i zrozumiał, Ŝe skręcili z drogi na polny
trakt, który wiódł między drzewami.
Gruntowa droga była krótka; dotarli na nieogrodzone podwórze gospodarcze przed
parterowym budynkiem z drewnianych bali; kilka przybudówek wzniesiono podobnie.
- Jesteśmy na miejscu - odezwał się Henry, przerywając recytację.
Deszcz padał teraz mocno. Przez jego zasłonę i przez przednią szybę Bleys widział
chłopca nieco młodszego od siebie, który wybiegł na spotkanie przybyłych i chwycił wodze
kóz. Tymczasem drzwi po stronie Henry’ego otworzył szarpnięciem chłopak o rok lub dwa
starszy od Bleysa, mocniej zbudowany i wyglądający na duŜo silniejszego.
- Ojcze... - zaczął, a potem urwał, widząc Bleysa.
- Joshua, to jest twój kuzyn Bleys - powiedział Henry, wychodząc na deszcz z taką
dezynwolturą, jakby w ogóle nie padało; obejrzał się i zajrzał w głąb kabiny. - Bleys, musisz
przebiec do drzwi wejściowych.
Przez chwilę Bleys patrzył bystro na Joshuę. Taki starszy i silniejszy chłopiec mógł
posunąć się do uŜycia przemocy fizycznej. Potem Bleys otworzył drzwi po swojej stronie i
wyszedł pod prysznic ulewnego, zimnego deszczu. Kurtka, którą dał mu Henry, wyglądała na
wodoodporną, ale reszta jego ubrania przemokła momentalnie. Widział niejasno, Ŝe na prawo
od niego, w samym środku ściany wielkiego budynku z bali, najwyraźniej domu
mieszkalnego, znajdowały się drzwi, a do nich - z błotnistego podwórza, na którym Bleys
teraz stał - wiodły trzy stopnie. Pobiegł tam, pokonał schodki, chwycił za drewniany klocek,
który słuŜył za klamkę i pchnął. Drzwi nie otworzyły się.
- Musisz go obrócić - rozległ się za nim czyjś głos; obejrzał się i ujrzał starszego
chłopca, Joshuę, który stał tuŜ za nim.
Bleys obrócił gałkę i wszedł do środka, wdzięczny, Ŝe znalazł się w ciepłym wnętrzu
budynku.
- Stój w miejscu - rozległ się ponownie głos Joshui; Bleys usłyszał, Ŝe drzwi za nim
zamykają się. - Zostań na dywaniku. Jeśli zamoczysz podłogę, ojcu wcale się to nie spodoba.
Miał głos nawykły do wydawania poleceń.
Bleys stał tam, gdzie się zatrzymał; woda ściekała z niego na grubo tkany kobierzec,
który zdawał się absorbować ją bez większego problemu. Pokój, do którego Bleys wszedł,
stanowił wyraźnie większą część całego domostwa. Prosty sufit składał się z ułoŜonych jedna
obok drugiej dłuŜyc z młodych drzew, a przepierzenia po dwóch stronach pomieszczenia były
wzniesione ze średniej wielkości kłód, ustawionych pionowo między podłogą a sufitem.
Przy przeciwległej ścianie domu, drugiej zewnętrznej ścianie zwróconej ku tyłowi
obejścia, rozpierał się wielki kamienny kominek - jak wszystko inne tutaj, najwyraźniej takŜe
samodzielnie zbudowany - na którym płonął duŜy ogień stanowiący źródło ciepłą; nad
płomieniami rozkraczał się trójnóg, a pod nim wisiał wielki metalowy gar. Umeblowanie
pomieszczenia składało się z paru foteli o wypchanych słomą, brezentowych siedziskach, a
prostokątny stół otaczały krzesła pozbawione jakiejkolwiek tapicerki. Wyjątek stanowiło
stojące w rogu olbrzymie, mocno zbudowane krzesło. Niespodzianką było to, Ŝe podłoga,
którą ułoŜono z rozłupanych kłód, okazała się niemal idealnie równa; najwyraźniej szorowano
ją dokładnie, gdyŜ była równie czysta, jak cała reszta domu i same meble.
Drzwi za Bleysem otworzyły się i zamknęły. Odwrócił się i ujrzał Henry’ego oraz
młodszego chłopca.
Henry stanął z boku, wchodząc na gruby dywanik, co uczynił teŜ chłopiec, tak Ŝe
wszyscy tłoczyli się razem.
- Will, poznaj swego kuzyna, Bleysa. Bleys, to jest Will, mój młodszy syn.
- Cześć - powiedział Will, obdarzając gościa uśmiechem.
Wyglądał jak bardziej kruchy Joshua, zbudowany w mniejszej skali.
- Czuję się zaszczycony tą znajomością - odparł Bleys.
- Nie zawracaj sobie głowy formalizmami! - rzekł Henry. - Bleys, ta rodzina nie mówi
językiem poboŜnych, ani nie aspiruje do wyszukanych manier. Powiedz „cześć” swojemu
kuzynowi.
- Cześć, Will - powiedział Bleys.
Will zaczerwienił się, najwyraźniej dlatego, Ŝe zwrócono się do niego bezpośrednio i
po imieniu. Nie odezwał się.
- No dobra - mówił Henry nad głową Bleysa. - Joshua, zaprowadź kuzyna do swojego
pokoju i znajdź dla niego jakieś inne ubrania poza twą starą kurtką, którą juŜ ma na sobie. To
będą musiały być twoje ubrania i nie ma powodu, Ŝeby nie mógł dostać tych starszych, skoro
zjawił się w tym domu później. Będą za duŜe dla niego, ale to nie szkodzi - dorośnie do nich.
Idź z Joshuą, Bleys. Nie przejmuj się podłogą. Do tej pory juŜ nieźle obciekłeś.
Bleys ruszył za Joshuą i przez drzwi po lewej stronie wszedł bezpośrednio do
stosunkowo małego pokoju, w którym były dwa krzesła i trzy łóŜka przymocowane do ściany.
Ostatnie z nich najwyraźniej świeŜo wyciosano, ale jak dotąd nie było na nim nic, prócz
materaca. To mogło być posłanie przeznaczone dla niego.
- Masz - powiedział Joshua, podając Bleysowi spodnie i koszulę.
Klęczał, grzebiąc w skrzyni, którą wyciągnął spod jednej z dwóch pozostałych pryczy
przymocowanych do przeciwległej ściany pokoju. Mówił nadal rozkazującym, ale nie
wyzywającym tonem.
- Jak mówi ojciec, będą za duŜe, ale moŜesz podwinąć rękawy i nogawki, wtedy będą
pasować. Za moment znajdę dla ciebie skarpety, a być moŜe powinniśmy dać ci inne buty.
Będą znoszone, bo po mnie, ale moŜesz wypchać je szmatą. Twoje buty nie wytrzymają tutaj
pięciu dni. Pospiesz się teraz, czas na kolację.
Rozdział 4
Bleys czuł się dziwnie w ubraniu, które okazało się cięŜkie i sztywne, mimo Ŝe
materiał koszuli na łokciach, a spodni na kolanach, był mocno zuŜyty. Na szczęście spodnie
miały szlufki na pasek.
- Będzie ci potrzebny pasek... Och, juŜ masz - powiedział Joshua, grzebiąc dalej w
skrzyni.
Bleys istotnie miał pasek. To było rozmyślne działanie, gdyŜ obecnie takie dodatki do
garderoby były jedynie ozdobami noszonymi do tego rodzaju ubrań, w jakich zwykle chodził.
Ale pomimo młodego wieku, przeczytał mnóstwo opowieści, których bohater wybierający się
do obcych krajów martwił się, czy będzie miał przy sobie dosyć funduszy, Ŝeby kupić
wszystko, co mogłoby się okazać niezbędne. Zatem od chwili podjęcia decyzji o
przeciwstawieniu się matce, Bleys zaczął zbierać wszystkie pieniądze, jakie wpadły mu w
ręce; i w swoim rozrzutnym gospodarstwie domowym zebrał zaskakująco duŜą kwotę.
UŜył jej całej, by kupić przyjmowane wszędzie międzygwiezdne kredyty. Noszony
teraz przez niego pasek miał po wewnętrznej stronie magnetyczny zamek i był w
rzeczywistości długą, wąską skrytką, w której Bleys upchnął poskładane świadectwa na
okaziciela wartości około półtora tysiąca kredytów międzygwiezdnych - dosyć, by starczyło
na pokrycie kosztów przelotu na statku z tego świata. Gdyby do tego przyszło.
Poza tym, w trakcie dwóch tygodni, jakie jego matce zabrało załatwienie wysłania go
tutaj, zdołał skłonić bank do zaopatrzenia go w trochę drobnej, zdenominowej waluty
Zjednoczenia, której większość trzymał w obligacjach. Teraz przeciągnął pasek przez szlufki
za duŜych spodni, ściągnął je ciasno w talii i zapiął klamrę.
- Pod swoim łóŜkiem takŜe znajdziesz skrzynię - odezwał się Joshua, wskazując
skinieniem głowy samotną pryczę naprzeciwko tych dwóch, przed którymi klęczał. - MoŜesz
tam trzymać zapasowe skarpety i bieliznę. PokaŜę ci, jak je składać. Ojciec lubi porządek.
Miał właśnie zamknąć skrzynię i wsunąć ją z powrotem pod łóŜko, kiedy zobaczył, Ŝe
Bleys stoi nadal - w nowym ubraniu i butach, ale obejmując się ramionami.
- Zimno ci? - spytał Joshua; sięgnął do skrzyni i rzucił Bleysowi coś ciemnego i
miękkiego. - Masz, moŜesz wziąć ten sweter. Jest nieco wytarty na łokciach, ale pomogę ci go
załatać. Umiesz robić na drutach? Nie? Wszyscy tutaj robimy na drutach - w zimie, kiedy nie
ma Ŝadnych innych zajęć lub gdy z powodu deszczu siedzimy w domu. Nauczę cię.
Zamknął skrzynię i wepchnął ją z powrotem pod posłanie. Bleys ubrał sweter i
przekonał się, tak jak się tego spodziewał, Ŝe jest za duŜy dla niego, więc podwinął oba
rękawy powyŜej nadgarstków. To był pulower, który przylgnął do niego dosyć ściśle pomimo
tego, Ŝe był za duŜy; dzianina dopasowała się do szczupłego ciała chłopca. Sweter był
ciemnoniebieski.
- Lepiej chodźmy do stołu - powiedział Joshua. - Will nakryje go i będzie gotów
podawać, a ojciec skończy modlitwy. Po powrocie poszedł do swojego pokoju, by się modlić,
gdyŜ opuścił dwie pory modłów, kiedy pojechał po ciebie.
- Pory modlitw? - zapytał Bleys.
- Tak - Joshua patrzył na niego, czując się niemal tak samo zagubiony, jak Bleys. - Nie
nazywano tak tego tam, skąd przybyłeś? Modlimy się cztery razy dziennie. Rano, po wstaniu
z łóŜka, podczas porannej przerwy, tuŜ przed lunchem i w porze udawania się na spoczynek.
W niektórych kościołach ludzie modlą się sześć, a nawet siedem razy dziennie, ale nasz
kościół nie jest taki. Ojciec mówi, Ŝe to straszne, jak wiele jest tutaj kacerskich zborów. Ale
nie moŜna na to nic poradzić. My trzymamy się prawdziwej ewangelii i prawdziwego
obrządku.
Przez chwilę słowa Joshuy rozbrzmiewały echem w umyśle Bleysa.
Prawdziwa ewangelia... prawdziwy obrządek.
Serce waliło mu na myśl o moŜliwości znalezienia czegoś, czego pragnął. Wierzyć w
jedyną prawdę w kaŜdej bez wyjątku sytuacji - i ta stałość, którą to obiecywało...
Rozmyślając o tym, szedł za Joshuą; wyszli z sypialni. Jak Joshua to przewidział, stół
był juŜ nakryty.
Jego wyszorowana powierzchnia była teraz przykryta obrusem, który kiedyś miał
wzór w postaci biało-czerwonej kraty, ale od tamtej pory prano go tyle razy, Ŝe teraz był
niemal cały biały. Na obrusie leŜały drewniane łyŜki i widelce oraz domowej roboty noŜe,
które były wystarczająco ostre, jak odkrył Bleys przez przypadek podczas posiłku, by móc się
nimi ogolić.
- Co was zatrzymało? - zapytał Henry, kiedy chłopcy wyłonili się z sypialni. - Dobra,
niewaŜne. Siadajcie, Will, moŜesz nas teraz obsłuŜyć.
Przed Bleysem stała miska zawierająca gulasz; był ciemnej barwy i pochodził z
Ŝelaznego kotła, który wisiał w kominku nad ogniem. Potrawa miała dziwny zapach, głównie
warzyw, ale był apetyczny, a Bleys stwierdził nagle, Ŝe jest mu słabo z głodu. Zrozumiał, Ŝe
to był długi dzień; od kiedy zszedł z pokładu statku i jadł ostatni raz, minęło wiele czasu.
Miał właśnie podnieść drewnianą łyŜkę i zanurzyć ją w gulaszu, kiedy spostrzegł, Ŝe
nikt inny z siedzących przy stole tego nie uczynił. Czekali, mając ręce złoŜone na podołkach i
patrząc wyczekująco na Henry’ego. W końcu, kiedy wszyscy zostali obsłuŜeni, a Will wspiął
się na stołek przed swoją miską gulaszu, Henry przemówił.
- Modlitwa, Will.
- Dzięki ci, Panie, za Twe hojne dary, które dziś spoŜywać mamy, i daj, byśmy w
kaŜdej chwili chlebem słowa Twego Ŝyli... - zaczął natychmiast Will młodym, czystym
głosem; chłopiec recytował przez jakiś czas modlitwę, a nadzwyczajne przekonanie nadawało
szczególną intensywność temu, co mówił.
Patrząc na niego, Bleys uznał, Ŝe Will nie moŜe być młodszy od niego więcej jak o
rok, ale w jakiś sposób wydawał się duŜo bardziej dziecinny. Było teraz oczywiste, Ŝe w tej
chwili Will dziękował nie tylko bóstwu, w jakie wierzył. Zwracał się bezpośrednio do
niewidzialnej, wszechmocnej obecności, która stała tuŜ za jego ojcem u szczytu stołu, i która
waŜyła wszystkie wypowiedziane przez chłopca słowa pod kątem ich poprawności i
szczerości.
Wpływ, jaki to miało na Bleysa, był potęŜny. Po raz pierwszy zrozumiał, jak głęboka
jest płynąca w trojgu siedzących z nim ludziach ciemna rzeka wyznawanej prawdy ich religii
i wszystkich jej praktyk.
Wreszcie Will dotarł do końca modlitwy. Nadal Ŝaden z członków rodziny nie
poruszył się, póki Henry nie podniósł swojej łyŜki.
- Teraz będziemy jeść - powiedział. - Joshua, podaj swemu kuzynowi chleb i ser.
Bleys nie zauwaŜył, Ŝe na stole stały jeszcze dwa drewniane talerze - jeden z grubo
pokrojonymi plastrami ciemnego, gruboziarnistego chleba, a drugi z białawym serem
pociętym w calowe kostki. Przyjął talerze od Joshui.
- Dziękuję, Joshua - powiedział.
- Tutaj mówimy: dziękuję Panu - rzekł Henry. - Pamiętaj o tym, Bleys.
- Tak, wuju - odparł chłopiec. - Dziękuję Panu za to poŜywienie.
Skończył mówić i dopiero wtedy nałoŜył sobie chleb i kilka kostek sera, a potem
przekazał z powrotem talerz Joshui, który chyŜo, nie biorąc niczego, podał go Henry’emu.
Po raz pierwszy rysy Henry’ego okrasił chłodny uśmiech skierowany do starszego
syna.
- Bleys dopiero co znalazł się w naszym gronie, Joshua - rzekł Henry - i to dlatego, Ŝe
jesteś starszy, poprosiłem cię, byś obsłuŜył go jako pierwszego. To było uprzejmie z twojej
strony, iŜ pamiętałeś, Ŝeby nie brać jedzenia przed podaniem talerzy ojcu.
Wziąwszy co chciał, Henry, za pośrednictwem Joshui, przekazał z powrotem talerze
do Willa; obaj chłopcy mogli w końcu wziąć chleb i ser.
Bleys starał się zrozumieć siedzących obok niego ludzi - ale szczególnie poszukiwał
klucza do Henry’ego. To jego chciał rozgryźć i doprowadzić do tego, by wuj go polubił; a
dzięki któremu mógł w końcu zyskać najwięcej wolności i względów.
Rzeczywiście, na dłuŜszą metę miał pewne nadzieje - ale były one wątłe - Ŝe uda mu
się w końcu, przynajmniej w małym stopniu, wpłynąć na tego człowieka, tak jak w dosłowny
sposób panował nad kilkoma dorosłymi z otoczenia matki. Niemal od wszystkich potrafił
uzyskać to, czego chciał - najpierw wkradając się w ich łaski, a potem grając na ich chęciach i
niechęciach - ale tylko kilkoro z nich stało się tak uległych, Ŝe był w stanie dostać od nich
absolutnie wszystko.
Henry nie wyglądał na ustępliwego człowieka, od którego mógłby cokolwiek
otrzymać.
Na szczęście w tej chwili Bleys miał czas, Ŝeby to sobie przemyśleć. Nikt nic nie
mówił, gdyŜ usta mieli pełne, a szczęki zajęte Ŝuciem gulaszu, sera i chleba.
Przy kaŜdym talerzu stały wielkie kubki pełne ciemnego płynu. Bleys posmakował
napoju i przekonał się, Ŝe był to napar z jakiegoś lokalnego zioła, uwaŜanego
prawdopodobnie za ekwiwalent kawy. Jemu smak wydał się cierpki i nieprzyjemny, ale tak
czy inaczej wypił trochę - nie tylko dlatego, Ŝe chciał sprawić wraŜenie, Ŝe wszystko mu
smakuje i wydać się tak bardzo jednym z nich, jak to tylko moŜliwe, ale dlatego, Ŝe musiał
spłukać czymś jedzenie, które pracowicie pochłaniał.
Osobliwe, Ŝe wszystko inne mu smakowało. Gulasz był istotnie głównie warzywny,
ale został wzbogacony o małe włókna i grudki tłustawego mięsa. Prawdopodobnie koziego,
domyślił się Bleys, gdyŜ na planecie nie było miejscowych zwierząt; a gdyby takie Ŝyły,
byłyby nieprzyswajalne dla układu trawiennego człowieka. Poza tym, nie widział tutaj
Ŝadnego innego inwentarza.
Później odkrył, Ŝe się mylił. Planeta cierpiała na skutek plagi dzikich królików, a
mięso w gulaszu pochodziło z jednego z nich.
Kozy, powiedział sobie teraz, muszą być wszystkim dla tej farmy. Nie tylko jako
zwierzęta pociągowe zaprzęgnięte do wozu czy pługa, ale jako dostarczycielki skór, mięsa, a
nawet mleka, z którego zrobiony był ser.
GdyŜ ser był jedynym pokarmem, który miał choć trochę znajomy mu smak. Nie był
dokładnie taki sam, jak kozi ser, który Bleys jadał czasami u matki, ale okazał się
wystarczająco podobny, by jako taki go zidentyfikować.
A jeśli chodzi o próbę zintegrowania się z Henrym... to wyraźnie najwaŜniejsza dla
Henry’ego i jego rodziny była religia. Ezechiel poinformował Bleysa, Ŝe dotyczyło to
wszystkich mieszkańców Harmonii i Zjednoczenia, którzy naleŜeli do niezliczonych
kościołów rzucających się sobie do gardeł z powodu dzielących ich róŜnic rytuału religijnego
i doktryny.
Bleys czuł instynktownie, Ŝe cytując podczas jazdy Biblię, zdobył u Henry’ego duŜy
punkt. Ale dokąd iść z tego punktu - oto było pytanie. Tutaj, we własnym domu, na swojej
ziemi, Henry zdawał się być kompletny i nie podatny na perswazję w innej postaci niŜ
religijnych wersów, będących jedyną drogą do takiej wolności, jakiej Bleys chciał i jaką
musiał sobie wywalczyć.
W zasadzie pragnął uciec od wszystkich ludzi i od wszelkich restrykcji, tak jak chciał
uciec od swojej matki; chciał Ŝyć w otoczeniu przypominającym to, do jakiego przywykł w
trakcie minionych jedenastu lat. Myśl o tym, Ŝe spędzi Ŝycie w tej prymitywnej chałupie z jej
grubo ociosanym stołem, na którym będzie jadł przygotowywane w domu jedzenie, budziła w
nim wstręt. Ale był gotów zaryzykować Ŝycie, by uciec od matki, więc nie cofnie się przed
niczym, co okaŜe się konieczne.
Odczuwał głęboki głód czegoś, czego nie umiał nawet ubrać w słowa, ale o czym
wiedział, Ŝe to rozpozna, kiedy w końcu znajdzie - jeśli tylko nie będzie ustawał w
poszukiwaniach i próbach zrozumienia. Wiedział tyle: było to coś większego od wszystkiego,
o czym ktokolwiek, kogo znał - nie wyłączając matki - marzył kiedykolwiek, Ŝe posiądzie.
Teraz pierwszy raz poczuł mocną nadzieję, Ŝe mógłby to znaleźć tutaj, na
Zjednoczeniu. Ale pierwsze i najwaŜniejsze - to coś musi oznaczać wolność dla niego,
wolność pod kaŜdym względem...
Z zadumy wyrwał go głos Henry’ego.
- Bleys - mówił jego wuj - jaką odebrałeś edukację?
Umysł chłopca oŜywiło pragnienie znalezienia właściwej odpowiedzi na to pytanie. W
rzeczywistości nie miał prawdziwego wykształcenia. Od czasu do czasu, kiedy jego matka o
tym pomyślała, w jego Ŝyciu pojawiali się nauczyciele takich czy innych przedmiotów.
PoniewaŜ jednak znajdowali się cały czas w ruchu, trudno było znaleźć kogoś na stałe.
Cokolwiek innego, z punktu widzenia matki, było nie do pomyślenia. W rezultacie, Bleys nie
tyle był kształcony, co kształcił się sam, a jego edukacja była zorientowana na te przedmioty,
które interesowały go lub mogły zrobić wraŜenie na ludziach, przed którymi popisywał się, by
na matkę mogły spaść pochwały.
Teraz starał się myśleć o dziedzinach, w których jego lektury mogły wyszkolić go w
takim stopniu, aby mógł sprawić wraŜenie, Ŝe posiadł na ten temat gruntowną wiedzę - tak jak
udawał, Ŝe zna Biblię. Poszukiwał w głowie tematów, które mogłyby uczynić go
wartościowym w oczach Henry’ego.
- Umiem czytać i pisać - powiedział, sięgając na początek po najbardziej oczywiste
kwestie. - Znam takŜe arytmetykę do poziomu algebry i geometrii. Znam podstawy
matematyki praktycznej, takie jak zasady pomiarów i obliczeń wysokości drzewa na
podstawie jego cienia, i tak dalej. Jest taki wzór - gdyby twój dom był zbudowany z desek
zamiast z bali, wuju, mógłbym prawdopodobnie oszacować, ile metrów bieŜących dłuŜyc na
to wykorzystano. Dalej, wiem takŜe co nieco o chemii, mechanice...
- Co rozumiesz przez mechanikę? - spytał Henry.
- Och, jak są zbudowane silniki i róŜne maszyny - skorzystał z okazji i posunął się do
kłamstwa. - Mam takŜe za sobą trochę praktyki warsztatowej.
- Warsztat? - zapytał Henry.
- To jest miejsce, gdzie pokazują ci, jak rozłoŜyć na części i złoŜyć silniki oraz inne
urządzenia. To uczy, jak się je buduje - wyjaśnił Bleys.
- Naprawdę? - rzekł Henry i po raz pierwszy chłopcu wydało się, Ŝe w głosie wuja
usłyszał zainteresowanie. - Czego jeszcze się uczyłeś?
Bleys stwierdził, Ŝe kończy mu się zapas pomysłów i tematów edukacyjnych;
szczególnie takich, które mogłyby zaciekawić Henry’ego. Nie zainteresowałaby go muzyka,
literatura, staroŜytna historia Ziemi i temu podobne kwestie.
- Nauczono mnie zasad udzielania pierwszej pomocy i zapoznano z podstawami
medycyny - powiedział Bleys - ale w niewielkim zakresie. Ale naprawdę dobry jestem w
rachunkach, wuju. Potrafię dodawać liczby, nie myląc się i umiem prowadzić rejestry.
- MoŜesz to zrobić teraz? - spytał Henry.
Siedział przez chwilę, zastanawiając się. Potem przemówił.
- Nie jesteśmy magazynierami - rzekł w końcu - ale są pewne spisy, którymi mógłbyś
się zająć. Sam je prowadziłem, ale gdybyś potrafił mi w tym pomóc, Bleys, byłaby z tego
korzyść - tak jak i z innych twoich obowiązków - nadzieje Bleysa zwiędły gwałtownie na
myśl, czym mogą się okazać owe „inne obowiązki”. - Zastanowię się nad tym i moŜemy
wrócić do tego później. Jest jeszcze coś, co masz mi do powiedzenia o dziedzinach, w jakich
byłeś kształcony?
Do Bleysa dotarło, Ŝe lepiej nie przyznawać się do zbytniej erudycji.
- Być moŜe, wuju - odparł - ale teraz nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Powiem
ci, gdy sobie przypomnę.
- Jedna rzecz, Bleys, dotycząca ciebie i twoich kuzynów - Henry przeniósł wzrok z
Joshui na Willa - którą powinniście zapamiętać. Chcesz być pomocnym. To jest właściwa
postawa.
- Dziękuję, wuju - powiedział Bleys z ulgą.
Nie był pewny, czy kładzenie nacisku na poczucie obowiązku przedstawia go w
dobrym świetle w oczach Henry’ego, ale wnioskując z tego, czego dowiedział się wcześniej o
Zaprzyjaźnionych, i sądząc po tym, co dostrzegał w samym Henrym, zdawało się to
prawdopodobne. Nagle dotarło do niego, Ŝe Henry mógł chcieć posłać go do jakiejś
miejscowej szkoły, a to była ostatnia rzecz, jakiej pragnął sam Bleys.
KaŜda chwila spędzona na nauce w miejscowym wydaniu byłaby dla niego stratą
czasu; a ponadto okrutną męką, gdyŜ niemal na pewno wiedział na temat wielu rzeczy więcej,
niŜ tutejsi ludzie. A nawet gdyby tak nie było, to w kilka tygodni nauczyłby się wszystkiego
tego, czego uczono tutaj dzieci w jego wieku. Bleys skurczył się ze strachu na myśl o próbie
dostosowania się do pozostałych uczniów.
- Bardzo dobrze, zatem - powiedział Henry, odsuwając krzesło i wstając. - Will,
Joshua, zabierzcie się do swoich wieczornych obowiązków. Chodź ze mną, Bleys.
Wyszli przez frontowe drzwi. PodąŜając za wujem, Bleys porwał z kołka kurtkę, którą
Hemy dał mu wcześniej. Na twarzy MacLeana pojawił się ponownie chłodny uśmiech, gdy
obserwował jak Bleys, schodząc po stopniach wiodących na podwórze, zmaga się z okryciem.
Henry zaprowadził go do jednej z przybudówek, odczepił pętlę z liny, która
przytrzymywała drzwi, a potem obaj weszli do środka; wuj dokładnie zamknął za nimi drzwi,
jakby chronił coś cennego.
Pomieszczenie, w którym panował mrok, było niemal tej wielkości, Ŝe mogło
pomieścić dwa takie wozy, jakim tutaj przyjechali. Henry sięgnął na półkę i zdjął z niej lampę
z wysokim szklanym kominkiem; jej przezroczystą podstawę wypełniał w trzech czwartych
blady, oleisty płyn. Na zewnątrz wystawał knot. Henry zdjął szkiełko i zapalił lampę.
Blask, jaki rzucała, był Ŝółty, ale jasny. Bleys zobaczył, Ŝe weszli do czegoś w rodzaju
warsztatu. Na środku leŜał blok jakiegoś silnika wewnętrznego spalania. Na podstawie tego,
co pamiętał z ksiąŜki historycznej, Bleys rozpoznał w nim jeden z uproszczonych modeli,
jakie zostały zaprojektowane specjalnie dla Młodszych Światów, gdy rozpoczęła się
kolonizacja. Silnik miał trzy cylindry i zgodnie z tym, co Bleys czytał na ten temat, został
skonstruowany tak, by moŜna go było napędzać kaŜdym paliwem doprowadzonym do płynnej
Dickson Gordon R. Dickson Gordon R. Gordon Rupert Dickson (ur. 1 listopada 1923 - zm. 31 stycznia 2001), amerykański pisarz science fiction i fantasy. Urodził się w Edmonton (Alberta). W wieku 13 lat (w 1936 lub 1937) wyemigrował do Stanów Zjednoczonych, gdzie w latach 1943 do 1946 słuŜył w armii. Ukończył Uniwersytet Stanowy Minnesoty. Większość swojego Ŝycia spędził w Minneapolis w Minnesocie. Pierwszą powieść Alien From Arcturus wydał w 1956.
Rozdział 1 Kobieta siedziała na róŜowej tkaninie miękko wyściełanego dryfowego siedziska i - mrucząc do siebie - czesała włosy przed owalnym lustrem. Te pomruki były powtórkami komplementów prawionych jej przez ostatniego kochanka, który dopiero co ją opuścił. Niełamliwy, przejrzysty brązowy grzebień przesuwał się gładko przez lśniące pasma jej kasztanowatych włosów. Włosy nie wymagały czesania, ale będąc sama, lubiła oddawać się temu drobnemu, prywatnemu rytuałowi - po tym, gdy męŜczyźni, którzy trzymali ją w podobnych miejscach, wychodzili. Ramiona miała nagie i delikatne, o gładkiej, bladej skórze; równie bladą kolumnę jej karku zasłaniały pasma włosów, które opadały aŜ do poziomu dryfu. Od kobiety biła słaba woń - jakby perfum zmieszanych z piŜmem - tak delikatna, Ŝe nie wiadomo było czy rzeczywiście musnęła skórę perfumami, czy teŜ był to jej naturalny zapach - jeden z tych, które inna osoba tylko z trudem mogła poczuć. Za kobietą stał chłopiec i obserwował ją; nie było go widać w lustrze, gdyŜ zasłaniała go czesząca się, której obraz odbijał się w migoczącej elektronicznej powierzchni. Słuchał słów, które powtarzała kobieta i czekał, aŜ z jej ust padnie konkretna fraza. Wiedział, Ŝe w końcu tak się stanie, gdyŜ stanowiło to część litanii, której - choć byli nieświadomi, Ŝe są poddawani indoktrynacji - uczyła wszystkich swoich męŜczyzn, by recytowali ją podczas i po uprawianiu seksu. Chłopiec był wysoki i szczupły, w wieku wyznaczającym zaledwie połowę drogi do dorosłości, a jego wąska twarz miała niemal nienaturalnie regularne rysy, które - stęŜawszy - obdarzą go, jako dojrzałego człowieka, nadzwyczajną uroda i będą wystarczająco męskie, by nie kojarzyć się z delikatnością. Jednocześnie, chłopiec był podobny do kobiety spoglądającej w lustro. Wiedział, Ŝe tak jest, chociaŜ w tej chwili nie widział jej twarzy. Wiedział, gdyŜ mówiło mu to wielu ludzi, a on w końcu zrozumiał, co mieli na myśli. Teraz nie miało to dla niego znaczenia w innych sytuacjach, niŜ podczas tych rzadkich spotkań z chłopcami w jego wieku, którzy patrząc na niego uwaŜali, iŜ moŜna go łatwo zdominować - i przekonywali się, Ŝe tak nie jest. Chłopiec - zarówno sam, jak i dzięki obserwowaniu kobiety podczas tych niewielu lat swego Ŝycia - nauczył się róŜnych sposobów obrony. Teraz dochodziła do kwestii, na którą czekał. Na chwilę wstrzymał oddech. Nie mógł się temu oprzeć pomimo determinacji, Ŝeby tego nie robić. - „...Jesteś taka piękna” - mówiła kobieta do swego obrazu na ekranie. - „śadna inna nie była nigdy taka piękna...” Pora była odezwać się. - Ale wiemy, Ŝe jest inaczej, prawda mamo? - powiedział chłopiec tak opanowanym tonem, Ŝe tylko dorosły mógłby się nań zdobyć; nawet on, inteligentny ponad swój wiek, osiągnął owo brzmienie głosu dopiero po całych godzinach ćwiczeń. Kobieta umilkła. Obróciła się na wiszącym w powietrzu dryfie, który zakołysał się na skutek ruchu ciała, a jej twarz znalazła się przed twarzą chłopca w odległości nie większej niŜ szerokość dłoni. W tej chwili jej oczy płonęły zielonym blaskiem. Kostki zaciśniętej na grzebieniu dłoni były bezkrwiste; trzymała grzebień jak broń - jakby chciała przeciągnąć jego zębami po gardle chłopca i otworzyć mu tętnicę szyjną. Nie wiedziała, nie myślała - a on to zaplanował -
Ŝe mógł stać za nią w takim momencie. Przez dłuŜszą chwilę chłopiec patrzył śmierci w oczy, a jeśli wyraz jego twarzy nie zmienił się, to nie dlatego, by chłopak nie odczuwał ogromnego strachu z powodu wiszącej nad nim groźby zagłady, tylko dlatego, Ŝe zastygł jak zahipnotyzowany, z martwym obliczem. W końcu zdecydował się podjąć ryzyko, chociaŜ wiedział, Ŝe jego słowa mogły rzeczywiście skłonić kobietę do zabicia go. Zrobił to, gdyŜ osiągnął w końcu ten punkt, w którym przekonał się, Ŝe mógł przeŜyć tylko z dala od niej. A młody człowiek ma silny instynkt samozachowawczy; chce przetrwać nawet kosztem naraŜenia się na śmierć. Jeszcze kilka lat i byłby wiedział, co zrobi, gdyby powiedział to, co właśnie powiedział; ale nie mógł czekać, Ŝeby się o tym przekonać. Za kilka lat byłoby za późno. Miał jedenaście lat. Więc czekał... Ŝeby podąŜyła za impulsem zabicia, który płonął w jej oczach. GdyŜ okrucieństwo jego słów - nawet dla niej - było największym, do jakiego mógł się posunąć. PoniewaŜ powiedział prawdę. Prawdę nigdy nie wspominaną. Oboje wiedzieli. Oboje - matka i syn. Kobieta wyglądała nieźle, jeśli pominąć grubokościstą, prostokątną twarz. Dzięki niemal magicznej sztuce makijaŜu, jaką opanowała, mogła uchodzić za atrakcyjną - moŜliwe nawet, Ŝe za bardzo atrakcyjną. Ale nie była piękna. Nigdy nie była piękna i nigdy nie będzie; uŜywała potęŜnej broni swego umysłu w celu skłonienia wybranych przez siebie męŜczyzn, by w odpowiednich momentach powtarzali jej to słowo, którego łaknęła jej dusza. Pomimo tego, co posiadała, nie potrafiła pogodzić się z brakiem urody. Z faktem, Ŝe cała siła jej inteligencji i woli, która mogła dać jej wszystko inne, nie była w stanie uczynić jej piękną. A jedenastoletni Bleys zmusił ją do skonfrontowania się z tą rzeczywistością. Grzebień, zębami na zewnątrz, wzniósł się w drŜącej ręce kobiety. Bleys obserwował zbliŜanie się ostrzy. Czuł strach. Przewidział go; mimo to - by przeŜyć - nie miał innego wyboru, jak powiedzieć, co powiedział. Grzebień, drŜąc, wznosił się jak nieświadomie kierowana broń. Obserwował jak się zbliŜała, i zbliŜała... aŜ zatrzymała się tuŜ przed jego gardłem. Strach nie minął. Został tylko powstrzymany, jak bestia na łańcuchu, chociaŜ teraz Bleys przynajmniej wiedział, Ŝe przeŜyje. CóŜ w końcu ryzykował? Dziedzictwo pokoleń i wychowanie jako Exotika, człowieka niezdolnego do uŜycia przemocy, sprawiały, Ŝe kobieta nie była w stanie zrobić tego, do czego nakłaniało ją jej rozdarte ego. Porzuciła bliźniacze światy Exotików i zostawiła za sobą wszystkie ich nauki i przekonania tak daleko, jak to tylko moŜliwe, ale nie mogła, nawet teraz, zerwać oków wyszkolenia i uwarunkowań, jakie wpojono jej, zanim jeszcze nauczyła się chodzić. Krew ponownie napłynęła do jej kłykci. Grzebień wolno opadł. PołoŜyła go ostroŜnie za sobą, pod lustrem, na stoliku z drewna w kolorze miodu; zrobiła to tak delikatnie, jakby grzebień nie był twardy jak stal, ale kruchy i mógł pęknąć na skutek najlŜejszego dotknięcia. Ponownie była opanowana i pewna siebie. - No cóŜ, Bleys - powiedziała absolutnie spokojnym głosem. - Myślę, Ŝe nadeszła pora, Ŝeby nasze drogi się rozeszły. Rozdział 2
Bleys wisiał w przestrzeni, samotny i całkowicie odizolowany, oddalony o lata świetlne od najbliŜszych gwiazd, nie mówiąc juŜ o jakimkolwiek świecie zamieszkałym przez choćby jedną ludzką rasę. Samotny, ale na zawsze wolny... Tylko jego wyobraźnia nie poddawała się. Nagle stracił i to. W sali klubowej statku wpatrywał się w indywidualny ekran, pełen gwiazd rozmaitej jasności. Był sam, ale towarzyszyło mu zimne, przeraŜające uczucie, które nie opuściło go od chwili, gdy wszedł na pokład i usadowił się w jednym z tych wielkich, zielonych, nadmiernie wyścielonych obrotowych foteli statku rejsowego, który zabierał go z Nowej Ziemi, gdzie dwa dni wcześniej zostawił swoją matkę, na planetę Zjednoczenie, mającą od tej pory być jego domem. Jeszcze dzień i znajdzie się tam. Jakoś nie wybiegł wcześniej myślą w przyszłość poza ten moment, kiedy doprowadzi do konfrontacji z matką. W jakiś sposób spodziewał się, Ŝe kiedy juŜ uwolni się od niej i legionu wciąŜ zmieniających się opiekunów, którzy zamykali go w okowach Ŝelaznej rutyny nauki i ćwiczeń, sprawy automatycznie obiorą lepszy kurs. Ale teraz, gdy w końcu znalazł się w tej przyszłości, trochę się zagubił. Jego miejscem dokowania na Zjednoczeniu miał być wielki port kosmiczny w Ekumenii. Na całej planecie znajdowało się zaledwie dwanaście takich kosmodromów, gdyŜ był to biedny świat, ubogi w zasoby naturalne - podobnie jak siostrzana planeta, Harmonia. Większość religijnych kolonistów, którzy zasiedlili oba światy, utrzymywała się z pracy na roli, korzystając z narzędzi i maszyn zbudowanych na zamieszkiwanej przez nich planecie, gdyŜ brakowało na niej międzygwiezdnych kredytów, by zapłacić za importowane urządzenia - z wyjątkiem tych sytuacji, gdy oddziały młodych męŜczyzn z poboru sprzedawano jako najemników na terminowy kontrakt na inną planetę, na której nadal toczyły się walki między koloniami. Bleys udawał zaabsorbowanego widokiem celu podróŜy na swoim ekranie. Szczególnie gwiazdą przeznaczenia, Epsilon Eridiani, wokół której krąŜyła zarówno Zjednoczenie jak i Harmonia. Podobnie jak obiegające Alfę Procjona Kultis i Mara - bliźniacze światy Exotików, gdzie urodziła się i wychowała matka Bleysa i skąd odleciała na zawsze w furii, czując obrzydzenie do Exotików, którzy nie chcieli przyznać jej przywilejów i swobód, do jakich - była pewna - uprawniała ją jej wyjątkowość. Zjednoczenie dzieliło od Nowej Ziemi tylko osiem skoków fazowych - jak zwyczajowo, choć niepoprawnie nazywano ponowne ustalenie pozycji statku w kosmosie. Gdyby rzecz sprowadzała się do wykonania kaŜdego przesunięcia fazowego po kolei, znaleźliby się na Zjednoczenia po upływie kilku godzin od opuszczenia Nowej Ziemi. Ale ze skokami fazowymi wiązał się pewien problem. Polegał on na tym, Ŝe im większa była - w euklidesowej przestrzeni kosmicznej - odległość, którą „poŜerała” pojedyncza zmiana fazowa, tym mniej pewny stawał się punkt, w którym statek miał się wyłonić w normalnej czasoprzestrzeni po dokonaniu przejścia. A to oznaczało konieczność przeliczenia pozycji statku po kaŜdym wykonanym skoku. W związku z tym, w celu zapewnienia pasaŜerom maksymalnego bezpieczeństwa, tę podróŜ odbywano na zasadzie małych przesunięć fazowych, co sprawiało, Ŝe kosmiczna Ŝegluga trwała pełne trzy dni. Na Zjednoczeniu Bleys miał się spotkać z męŜczyzną, który od tej pory będzie się nim opiekować - ze starszym bratem Ezechiela MacLeana, jednego z byłych kochanków matki. Jak daleko Bleys sięgał pamięcią, Ezechiel był jedynym człowiekiem, który na trwale zaistniał w jego Ŝyciu. Ezechiel stanowił jedyny jaśniejszy punkt w egzystencji Bleysa. To Ezechiel zgodził
się przyjąć na siebie odpowiedzialność i zastąpił ojca nie tylko Bleysowi, ale takŜe Dahno, jego starszemu przyrodniemu bratu. Dahno, podobnie jak Bleys, został kilka lat temu odesłany na farmę Henry’ego MacLeana na Zjednoczeniu. Sprawił to Ezechiel. Dziwne było to, w jaki sposób Ezechiel jednocześnie był i nie był podobny do matki Bleysa. Ona opuściła planety Exotików. On, urodzony jako Zaprzyjaźniony na Zjednoczeniu, odleciał z tej planety raczej tak, jakby z niej uciekał, a nie z pogardą i wściekłością, z jaką matka Bleysa strząsnęła ze swoich stóp pył jej rodzinnej Kultis. Ezechiel MacLean był absolutnym przeciwieństwem tego, w jaki sposób mieszkańcy innych światów wyobraŜali sobie Zaprzyjaźnionych. Był łagodny, ciepły, wyrozumiały - w jakiś sposób wszystkie te cechy miał rozwinięte w takim stopniu, Ŝe cierpiał, pozostając w pobliŜu Bleysa i jego matki, widząc korowód jej kochanków. Normalnie, matka Bleysa odprawiała od siebie byłego partnera, kiedy wybierała następnego, ale zdawało się, Ŝe Ezechiel jest skłonny przystać na pozycję pół przyjaciela, pół słuŜącego. Swoją okrągłą, piegowatą i zawsze radosną twarzą, na której malował się wyraz usłuŜności, podnosił na duchu matkę Bleysa - a zwykle nie były to dobre duchy. Ezechiel przydawał się jej, chociaŜ odkąd zamknęły się przed nim drzwi jej sypialni, minęło sporo czasu. Jednym z przykładów tej przydatności - gdyŜ matka Bleysa nie miała pojęcia, kto był jego prawdziwym ojcem - było to, Ŝe dwa tygodnie temu Ezechiel skontaktował się z Henrym na Zjednoczeniu, Ŝeby zapytać, czy ten przyjąłby jeszcze jednego domniemanego bękarta swego błąkającego się po świecie, niereligijnego brata. Bleys podejrzewał zawsze, Ŝe Henry lubił Ezechiela, chociaŜ ten przedstawiał swego brata jako człowieka twardego jak głaz. Jednak Henry nie odmówił wcześniej przyjęcia Dahno, o dziesięć lat starszego od Bleysa; i nie postąpił teŜ tak teraz w stosunku do samego Bleysa. To Ezechiel, którego nigdy nie opuszczał dobry humor i uprzejmość, dawał Bleysowi nieco wytchnienia od wprowadzających Ŝelazną dyscyplinę opiekunów i od nieprzewidywalnej matki. A teraz Ezechiela nie było przy nim. W swoim czasie matka trzymała Dahno przy sobie, twierdząc, Ŝe tylko ona moŜe nad nim zapanować. Ale to teŜ się nie sprawdziło i Dahno, tylko parę lat starszy niŜ Bleys obecnie, usiłował uciec od niej. W rezultacie, wysłała go statkiem do Henry’ego i postanowiła, Ŝe nie popełni więcej tego samego błędu. I nie popełniła. Ona sama robiła wszystko, co chciała i była niezaleŜna, ale Bleys został oddany pod kuratelę opiekunów, zmieniających się za kaŜdym razem, gdy nowy kochanek przenosił ich do innego miejsca i wynajmował inną grupę nauczycieli. Strzegli go i rozkazywali mu cały czas, pozwalając wyjść tylko po to, by pokazał się gościom matki, która pławiła się wówczas w chwale posiadania genialnego dziecka. I był geniuszem - usankcjonowanym. Ale to, co w tych narodzinach było dziełem przypadku, uzupełniały długie godziny nauki pod surowym nadzorem opiekunów. W istocie nauka była ostatnią rzeczą, która go obchodziła. Wszystko go fascynowało. Matka, niezdolna uciec od wychowania wpojonego jej przez Exotików, nie ukarałaby go fizycznie, ale zasady, jakie ustanowiła dla niego - sprawiając, Ŝe znajdował się cały czas pod nadzorem opiekunów - były tak surowe jak w więzieniu. Stanowiło to tylko niewielką pociechę, Ŝe kara nie była fizyczna, a był nią pokój, do którego wysyłano go, by „przemyślał to, co zrobił”. Pokój nie był nieprzyjemny sam w sobie, ale jego umeblowanie ograniczało się do łóŜka z pola siłowego, które nie wymagało pościeli. Było to zwyczajnie pole, w którym ciało tonęło bez reszty, utrzymywane w poŜądanej temperaturze i wilgotności, zaleŜnych od
Ŝyczenia zajmującej je osoby. Był to pokój z narzuconą bezczynnością; nie było w nim nawet ksiąŜek - nie tylko tych w archaicznym sensie tego słowa, w postaci połączonych kartonów i papieru, ale nowoczesnych wrzecion lub dysków, wsuwanych do czytacza. Robił więc to, co robiłoby kaŜde samotne dziecko i pozwalał, by wyobraźnia przenosiła go w inne miejsca. Marzył o krainie bez opiekunów i bez matki; o krainie, w której dysponowałby czarodziejską róŜdŜką o mocy, dającej mu nieograniczoną władzę i wolność. Był to kraj, gdzie otaczający go ludzie nie zmieniali się. Była tylko jedna rzecz, przy której obstawał jako absolutny władca. To była kraina, w której Ŝył w ostrej opozycji w stosunku do swojego realnego Ŝycia. Siedział teraz, wspominając to wszystko na statku kosmicznym lecącym na Zjednoczenie. Z początku pomysł ucieczki zachwycił go, ale stopniowo, w trakcie lotu, zaczynało mu świtać, Ŝe być moŜe zmierza ku czemuś w rodzaju ekwiwalentu kolejnej grupy opiekunów. Tak jak korzystał ze swojej szybkiej, dziecięcej pamięci (szkolonej i ćwiczonej do tego stopnia, aŜ była niemal eidetyczna), w celu zapamiętywania tabeli akcji i bieŜących wiadomości, tak teraz studiował materiały religijne, które zabrał ze sobą, by przygotować się i stworzyć sobie ochronną tarczę przed tym nowym spotkaniem - z „wujem” i jego dwoma synami, których imion Bleys jeszcze nie znał. Między tymi okresami, kiedy siedział i patrzył w gwiazdy, nie czuł się otoczony przez ciepło statku kosmicznego, ale jak ktoś stojący na uboczu i odizolowany od ludzkiej rasy, oddalony o całe lata świetlne od innego człowieka czy od zamieszkałego przez ludzi świata. Studiował w samotności przyniesiony ze sobą materiał, magazynując w pamięci obszerne fragmenty, aŜ wszystko miał opanowane do tego stopnia, Ŝe mógł to powtórzyć jak papuga. Tak jak powtarzał dane z tabel kursów akcji, cen nieruchomości i wiadomości polityczne z planety swojej matki, by sprawić na jej gościach wraŜenie uczonego, choć w istocie, w większości wypadków, nie miał pojęcia co znaczy wiele spośród słów, które wypowiadał. Było to drugiego dnia lotu statku kosmicznego, gdy zupełnie nieprzygotowany poczuł nagle obecność kogoś obcego u swego boku. ChociaŜ Bleys nie wiedział o tym, od jakiegoś czasu był przedmiotem toczonej w sali klubowej rozmowy. - Myślę, Ŝe jest samotny - mówiła jedna z umundurowanych stewardes do drugiej. - Większość dzieci ciągle biega. Domagają się napoi z barku. Nudzą się i nie dają ci spokoju. A on po prostu siedzi, nie sprawiając w ogóle kłopotu. - Ciesz się zatem z tego i zostaw go w spokoju - powiedziała druga stewardesa. - Nie, sądzę, Ŝe jest samotny - upierała się pierwsza. - Tam, skąd przybył, musiało wydarzyć się coś powaŜnego; jest samotny i niespokojny. Dlatego trzyma się na uboczu. Druga stewardesa była nastawiona sceptycznie. Z nich dwóch, miała większe doświadczenie zawodowe i odbyła więcej lotów niŜ ta zaniepokojona, która była młodym rudzielcem o zuchwałej twarzy i szczupłym ciele wypełniającym srebrnoniebieski uniform. W końcu, pomimo silnych sugestii koleŜanki, Ŝeby zostawiła chłopaka w spokoju, ruda zbliŜyła się do Bleysa, usiadła w sąsiednim fotelu i obróciła go tak, by móc patrzeć z boku na chłopca. - Poznajesz gwiazdy? - spytała. Bleys natychmiast stał się czujny. śycie nauczyło go ostroŜności w stosunku do wszelkich pozornie przyjacielskich prób zawarcia znajomości. Pomimo jej wyglądu i sposobu mówienia, kobieta była najprawdopodobniej kolejnym udającym przyjaźń opiekunem,
traktującym to jako wstęp do zapanowania nad nim. Bleys odruchowo odrzucał kaŜdą nachalną próbę nawiązania przyjaźni przez ludzi dotychczas mu nie znanych; Ŝycie zbyt często pokazywało, Ŝe z ich strony był to fałsz. - Tak - odparł, mając nadzieję, iŜ udając pochłoniętego studiowaniem gwiazd, utnie momentalnie awanse kobiety. MoŜliwe, iŜ zamierzała tylko zaproponować mu, Ŝe zapozna go z obsługą niektórych przyrządów, chociaŜ sam juŜ do tego doszedł. Potem stewardesa odeszłaby i zostawiłaby go w spokoju. - Lecisz na Zjednoczenie, co? - nalegała. - Oczywiście, ktoś tam na ciebie czeka w porcie kosmicznym? - Tak - odparł Bleys. - Mój wujek. - Jest młody, twój wujek? Bleys nie miał pojęcia, ile jego wuj miałby mieć lat. Potem uznał, Ŝe to naprawdę nie ma znaczenia, co odpowie. - Ma dwadzieścia osiem lat - powiedział Bleys. - Jest rolnikiem w małym miasteczku, leŜącym w pewnej odległości od kosmoportu i ma na imię Henry. - Henry? Ładne imię - pochwaliła stewardesa. - Znasz takŜe jego nazwisko i adres? - Nazywa się „McClain”. W istocie pisze się to M-a-c-L-e-a-n. Nie znam jego adresu. To było kłamstwo. Bleys przeczytał adres, a jego pamięć, której teraz niemal nic nie umykało, zmagazynowała informację. Ale chłopiec ukrywał ten fakt, tak jak nauczył się ukrywać swoją inteligencję i talenty - z wyjątkiem tych chwil, kiedy matka wzywała go, by je ujawnił albo, gdy z jakiejś sytuacji wynikało, Ŝe mógłby coś zyskać na takim przedstawieniu. - Ale mam adres w torbie - powiedział i sięgnął w dół do małej torby, leŜącej u podstawy fotela, w której miał dowód toŜsamości i akredytywy. - Och, nie musisz mi pokazywać - odparła kobieta. - Wierzę, Ŝe jesteś odpowiednio przygotowany. Nie chciałbyś dla odmiany zrobić czegoś innego, niŜ tylko siedzieć tutaj i obserwować gwiaździsty ekran? Nie masz ochoty na jakiś napój z baru? - Nie, dziękuję - odparł Bleys. - Przyglądanie się gwiazdom to część mojej nauki. Z powodu tych wakacji u wuja Henry’ego zarywam trochę szkoły, więc w takim stopniu, w jakim to moŜliwe, muszę kontynuować naukę. Pomyślałem, Ŝe dokonam większości obserwacji przestrzeni podczas drogi w tę stronę, abym nie musiał spędzać na tym czasu w trakcie drogi powrotnej. - Och, rozumiem - powiedziała stewardesa. Tym, co przekonało dziewczynę były nie tyle słowa Bleysa, ile pewność, jaką potrafił nadać swemu głosowi - raźnemu i Ŝywemu. Stewardesa zaczynała rewidować swój pierwotny domysł, Ŝe podróŜ chłopca była wynikiem czyjejś śmierci lub innego kryzysu w rodzinie, i Ŝe w związku z tym potrzebował ucieczki od własnych myśli. W rzeczywistości ona takŜe znała nazwisko i adres człowieka ze Zjednoczenia, który miał odebrać Bleysa. Od całej obsługi pokładowej kosmicznych liniowców wymagano przyjęcia pewnej dozy odpowiedzialności za kaŜdego podróŜującego samotnie pasaŜera w wieku do lat dwunastu. - Jeśli ci to nie przeszkadza - odezwał się Bleys - to powinienem natychmiast zabrać się do nauki. Wziąłem ze sobą czytacz i ksiąŜkę, podług której mam sprawdzać gwiazdy. - Och, naturalnie. Absolutnie nie chcemy ci przeszkadzać. Ale gdybyś czegoś chciał, naciśnij guzik, a zaraz się zjawię. Zgoda? - Zgoda. Dziękuję - odparł Bleys, sięgając do torby podróŜnej. - Tak zrobię. Wstała i odeszła. Nie zadała sobie trudu, by spojrzeć na nieco większy od wąskiego
pudełka czytacz, który Bleys mógł trzymać wygodnie obu rękami na kolanach. Dlatego nie zauwaŜyła, Ŝe na pierwszej stronie ksiąŜki wyświetlonej na elektronicznym ekranie urządzenia, widniał złoŜony z wielkich liter tytuł: BIBLIA. Nie domyślała się takŜe, Ŝe poza tą ksiąŜką, w czytaczu były zgromadzone inne teksty - pisarzy islamskich i innych wyznań. Bleys siedział, trzymając czytacz na kolanach. Chłopiec potrafił sprawiać takie wraŜenie, jakby coś robił, pozwalając jednocześnie umysłowi zajmować się czymś innym. Rzeczywiście chciał coś przeczytać z Biblii, którą Ezechiel, z dziwnym smutkiem, dał mu, gdy Bleys odlatywał. JuŜ dawno temu nauczył się na pamięć imion proroków, ale czytywał takŜe to, co uwaŜał za opowieści, za małe fragmenty dziejów i przygód - jak, na przykład, relacja ze spotkania Dawida z Goliatem - które były bardziej interesujące i, po jednokrotnej lekturze, zmagazynowane w jego pamięci lepiej niŜ cokolwiek innego. Ale stewardesa odeszła i w tym szczególnym momencie Bleys czuł się bardziej zagubiony i porzucony niŜ kiedykolwiek wcześniej. To było dziwne. Chciałby zaufać tej kobiecie i zaakceptować oferowane mu emocjonalne ciepło, ale nie mógł tego zrobić. Nikomu nie mógł ufać. Nie uwaŜał swoich uczuć wobec stewardesy za oznakę tego, Ŝe jest samotny. W pewnym sensie nie wiedział, czym naprawdę jest „samotność”. Czuł ją, mocno; ale nigdy dotąd nie miał okazji, by poznać jej rozmiary. Wiedział tylko, Ŝe gdy był bardzo mały, miał wraŜenie, Ŝe matka go kocha. Potem, dosyć wcześnie, przekonał się, Ŝe tak nie było. Albo ignorowała go, albo okresowo była zadowolona z niego, kiedy był w stanie zrobić coś, co rzucało na nią dobre światło. Teraz powinien zrobić to, co powiedział, Ŝe zrobi - czytać. Ale wola uczynienia tego zawiodła go, zapadając się jeszcze głębiej w obawy o przyszłość, które zostały wyzwolone na skutek odrzucenia podjętych przez stewardesę prób dotarcia do niego. Czytacz z Biblią, Koranem i innymi religijnymi księgami, jakie biblioteka na Nowej Ziemi wybrała dla niego jako te, które są najprawdopodobniej uŜywane do uprawiania kultu na planetach Zaprzyjaźnionych, leŜał zapomniany na jego kolanach. Ponownie doznawał uczucia straszliwego oddzielenia; miał wraŜenie, Ŝe tkwi w przestrzeni z dala od planet i zamieszkujących je ludzi, i by zwalczyć ten stan przywołał swój stary sen o czarodziejskiej róŜdŜce, za pomocą której mógłby się otoczyć dokładnie takimi ludźmi i prowadzić takie Ŝycie, za jakim tęsknił. Ale teraz nawet to nie zadziałało. Zapamiętane fragmenty ksiąŜek w czytaczu, który trzymał na kolanach, wydawały się czymś zbyt błahym i niemal bezuŜytecznym, by zjednać mu przyjaciół wśród ludzi, jakich mógł spotkać na Zjednoczeniu. Sposoby, jakimi zabawiał i robił wraŜenie na dorosłych gościach matki nie sprawdzą się na farmie, na ultrareligijnym świecie, jakim było Zjednoczenie. Henry i jego dwaj synowie mogli od niego wymagać i oczekiwać wszystkiego, prócz mądrości czy uczoności. Nigdy dotąd nie czuł się tak bezradny. Naprawdę nie miał im nic do zaoferowania, Henry’emu MacLeanowi i jego rodzinie, poza zapamiętanymi słowami z Biblii i innych ksiąŜek, które zabrał ze sobą. Kim był, poza wszystkim, jak nie małpą z workiem sztuczek? Wróciło nieubłagane wspomnienie związane z tym, gdzie usłyszał to zdanie. Na krótko przed opuszczeniem matki przez Bleysa, zjawił się przyjaciel Ezechiela - najwyraźniej za obojętnym przyzwoleniem rodzicielki, ale na zaproszenie tego ostatniego - i rozmawiał z Bleysem. Był to siwowłosy męŜczyzna o lekkiej nadwadze, który wysławiał się z pewnym śladowym akcentem. W sposobie jego mówienia było coś odmiennego, czego Bleys nie był w
stanie nazwać. Jak obecnie stewardesa, tamten człowiek teŜ próbował być przyjacielski. Bleysa kusiło, Ŝeby go polubić, ale ci, których pozwolił sobie obdarzyć afektem, byli zawsze zabierani z jego otoczenia, więc automatycznie skrywał swoje uczucia. MęŜczyzna zadawał mnóstwo pytań, a Bleys odpowiadał szczerze na te, co do których uwaŜał, Ŝe moŜe na nie bezpiecznie i otwarcie odpowiedzieć; co do innych udawał, Ŝe nie rozumie ich prawdziwego znaczenia. Po paru spotkaniach nie widział siwowłosego męŜczyzny przez kilka dni. Potem, tuŜ przed odlotem, Bleys wchodził właśnie do bocznego pomieszczenia odchodzącego od głównego salonu w olbrzymim hotelowym apartamencie, który zajmowała jego matka, kiedy usłyszał dobiegający z sąsiedniego pokoju głos Ezechiela. Odpowiedział mu głos siwowłosego męŜczyzny. Ale siwowłosy mówił teraz zupełnie inaczej; uŜywał innych słów i stosował inne kadencje w swojej mowie. Bleys zrozumiał nagle, Ŝe to był rodzaj basicu uŜywanego przez niektórych ultrareligijnych Zaprzyjaźnionych - języka zwanego „poboŜnym”. Bleys zatrzymał się, ukryty w bocznym pokoju, i słuchał. Siwowłosy męŜczyzna mówił o nim. - Małpa z torbą sztuczek - powiedział siwowłosy - tobie wiadomo tak dobrze, jak mnie, Ezechielu. To wszystko, czego jego matka kiedykolwiek wymagała od niego i wszelki uŜytek, jaki kiedykolwiek czyniła z niego. To mądre z twojej strony było, Ŝeś wezwał mnie, bym chłopcu się przyjrzał. Nie brak dobrych psychomedyków w tym mieście, ale nie ma w nim ani jednego takiego, który, tak jak ja, w tym samym okręgu Zjednoczenia wychował się, co Henry i ty. GdyŜ, rzeczywiście, coś ci powiedzieć o chłopcu mogę. Po pierwsze, drugi Dahno to nie jest. - Wiem o tym - odparł Ezechiel. - Dahno takŜe był bardzo inteligentny, ale w wieku dwunastu lat miał wzrost dorosłego męŜczyzny i z łatwością dorównywał mu siłą. Bóg raczy wiedzieć, jak duŜy jest teraz. - Tego nie wiem - rzekł siwowłosy - ale słyszałem, Ŝe obecnie gigantem jest, i prawdopodobnie wolą Pana było, Ŝe siłę olbrzyma ma. - Ale powiedziałeś, Ŝe Bleys jest inny - rozległ się głos Ezechiela. - Jak to moŜliwe? Matka trzymała go pod kontrolą bardziej, niŜ pilnowała Dahno. Jesteś psychomedykiem. Widziałeś i poznałeś Dahno, kiedy trzymała go na smyczy. - Mówię tobie, Ŝe róŜnica olbrzymia jest - odparł siwowłosy męŜczyzna. - Dahno przy ich matce wyrósł, gdyŜ ta nie ufała nikomu na tyle, by pod czyjąś opiekę go oddać; Dahno jak ona jest, pod kaŜdym względem. Potrafi nawet, tak jak ona, węŜa zaczarować, Ŝeby zadławił się na śmierć, własny ogon połykając. Ale ten chłopak, Bleys, chociaŜ pod tym samym dachem mieszkał, wychowywany zupełnie inaczej był. - Och, wiem - powiedział Ezechiel. - Masz na myśli opiekunów. To prawda, Ŝe był mocniej spętany niŜ Dahno, ale... - Nie, róŜnica duŜo większa jest - przerwał siwowłosy męŜczyzna. - Zapewniono mu zupełnie inne wychowanie. Dahno część Ŝycia matki stanowił. Ten mały do niego nie naleŜał. Jak mówię, dla niej tylko małpą z torbą sztuczek był. Czymś, co mogła innym pokazać i z jego powodu pysznić się. Ale teraz o Ŝyciu Bleysa pomyśl, jakie być musi i jakie było. Jakby Ŝołnierzem był, cały czas ścisłej dyscyplinie poddany. Mniej inteligentne dziecko do tej pory zniszczone by zostało. Zniszczony nie został, dzięki niech za to będą Bogu, ale na zupełnie innej drodze jest. Zakonotowałeś stan izolacji chłopca? śe nie ufa nikomu - z wyjątkiem ciebie - zauwaŜyłeś? Bleys usłyszał westchnienie Ezechiela.
- Tak - powiedział - w większości to prawda. Kiedy tylko miałem okazję, starałem się wydobyć go z jego skorupy. Ale wszystko to, co musiał robić przez resztę czasu, wciskało go do niej z powrotem. W kaŜdym razie, nie w tym rzecz. Chcę, Ŝebyś mi powiedział, czy mu będzie dobrze u Henry’ego na Zjednoczeniu? - Twój brat Henry - rozległ się głos siwowłosego męŜczyzny - kimś jest, z kim wychowałem się. MoŜe tak dobrze jak ciebie nie znam go, ale rzeczywiście bardzo dobrze go znam. Tak, na dobre czy na złe, Bleys przeŜyje i kiedy na Zjednoczenie dotrze, wzdłuŜ ścieŜki posuwał się będzie, którą wyruszył juŜ. To, co w nim wykształcone jest, duŜo bliŜsze temu jest, co w naszych ludziach tkwi - od których ty sam, Ezechielu, uciekłeś - niŜ temu światu, na którym mieszkamy, czy nawet światom Exotików. Jednak, takŜe Exotikiem jest i pojęcia nie mam, co z tej mieszanki wyjdzie. Ale u Henry’ego radę sobie da. UwaŜasz, Ŝe na chwilę zobaczyć się z nim mógłbym? - Pewnie, pewnie - rzekł Ezechiel. - Zaraz pójdę i zamienię słówko z szefem opiekunów, a potem wrócę i zaprowadzę cię do niego. Chcesz tutaj zaczekać? - TyleŜ tutaj, co w kaŜdym innym miejscu tego przeładowanego poduszkami apartamentu - powiedział siwowłosy męŜczyzna. - Zaraz wracam - rzekł Ezechiel, a jego głos oddalił się. Bleys odwrócił się i pognał do swoich pokoi. Był pogrąŜony w lekturze ksiąŜki o staroŜytnych językach Starej Ziemi, kiedy wszedł Ezechiel. - Medyk Jemes Selfort chciałby znowu z tobą porozmawiać - rzekł Ezechiel. - Masz na to ochotę? - Tak - odparł Bleys, odkładając czytacz z ksiąŜką tkwiącą nadal w środku urządzenia. - Lubię go. Tych ostatnich kilka słów, jak wiele innych, które Bleys wypowiedział, nie było całkiem szczerych. Ale prawdą było, Ŝe bardziej lubił tego człowieka, niŜ nie lubił; a teraz, podsłuchawszy część rozmowy, nabrał cieplejszych uczuć do Jamesa Selforta, który - wraz z Ezechielem - zdawał się stać po jego stronie, pomimo wygłoszonego przez psychomedyka stwierdzenia: „Małpa z workiem sztuczek”. Zatem Bleys poczuł, Ŝe chce ponownie rozmawiać z Selfortem, gdyŜ miał nadzieję, Ŝe usłyszy o sobie więcej podnoszących na duchu opinii. Jak się okazało, nie usłyszał. Ale przez całą podróŜ pocieszał się tym, Ŝe w podsłuchanej rozmowie Selfort powiedział do Ezechiela, iŜ on, Bleys, przeŜyje na Zjednoczeniu. Wspominając to teraz, poczuł się ośmielony tym zdaniem i jego przygnębienie rozwiało się. Jedyna rzecz przemawiająca na korzyść ludzi i miejsca, do którego zmierzał. Ani oni, ani to miejsce nie zmienią się w ciągu tygodni czy kilku miesięcy, tak jak zmieniali się opiekunowie i całe jego otoczenie w trakcie mieszkania z matką. Kiedyś nauczy się panujących tam zasad i będzie ich pewny. Teraz był tylko małpą, jak nazwał go Selfort. Z pewnością nie był Exotikiem, dwukrotnie wyzuty z tej toŜsamości - raz przez zaprzeczenie temu pochodzeniu przez matkę, a dwa przez fakt, Ŝe wszystko, co miało związek z Exotikami - prócz siebie - trzymała z dala od niego. W związku z tym mógł być kimkolwiek, ścigając sen, jaki śnił tyle razy, kiedy znajdował się w „pokoju rozmyślań” opiekunów, zamknięty w solidnym, niewzruszonym wszechświecie, w którym trzymał magiczną róŜdŜkę, by dzięki niej zachować wszystko w takim stanie, w jakim chciał. Nie było powodu, by nie mógł spełnić tego marzenia, stając się na początek Zaprzyjaźnionym. To oznaczało konieczność nauczenia się wszystkiego od podstaw -
wszystkiego, co było odmienne od rzeczy, jakie juŜ wiedział. Ale dostosuje się do innego ludu i zachowa wolność. Było nawet moŜliwe, Ŝe wuj Henry moŜe okazać się skałą, na której Bleys mógłby się wesprzeć - Henry oraz prawdopodobnie stanowczy, niezawodni ludzie, którzy byli jego sąsiadami, uczęszczający do tego samego kościoła. Istniała znikoma szansa, Ŝe Bleys mógłby znaleźć u nich zrozumienie, akceptację i miejsce, do którego by naleŜał. Wszystko to zaleŜało od jego umiejętności stania się Zaprzyjaźnionym. MoŜe potem, w swoim czasie, potrafi rzeczywiście stać się tym, kogo udawał; i nikt nie miałby Ŝadnych wątpliwości, on sam by ich nie miał... Siedział w wielkim fotelu, patrząc niewidzącym wzrokiem na ekran, ale zamiast niego dostrzegał przyszłość, która mogła być taką, jakiej zawsze pragnął. Otucha płynąca z tej moŜliwości skierowała jego myśl z powrotem ku marzeniu, w którym wisiał w przestrzeni, samotny, kompletnie odizolowany od reszty swojej rasy - ale wreszcie pan siebie i swojego wszechświata. Spojrzał na te wszystkie gwiazdy, wokół których wirowały światy zasiedlone przez ludzi. Ale patrzył na planety, nie na ich słońca. Nadejdzie czas, powiedział sobie, nadejdzie nieuchronnie taki czas, gdy na Ŝadnej z nich nie będzie nikogo, kto mógłby kierować jego Ŝyciem. To on będzie kierował Ŝyciem wszystkich ludzi. Ta ostatnia myśl była tak ekscytująca, Ŝe aŜ sięgała skraju przeraŜenia. Pohamował się. Ale ociągał się jeszcze chwilę... - Widzisz to? - zapytała młoda, rudowłosa stewardesa swoją starszą koleŜankę. - Nie, co takiego? - zapytała tamta. - Chłopca. Wyraz jego twarzy. Spójrz! Starsza zajęta była remanentem alkoholi. Nie od razu podniosła wzrok. - Jaki wyraz? - zapytała, kiedy w końcu podniosła głowę. - JuŜ zniknął - rzekła młodsza. - Ale przez chwilę chłopak wyglądał bardzo dziwnie. Bardzo dziwnie... Rozdział 3 Zanim statek wszedł w atmosferę planety, która stanowiła cel podróŜy, przeszedł z napędu fazowego na napęd normalnych silników. Przed upływem godziny wylądował w Ekumenii, a pasaŜerów przeprowadzono z sali klubowej do złudnie małego dworca, który był w istocie jednym z wielu terminali rozrzuconych na wielkiej równinie otaczającej miasto. Bleys, mając wszystkie zmysły w stanie pogotowia, niczym jakieś małe, ostroŜne zwierzę, niósł walizkę i szedł ukryty przed otoczeniem przez wysokie ciała dorosłych, którzy dołączyli do niego w ciasnocie wyjścia. Był napięty jak cięciwa łuku. Teraz, poniewaŜ przyleciał na miejsce, jego plany, Biblia i pozostałe ksiąŜki, które studiował w drodze, wydawały się czymś niezwykle kruchym, by mógł polegać na nich z nadzieją na nawiązanie nowych przyjaźni. Rzeczywistość, jaką stało się przybycie wreszcie na miejsce, była jak wkroczenie w nowy wszechświat. Poczekalnia terminalu okazała się wielkim, okrągłym pomieszczeniem z jasnosrebrną
wykładziną stanowiącą przeciwwagę dla znajomej, ciemnozielonej tapicerki nadmiernie wypchanych foteli świetlicy; wielu ludzi czekało tu na przybywających podróŜnych. Rudowłosa stewardesa, która z własnej woli zaopatrzyła się w zdjęcie Henry’ego, poszła z Bleysem; powiedziała, Ŝe pokaŜe mu wuja, kiedy dotrą na miejsce. Stał na uboczu czekających i na jego widok nadzieje Bleysa nieco zwiędły. Nie miał ani szczerej twarzy Ezechiela, ani jego zachęcającego uśmiechu. Był to męŜczyzna, którego wiek zaskakująco trudno poddawał się ocenie; włosy nie tyle mu posiwiały, co spłowiały, będąc sygnałem zbliŜającego się wieku średniego. Z całą pewnością miał więcej niŜ dwadzieścia osiem lat. Był wysoki i niemal tak chudy, Ŝe sprawiało to wraŜenie wycieńczenia; miał wąską, zapowiadającą nieustępliwość twarz, spowitą aurą niecierpliwości. Jego odzienie stanowił uniwersalny strój roboczy - składały się nań zgrzebne ciemne spodnie i gruba ciemna koszula widoczna pod skóropodobną kurtką uszytą z jakiegoś czarnego tworzywa. Czaszkę miał tak wąską, Ŝe rysy twarzy zdawały się być ściągnięte na podobieństwo ostrza topora. Kiedy stewardesa i Bleys podeszli do niego, ciemne oczy Henry’ego były skupione na nich niczym otwory bliźniaczych luf strzelby. - Bleys - odezwała się stewardesa, pochyliwszy się nieco, by powiedzieć mu to do ucha - to jest twój wuj, Henry MacLean. Pan MacLean? - We własnej osobie - odparł męŜczyzna; timbre jego głosu plasował się gdzieś między zardzewiałym a ochrypłym brzmieniem łagodnego skądinąd barytonu. - Dziękuję Panu za twoją uprzejmość, stewardeso. Teraz ja się nim zaopiekuję. - To zaszczyt wreszcie pana poznać, sir - odezwał się Bleys. - Bez fanfaronady, chłopcze - rzekł Henry MacLean. - Chodź ze mną. Odwrócił się i wyszedł z poczekalni terminalu tak dziarsko, Ŝe chociaŜ wzrostu był zaledwie kilka cali powyŜej przeciętnego, szedł krokiem, który zmusił Bleysa do kłusowania u jego boku. Przed budynkiem dworca ruszyli w dół pochylni do długiego podziemnego tunelu, po czym weszli na ruchomy chodnik, który wiózł ich przed siebie - z początku wolno, potem z coraz większą i większą prędkością, a powietrze najwyraźniej towarzyszyło temu ruchowi, gdyŜ nie czuć było Ŝadnego powiewu. Jednak tak szybko przestali się przemieszczać, Ŝe Bleys domyślił się, iŜ w ciągu kilku minut pokonali wiele kilometrów, po czym chodnik zwolnił ponownie i zeszli z niego na przeciwległym końcu przed szerokimi, szklanymi drzwiami, które otworzyły się automatycznie. Wyszli, a na zewnątrz był szary, chłodny dzień; uporczywy wiatr niósł wilgotne powietrze pod wiszącymi nisko chmurami, zapowiadającymi deszcz. - Sir! Wuju! - odezwał się Bleys, kłusując obok męŜczyzny. - Mam bagaŜ... - Będzie juŜ na miejscu - odpowiedział Henry, nie patrząc na niego. - I nie chcę słyszeć od ciebie Ŝadnych więcej „sir”, chłopcze... Bleys. „Sir” sugeruje rangę, a w naszym kościele nie ma rang. - Tak, wuju - powiedział Bleys. Szli jeszcze jakiś czas, aŜ ilość zaparkowanych pojazdów zmalała. Wreszcie dotarli do innych środków transportu, zmotoryzowanych, ale na kołach, a nie z osłonami wokół dolnych krawędzi - fartuchy takie wskazywały, Ŝe chodzi o poduszkowce lub pojazdy magnetyczne, które stanowiły większość wehikułów stojących w mijanych dotąd rzędach. Wreszcie podeszli do niezmotoryzowanych środków transportu. Wśród tych były wozy i fury, a w końcu dotarli do czegoś, co nie było ani wozem, ani furą, ale czymś w rodzaju skrzyŜowania ich obu, i co - jak reszta pojazdów - miało być ciągnięte przez kilka
spętanych teraz kóz. Obok stał mały bagaŜ Bleysa. - W jaki sposób dostarczyli go tutaj tak szybko, wuju? - spytał Bleys, zafascynowany widokiem drogiego kuferka, błyszczącego obok niepomalowanego, koziego zaprzęgu. - Zrzucili pojemnik z bagaŜem przed podejściem do lądowania - odpowiedział krótko wuj. - To dzieje się automatycznie. PołóŜ bagaŜ z tyłu; przykryjemy go brezentem. Zanim dojedziemy do domu, zacznie pewnie padać. My siądziemy z przodu, w kabinie. Bleys ruszył, by pomóc, ale wuj był za szybki dla niego. Torba została załadowana i przykryta, zanim zrobił cokolwiek więcej, niŜ postanowienie pomocy. - Wsiądź z drugiej strony, chłopcze - powiedział Henry, otwierając dla siebie drewniane drzwi po lewej stronie kabiny. Bleys obiegł pojazd i usadowił się na prawym siedzeniu, po czym zamknął za sobą drzwi i zabezpieczył je pętlą z liny, która spełniała rolę zamka. Widziana od wewnątrz, kabina okazała się bardziej domowej roboty, niŜ wyglądała na to z zewnątrz. Była jak zamknięty wagonik z otworami na wodze, wyciętymi w desce poniŜej przedniej szyby wykonanej z jakiegoś przezroczystego tworzywa - nie szkła, gdyŜ miejscami było pogięte i sfalowane. Lejce kóz wychodziły na zewnątrz przez otwory. Bleys i jego wuj siedzieli na czymś, co wyglądało jak stara ławka wyścielona cienką warstwą słomy lub wyschniętej trawy, której źdźbła sterczały spod brezentu podobnego do tego, jakiego uŜyli do przykrycia bagaŜu na otwartej platformie pojazdu. Oparcie było tapicerowane w ten sam sposób. Bleys ochoczo wsiadł do kabiny. Miał na sobie strój odpowiedni do podróŜy na pokładzie statku kosmicznego. W rzeczywistości nie nosił nigdy nic innego prócz lekkich ubrań, gdyŜ całe Ŝycie spędzał albo wewnątrz budynków albo w miejscach, gdzie panowało lato. Ale w kabinie, pomijając to, Ŝe nie hulał w niej wiatr, było równie wilgotno i chłodno, jak na zewnątrz. Bleys drŜał. - Masz - powiedział burkliwie Henry MacLean. Podniósł coś, co okazało się kurtką trochę mniejszą od jego własnej, ale nadal o zbyt długich rękawach dla Bleysa i zbyt szeroką w ramionach. Jedną ręką Henry pomógł ubrać ją chłopcu. Bleys z wdzięcznością otulił się kurtką, zapinając ją dokładnie na nieporęczne, prymitywne guziki. - Pomyślałem, Ŝe nie będziesz miał co na siebie włoŜyć - stwierdził Henry; szorstkie brzmienie zniknęło na chwilę z jego głosu. - Nie będzie ci teraz zimno? - Nie, wuju - odparł Bleys, a ciepło sprawiło, Ŝe jego umysł zaczął znowu pracować. Praktykowana przez całe Ŝycie sztuka przetrwania, polegająca na udzielaniu dorosłym odpowiedzi, które tamci uwaŜali za celowe i poprawne, automatycznie włoŜyła Bleysowi w usta właściwy respons. - Dziękuję Bogu za twoją dobroć, wuju. Henry, który podjął wodze i patrzył przed siebie, zamarł nagle. Jego głowa obróciła się Ŝywo i męŜczyzna spojrzał na Bleysa. - Kto ci kazał tak powiedzieć? - jego głos brzmiał ponownie szorstko i groźnie. Bleys spojrzał na wuja z wyrazem krańcowej niewinności na twarzy. W istocie to sam Henry poddał mu te słowa, zwracając się nimi do stewardesy. Ale pytanie wprawiło chłopca w panikę. Jak miał wyjaśnić temu niemal obcemu człowiekowi, Ŝe nauczył się podchwytywać zdania dorosłych, a potem uŜywać w stosunku do nich tych samych sformułowań? - Kobieta - skłamał. - Kobieta, która opiekowała się mną powiedziała, Ŝe tak naleŜy tutaj mówić.
- Jaka kobieta? - Zapytał Henry. - Kobieta, która opiekowała się mną - odparł Bleys. - Opiekowała się mną, przygotowywała dla mnie posiłki i ubrania, i wszystko. Pochodziła z Harmonii. Poślubiła kogoś na Nowej Ziemi, jak sądzę. Na imię miała Laura. Henry patrzył na niego twardo takim wzrokiem, jakby jego oczy były szperaczami, które mogły oświetlić i ujawnić kaŜde kłamstwo. Ale Bleys miał bogate doświadczenie w udawaniu i potrafił sprawiać wraŜenie kogoś kompletnie obojętnego, źle ocenionego i niewinnego. Oddał wujowi spojrzenie. - Dobra - rzekł Henry, obracając ponownie głowę w stronę przodu pojazdu. Potrząsnął lejcami, co zmusiło kozy do ruszenia z miejsca. Było ich osiem, zaprzęŜonych parami; zdawało się, Ŝe stosunkowo łatwo pociągnęły wóz. Wstrząsy kół pojazdu na powierzchni, po której przejeŜdŜali, robiły na Bleysie dziwne wraŜenie; przyzwyczajony był do poruszania się poduszkowcami lub pojazdami unoszonymi przez pole magnetyczne. - Później porozmawiamy szerzej o tej kobiecie - powiedział Henry. Pomimo tych ostatnich słów, MacLean milczał przez dłuŜszy czas, koncentrując się na powoŜeniu swoim kozim zaprzęgiem po rozmaitych drogach wiodących od kosmoportu. Z początku szosa była jak potęŜna wstęga o pół tuzinie barwnych pasów, ułoŜonych na powierzchni gruntu. Pola wokół leŜały nagie, nie widać było Ŝadnych drzew, tylko w oddali migał od czasu do czasu jeden z terminali ładowniczych. Wszystkie zmysły Bleysa znajdowały się w stanie pogotowia; jego oczy, uszy i nos rejestrowały widoki, dźwięki i zapachy - koziego zaprzęgu, powierzchni drogi pod kołami i dnia za szybą kabiny pojazdu. Jechali skrajnym lewym pasem autostrady, najciemniejszym ze wszystkich pasów, które tworzyły wiele równoległych dróg prowadzących od portu kosmicznego i były najwyraźniej zaprojektowane na uŜytek róŜnych środków lokomocji. W prawo droga rozciągała się tak szeroko, Ŝe Bleys nie widział wyraźnie poruszających się po niej pojazdów. Jej odległy brzeg musiał mieć niemal białą nawierzchnię, pozbawioną spoin i niemal elektronicznie gładką, i Bleysowi wydawało się, Ŝe widzi poruszające się, zawieszone nad nią na magnetycznej poduszce pojazdy. Miały kształt dysków, więc i tak trudno byłoby się im dobrze przyjrzeć. Nie chodziło o to, Ŝe Bleys chciał wiedzieć, jak wyglądały, gdyŜ wiele razy w Ŝyciu przemieszczał się takimi środkami transportu, przenosząc się z matką z hotelu do hotelu, albo z hotelu do jakiegoś przypominającego pałac prywatnego domu. TuŜ obok pasa dla pojazdów magnetycznych ciągnął się kolejny - dla poduszkowców. Następnym był pas dla małych, kołowych pojazdów pasaŜerskich, takŜe zmotoryzowanych, a potem, jeszcze bliŜej, pas dla wielkich, zmotoryzowanych, kołowych pojazdów cięŜarowych. Ostatni ze wszystkich, na samej krawędzi drogi, biegł ich pas, przeznaczony dla najwolniejszych środków lokomocji, takich jak wóz z kozim zaprzęgiem. Pomiędzy pasem dla kozich zaprzęgów, a tymi dla pojazdów kołowych, leŜały pasy dla innych niezmotoryzowanych wehikułów najrozmaitszych typów. Począwszy od innych modeli kozich wozów, jak ten Henry’ego MacLeana, po dziwaczne pojazdy o kołach napędzanych siłą mięśni dwóch męŜczyzn naciskających poziomą dźwignię, co sprawiało takie wraŜenie, jakby ludzie ci coś piłowali. Wśród całej reszty środków transportu przemykały rowery; niektóre z nich ciągnęły wózki. Wraz z tym, jak ich wóz zmierzał naprzód, pasy ruchu - jeden po drugim - odchodziły od drogi. Pierwszym był ten niemal biały, nad którym unosiły się pojazdy magnetyczne.
Zmierzał za horyzont po ich prawej stronie. Niedługo potem od szosy odbił pas dla poduszkowców. Po dłuŜszym czasie - chociaŜ Bleys nie potrafił ocenić, czy po pokonaniu przez nich większego dystansu, czy nie - od drogi oddaliły się takŜe pasy zmotoryzowanych środków transportu. W końcu podróŜowali pojedynczym pasem dla niezmotoryzowanych środków lokomocji, chociaŜ droga miała nadal szerokość co najmniej pięciu pojazdów. W końcu jednak nawet ten pas zaczął się zwęŜać wraz z tym, jak wozy i fury skręcały w boczne drogi. Na horyzoncie zamajaczyło teraz kilka drzew i Bleys poznał, gdyŜ w swoim nienasyconym głodzie wiedzy dobrał się takŜe do ksiąŜek o dendrologii, Ŝe są to w większości gatunki ziemskiej flory - głównie drzewa o miękkim drewnie i iglaste. Tylko od czasu do czasu pojawiała się między nimi odmiana klonu, wiązu, dębu czy drzewa Ŝelaznego. Teraz, gdy inne pojazdy niemal zupełnie zniknęły, drzewa zbliŜyły się do drogi i wkrótce przemierzali coś, co wydawało się niemal gęstym lasem, który okresowo ustępował miejsca trawiastym łąkom lub dolinom przeciętym małymi rzeczkami. Jechali pod górę, chociaŜ po kozach ciągnących wóz Henry’ego nie było widać, Ŝe wymagało to od nich dodatkowego wysiłku. Dopiero wtedy, gdy mieli drogę niemal wyłącznie dla siebie, Henry MacLean odezwał się ponownie. - Ta kobieta - powiedział, zerkając w dół na Bleysa, a potem przenosząc wzrok z powrotem na drogę. - Co ci jeszcze mówiła? - Głównie opowieści, wuju - odparł Bleys. - O Dawidzie i Goliacie. O MojŜeszu i Dziesięcgu Przykazaniach. Opowieści o królach i prorokach. - Pamiętasz którąś z nich? - zapytał Henry. - Co pamiętasz z opowieści o Dawidzie i Goliacie? Bleys wziął głęboki oddech i zaczął mówić takim tonem, jakim zabawiał gości matki. Okazja zaprezentowania się tak wcześnie nowemu wujowi sprawiła, Ŝe nadzieje w nim wzrosły. Mówił uroczystym, pewnym głosem, który czynił kaŜdy wyraz zrozumiałym. Słowa płynęły swobodnie z jego pamięci: - „Wtem wystąpił z szeregów filistyńskich” - powiedział Bleys - „pewien harcownik imieniem Goliat, z Gat, o wzroście sześć łokci i piędź...” [Wszystkie cytaty z Biblii Brytyjskiego i Zagranicznego Towarzystwa Biblijnego, Wwa, 1975.] Czuł spoczywający na sobie wzrok Henry’ego, ale to spojrzenie nie dawało mu Ŝadnej wskazówki. Bleys mówił dalej. - „Na głowie miał hełm spiŜowy, a odziany był w pancerz łuskowy, a waga jego pancerza wynosiła pięć tysięcy sykli kruszcu. Miał równieŜ nagolennice spiŜowe na nogach i dzidę spiŜową na plecach. Drzewce jego włóczni było jak drąg tkacki, grot jego dzidy waŜył sześćset sykli srebra, a giermek z jego tarczą kroczył przed nim...” Kątem oka Bleys widział ciągle twarz Henry’ego, niezmienioną. Chłopiec czuł, Ŝe zamiera w nim serce. Ale jego głos pozostał pewny; mówił dalej. - „Ten stanął i zawołał w stronę hufców izraelskich te słowa: Po co wychodzicie, aby się sposobić do bitwy? Czyja nie jestem Filistyńczykiem, a wy sługami Saula? Wybierzcie sobie wojownika i niech wystąpi przeciwko mnie! JeŜeli potrafi walczyć ze mną i połoŜy mnie trupem, będziemy waszymi niewolnikami; ale jeŜeli ja go przemogę i połoŜę go trupem, wy będziecie naszymi niewolnikami i będziecie nam słuŜyć. Rzekł jeszcze Filistyńczyk: Ja zelŜyłem dzisiaj szeregi Izraela, powiadając: Stawcie mi wojownika, a będziemy walczyć z sobą.
Gdy zaś Saul i cały Izrael usłyszeli te słowa Filistyńczyka, upadli na duchu i bali się bardzo...” Henry MacLean patrzył nieruchomym wzrokiem na Bleysa, który obserwował nadal męŜczyznę kątem oka, udając jednocześnie, Ŝe spogląda przed siebie przez przednią szybę. Wodze zwisały luźno w dłoniach Henry’ego, ale kozy szły nadal, trzymając się drogi. Bleys mówił dalej: - „A Dawid był synem wspomnianego Efratejczyka, z Betlejemu judzkiego, imieniem Isaj...” Recytował dalej. Henry słuchał, nie zmieniając wyrazu twarzy, a wóz, którym nikt nie kierował, posuwał się drogą pod obniŜającym się szarym niebem; chmury pociemniały, zapowiadając deszcz. Doświadczenie nauczyło Bleysa, w jaki sposób intonacją głosu przykuć uwagę publiczności i jak budować napięcie w opowieści. Teraz dochodził do punktu kulminacyjnego relacji z walki Dawida z Goliatem Filistyńczykiem. Jeśli Henry miał w ogóle okazać jakąś reakcję, to powinien zrobić to teraz, ale wuj nie dał nic po sobie poznać. Bleys podniósł odpowiednio ton głosu i przyśpieszył bieg słów: - „Wtedy Dawid odpowiedział Filistyńczykowi: Ty wyszedłeś do mnie z mieczem, z oszczepem i z włócznią, a ja wyszedłem do ciebie w imieniu Pana Zastępów, Boga szeregów izraelskich, które zelŜyłeś. Dzisiaj wyda cię Pan w moją rękę i zabiję cię, i odetnę ci głowę, i dam dziś jeszcze trupy wojska filistyńskiego ptactwu niebieskiemu i zwierzynie polnej i dowie się cała ziemia, Ŝe Izrael ma Boga. I dowie się całe to zgromadzenie, Ŝe nie mieczem i włócznią wspomaga Pan, gdyŜ wojna naleŜy do Pana i on wyda was w nasze ręce...” Wyraz twarzy Henry’ego nie zmienił się. - „Gdy tedy Filistyńczyk ruszył i zaczął się zbliŜać do Dawida, Dawid spiesznie wybiegł z szyku bojowego, aby podejść blisko Filistyńczyka. I sięgnął Dawid swoją ręką do torby, wyjął stamtąd kamień, wypuścił go z procy i ugodził nim Filistyńczyka w czoło; kamień utkwił w jego czole i Filistyńczyk upadł twarzą na ziemię. Tak zwycięŜył Dawid Filistyńczyka kamieniem wyrzuconym z procy i powalił Filistyńczyka, i zabił go, choć nie miał Dawid miecza w ręku. Potem pobiegł Dawid, stanął przy Filistyńczyku, chwycił za jego miecz, wyciągnął go z pochwy, dobił go i uciął mu głowę; Filistyńczycy zaś, ujrzawszy, Ŝe zginął ich rycerz, pierzchnęli.” Bleys obserwował teraz otwarcie Henry’ego, którego twarz była równie martwa, co wnętrze wozu. - „...Wtedy powstali wojownicy izraelscy i judzcy, wydali radosny okrzyk i puścili się w pogoń za Filistyńczykami aŜ do doliny Gat i do bram Ekronu, tak iŜ trupy Filistyńczyków leŜały na drodze od Szaaraim aŜ do Gat i Ekronu. Potem powrócili synowie izraelscy z pościgu za Filistyńczykami i splądrowali ich obóz...” Bleys przerwał recytację. Odwrócił się i spojrzał bezpośrednio na Henry’ego. DłuŜszą chwilę męŜczyzna patrzył zwyczajnie na chłopca. Potem, jakby gwałtownie obudzony, szarpnął głową, zebrał wodze i skierował swoją uwagę na drogę; potrząsnął lejcami, zmuszając na chwilę kozy do biegu kłusem, który zamierał stopniowo wraz z tym, jak jechali dalej, aŜ w końcu zwierzęta szły znowu w swoim normalnym tempie. Henry patrzył prosto przed siebie i nic nie mówił. - Czy to naprawdę tak było, wuju? - spytał w końcu Bleys, czując rozpaczliwą
potrzebę przerwania milczenia. Przez chwilę zdawało się, Ŝe Henry nie usłyszał pytania. Potem męŜczyzna wziął głęboki oddech. - Dzisiaj cuda nie zdarzają się! - powiedział gwałtownie w stronę szyby, jakby Bleysa w ogóle tutaj nie było. - Nie! śadnych cudów! A potem odwrócił się i spojrzał na chłopca. - Tak, chłopcze - powiedział. - Tak było. Jak zapisano w Pierwszej Księdze Samuela, w siedemnastym rozdziale. - Tak myślałem - rzekł Bleys cicho, gdyŜ czas udawania minął. W kaŜdym razie odniósł pewien sukces. Wszystko to, i wszystko czego jeszcze miał dokonać, było tylko podstawą, na której zbuduje, być moŜe, lepszy związek. - Wiedziałem, Ŝe będziesz mógł zapewnić mnie o tym. Henry, prowadząc kozi zaprzęg, nie odpowiedział. Bleys pozwolił, by milczenie trwało znowu jakiś czas. W końcu odwaŜył się podjąć kolejną nieśmiałą próbę. - Chciałbyś, Ŝebym opowiedział ci co wiem o MojŜeszu i o Dziesięciu Przykazaniach? - zapytał. - Nie! - Henry, z nieruchomą twarzą, patrzył przez przednią szybę. - Na razie ani słowa więcej na ten temat! Jechali w milczeniu. Niebo obniŜyło się i pociemniało, i Bleys zaczął odczuwać zmęczenie. Robił co mógł, Ŝeby wykorzystać swoją umiejętność siedzenia nienaturalnie nieruchomo, ale rozpierająca go naturalna energia jedenastolatka groziła, Ŝe rozsadzi go od środka. Zastanawiał się, ile jeszcze muszą przejechać, zanim dotrą do celu. Czekał, zdesperowany. Czasami jedyny sposób polegał na tym, by pozwolić innej osobie prowadzić rozmowę. Potem moŜna odpowiedzieć ze stosowną pewnością i słowami skrojonymi na miarę tego, co zostało powiedziane. - Do jakiego kościoła naleŜała? - zapytał nagle Henry. - Kościoła? - powtórzył Bleys. - Och, masz na myśli Laurę? Nie pamiętam. - Imion których proroków cię nauczyła? - zapytał Henry. - MoŜesza i Izajasza, Daniela, Obadiaha, Malachiusza, Jana i Jezusa... - powodowany nagłym impulsem, i na wypadek gdyby kościół Henry’ego miał innych proroków, Bleys dorzucił dwa kolejne imiona - Alego i Mahometa... - Wiedziałem! - przerwał mu Henry z wściekłością i uderzył się pięścią w kolano. - Była z Kościoła Pomostowców! - Nie wiem, co to jest Kościół Pomostowców - rzekł Bleys. - Nigdy o niczym takim nie wspomniała. - Dobra - natęŜenie głosu Henry’ego opadło do satysfakcjonującego poziomu szmeru. - To będzie coś podobnego, jeden z tych kościołów. Błędnie cię uczyła, chłopcze! Ali i Mahomet nie są prorokami. To fałszywi prorocy i fałszywi są ci, którzy ich nimi mienią! Usiadł prosto i oparł się; w tej chwili był bardziej rozluźniony niŜ przez cały czas, jaki upłynął od momentu, gdy Bleys uŜył wyraŜenia, którym podziękował Bogu za dobroć Henry’ego. - Cieszę się, Ŝe mi to powiedziałeś, wuju - rzekł. - Nie wiedziałbym, gdybyś tego nie zrobił. Henry obrzucił go aprobującym spojrzeniem. - Tak - powiedział - jesteś młody. Ale nauczysz się. ChociaŜ to zaskakujące, jak wiele zapamiętałeś z Biblii. Bleys... co jeszcze moŜesz mi zacytować z Księgi? - Jest MojŜesz i Dziesięć Przykazań... - zaczął Bleys.
- Tak - przerwał Henry - wyrecytuj mi to. Chłopiec wziął głęboki oddech. - „MojŜesz zwołał wszystkich Izraelitów i rzekł do nich: Słuchaj, Izraelu, ustaw i praw, które wam dzisiaj ogłaszam, abyście się ich nauczyli i przestrzegali ich wykonywania. Pan, nasz Bóg, zawarł z nami przymierze na Horebie...” Bleys recytował piąty rozdział Piątej Księgi MojŜeszowej. Henry słuchał. Zdawało się, Ŝe jego twarz jest niezdolna do uśmiechu, ale widniał na niej wyraz zadowolenia, jakby wuj słuchał dobrze znanej i lubianej muzyki. Podczas gdy Bleys mówił, o przednią szybę zaczęły uderzać pierwsze krople deszczu; spływały w dół jak krople oleju. Henry ignorował to, więc Bleys recytował dalej nawet wtedy, gdy deszcz nasilił się, w górze rozległ się grzmot, a w oddali, nad horyzontem po prawej stronie dało się widzieć od czasu do czasu lśnienie błyskawic. Henry nie patrzył juŜ na Bleysa. Jego uwaga była całkowicie skupiona na tym, co chłopiec mówił. Bleys pozwolił sobie na to, by skurczyć się i poruszyć na siedzeniu, które - z cienkim pokryciem ze słomy i brezentu - stało się bardzo twarde. Za namową Henry’ego, Bleys wyrecytował Dziesięć Przykazań, a potem przeszedł do trzydziestego ósmego rozdziału Księgi Hioba - w której Pan odpowiada Hiobowi z trąby powietrznej - a stąd przeskoczył do Psalmów. WciąŜ recytował Psalmy - dokładnie Psalm Sto Dwudziesty - kiedy poczuł, Ŝe wóz przechyla się i zrozumiał, Ŝe skręcili z drogi na polny trakt, który wiódł między drzewami. Gruntowa droga była krótka; dotarli na nieogrodzone podwórze gospodarcze przed parterowym budynkiem z drewnianych bali; kilka przybudówek wzniesiono podobnie. - Jesteśmy na miejscu - odezwał się Henry, przerywając recytację. Deszcz padał teraz mocno. Przez jego zasłonę i przez przednią szybę Bleys widział chłopca nieco młodszego od siebie, który wybiegł na spotkanie przybyłych i chwycił wodze kóz. Tymczasem drzwi po stronie Henry’ego otworzył szarpnięciem chłopak o rok lub dwa starszy od Bleysa, mocniej zbudowany i wyglądający na duŜo silniejszego. - Ojcze... - zaczął, a potem urwał, widząc Bleysa. - Joshua, to jest twój kuzyn Bleys - powiedział Henry, wychodząc na deszcz z taką dezynwolturą, jakby w ogóle nie padało; obejrzał się i zajrzał w głąb kabiny. - Bleys, musisz przebiec do drzwi wejściowych. Przez chwilę Bleys patrzył bystro na Joshuę. Taki starszy i silniejszy chłopiec mógł posunąć się do uŜycia przemocy fizycznej. Potem Bleys otworzył drzwi po swojej stronie i wyszedł pod prysznic ulewnego, zimnego deszczu. Kurtka, którą dał mu Henry, wyglądała na wodoodporną, ale reszta jego ubrania przemokła momentalnie. Widział niejasno, Ŝe na prawo od niego, w samym środku ściany wielkiego budynku z bali, najwyraźniej domu mieszkalnego, znajdowały się drzwi, a do nich - z błotnistego podwórza, na którym Bleys teraz stał - wiodły trzy stopnie. Pobiegł tam, pokonał schodki, chwycił za drewniany klocek, który słuŜył za klamkę i pchnął. Drzwi nie otworzyły się. - Musisz go obrócić - rozległ się za nim czyjś głos; obejrzał się i ujrzał starszego chłopca, Joshuę, który stał tuŜ za nim. Bleys obrócił gałkę i wszedł do środka, wdzięczny, Ŝe znalazł się w ciepłym wnętrzu budynku. - Stój w miejscu - rozległ się ponownie głos Joshui; Bleys usłyszał, Ŝe drzwi za nim zamykają się. - Zostań na dywaniku. Jeśli zamoczysz podłogę, ojcu wcale się to nie spodoba. Miał głos nawykły do wydawania poleceń. Bleys stał tam, gdzie się zatrzymał; woda ściekała z niego na grubo tkany kobierzec,
który zdawał się absorbować ją bez większego problemu. Pokój, do którego Bleys wszedł, stanowił wyraźnie większą część całego domostwa. Prosty sufit składał się z ułoŜonych jedna obok drugiej dłuŜyc z młodych drzew, a przepierzenia po dwóch stronach pomieszczenia były wzniesione ze średniej wielkości kłód, ustawionych pionowo między podłogą a sufitem. Przy przeciwległej ścianie domu, drugiej zewnętrznej ścianie zwróconej ku tyłowi obejścia, rozpierał się wielki kamienny kominek - jak wszystko inne tutaj, najwyraźniej takŜe samodzielnie zbudowany - na którym płonął duŜy ogień stanowiący źródło ciepłą; nad płomieniami rozkraczał się trójnóg, a pod nim wisiał wielki metalowy gar. Umeblowanie pomieszczenia składało się z paru foteli o wypchanych słomą, brezentowych siedziskach, a prostokątny stół otaczały krzesła pozbawione jakiejkolwiek tapicerki. Wyjątek stanowiło stojące w rogu olbrzymie, mocno zbudowane krzesło. Niespodzianką było to, Ŝe podłoga, którą ułoŜono z rozłupanych kłód, okazała się niemal idealnie równa; najwyraźniej szorowano ją dokładnie, gdyŜ była równie czysta, jak cała reszta domu i same meble. Drzwi za Bleysem otworzyły się i zamknęły. Odwrócił się i ujrzał Henry’ego oraz młodszego chłopca. Henry stanął z boku, wchodząc na gruby dywanik, co uczynił teŜ chłopiec, tak Ŝe wszyscy tłoczyli się razem. - Will, poznaj swego kuzyna, Bleysa. Bleys, to jest Will, mój młodszy syn. - Cześć - powiedział Will, obdarzając gościa uśmiechem. Wyglądał jak bardziej kruchy Joshua, zbudowany w mniejszej skali. - Czuję się zaszczycony tą znajomością - odparł Bleys. - Nie zawracaj sobie głowy formalizmami! - rzekł Henry. - Bleys, ta rodzina nie mówi językiem poboŜnych, ani nie aspiruje do wyszukanych manier. Powiedz „cześć” swojemu kuzynowi. - Cześć, Will - powiedział Bleys. Will zaczerwienił się, najwyraźniej dlatego, Ŝe zwrócono się do niego bezpośrednio i po imieniu. Nie odezwał się. - No dobra - mówił Henry nad głową Bleysa. - Joshua, zaprowadź kuzyna do swojego pokoju i znajdź dla niego jakieś inne ubrania poza twą starą kurtką, którą juŜ ma na sobie. To będą musiały być twoje ubrania i nie ma powodu, Ŝeby nie mógł dostać tych starszych, skoro zjawił się w tym domu później. Będą za duŜe dla niego, ale to nie szkodzi - dorośnie do nich. Idź z Joshuą, Bleys. Nie przejmuj się podłogą. Do tej pory juŜ nieźle obciekłeś. Bleys ruszył za Joshuą i przez drzwi po lewej stronie wszedł bezpośrednio do stosunkowo małego pokoju, w którym były dwa krzesła i trzy łóŜka przymocowane do ściany. Ostatnie z nich najwyraźniej świeŜo wyciosano, ale jak dotąd nie było na nim nic, prócz materaca. To mogło być posłanie przeznaczone dla niego. - Masz - powiedział Joshua, podając Bleysowi spodnie i koszulę. Klęczał, grzebiąc w skrzyni, którą wyciągnął spod jednej z dwóch pozostałych pryczy przymocowanych do przeciwległej ściany pokoju. Mówił nadal rozkazującym, ale nie wyzywającym tonem. - Jak mówi ojciec, będą za duŜe, ale moŜesz podwinąć rękawy i nogawki, wtedy będą pasować. Za moment znajdę dla ciebie skarpety, a być moŜe powinniśmy dać ci inne buty. Będą znoszone, bo po mnie, ale moŜesz wypchać je szmatą. Twoje buty nie wytrzymają tutaj pięciu dni. Pospiesz się teraz, czas na kolację.
Rozdział 4 Bleys czuł się dziwnie w ubraniu, które okazało się cięŜkie i sztywne, mimo Ŝe materiał koszuli na łokciach, a spodni na kolanach, był mocno zuŜyty. Na szczęście spodnie miały szlufki na pasek. - Będzie ci potrzebny pasek... Och, juŜ masz - powiedział Joshua, grzebiąc dalej w skrzyni. Bleys istotnie miał pasek. To było rozmyślne działanie, gdyŜ obecnie takie dodatki do garderoby były jedynie ozdobami noszonymi do tego rodzaju ubrań, w jakich zwykle chodził. Ale pomimo młodego wieku, przeczytał mnóstwo opowieści, których bohater wybierający się do obcych krajów martwił się, czy będzie miał przy sobie dosyć funduszy, Ŝeby kupić wszystko, co mogłoby się okazać niezbędne. Zatem od chwili podjęcia decyzji o przeciwstawieniu się matce, Bleys zaczął zbierać wszystkie pieniądze, jakie wpadły mu w ręce; i w swoim rozrzutnym gospodarstwie domowym zebrał zaskakująco duŜą kwotę. UŜył jej całej, by kupić przyjmowane wszędzie międzygwiezdne kredyty. Noszony teraz przez niego pasek miał po wewnętrznej stronie magnetyczny zamek i był w rzeczywistości długą, wąską skrytką, w której Bleys upchnął poskładane świadectwa na okaziciela wartości około półtora tysiąca kredytów międzygwiezdnych - dosyć, by starczyło na pokrycie kosztów przelotu na statku z tego świata. Gdyby do tego przyszło. Poza tym, w trakcie dwóch tygodni, jakie jego matce zabrało załatwienie wysłania go tutaj, zdołał skłonić bank do zaopatrzenia go w trochę drobnej, zdenominowej waluty Zjednoczenia, której większość trzymał w obligacjach. Teraz przeciągnął pasek przez szlufki za duŜych spodni, ściągnął je ciasno w talii i zapiął klamrę. - Pod swoim łóŜkiem takŜe znajdziesz skrzynię - odezwał się Joshua, wskazując skinieniem głowy samotną pryczę naprzeciwko tych dwóch, przed którymi klęczał. - MoŜesz tam trzymać zapasowe skarpety i bieliznę. PokaŜę ci, jak je składać. Ojciec lubi porządek. Miał właśnie zamknąć skrzynię i wsunąć ją z powrotem pod łóŜko, kiedy zobaczył, Ŝe Bleys stoi nadal - w nowym ubraniu i butach, ale obejmując się ramionami. - Zimno ci? - spytał Joshua; sięgnął do skrzyni i rzucił Bleysowi coś ciemnego i miękkiego. - Masz, moŜesz wziąć ten sweter. Jest nieco wytarty na łokciach, ale pomogę ci go załatać. Umiesz robić na drutach? Nie? Wszyscy tutaj robimy na drutach - w zimie, kiedy nie ma Ŝadnych innych zajęć lub gdy z powodu deszczu siedzimy w domu. Nauczę cię. Zamknął skrzynię i wepchnął ją z powrotem pod posłanie. Bleys ubrał sweter i przekonał się, tak jak się tego spodziewał, Ŝe jest za duŜy dla niego, więc podwinął oba rękawy powyŜej nadgarstków. To był pulower, który przylgnął do niego dosyć ściśle pomimo tego, Ŝe był za duŜy; dzianina dopasowała się do szczupłego ciała chłopca. Sweter był ciemnoniebieski. - Lepiej chodźmy do stołu - powiedział Joshua. - Will nakryje go i będzie gotów podawać, a ojciec skończy modlitwy. Po powrocie poszedł do swojego pokoju, by się modlić, gdyŜ opuścił dwie pory modłów, kiedy pojechał po ciebie. - Pory modlitw? - zapytał Bleys. - Tak - Joshua patrzył na niego, czując się niemal tak samo zagubiony, jak Bleys. - Nie nazywano tak tego tam, skąd przybyłeś? Modlimy się cztery razy dziennie. Rano, po wstaniu z łóŜka, podczas porannej przerwy, tuŜ przed lunchem i w porze udawania się na spoczynek. W niektórych kościołach ludzie modlą się sześć, a nawet siedem razy dziennie, ale nasz
kościół nie jest taki. Ojciec mówi, Ŝe to straszne, jak wiele jest tutaj kacerskich zborów. Ale nie moŜna na to nic poradzić. My trzymamy się prawdziwej ewangelii i prawdziwego obrządku. Przez chwilę słowa Joshuy rozbrzmiewały echem w umyśle Bleysa. Prawdziwa ewangelia... prawdziwy obrządek. Serce waliło mu na myśl o moŜliwości znalezienia czegoś, czego pragnął. Wierzyć w jedyną prawdę w kaŜdej bez wyjątku sytuacji - i ta stałość, którą to obiecywało... Rozmyślając o tym, szedł za Joshuą; wyszli z sypialni. Jak Joshua to przewidział, stół był juŜ nakryty. Jego wyszorowana powierzchnia była teraz przykryta obrusem, który kiedyś miał wzór w postaci biało-czerwonej kraty, ale od tamtej pory prano go tyle razy, Ŝe teraz był niemal cały biały. Na obrusie leŜały drewniane łyŜki i widelce oraz domowej roboty noŜe, które były wystarczająco ostre, jak odkrył Bleys przez przypadek podczas posiłku, by móc się nimi ogolić. - Co was zatrzymało? - zapytał Henry, kiedy chłopcy wyłonili się z sypialni. - Dobra, niewaŜne. Siadajcie, Will, moŜesz nas teraz obsłuŜyć. Przed Bleysem stała miska zawierająca gulasz; był ciemnej barwy i pochodził z Ŝelaznego kotła, który wisiał w kominku nad ogniem. Potrawa miała dziwny zapach, głównie warzyw, ale był apetyczny, a Bleys stwierdził nagle, Ŝe jest mu słabo z głodu. Zrozumiał, Ŝe to był długi dzień; od kiedy zszedł z pokładu statku i jadł ostatni raz, minęło wiele czasu. Miał właśnie podnieść drewnianą łyŜkę i zanurzyć ją w gulaszu, kiedy spostrzegł, Ŝe nikt inny z siedzących przy stole tego nie uczynił. Czekali, mając ręce złoŜone na podołkach i patrząc wyczekująco na Henry’ego. W końcu, kiedy wszyscy zostali obsłuŜeni, a Will wspiął się na stołek przed swoją miską gulaszu, Henry przemówił. - Modlitwa, Will. - Dzięki ci, Panie, za Twe hojne dary, które dziś spoŜywać mamy, i daj, byśmy w kaŜdej chwili chlebem słowa Twego Ŝyli... - zaczął natychmiast Will młodym, czystym głosem; chłopiec recytował przez jakiś czas modlitwę, a nadzwyczajne przekonanie nadawało szczególną intensywność temu, co mówił. Patrząc na niego, Bleys uznał, Ŝe Will nie moŜe być młodszy od niego więcej jak o rok, ale w jakiś sposób wydawał się duŜo bardziej dziecinny. Było teraz oczywiste, Ŝe w tej chwili Will dziękował nie tylko bóstwu, w jakie wierzył. Zwracał się bezpośrednio do niewidzialnej, wszechmocnej obecności, która stała tuŜ za jego ojcem u szczytu stołu, i która waŜyła wszystkie wypowiedziane przez chłopca słowa pod kątem ich poprawności i szczerości. Wpływ, jaki to miało na Bleysa, był potęŜny. Po raz pierwszy zrozumiał, jak głęboka jest płynąca w trojgu siedzących z nim ludziach ciemna rzeka wyznawanej prawdy ich religii i wszystkich jej praktyk. Wreszcie Will dotarł do końca modlitwy. Nadal Ŝaden z członków rodziny nie poruszył się, póki Henry nie podniósł swojej łyŜki. - Teraz będziemy jeść - powiedział. - Joshua, podaj swemu kuzynowi chleb i ser. Bleys nie zauwaŜył, Ŝe na stole stały jeszcze dwa drewniane talerze - jeden z grubo pokrojonymi plastrami ciemnego, gruboziarnistego chleba, a drugi z białawym serem pociętym w calowe kostki. Przyjął talerze od Joshui. - Dziękuję, Joshua - powiedział. - Tutaj mówimy: dziękuję Panu - rzekł Henry. - Pamiętaj o tym, Bleys. - Tak, wuju - odparł chłopiec. - Dziękuję Panu za to poŜywienie.
Skończył mówić i dopiero wtedy nałoŜył sobie chleb i kilka kostek sera, a potem przekazał z powrotem talerz Joshui, który chyŜo, nie biorąc niczego, podał go Henry’emu. Po raz pierwszy rysy Henry’ego okrasił chłodny uśmiech skierowany do starszego syna. - Bleys dopiero co znalazł się w naszym gronie, Joshua - rzekł Henry - i to dlatego, Ŝe jesteś starszy, poprosiłem cię, byś obsłuŜył go jako pierwszego. To było uprzejmie z twojej strony, iŜ pamiętałeś, Ŝeby nie brać jedzenia przed podaniem talerzy ojcu. Wziąwszy co chciał, Henry, za pośrednictwem Joshui, przekazał z powrotem talerze do Willa; obaj chłopcy mogli w końcu wziąć chleb i ser. Bleys starał się zrozumieć siedzących obok niego ludzi - ale szczególnie poszukiwał klucza do Henry’ego. To jego chciał rozgryźć i doprowadzić do tego, by wuj go polubił; a dzięki któremu mógł w końcu zyskać najwięcej wolności i względów. Rzeczywiście, na dłuŜszą metę miał pewne nadzieje - ale były one wątłe - Ŝe uda mu się w końcu, przynajmniej w małym stopniu, wpłynąć na tego człowieka, tak jak w dosłowny sposób panował nad kilkoma dorosłymi z otoczenia matki. Niemal od wszystkich potrafił uzyskać to, czego chciał - najpierw wkradając się w ich łaski, a potem grając na ich chęciach i niechęciach - ale tylko kilkoro z nich stało się tak uległych, Ŝe był w stanie dostać od nich absolutnie wszystko. Henry nie wyglądał na ustępliwego człowieka, od którego mógłby cokolwiek otrzymać. Na szczęście w tej chwili Bleys miał czas, Ŝeby to sobie przemyśleć. Nikt nic nie mówił, gdyŜ usta mieli pełne, a szczęki zajęte Ŝuciem gulaszu, sera i chleba. Przy kaŜdym talerzu stały wielkie kubki pełne ciemnego płynu. Bleys posmakował napoju i przekonał się, Ŝe był to napar z jakiegoś lokalnego zioła, uwaŜanego prawdopodobnie za ekwiwalent kawy. Jemu smak wydał się cierpki i nieprzyjemny, ale tak czy inaczej wypił trochę - nie tylko dlatego, Ŝe chciał sprawić wraŜenie, Ŝe wszystko mu smakuje i wydać się tak bardzo jednym z nich, jak to tylko moŜliwe, ale dlatego, Ŝe musiał spłukać czymś jedzenie, które pracowicie pochłaniał. Osobliwe, Ŝe wszystko inne mu smakowało. Gulasz był istotnie głównie warzywny, ale został wzbogacony o małe włókna i grudki tłustawego mięsa. Prawdopodobnie koziego, domyślił się Bleys, gdyŜ na planecie nie było miejscowych zwierząt; a gdyby takie Ŝyły, byłyby nieprzyswajalne dla układu trawiennego człowieka. Poza tym, nie widział tutaj Ŝadnego innego inwentarza. Później odkrył, Ŝe się mylił. Planeta cierpiała na skutek plagi dzikich królików, a mięso w gulaszu pochodziło z jednego z nich. Kozy, powiedział sobie teraz, muszą być wszystkim dla tej farmy. Nie tylko jako zwierzęta pociągowe zaprzęgnięte do wozu czy pługa, ale jako dostarczycielki skór, mięsa, a nawet mleka, z którego zrobiony był ser. GdyŜ ser był jedynym pokarmem, który miał choć trochę znajomy mu smak. Nie był dokładnie taki sam, jak kozi ser, który Bleys jadał czasami u matki, ale okazał się wystarczająco podobny, by jako taki go zidentyfikować. A jeśli chodzi o próbę zintegrowania się z Henrym... to wyraźnie najwaŜniejsza dla Henry’ego i jego rodziny była religia. Ezechiel poinformował Bleysa, Ŝe dotyczyło to wszystkich mieszkańców Harmonii i Zjednoczenia, którzy naleŜeli do niezliczonych kościołów rzucających się sobie do gardeł z powodu dzielących ich róŜnic rytuału religijnego i doktryny. Bleys czuł instynktownie, Ŝe cytując podczas jazdy Biblię, zdobył u Henry’ego duŜy
punkt. Ale dokąd iść z tego punktu - oto było pytanie. Tutaj, we własnym domu, na swojej ziemi, Henry zdawał się być kompletny i nie podatny na perswazję w innej postaci niŜ religijnych wersów, będących jedyną drogą do takiej wolności, jakiej Bleys chciał i jaką musiał sobie wywalczyć. W zasadzie pragnął uciec od wszystkich ludzi i od wszelkich restrykcji, tak jak chciał uciec od swojej matki; chciał Ŝyć w otoczeniu przypominającym to, do jakiego przywykł w trakcie minionych jedenastu lat. Myśl o tym, Ŝe spędzi Ŝycie w tej prymitywnej chałupie z jej grubo ociosanym stołem, na którym będzie jadł przygotowywane w domu jedzenie, budziła w nim wstręt. Ale był gotów zaryzykować Ŝycie, by uciec od matki, więc nie cofnie się przed niczym, co okaŜe się konieczne. Odczuwał głęboki głód czegoś, czego nie umiał nawet ubrać w słowa, ale o czym wiedział, Ŝe to rozpozna, kiedy w końcu znajdzie - jeśli tylko nie będzie ustawał w poszukiwaniach i próbach zrozumienia. Wiedział tyle: było to coś większego od wszystkiego, o czym ktokolwiek, kogo znał - nie wyłączając matki - marzył kiedykolwiek, Ŝe posiądzie. Teraz pierwszy raz poczuł mocną nadzieję, Ŝe mógłby to znaleźć tutaj, na Zjednoczeniu. Ale pierwsze i najwaŜniejsze - to coś musi oznaczać wolność dla niego, wolność pod kaŜdym względem... Z zadumy wyrwał go głos Henry’ego. - Bleys - mówił jego wuj - jaką odebrałeś edukację? Umysł chłopca oŜywiło pragnienie znalezienia właściwej odpowiedzi na to pytanie. W rzeczywistości nie miał prawdziwego wykształcenia. Od czasu do czasu, kiedy jego matka o tym pomyślała, w jego Ŝyciu pojawiali się nauczyciele takich czy innych przedmiotów. PoniewaŜ jednak znajdowali się cały czas w ruchu, trudno było znaleźć kogoś na stałe. Cokolwiek innego, z punktu widzenia matki, było nie do pomyślenia. W rezultacie, Bleys nie tyle był kształcony, co kształcił się sam, a jego edukacja była zorientowana na te przedmioty, które interesowały go lub mogły zrobić wraŜenie na ludziach, przed którymi popisywał się, by na matkę mogły spaść pochwały. Teraz starał się myśleć o dziedzinach, w których jego lektury mogły wyszkolić go w takim stopniu, aby mógł sprawić wraŜenie, Ŝe posiadł na ten temat gruntowną wiedzę - tak jak udawał, Ŝe zna Biblię. Poszukiwał w głowie tematów, które mogłyby uczynić go wartościowym w oczach Henry’ego. - Umiem czytać i pisać - powiedział, sięgając na początek po najbardziej oczywiste kwestie. - Znam takŜe arytmetykę do poziomu algebry i geometrii. Znam podstawy matematyki praktycznej, takie jak zasady pomiarów i obliczeń wysokości drzewa na podstawie jego cienia, i tak dalej. Jest taki wzór - gdyby twój dom był zbudowany z desek zamiast z bali, wuju, mógłbym prawdopodobnie oszacować, ile metrów bieŜących dłuŜyc na to wykorzystano. Dalej, wiem takŜe co nieco o chemii, mechanice... - Co rozumiesz przez mechanikę? - spytał Henry. - Och, jak są zbudowane silniki i róŜne maszyny - skorzystał z okazji i posunął się do kłamstwa. - Mam takŜe za sobą trochę praktyki warsztatowej. - Warsztat? - zapytał Henry. - To jest miejsce, gdzie pokazują ci, jak rozłoŜyć na części i złoŜyć silniki oraz inne urządzenia. To uczy, jak się je buduje - wyjaśnił Bleys. - Naprawdę? - rzekł Henry i po raz pierwszy chłopcu wydało się, Ŝe w głosie wuja usłyszał zainteresowanie. - Czego jeszcze się uczyłeś? Bleys stwierdził, Ŝe kończy mu się zapas pomysłów i tematów edukacyjnych; szczególnie takich, które mogłyby zaciekawić Henry’ego. Nie zainteresowałaby go muzyka,
literatura, staroŜytna historia Ziemi i temu podobne kwestie. - Nauczono mnie zasad udzielania pierwszej pomocy i zapoznano z podstawami medycyny - powiedział Bleys - ale w niewielkim zakresie. Ale naprawdę dobry jestem w rachunkach, wuju. Potrafię dodawać liczby, nie myląc się i umiem prowadzić rejestry. - MoŜesz to zrobić teraz? - spytał Henry. Siedział przez chwilę, zastanawiając się. Potem przemówił. - Nie jesteśmy magazynierami - rzekł w końcu - ale są pewne spisy, którymi mógłbyś się zająć. Sam je prowadziłem, ale gdybyś potrafił mi w tym pomóc, Bleys, byłaby z tego korzyść - tak jak i z innych twoich obowiązków - nadzieje Bleysa zwiędły gwałtownie na myśl, czym mogą się okazać owe „inne obowiązki”. - Zastanowię się nad tym i moŜemy wrócić do tego później. Jest jeszcze coś, co masz mi do powiedzenia o dziedzinach, w jakich byłeś kształcony? Do Bleysa dotarło, Ŝe lepiej nie przyznawać się do zbytniej erudycji. - Być moŜe, wuju - odparł - ale teraz nic więcej nie przychodzi mi do głowy. Powiem ci, gdy sobie przypomnę. - Jedna rzecz, Bleys, dotycząca ciebie i twoich kuzynów - Henry przeniósł wzrok z Joshui na Willa - którą powinniście zapamiętać. Chcesz być pomocnym. To jest właściwa postawa. - Dziękuję, wuju - powiedział Bleys z ulgą. Nie był pewny, czy kładzenie nacisku na poczucie obowiązku przedstawia go w dobrym świetle w oczach Henry’ego, ale wnioskując z tego, czego dowiedział się wcześniej o Zaprzyjaźnionych, i sądząc po tym, co dostrzegał w samym Henrym, zdawało się to prawdopodobne. Nagle dotarło do niego, Ŝe Henry mógł chcieć posłać go do jakiejś miejscowej szkoły, a to była ostatnia rzecz, jakiej pragnął sam Bleys. KaŜda chwila spędzona na nauce w miejscowym wydaniu byłaby dla niego stratą czasu; a ponadto okrutną męką, gdyŜ niemal na pewno wiedział na temat wielu rzeczy więcej, niŜ tutejsi ludzie. A nawet gdyby tak nie było, to w kilka tygodni nauczyłby się wszystkiego tego, czego uczono tutaj dzieci w jego wieku. Bleys skurczył się ze strachu na myśl o próbie dostosowania się do pozostałych uczniów. - Bardzo dobrze, zatem - powiedział Henry, odsuwając krzesło i wstając. - Will, Joshua, zabierzcie się do swoich wieczornych obowiązków. Chodź ze mną, Bleys. Wyszli przez frontowe drzwi. PodąŜając za wujem, Bleys porwał z kołka kurtkę, którą Hemy dał mu wcześniej. Na twarzy MacLeana pojawił się ponownie chłodny uśmiech, gdy obserwował jak Bleys, schodząc po stopniach wiodących na podwórze, zmaga się z okryciem. Henry zaprowadził go do jednej z przybudówek, odczepił pętlę z liny, która przytrzymywała drzwi, a potem obaj weszli do środka; wuj dokładnie zamknął za nimi drzwi, jakby chronił coś cennego. Pomieszczenie, w którym panował mrok, było niemal tej wielkości, Ŝe mogło pomieścić dwa takie wozy, jakim tutaj przyjechali. Henry sięgnął na półkę i zdjął z niej lampę z wysokim szklanym kominkiem; jej przezroczystą podstawę wypełniał w trzech czwartych blady, oleisty płyn. Na zewnątrz wystawał knot. Henry zdjął szkiełko i zapalił lampę. Blask, jaki rzucała, był Ŝółty, ale jasny. Bleys zobaczył, Ŝe weszli do czegoś w rodzaju warsztatu. Na środku leŜał blok jakiegoś silnika wewnętrznego spalania. Na podstawie tego, co pamiętał z ksiąŜki historycznej, Bleys rozpoznał w nim jeden z uproszczonych modeli, jakie zostały zaprojektowane specjalnie dla Młodszych Światów, gdy rozpoczęła się kolonizacja. Silnik miał trzy cylindry i zgodnie z tym, co Bleys czytał na ten temat, został skonstruowany tak, by moŜna go było napędzać kaŜdym paliwem doprowadzonym do płynnej