dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony75 281
  • Obserwuję59
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań48 348

06. Złoty kielich z rubinami

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

06. Złoty kielich z rubinami.pdf

dydona Literatura Lit. polska Szmagier Krzysztof Kryminał PRL
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 68 osób, 35 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 40 stron)

Złoty kielich z rubinami 07 zgłoś się Kolekcja książek o poruczniku Borewiczu Krzysztof Szmagier Złoty kielich z rubinami

Polonez nie zwolnił na skrzyżowaniu. Wszedł kontrolowanym poślizgiem na rondo, zawadził o obramowanie trawnika i bezpiecznie łapiąc przyczepność, precyzyjnie skręcił w prawo. Stojący przy radiowozie na poboczu milicjant wybiegł na jezdnię, machając lizakiem. Polonez nie zwolnił. W ostatniej chwili przejechał ryzykownie blisko funkcjonariusza, włączając równocześnie syrenę. Po chwili minął tablicę z napisem „Granica państwa" i znikł za zakrętem. Krętą, górzystą drogą, ryzykując na zakrętach, z niebezpieczną prędkością jechał dalej. Ostatni wiraż pokonał kontrolowanym poślizgiem. Przed nim ukazały się zabudowania przejścia granicznego. Samochód zatrzymał się. Siedząca z tyłu sierżant Ewa Olszańska z uznaniem popatrzyła na kierowcę. - Muszę przyznać, że dobry pan jest. Mamy godzinę do przodu. Na takiej trasie! Naprawdę gratuluję - powiedziała z podziwem. - Ma pani na myśli drogę na cmentarz czy do szpitala? - burknął Zubek, oddychając z ulgą. Nadal obiema rękami ściskał uchwyt nad drzwiami. Dawało mu to złudne poczucie bezpieczeństwa podczas brawurowej jazdy. Siedzący obok Zubka mężczyzna już otworzył drzwi, ale cofnął się do środka. - Czy może pani jeszcze raz odtworzyć ten donos? - zapytał. Ewa wsunęła do magnetofonu kasetę i wcisnęła przycisk. Usłyszeli trochę zniekształcony męski głos. „Powtarzam. Jutro. Przejście graniczne w kierunku Wiednia. Duży amerykański samochód. Przed południem. Dwa osiemnastowieczne płótna, trzy obrazy trumienne z siedemnastego wieku i dwie osiemnastowieczne grafiki". Wyraźnie słychać było przerwanie połączenia telefonicznego. Ewa wyłączyła magnetofon. Zamyśliła się. - Niewiele. Ale i dużo - stwierdził z troską mężczyzna. Ewa obejrzała się. Szosą nadjechał cadillac. Zatrzymał się przed stanowiskiem WOP- u. - Są - powiedziała Ewa. Do poloneza podszedł Borewicz z dwoma celnikami. Ewa szybko wysiadła z

samochodu. Za nią z trudem wygramolił się Zubek. Borewicz przywitał się. - Na razie nic - stwierdził. - Od ósmej jest dwóch dodatkowych celników. Ale jeszcze godzinę. Jedna samotna kobieta, trzy tranzyty ze Związku Radzieckiego i to wszystko. - Chyba nie rewidowaliście towarzyszy radzieckich? - z niepokojem zapytał Zubek. - Myśli pan, że tam nie ma złodziei? - uśmiechnął się drwiąco Sławek. - Tam to dopiero mają co kraść. Wspaniałe malarstwo średniowieczne i najdroższe nowożytne. Zubek sapnął z niezadowoleniem. - Dziwi mnie wasz stosunek do Związku Radzieckiego. - Panie poruczniku, kradną wszędzie: i w Moskwie, i w Watykanie... Swołocz się wszędzie znajdzie. Jak na razie. Do uszu rozmawiających dobiegł dźwięk zamykanego kufra cadillaca. Spojrzeli w tamtą stronę. Dwóch celników rewidowało samochód i sprawdzało dokumenty pasażerów. Za kierownicą siedział gruby Amerykanin w barwnej koszuli w kwiaty, obok niego mocno umalowana starsza kobieta. - Czy pan przewozi jakieś dzieła sztuki? - zapytał celnik. - Of course, ją wiozę. Józka, pokaż malunki - odparł z satysfakcją. Kobieta sięgnęła na tylne siedzenie i odwijając z papieru dwa obrazy, gorliwie wyjaśniła. - Brat mój karę od nas dostał, na taksi jeździ i kupił nam. Proszę, hendmejdy. Kobieta pokazała dwa odpustowe obrazy. Na jednym jeleń na tle jeziora, a na drugim biały orzeł ułożony z muszelek na tle Tatr. - Bardzo ładne. - Celnik z trudem krył rozbawienie. - Dziękuję. Proszę jechać. - To ja przeproszę. - Szef celników spojrzał na Borewicza. - My tu poczekamy - odparł Sławek. - Będziemy w kontakcie wzrokowym. - No to na razie. - Celnik zasalutował i odszedł w stronę szlabanu. Borewicz usiadł w otwartych drzwiach poloneza. Ewa rozejrzała się wokół z zaciekawieniem i ruszyła spenetrować obiekt. Zubek już od jakiegoś czasu czuł ściskanie

w żołądku. Z ulgą sięgnął do teczki i wyjął kanapki. Przez chwilę szukał w teczce butelki z kawą. Wreszcie złapał ją za szyjkę i wyciągnął. Na ziemię polał się czarny płyn. Zubek z bezradną miną trzymał w ręku część butelki. Rozejrzał się i dyskretnie zaczął spychać szkło na trawnik. Borewicz nie przestawał obserwować przejścia granicznego, kątem oka dostrzegł jednak kłopoty Zubka. Uśmiechnął się. Nagle uwagę Sławka zwrócił wielki ciężarowy samochód przykryty brezentem, który wjechał na parking. Porucznik poderwał się i śledził rozwój akcji. Tuż przed ciężarówką stał biały fiat 125. Elegancko ubrany mężczyzna protestował przeciwko rewizji samochodu. - Spieszę się - powiedział aroganckim tonem. - O szesnastej muszę być w Wiedniu. Paszport służbowy - pokazał - Kazimierz Latuch. Jadę nie pierwszy raz. Trochę alkoholu na oficjalne prezenty, trochę cepelii, trochę zaufania. Jestem członkiem partii. Borewicz podszedł do rozmawiających, przysłuchując się rozmowie. - Ten pan - mężczyzna wskazał na pasażera siedzącego cały czas w samochodzie - jest naszym zachodnim kontrahentem. Kompromitujecie mnie i moją centralę w jego oczach. Protestuję i się nie zgadzam. Borewicz nie przestawał obserwować przejścia granicznego, kątem oka dostrzegł jednak kłopoty Zubka. Uśmiechnął się. Nagle uwagę Sławka zwrócił wielki ciężarowy samochód przykryty brezentem, który wjechał na parking. Porucznik poderwał się i śledził rozwój akcji. Tuż przed ciężarówką stał biały fiat 125. Elegancko ubrany mężczyzna protestował przeciwko rewizji samochodu. - Spieszę się - powiedział aroganckim tonem. - O szesnastej muszę być w Wiedniu. Paszport służbowy - pokazał - Kazimierz Latuch. Jadę nie pierwszy raz. Trochę alkoholu na oficjalne prezenty, trochę cepelii, trochę zaufania. Jestem członkiem partii. Borewicz podszedł do rozmawiających, przysłuchując się rozmowie. - Ten pan - mężczyzna wskazał na pasażera siedzącego cały czas w samochodzie - jest naszym zachodnim kontrahentem. Kompromitujecie mnie i moją centralę w jego oczach. Protestuję i się nie zgadzam. - Tak tego pana przeszukanie samochodu zdenerwowało? - Borewicz zwrócił się do

celnika. - Na podnośnik - mruknął, wskazując na stojące z boku urządzenie. - Koła, tapicerka i siedzenia. - To już jest skandal! - zaczął wykrzykiwać Latuch. Kiwnął głową na kierowcę żującego gumę. Borewicz, nie zwracając uwagi na awanturującego się mężczyznę, podszedł do ciężarówki. Kierowca stał obok. - Co pan wiezie? - zapytał. - Polędwica służewiecka - roześmiał się konwojent. Borewicz uchylił brezent. Tuż nad sobą zobaczył kilka końskich łbów. Wystraszone zarżały głośno. - Proszę wyprowadzić wszystkie konie - polecił. Kiedy celnicy odchylili klapę, tworząc rampę, po której miały zejść konie, strwożone zwierzęta cofnęły się w głąb samochodu, głośno tupiąc. Trąbienie samochodów czekających w kolejce jeszcze bardziej płoszyło zwierzęta. Całe przejście wypełnił tupot kopyt i głośne rżenie. - Wszystkie? - zapytał rozzłoszczony konwojent. - Tak - ostro potwierdził Borewicz. Odwrócił się od mężczyzny i wrócił do podnośnika. Celnik oglądał samochód od spodu. Na betonie leżały siedzenia i walizki. Na pytające spojrzenie Borewicza dyskretnie pokręcił głową. La-tuch zauważył wymianę spojrzeń. Znów stał się arogancki. - To wy tu jesteście, zdaje się, odpowiedzialni za to całe zamieszanie dzisiaj? - spytał. - Chciałbym znać wasze nazwisko - powiedział z wyższością. - Złożycie to wszystko z powrotem. - Ma być z usterkami fabrycznymi, czy możemy coś poprawić? - zakpił Sławek. - Porucznik Borewicz. Komenda Stołeczna Milicji - przedstawił się. - Teraz w milicji wszyscy tacy dowcipni? - Ostatnio się zdarzają. A skoro jest pan członkiem partii, to powinien nas pan zrozumieć. Są takie pewne sytuacje - dodał ugodowo Sławek. Latuch trochę się uspokoił. Do rozmawiających podszedł Zubek.

- Spokojnie, obywatelu - powiedział. - Wy chyba spieszycie się w ważnych sprawach państwowych. Bo tu nie zgadza się numer silnika z numerem w dowodzie rejestracyjnym. A to w ramach przepisów może potrwać nawet czterdzieści osiem godzin. - Nie ma sprawy. Przepraszam. - Latuch momentalnie przygasł. - Wszystko w porządku - dodał. Kierowca w milczeniu przyglądał się pracy przy podnośniku, nie przestając żuć gumy. Od strony wjazdu na przejście graniczne narastało trąbienie czekających w kolejce, nadal słychać było rżenie koni i tupot kopyt na rampie. Borewicz ruszył wzdłuż kolejki samochodów. W półsportowym alfa romeo siedziała elegancko ubrana atrakcyjna dziewczyna. Wyjątkowo krótka mini odsłaniała zgrabne uda. Obcisła wydekoltowana bluzka podkreślała kształtne piersi. Puszysta blond fryzura dopełniała całości. Przy uchylonych drzwiach stanął celnik. Zasalutował i zadał rutynowe pytanie: - Co pani ma do oclenia? - To. - Kobieta wskazała na siedzenie obok, na którym siedział włochaty prześmieszny szczeniak rasy York. - To szczur czy pies? - zapytał poważnie celnik. - To jeszcze mało znana rasa w Polsce. Ale pies - odezwał się Sławek, podchodząc do samochodu. Wziął na ręce szczeniaka i cmoknął go w nos. - Dzień dobry, pani Krystyno. Tu nie ma problemu, ale u Anglików będą kłopoty z kwarantanną - powiedział, oddając psa. Dziewczyna uniosła do góry niezwykle ozdobne okulary przeciwsłoneczne i spojrzała zaintrygowana. - My się znamy? - Może trudno nazwać to znajomością - niepewnie stwierdził Borewicz. - Poznaliśmy się w naszej ambasadzie w Londynie. Była pani w towarzystwie słynnego polskiego malarza. No i najatrakcyjniejszą dziewczyną na raucie. - A - uśmiechnęła się - przypominam sobie konsternację, kiedy opowiedział pan dowcip o milicjancie. Najpierw zapadła cisza, a potem wszyscy parsknęli śmiechem. Ale

mi ktoś z Polonusów powiedział, żebym na pana uważała - dodała znacząco, mrużąc oczy. - No i chyba miał rację - roześmiała się. Celnik spojrzał na Sławka ze zdziwieniem. - Czy możemy pani życzyć szerokiej drogi? - zwrócił się do niego Borewicz. - Chociaż wolę ruch ładnych kobiet w odwrotną stronę. Dziewczyna machnęła ręką i ostro ruszyła w stronę szlabanu. Celnik podejrzliwie spoglądał na Borewicza. Sławek odwzajemnił spojrzenie. - Jeszcze raz przepraszam za kłopoty, ale podobno idzie tu o miliony dolarów i wartości nie do przecenienia, jeśli chodzi o nasze zasoby narodowe - powiedział Sławek. - Czekamy do wieczora. Uruchomcie drugi podnośnik. Od strony szosy narastało trąbienie. Zubek i Ewa kończyli kontrolę ciężarówki z końmi. W Muzeum Narodowym w sali Bitwy pod Grunwaldem przy obrazie stał profesor Lorentz. Na rozstawioną obok drabinę wspięła się Joanna Kłys, znajoma Sławka. Jak zwykle zadbana i elegancka, wypielęgnowaną dłonią wskazywała jakieś ubytki w górnej części obrazu i ustalała z profesorem plan konserwacji. Podeszła do nich woźna. - Dzień dobry, panie profesorze - powiedziała z szacunkiem. - Jest interesant w pilnej sprawie do pani Kłyś. Profesor przyzwalająco kiwnął głową i zajął miejsce asystentki. Joanna odwróciła się i zobaczyła Borewicza. Zeszła pośpiesznie z drabiny i podeszła do niego. - Dobrze, że woźna nie wystraszyła profesora milicją, która ma do mnie interes - uśmiechnęła się czarująco. - Proszę, przejdźmy do pracowni. Borewicz skinął głową. Kiedy usiedli między płótnami rozstawionymi do konserwacji, Joanna przestała się uśmiechać. - Powiem panu tyle - kontynuowała. - Nie tylko mówi się o tym - znacząco zawiesiła głos - ale o was mówi się źle. Przecież to któraś z rzędu kradzież, a pewnie nie do wszystkich się przyznajecie. Napije się pan kawy? - przerwała wywód.

- Dziękuję. Nie pijam, ale potraktujmy to służbowo i może - spojrzał na zegarek - zjedzmy razem obiad. - To będzie z pana strony wykorzystywanie stanowiska służbowego - uśmiechnęła się zachęcająco. - Do korzyści towarzyskich pozbawionych wartości chrześcijańskich - wszedł jej w słowo. - Profesorowi przedstawię to w kategoriach narodowo-kryminalnych - uśmiechnęła się. - Niech się pan odwróci - poleciła. Sławek posłusznie wykonał polecenie. Joanna zrzuciła biały fartuch. Miała na sobie bardzo skromną bieliznę. Borewicz dostrzegł w szybie odbicie jej zgrabnej sylwetki. Poprawił skrzydło okna, żeby lepiej ją widzieć i powiedział z powagą: - Ta kategoria narodowo-kryminalna nieźle się prezentuje. Joanna fuknęła, udając oburzoną, i przymknęła okno. W gabinecie majora siedzieli Zubek, Borewicz, Ewa i ubrany na ciemno cywil. - Informacja była więc fałszywa - oschłym tonem stwierdził cywil. - Raban na przejściu granicznym z powodu jednej fałszywej informacji... - powiedział z wymówką. - Ryzykowna akcja. Ochrzan jak zwykle dostałem ja. - Może tak, może nie. - Major nie był przekonany. -Ja mam drugą, gorszą, tyle że jest poufna. - Sięgnął po papier z teleksu. - Następnego dnia w Amsterdamie sprzedano na aukcji - czytał z notatki - dwa płótna siedemnastowieczne, obrazy trumienne i jeszcze dwa obrazy. Czyli informacja była prawdziwa i dokładna. Fałszywie zagraliśmy my. I tacy muzykalni to, zdaje się, jesteśmy od dwóch lat. Biegamy za kimś, kto dobiera się do muzeów i bierze... i biorą, co chcą. - Raczej od trzech - z sarkazmem wtrącił cywil. - Mnie interesuje jeden: organizator. - Myślę, że obywatel major demonizuje tą sprawę - odezwał się z powagą Zubek. - Tę sprawę - poprawił Wołczyk. Zubek spojrzał zdziwiony, nie rozumiejąc uwagi. - No tak - powiedział zdezorientowany. - Co tu u nas, Chicago? Organizacje przestępcze?

- Spojrzał do akt. - Z muzeum w Potoku skradli rysunek tego Diurenmata... - Chyba Diirera - wtrącił Borewicz. - Eee, może - przyznał Zubek. - Uczniowie liceum - kontynuował. - W Tczewie zabłąkany pijaczek porcelanę z serwisu królewskiego, z Narodowego dwaj emeryci, złodzieje jeszcze z lwowskiej szkoły. Bali się psów i pół muzeum zasmrodzili kreozotem. Wpadli trzy dni później... Część sprzedano amatorom. Gdyby prasa szybko i dokładnie informowała o tego typu przestępstwach, liczba nabywców dzieł sztuki szybko by się zmniejszyła. Majora zniecierpliwiła wypowiedź Zubka. - To może weźcie się za tą sprawę - mruknął. - Tę sprawę - poprawił go Borewicz. Major spojrzał na Sławka z przyganą. - Poruczniku Borewicz - powiedział - a poza gramatyką to z innych pomysłów odkrywczych odnotowuję propozycję zakazu sprzedaży dzieł sztuki w ogóle. Tak? Takie pomysły to może pan sobie wsadzić, wie pan gdzie? - W ostatnim momencie major się pohamował. - A ty miałeś też, zdaje się, dzisiaj dużo do powiedzenia? - Był już mocno podenerwowany. Patrzył ze złością na Borewicza. Sławek westchnął. - Ponieważ zanosi się, że zaprzyjaźnię się z pewną właścicielką inspektów o bardzo ładnych oczach, wysoką szczupłą brunetką... - zaczął z namysłem. Zubek ostentacyjnie sapnął, okazując oburzenie frywolnymi wywodami Borewicza. - Która pracuje w Muzeum Narodowym - Sławek niezrażony ciągnął dalej - mam kilka informacji mogących mieć istotne znaczenie. W całym ciągu, nazwijmy je, tych przypadkowych kradzieży, istnieje jedna rzecz szczególna. Na sześć ostatnich kradzieży wszystkie zrabowane płótna, rzeźby, porcelana i wyroby złotnicze nie były wystawiane od lat. Po prostu ich nie pokazywano. Leżały w magazynach, stały gdzieś w biurach. Nie były w tak zwanym obrocie wystawienniczym. Ktoś musiał o nich wiedzieć. I jeszcze jedno, nie były skatalogowane. - Wszyscy pracownicy muzeum sprawdzeni. Czysto - stwierdził z przekonaniem Zubek. - Wszyscy prócz jednego - zaoponował Borewicz.

- Kogo? - zaciekawił się Zubek. - Myślę, że właśnie tego, którego szukamy. Może dwóch, ktoś musi łączyć te sprawy. Sprawdzono obecnie zatrudnionych. A trzeba się cofnąć. Na jutro będę miał listę około siedmiuset sześćdziesięciu osób, ludzi, którzy pracowali w przeszłości w tych sześciu muzeach. Jeśli pan major da ze dwie, trzy osoby, to w parę dni powinniśmy sprawdzić. - Borewicz spojrzał wyczekująco na Wołczyka. Major siedział przez chwilę bez ruchu, zastanawiając się nad pomysłem porucznika. - Jaka jest wartość skradzionych do tej pory przedmiotów? - zapytał wreszcie. - Według szacunkowych cen rynkowych na Zachodzie około trzech-czterech milionów dolarów. W kraju... trudno powiedzieć - niepewnie odpowiedział Sławek. - Dobrze - zdecydował major. - Dam. Tylko nie trzymajcie ludzi po nocy. W pokoju Zubka siedziała starsza kobieta i z przejęciem odpowiadała na pytania. - Sprzątałam korytarze i dwie główne sale - powiedziała z powagą. - Rozumiem, ale może pani mi powie, kiedy pani odeszła z muzeum - Zubek zadawał kolejne pytania. - Będzie - namyślała się - no, będzie w styczniu szesnaście lat. Zubek, nie kryjąc zmęczenia i znudzenia, podziękował. Wyłączył magnetofon. Kobieta wstała. Była trochę rozczarowana. - To już nie będę w sądzie za świadka występować? - Nie. Poproście następną osobę. Kiedy kobieta wyszła, Zubek dopił zimną herbatę. Wyciągnął ze szklanki namokniętą torebkę i wyssał resztę płynu. Następny był nobliwie wyglądający pan w wieku około siedemdziesięciu lat. Kiedy wszedł, Zubek wskazał mu krzesło. - Malicki - przedstawił się mężczyzna. - Dzień dobry. Zubek z trudem panował nad zmęczeniem. - Pan jest ostatni? - zapytał z nadzieją w głosie. - Chyba tak. W korytarzu nie ma nikogo. Czy na wstępie mógłbym się dowiedzieć, w jakim charakterze zostałem tu zaproszony? - zapytał z godnością Malicki. - Powiedzmy, wezwany - z urzędową powagą wyjaśnił Zubek. - Od pewnego czasu z trzech placówek, których był pan szefem, skradziono parę cennych przedmiotów.

Malicki, opierając ręce na lasce zakończonej rączką z kości słoniowej, zamyślił się nad tym, co usłyszał. Dwa razy nabrał powietrza, jakby chciał wyznać coś, o co jeszcze nie został zapytany. Po chwili zaczął niepewnie: - W tej sprawie będę starał się... Widzi pan, są pewne sprawy... Był wyraźnie speszony i pełen wątpliwości. Szukał odpowiednich słów. Zubek wydawał się mało zainteresowany. Sięgnął po formularz i włączył magnetofon. - Zacznijmy od początku. Nazwisko pana? - Jan Maria Malicki, urodzony piątego lipca 1902 roku. Wykształcenie wyższe, Uniwersytet Stefana Batorego w Wilnie - dyktował powoli mężczyzna, zerkając na kartkę. - To nieważne gdzie - zaniepokoił się Zubek. - Ja nawet sam chciałem... - próbował znów coś powiedzieć Malicki. - Adres pana? - przerwał Zubek ze zniecierpliwieniem. - Mokotowska sześćdziesiąt, mieszkania dwanaście. Telefon dwadzieścia jeden pięćdziesiąt pięć sześćdziesiąt pięć. - Gdzie pan pracował ostatnio? - Muzeum w Wielbarku. Byłem głównym kustoszem. W tym momencie zadzwonił telefon. Zubek nacisnął klawisz interkomu. - Porucznik Zubek. Słucham? - Wołczyk - usłyszał głos majora. - Przyjdźcie zaraz. - Czy mógłbym za pół godziny? - poprosił Zubek. - Poruczniku, słowo „zaraz" znaczy natychmiast. W każdym razie w sprawach służbowych. - Tak jest. Idę - Zubek wyłączył interkom i spojrzał na Malickiego. - Jakaś nagła sprawa. Proszę jutro na dziesiątą. Malicki siedział bez ruchu. - Myślałem, że to pilne - powiedział. - Wydaje mi się, że to może być ważne... Chociaż to dla mnie bolesna sprawa... Jutro rano żona wraca z sanatorium, będzie mi trudno. A chciałbym... - To może odwiedzę pana dziś wieczorem? - zaproponował Zubek.

- Wieczorem czasami trudno mi zebrać myśli. To już lepiej rano - zdecydował się. - Ale nie będzie pan długo z łaski swojej? - upewnił się. - Dobrze. - Zubek podstemplował mu przepustkę. W drzwiach Malicki przystanął,"jakby chciał jeszcze coś powiedzieć, ale speszony, machnął ręką i wyszedł. Przed budynkiem komendy zatrzymał się jeszcze na chwilę. Padał rzęsisty deszcz. Zawahał się, czy nie wrócić. Otworzył jednak zdecydowanie parasol i ruszył w stronę przystanku. W stojącym nieopodal na parkingu samochodzie poruszyły się wycieraczki na przedniej szybie. Ktoś obserwował Malickiego. Po chwili samochód wyjechał na ulicę i ustawił się za autobusem, do którego wsiadł mężczyzna. W gabinecie majora czekali już Borewicz i Ewa. Wołczyk wskazał Zubkowi krzesło. - Kolejny skok - powiedział oschle. - Muzeum w Wielbarku. - W Wielbarku? - Zubek nie potrafił ukryć zaskoczenia. - Co was tak zdziwiło? - zapytał major. - Nie, nic. Na razie nic. - Duża strata. Na skarbiec. Skradziono renesansowy kielich mszalny. Złoto, emalia, rubiny. Prawdopodobnie wykonany przez jednego z uczniów Celliniego. Nigdy nie był pokazywany na żadnej wystawie... Nie - zastanowił się major - raz, w Moskwie, na wystawie złotniczej... Na miejsce pojechała już nasza ekipa. Ale wszystko wskazuje na to, że kielich jest już w Warszawie. Złodziej albo złodzieje użyli kradzionego samochodu. Numery zostały sprawdzone. Fiata skradziono spod Domów Centrum, zgłosił właściciel. Szukają wozu. - Jaką wartość ma ten kielich - zdziwił się Borewicz - skoro wzięli tylko jedną rzecz? - W Polsce nabywcy nie będzie - odparł major. - Ale w dolarach, setki tysięcy. - Będą chcieli przerzucić - zawyrokował Zubek. - Od akcji na przejściach granicznych mamy, zdaje się, już grupę wyspecjalizowaną. - Major nie krył ironii. Ewa sięgnęła po taśmę dalekopisu. - Tym razem był dokładnie skatalogowany. Tak wygląda. - Położyła na biurku

zdjęcia kielicha. Kielich nawet na czarno-białej fotografii wyglądał wspaniale. Masywny, bogato zdobiony, wysadzany rubinami. Malicki wszedł z bramy na podwórze i skierował się do klatki schodowej w oficynie. Minął dozorczynię z kubłem i miotłą. - Dzień dobry - powiedziała kobieta. Malicki zajęty własnymi myślami nie odpowiedział na powitanie. Wszedł na piętro i otworzył drzwi z klucza. Zubek wrócił do pokoju. Był zmęczony. Wyciągnął chustkę i otarł spoconą twarz. Spojrzał na biurko. Na blacie leżał nie do końca wypełniony formularz przesłuchania. Wziął go do ręki i przebiegł wzrokiem. Zatrzymał się na rubryce, w której wpisywał miejsce zatrudnienia Malickiego. - Wielbark - przeczytał głośno. Na czoło znów wystąpiły mu krople potu. Sięgnął po słuchawkę i wykręcił numer. Po pierwszych dwóch sygnałach ktoś odebrał telefon. Zubek odetchnął. Nie zdążył się jednak odezwać, bo połączenie zostało przerwane. Wykręcił jeszcze raz ten sam numer, zerkając kontrolnie na formularz. Tym razem telefon był zajęty. Zubek przez chwilę się namyślał. Wreszcie zdecydowanym ruchem włożył formularz do szuflady biurka, sięgnął po płaszcz i byle jak narzucił go na ramiona. Pośpiesznie wcisnął na głowę kapelusz. Wyjrzał przez okno. Zaczynał zapadać zmrok. Już ubrany, wcisnął przycisk in-terkomu. - Mówi Zubek. Możecie mnie czymś podrzucić na Mokotowską? - zapytał. Zubek wszedł na podwórze kamienicy, w której mieszkał Malicki. Rozejrzał się uważnie i skierował w stronę klatki schodowej w oficynie. W drzwiach minął dozorczynię, która kończyła sprzątać podwórze. Kobieta obrzuciła go ciekawskim spojrzeniem. Wszedł po schodach na piętro, wyjął z kieszeni kartkę z zapisanym adresem i upewnił się, że się nie pomylił. Na drzwiach wisiała tabliczka z numerem 12. Mocno zastukał. Nikt nie otworzył. Poczekał chwilę i ponowił pukanie, tym razem mocniej. Wtedy drzwi lekko się uchyliły. Zubek przez chwilę stał niezdecydowany, ale w końcu otworzył je szerzej i zajrzał do środka. - Panie Malicki! - zawołał. Nikt nie odpowiedział. Zubek zawahał się. Pchnął jednak drzwi i niepewnie wszedł

do środka. Znalazł się w dużym przedpokoju. W głębi dostrzegł uchylone drzwi do salonu. Przestronne wnętrze urządzone było zabytkowymi meblami. Na ścianach wisiało kilka olejnych obrazów w złotych ramach, na półkach stały secesyjne statuetki. Poczuł się trochę nieswojo. Rozejrzał się niepewnie. Nie ruszył się jednak z miejsca. - Panie Malicki! - zawołał ponownie. Nikt nie odpowiedział, więc wszedł kilka kroków dalej. Na stoliku obok aparatu ktoś odłożył słuchawkę. Zubek sięgnął po nią ręką i przyłożył do ucha. - Halo - powiedział, ale usłyszał tylko przeciągły sygnał. Wzruszył lekko ramionami i odłożył słuchawkę. W tym momencie usłyszał kroki na schodach. Cofnął się do przedpokoju i wyszedł na klatkę. Dozorczyni dźwigała kubły z wodą. Spojrzała na niego zdziwiona. - Szukam pana Malickiego - popatrzył pytająco na kobietę. - Nie ma go? - zdziwiła się. - Widziałam, jak niedawno wrócił - powiedziała, zaciągając z lwowska. Miała nieprzyjemny skrzekliwy głos. Zerknęła kątem oka na niedomknięte drzwi i podejrzliwie popatrzyła na Zubka. Udając, że nic ją to nie obchodzi, odwróciła się i otworzyła na półpiętrze okno. Sięgnęła po szmatę i zaczęła myć szyby. Zubek stał przez chwilę zamyślony. Drgnął, słysząc za sobą trzaśnięcie. Odwrócił się, by wejść z powrotem, ale drzwi były zamknięte. Mocno szarpnął klamką, ale nie ustąpiły. Dozorczyni nadal udawała, że nie jest zainteresowana sytuacją, i energicznie myła okno, kilkakrotnie rzucając na Zubka podejrzliwe spojrzenia. Porucznika trochę to speszyło. Odwrócił się na pięcie i ruszył schodami w dół. Kiedy wyszedł na podwórze, poczuł wieczorny chłód. Postawił wysoko kołnierz i mocniej wcisnął kapelusz. Dozorczyni przerwała mycie i ostrożnie wychyliła się przez okno. Uważnie przyglądała się Zubkowi. Kiedy odszedł kawałek, odłożyła szmatę, wytarła ręce w fartuch i podeszła do drzwi mieszkania Malickiego. Mocno zastukała. Przez chwilę stała, nasłuchując. Odwróciła się i szybko zbiegła po schodach. Wyjrzała na podwórze. W prześwicie bramy zobaczyła, jak Zubek wsiada do radiowozu i odjeżdża. Na parkingu przed szpitalem na Lindleya stał samochód. Borewicz w lusterku wstecznym obserwował wejście do budynku. W pewnym momencie w bramę wjechała karetka. Sanitariusze wynieśli nosze z chorym. Przez drzwi obok kierowcy wysiadła

lekarka. Borewicz wyskoczył z samochodu i podszedł do niej, zanim zdążyła wejść do szpitala głównym wejściem. - Dzień dobry - odezwał się. Lekarka stanęła i wrogo spojrzała na Sławka. - O - udała zdziwienie. - Pan porucznik. - Ostatnie słowo mocno zaakcentowała. Borewicz uśmiechnął się lekko speszony. Lekarka spojrzała za sanitariuszami i ruszyła w stronę skweru. Sławek podążył za nią. - Właśnie miałam zamiar z tobą porozmawiać - powiedziała chłodno. Borewicza zaskoczył jej ton. - Czekałem wczoraj - powiedział z wymówką. - No to już... Słucham? - Nie. Mam dyżur - odburknęła. - To jutro - Sławek nie dawał za wygraną. - Też nie. - Dlaczego? - Bo nie mam dyżuru. - O co chodzi? - zaniepokoił się. - Powiedziano mi, że nie jesteś sobą. - Nie rozumiem. - Borewicz aż stanął, zdziwiony. Lekarka popatrzyła mu prosto w oczy. - Podobno pracujesz w... - zawahała się. - No... jesteś milicjantem. Borewicz wzruszył ramionami. - No to co? - spytał zaczepnie. - Nic - burknęła. - Tylko że jeśli się z kimś chce być, to trzeba uczciwie, bez szczeniackiej konspiracji... Kiedyś dostałam szału, kiedy podszedł do mnie w autobusie mężczyzna, uchylił klapę, tam znaczek tajnego kanara, i powiedział: „Proszę bilety do kontroli". Odmówiłam. Wiesz dlaczego? Bo powinien być w mundurze. Chociażby w czapce. - Była oburzona. - Niekiedy... - zaczął Borewicz. - Ja wiem, wiem - przerwała mu - że niekiedy to jest niezbędne. Tak, ale tylko niekiedy, a nie w nadmiarze. Prawo wzbudza szacunek, gdy wiąże się z jawnością i gdy władza się go nie wstydzi. I gdy nie wstydzi się samej siebie. A ty? - zapytała

oskarżycielskim tonem. Borewicza zezłościła ta tyrada. - Po pierwsze, nie jestem prawo - zaczął. - Ja łapię, jestem myśliwy od brudnej roboty, czasami trochę od pomyślenia. A po drugie, ja się nie wstydzę. - Ale udawałeś, że... - Nikt się mnie nie pytał, co robię - przerwał ostro. - Nie byłeś wobec mnie uczciwy i widzisz, ludzie rozstają się z różnych powodów. Z powodu pieniędzy. Nielojalności. Ze nie jest im najlepiej w łóżku... - wyliczała - a nas dzieli stosunek do zasad moralnych. Ja ci chciałam zaufać. Tajniackie metody mogą być w kryminale, ale nie w miłości... - Irena, to nie tak. - Nie dał jej skończyć. -Ja nie chciałem cię urazić... Ja się nie ukrywałem. W sytuacji, w której cię poznałem, po tym chamskim dowcipie, który opowiedział twój kuzynek z Londynu, gdybym powiedział, że jestem milicjantem, jemu byłoby głupio, a tobie niezręcznie. - Zrobiłeś to... O tym, że jesteś z milicji, dowiedziałam się od kolegi. Nie od ciebie. Kobieta odwróciła się, by odejść. - Irena... - Sławek próbował jeszcze ratować sytuację. Odwróciła głowę do Sławka. - Zeby nie było niedomówień - powiedziała już łagodniejszym tonem. - Nie mam nic przeciwko temu, że jesteś milicjantem. Tylko mnie okłamałeś. A kłamstwem brzydzę się najbardziej. Cześć. Nie dzwoń więcej. I nazwisko Krzepkowska wykreśl z kalendarzyka. Na zawsze. Odeszła wzburzona. Sławek stał chwilę nieruchomy. Wreszcie wolnym krokiem skierował się w stronę pobliskiego skweru i usiadł na ławce. Obok siedziała starsza elegancka pani z wnuczką. - Musimy już niedługo iść - przekonywała dziewczynkę - bo nie obejrzysz dziś dobranocki. Mała rezolutnie popatrzyła na babcię. - Obejrzę, babciu, obejrzę, jest jeszcze strasznie dużo czasu. Borewicz uśmiechnął się do małej. - A co wolisz, Bolka i Lolka czy Przygody Reksia.

Mała zastanawiała się przez moment. - Kojaka - zaśmiała się i pobiegła do piaskownicy. Borewicz uśmiechnął się i spojrzał na starszą panią, która bezradnie rozłożyła ręce. Zubek wszedł do komendy. Cały czas myślał o Malickim. Nie zwracał uwagi, co się wokół dzieje. Nagle poczuł, że ktoś położył mu rękę na ramieniu. Spojrzał zdziwiony. Przed nim stał wartownik. - Macie najpierw zgłosić się do majora Wołczyka - powiedział. - Pilne. Coś tam śmierdzi. Przyjechał taki jeden z wewnętrznego - dodał znacząco. - Pułkownik. A ci mi Sodalicji Mariańskiej nie przypominają. Zubek wszedł do gabinetu Wołczyka. Przy stole oprócz stałej grupy operacyjnej dostrzegł starszego mężczyznę w skórzanej marynarce i jakiegoś cywila. Zubek usiadł obok Borewicza. Rozejrzał się. Przez okno wpadały ostre promienie słońca. Dawało się odczuć, że atmosfera jest napięta. Wszyscy milczeli. Spoglądali po sobie, jakby byli czymś zażenowani. Pierwszy odezwał się siedzący obok majora cywil. Mówił tonem surowym i zasadniczym. - Poruczniku Zubek, czy macie przy sobie broń? - Nie noszę. Leży w sejfie - wyjaśnił. - Legitymację służbową proszę położyć na stole. Zubek, zaskoczony, popatrzył wokoło, ale posłusznie wyjął z portfela legitymację i znaczek. Położył na biurku. Borewicz, nie kryjąc zdenerwowania, spojrzał na Wołczyka. - Może dowiemy się, co się stało? - zapytał. Cywil wziął legitymację do ręki, otworzył, spojrzał na zdjęcie, potem na Zubka. Nadal milczał. Zapadła nieprzyjemna cisza. - Co się stało? - powtórzył za Sławkiem Zubek. - To ja będę pytał - odparł ostrym tonem cywil. - Znacie Jana Marię Malickiego? - zapytał oficjalnym tonem. - Malickiego? - zdziwił się Zubek. - Zaraz do mnie przyjdzie. To znaczy - zawahał się - wczoraj umówiliśmy się na wieczór, ale go nie było. To znaczy - zaczął się plątać - był w południe, ale potem już go nie było. - Więc jak to było? Widzieliście się z nim wieczorem, czy nie?

- Był u mnie w południe - Zubek uporządkował myśli. - Ale musiałem przerwać rozmowę, bo szef mnie wezwał. I umówiliśmy się, że albo spotkamy się wieczorem, albo dziś rano go przesłucham, bo jego żona... - Jak to, nie przesłuchiwaliście go? - przerwał cywil ostrym tonem. - A ten protokół przesłuchania Malickiego to napisały krasnoludki? - Lekko przechylił się przez stół w kierunku Zubka. - W dodatku niepodpisany przez przesłuchiwanego. Towarzyszu Zubek, czy mam podejrzewać, że to falsyfikat? No to może ustalimy: przesłuchiwaliście go, czy nie? Spotkaliście się z nim, czy nie? Zubka zaskoczył ton rozmowy i napastliwość cywila. Spojrzał pytająco na Wołczyka, ale major milczał. - Myślałem, że przyjdzie dziś rano - powiedział wolno Zubek. - Miałem pewne podejrzenia po wczorajszej rozmowie i chciałem dziś rano... - Po wczorajszej waszej wizycie - przerwał mu cywil. - Dziś to o szóstej rano żona znalazła go martwego w ich mieszkaniu. - Co?! - Zubek zerwał się gwałtownie z krzesła. - Nie żyje?! - Czy wyrażam się niejasno? - zakpił cywil. - Usiądźcie, poruczniku - odezwał się uspokajająco Wołczyk. - Popełnił samobójstwo. I zostawił list. Posłuchajcie: „Nie mogąc znieść dalej atmosfery podejrzeń i nie mogąc inaczej przeciwstawić się metodom śledczym milicji, a zwłaszcza porucznika Zubka..." - czytał, opuszczając pewne fragmenty - „...postanawiam odebrać sobie życie". Major odłożył list na biurko. - I wczorajsza data - dodał. - Powiesił się. Cywil wyjął z akt zdjęcie i rzucił je na stół w stronę Zubka. Zubek nie poruszył się. Bez słowa wpatrywał się w fotografię. Borewicz sięgnął po zdjęcie. Przedstawiało Malickiego powieszonego na rurach kanalizacyjnych w łazience. - Wyraźne ślady pobicia - stwierdził Borewicz, odkładając zdjęcie. - Po pewności, z jaką to mówicie, mam sądzić, że jesteście anatomopatologiem - stwierdził drwiąco cywil. - Bo sekcji jeszcze nie było. Sięgnął po list leżący przed Wołczykiem. - „... metodom śledczym milicji, a w szczególności pobiciu mnie przez oficera śledczego Antoniego Zubka i żądaniu dalszego opłacania go - zacytował odpowiednie

miejsce. - Otrzymał ostatnio dwieście dolarów, postanawiam...". Dalej już znacie. Wystarczy? - zapytał, patrząc przenikliwie na Zubka. - Na razie aż za dużo - odezwał się Borewicz. - Odnośnie dolarów sprawdziliśmy - powiedział lodowatym tonem cywil. W banku wpłacono z zagranicy na konto Antoniego Zubka dwieście dolarów. Zubek oniemiał. - To jakieś straszne nieporozumienie - powiedział przerażony. - Ja go nie przesłuchiwałem... Ja tylko go... Nie mam żadnego konta. To znaczy... tylko go zacząłem przesłuchiwać. Obywatel major mnie wezwał... Umówiłem się z Malickim na dziś. Nie widziałem się z nim wieczorem - dodał. Cywil przez chwilę milczał. - Zdajecie sobie sprawę z konsekwencji tego, co mówicie? - zapytał wreszcie. - Wczoraj wieczorem w mieszkaniu Malickiego był mężczyzna. Chyba nie zaprzeczycie? - wcisnął klawisz przenośnego magnetofonu. „Widziałam go wyraźnie", na tle gwaru podwórka i gasnącego dźwięku syreny na ulicy rozległ się skrzekliwy głos dozorczyni. „Taki gruby w jesionce i kapeluszu, jak wychodził od pana Malickiego i potem odjechał z milicją". Cywil zatrzymał taśmę. - A z drzwi i ze słuchawki telefonu zdjęto wasze odciski palców - dodał fałszywie dobrotliwym tonem. - Nie ulega wątpliwości, że są wasze. Borewicz słuchał z niedowierzaniem. Zubek nie odpowiadał. Na czoło wystąpiły mu krople potu. Po chwili niepewnie spojrzał na majora. - Byłem tam wczoraj - zdenerwowany z trudem dobierał słowa - ale Malickiego nie zastałem. Nie było go... Drzwi były niedomknięte. - Czyżby denat chciał przed śmiercią przewietrzyć mieszkanie? - przerwał Borewicz, patrząc drwiąco na cywila. - Obywatelu, zdaje się, poruczniku, Wydział Spraw Wewnętrznych nie zajmuje się żartami. - Poruczniku Borewicz - wtrącił Wołczyk surowym tonem - tu chodzi o śmierć człowieka. - To sprawa prokuratury, a mnie chodzi o naszego kolegę i opinię o wydziale, jak

na wstępie był uprzejmy podkreślić pułkownik – zaprotestował Borewicz. - Ponieważ oskarżenie porucznika - wskazał głową Zubka - o spowodowanie śmierci jakiegoś świadka uważam za całkowity nonsens. Pułkownik aż nabrał powietrza z oburzenia. - Czy wy sobie nie za dużo pozwalacie?! - wybuchł. - Nie! Ponieważ pan pułkownik bardziej ufa jakiejś dozorczyni niż pracownikowi naszego wydziału. Pozwoli pan, majorze, że wrócę do swoich obowiązków? - Borewicz popatrzył pytająco na Wołczyka. Ewa spojrzała z uznaniem na Sławka. - Siedź - powiedział surowym tonem major. - Wyjdziesz, jak uznam to za stosowne. — Kontynuujcie, poruczniku Zubek. - Pomyślałem, że może do niego zajdę. Odniosłem wrażenie, że miał mi coś ważnego do powiedzenia. - Tak? - drwiąco odezwał się pułkownik. - Na jakie tematy rozmawia się służbowo na prywatnych wizytach wieczorem w domu? - Malicki to stary człowiek, pracował ostatnio w Wielbarku... - tłumaczył Zubek. - Tam, gdzie ten kielich... kradzież. Zubek patrzył przerażony na majora Wołczyka. - To wy byliście na punkcie granicznym w czasie tamtej nieudanej kompromitującej akcji? - zapytał pułkownik. - Tak. Borewicz uważnie przysłuchiwał się rozmowie. - Byliśmy razem - wtrącił się znowu. - Wiecie, że przemyt przeszedł jednak przez granicę? - nie dawał za wygraną pułkownik. - Ale jaki to ma związek? - Na razie ja tu jestem od zadawania pytań. - Znaleźliście sobie kozła ofiarnego. - Zubek odzyskał pewność siebie. - Poruczniku Zubek - karcąco odezwał się Wołczyk. - Dopiero szukamy - powiedział zasadniczym tonem pułkownik. - I nie ofiarnego, ale winnego. I zapewniam was, że go znajdziemy.

- Tylko, towarzyszu pułkowniku - westchnął Wołczyk - nie wiem, czy wśród nas. Pułkownik nie krył niezadowolenia. - A właściwie, o co mnie oskarżacie? - zapytał Zubek. - To nie my. Sytuacja was oskarża i nie tylko was, Zubka, ale całą firmę - odrzekł z patosem pułkownik. - Nie stać nas na to. Myślę, że rozmowa w tej chwili niewiele nam da. Ale sprawa będzie zbadana, a na razie wyłączamy was ze śledztwa. Broń proszę do depozytu. Borewicz zamyślił się. - Zdaje się, że właśnie komuś o to chodziło - powiedział do siebie. - I udało mu się - dodał. Zubek był porażony tym, co się stało. Patrzył bezradnie na Borewicza. - Po dwudziestu dziewięciu latach służby: „Oddajcie legitymację" - zacytował. Pułkownik pożegnał się z majorem i wyszedł. Major stanął tyłem do pokoju i przez chwilę wyglądał w milczeniu przez okno. Nikt się nie odzywał. Wreszcie major odwrócił się od okna. Usiadł przy biurku. - No i co, moje orły? - zapytał z troską. - Jak pan znalazł tego Malickiego? - odezwał się Borewicz, patrząc pytająco na Zubka. - Wezwałem go z listy, ale coś mówił... że chce mi coś powiedzieć. Jak wyskoczył ten Wielbark, to nie chciałem czekać - westchnął Zubek. - Malicki po wyjściu z komendy powiedział komuś, że jest z panem umówiony - domyślił się Sławek. - Coś wiedział. Może nawet powiedział komuś o swoich podejrzeniach. Ten ktoś załatwił Malickiego i pana. Borewicz popatrzył wyczekująco na majora. - Brzmi to sensownie - odezwał się Wołczyk. - Sławek - zwrócił się do Borewicza, jakby jednym słowem wydawał polecenie, ale równocześnie oczekując akceptacji - kontakty Malickiego? Borewicz bez słowa kiwnął głową. Samochód zatrzymał się przed kamienicą, w której mieszkał Malicki. Borewicz wysiadł i otworzył drzwi Zubkowi. Gestem głowy wskazał bramę. Zubek ani drgnął. - No... nie - zaoponował. - Dajcie spokój... Przecież to prawie bezczelność... Co

ona sobie pomyśli? - Właśnie dlatego. Żeby przestała tak myśleć. To tylko w bajkach przestępcy wracają na miejsce zbrodni. Zubek pokręcił przecząco głową. - Zrozumcie, nie mogę. Idźcie sami. Borewicz popatrzył podejrzliwie. - A może rzeczywiście są jakieś powody, dla których wstydzicie się tam wejść? - zapytał ostro. - Uprzedziłem ją o naszej wizycie. Zubek, sapiąc, wysiadł z samochodu. Poprawił kapelusz i weszli w bramę. Szedł pierwszy, niepewnie rozglądając się po podwórzu. Kiedy weszli na klatkę schodową, z bramy wyjrzała dozorczyni. Poznała Zubka. Przeżegnała się wystraszona i cofnęła do stróżówki. Po chwili jednak wyjrzała. W prześwicie bramy zobaczyła radiowóz. Zapukała do sąsiedniego mieszkania. Kiedy uchyliły się drzwi, szepnęła konspiracyjnie. - Pani, idzie, przywiozły tego mordercę. Drzwi otworzyła drobna siwa starsza pani w czerni. Regularne rysy pozwalały się domyślać jej dawnej urody. Spojrzała na nich oburzona. - Czego, panowie, jeszcze chcecie? Odwróciła się i weszła w głąb mieszkania, odruchowo poprawiając sprzęty. - Rozumiemy pani ból, ale chcielibyśmy prosić o chwilę rozmowy - powiedział delikatnie Borewicz. - Po co? Jemu już życia nie wrócicie - w glosie kobiety słychać było ból. - Pani mąż został zamordowany... - zaczął nieśmiało Zubek. Malicka spojrzała na niego. - Bez wątpienia, proszę pana - powiedziała ostro. - Popełniono zbrodnię. List wyraźnie wskazuje winnego i dziwię się, że panowie macie odwagę jeszcze tu przychodzić. - Mamy, proszę pani - odparł z całą powagą Borewicz. - Powiem nawet więcej. To jest właśnie porucznik Zubek i dlatego chcielibyśmy z panią porozmawiać. Malicka spojrzała zaskoczona. Podeszła bliżej. Spojrzała na Zubka, jakby chciała poznać jego myśli.

- To pan...? - Było w tym pytaniu więcej zdumienia niż oburzenia. - Proszę mi uwierzyć, pani męża widziałem pierwszy raz w życiu, przez pięć minut, wczoraj w południe. Umówiliśmy się na następny dzień. - A list? - zapytała Malicka z niedowierzaniem. - A jeśli zmuszono go do napisania takiego listu? - odezwał się Borewicz. Malicka, zaskoczona, zamilkła. - Dlaczego miano by go zmuszać? Nie wierzę w to. Kto? - A uwierzyła pani w to, że sam odebrał sobie życie, że panią zostawił? - Sławek popatrzył na nią pytająco. - W to mi jest najtrudniej uwierzyć. - Pokiwała głową kobieta. - Był głęboko wierzący... No i chyba byliśmy szczęśliwi razem... - Westchnęła. - To myśli pan, że to ktoś...? Usiadła przy stole i splotła ręce, nie patrząc na gości. Borewicz usiadł obok. - Tak, proszę pani. Od pewnego czasu ktoś dokonuje włamań i kradzieży w muzeach, a potem wywozi to za granicę. Ostatnie włamanie miało miejsce w muzeum, którym kierował kiedyś pani mąż. Pan Malicki musiał coś wiedzieć. Z kimś się spotykał. Ktoś tu był - Sławek był pewien swoich domysłów. - Mąż prawie z nikim się nie spotykał - pokręciła głową Malicka. - Rano szedł do fryzjera. Sam się nie golił. A co ukradziono w Wielbarku? - zainteresowała się. - Renesansowy kielich z rubinami. - Kielich? - powtórzyła. Kobieta wstała i podeszła do serwantki. Otworzyła drzwiczki i wyjęła kielich. - Taki? - zapytała. Borewicz i Zubek popatrzyli po sobie wielce zdziwieni. - To pani go ma? - zapytał Sławek. - Nie, to nie ten. To kopia - wyjaśniła Malicka. - Piękna. Prawda. Kiedy mąż odchodził na emeryturę, dostał go od współpracowników. Pod spodem ma datę. Oryginał został w Wielbarku, pochodził z pracowni Celliniego. Wart niewyobrażalne pieniądze, zwłaszcza w dolarach. - Kobieta z trudem opanowała szloch. Borewicz wziął kielich do rąk i obejrzał od spodu. Na dnie wygrawerowany był napis: „Drogiemu Panu Malickiemu. 1981".

Oddał kielich, który Malicka odstawiła ostrożnie na miejsce. - Pan pytał, z kim się widywał? - zapytała, zamykając serwantkę. Namyślała się przez chwilę. - No cóż, dzieci nie mamy, jedynie wpada do nas czasami kuzynka. Mąż pośredniczył jako rzeczoznawca w paru sprzedażach, to byli jacyś znajomi Halinki... - Czy zna pani nazwiska tych osób? - zapytał Zubek. - Jeden tu był ostatnio. Malicka usiłowała sobie przypomnieć. Potarła czoło. - Gadocha albo Latocha, nie pamiętam, ale Gadocha to chyba taki jakiś... w telewizji często mówią... Nie, chyba Latuch. Ale to znajomy Halinki, on pracuje w handlu zagranicznym. W tym momencie zadzwonił telefon. Malicka przeprosiła i podeszła do aparatu. Borewicz nachylił się szybko do Zubka i powiedział szeptem. - Niech Ewa znajdzie mi tego Latucha. - Przecież ja nie mogę... - nieśmiało zaprotestował Zubek. - Niech pan zadzwoni do niej z domu, prywatnie, ode mnie. Malicka podniosła słuchawkę. - Halo... Dzień dobry, kochanie - rozpogodziła się. Słuchała przez chwilę. - Ale starczy na cały welon? Dzwonili Okońscy, Zula przysłała depeszę. Na pogrzeb nie przyjedzie. No, nic poza tym. Są panowie z milicji. Opowiem ci później. A co z wyjazdem? - przez chwilę słuchała rozmówcy. - Aha... jest... nie wiem dokładnie, ale jeden z panów to ten, o którym wujek napisał w liście. W tym momencie podszedł do niej Borewicz i gestem ręki pokazał, że chciałby rozmawiać. - Halinko, pan z milicji chciałby z tobą porozmawiać - powiedziała Malicka. - No ta pa, kochanie. W kawiarni hotelu Victoria było o tej porze pusto. Przy stoliku siedział Borewicz z atrakcyjną młodą kobietą. Przed nimi stały dwie szklanki z drinkami. Halinka była lekko podenerwowana.