Śnieg powoli zasypywał małe, otoczone obskurnymi kamienicami podwórze. Jego
jedyną ozdobę stanowiły metalowy trzepak i obłażąca z farby figura świętego. W
niektórych oknach zapalały się już światła.
Przed wejściem do oficyny stanął mężczyzna w średnim wieku. Niczym szczególnym
się nie wyróżniał. Ubrany skromnie w szarą jesionkę, wyglądał jak urzędnik lub majster.
Twarz miał skupioną, napiętą, nie mógł się zdecydować, co zrobić. Nerwowym ruchem
poprawił okulary. W końcu rozejrzał się i wszedł do kamienicy naprzeciwko. W ręku
ściskał dużą skórzaną teczkę, mocno wypchaną.
Ruszył na górę wytartymi drewnianymi schodami. Rozejrzał się uważnie i stanął na
półpiętrze. Spojrzał przez okno. W narożnym pokoju oficyny paliło się światło.
Niedokładnie zaciągnięta stora częściowo odsłaniała wnętrze. W pokoju dostrzegł młodą
kobietę. Miała jasne długie włosy i zgrabną sylwetkę. Akurat wkładała koronkowy
stanik. Po chwili usiadła, domyślił się, że przed lustrem, i zaczęła robić makijaż.
Mężczyzna uchylił okno, rękawiczką przetarł pokrytą szronem zewnętrzną stronę
szyby i znów obserwował mieszkanie.
Kobieta skończyła się malować. Wstała i zaczęła się ubierać. Obserwował ją z
napiętą twarzą. W pewnym momencie ruszył w dół. Wyszedł na podwórze i znów stanął
niezdecydowany. Na dźwięk kroków odwrócił się, przeszedł parę metrów i ponownie
zawrócił. Wszedł na klatkę, otworzył teczkę i wyjął z niej prostokątny pakunek owinięty
w papier. Rozluźnił krawat i wszedł schodami na górę.
Na dzwonek długo nikt nie odpowiadał. Wreszcie usłyszał szczęk klucza w zamku.
Przesunięcie zasuwy. Kobieta, którą podglądał, otworzyła drzwi, dopinając bluzkę.
Spieszyła się.
- To ty - powiedziała niechętnie. W pierwszym odruchu chciała zamknąć drzwi.
Przeszkodził jej, wstawiając nogę. Spojrzała na niego wrogo.
- Napisałam ci, żebyś nie przyjeżdżał. Czego jeszcze chcesz? Spieszę się.
Mężczyzna patrzył na nią niepewnie, prosząco.
- Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Może chociaż pozwolisz, że wejdę. Pięć
godzin stałem w pociągu.
Wzruszyła ramionami, ale zostawiła niedomknięte drzwi i odeszła w głąb mieszkania.
Mężczyzna zamknął drzwi, zdjął kapelusz, wytarł starannie buty i niezdecydowanie
podążył za nią. Trzymając przed sobą kapelusz, położył na stole pudełko i sięgnął do
teczki po kryształowy wazon. Niepewnie cofnął się do przedpokoju.
Dziewczyna, nie zwracając na niego uwagi, kończyła się ubierać. Miała może
dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata. Była wyjątkowo piękna. Mocny makijaż
nadawał jej wyglądowi wulgarności. Podkreślał ostrość spojrzenia dużych niebieskich
oczu. W jej sposobie bycia było coś agresywnego. Pozornie zajęta sobą, nie spuszczała
oka z przybysza. Mężczyzna stał w milczeniu i wodził za nią wzrokiem.
- Przywiozłem ci trochę łakoci. Wedlowskie.
Spojrzała przelotnie. Przy bluzce brakowało guzika. Zniecierpliwiona zmięła ją i
rzuciła na tapczan. Sięgnęła do szafy po sweterek.
Mieszkanie było małe. Jednopokojowe z niewielką kuchnią. Wnętrze stanowiło
mieszaninę pokoju sublokatorskiego z tandetnym zachodnim blichtrem. Dwa ogromne
plakaty rozebranych dziewczyn na ścianach zasłaniały jakieś dziury. Obok odrapanej
szafy stał kolorowy nadmuchiwany fotel. Na ogromnym tapczanie leżał biały pled. Na
stole walały się resztki po kolacji na dwie osoby. Mężczyzna nadal stał w drzwiach z
teczką i kapeluszem w ręku.
- Ewciu, jak teraz dostałem już mieszkanie
- zaczął niepewnie - to moglibyśmy zamieszkać razem... Z łazienką, obudowana
wanna, położyłem terrakotę, balkon wychodzi na ogródek, ciepła woda... - wyliczał
zachęcająco.
- I pewnie dostałeś sto siedemdziesiąt pięć złotych podwyżki?
- Tak - ucieszył się. - A gdy Janiszewska odejdzie na emeryturę, mam zostać
zastępcą kierownika działu. Na rękę cztery i pół tysiąca - dodał z dumą - plus premia
kwartalna. Stanęła na moment i spojrzała na niego.
- I na raty kupiłeś wersalkę?
Dopiero teraz zorientował się, że dziewczyna z niego drwi.
- Ewuniu, naprawdę moglibyśmy zacząć...
- Myśmy już wszystko skończyli – przerwała - niepotrzebnie zaczynając.
Wyjęła z szafy piękne futro ze srebrnych lisów i zamszową torebkę. Już ubrana
sięgnęła po kryształowy flakon. Skierowała na siebie silny strumień perfum. Nagle
wpadło jej coś do głowy, odwróciła się w jego stronę i prysnęła.
- Powąchaj, jak pachnie wielki świat. Jak dostaniesz podwyżkę, będziesz mógł
kupić taki jeden flakon. Zapamiętaj nazwę: Madame Rochas. A teraz spieprzaj stąd -
zakończyła. Odrzuciła torebkę na tapczan.
Mężczyzna spuścił głowę, przetarł twarz i cofnął się do drzwi. Ewa pierwsza wyszła
na schody, czekając z ręką na klamce. Kiedy powoli ruszył w dół, przekręciła klucz w
zamku. Mijając go, rzuciła przez ramię:
- Nie pętaj mi się tu więcej. Nie potrzebuję ani ciebie, ani twojej dobroci i daj mi
raz na zawsze święty spokój.
Nie mówiąc do widzenia, szybko zaczęła schodzić po schodach. Na moment
zatrzymała się przy drzwiach piętro niżej, jakby nasłuchiwała. Kiedy zorientowała się, że
mężczyzna ją obserwuje, zeszła na dół.
Wyjrzał przez okno. Zniknęła w prześwicie bramy. Usta miał zaciśnięte. Zabolało go
to, co usłyszał. Ruszył za nią. Przez chwilę szedł ulicą. Z daleka migała mu jasna
sylwetka dziewczyny. Ewa skręciła za róg i stanęła na postoju taksówek.
Zatrzymał się koło sklepu, udając, że ogląda wystawę. Kolorowy Święty Mikołaj
jechał sankami z wózkiem pełnym kosmetyków.
Po chwili Ewa wsiadła w taksówkę. Gdy samochód ruszył, spojrzała przez tylną
szybę, sprawdzając, co zrobi mężczyzna. Bezradnie stał przed wystawą, głęboko nad
czymś zamyślony.
Ewa nachyliła się do kierowcy.
- Niech pan tu stanie za rogiem - poleciła.
- Już? - wykrzywił się i zatrzymał przy krawężniku. Podała mu banknot. Kierowca
sięgnął do metalowego pudełka i wydał resztę. Ewa spojrzała na monety.
- Jeszcze dwa złote - powiedziała stanowczo.
Kierowca wzruszył ramionami i podał jej dwuzłotówkę. Dziewczyna wysiadła.
Schowała pieniądze. Rozejrzała się uważnie i ruszyła z powrotem.
Mężczyzna nie zrezygnował. Z okna sąsiedniej klatki schodowej obserwował, jak
Ewa szybkim krokiem przeszła przez podwórze i weszła na schody. Jednak światło w jej
mieszkaniu długo się nie zapalało.
Ewa po ciemku odszukała torebkę, wyjęła z szafy szalik i wyszła z mieszkania,
zamykając drzwi na dwa zamki. Zeszła piętro niżej i zastukała do sąsiadów. Otworzyła
jej starsza kobieta.
- Może pani sprzątać, pani Sałacińska - powiedziała, podając klucze.
- Proszę, rano był inkasent - odrzekła kobieta, zapraszając ją gestem do środka.
Kiedy weszły do kuchni, Sałacińska sięgnęła do kredensu i podała jej kwit.
- Sto dziewięćdziesiąt pięć złotych. Zapłaciłam. Dałam dwieście staruszkowi.
- Zupełnie niepotrzebnie - mruknęła Ewa, wyjmując z torebki pieniądze. W tym
momencie dostrzegła siedzącego w kuchni młodego długowłosego chłopaka w wytartych
dżinsach i zniszczonej kurtce. Spojrzała na niego uważnie.
- Dawno pana nie widziałam.
- Dzień dobry - powiedział niepewnie. Popatrzył na nią i dalej jadł. Głośno siorbał.
- Słyszę, że panu zupa smakuje - powiedziała po chwili milczenia.
Chłopak wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział. Ewa, nie odwracając od niego
wzroku, wyszła z kuchni. Sałacińska stała przez chwilę ze zmarszczonym czołem.
- Posiedź przy małej. Janicki może lada chwila wrócić. W razie czego powiedz, że
poszłam na chwilę coś pożyczyć... Zeby nie było znowu gadania...
Chłopak przytaknął głową. Przestał jeść i siedział w milczeniu, krusząc chleb.
- Tylko nie tak jak wtedy - zawołał za matką. - Chcę wrócić tym o jedenastej.
Mogę sobie puścić płyty?
- Ale nie na tym, co sam zmienia. Na tym starym. Bo by się Janicki wściekł. I nie
pal w pokoju małej.
Ewa ponownie stanęła na postoju taksówek. Zniecierpliwiona spojrzała na zegarek.
- Dokąd? - zawołał kierowca czarnej wołgi, która zatrzymała się po drugiej stronie
ulicy.
- Do Bristolu! - odkrzyknęła. Kierowca kiwnął głową przywołująco.
- Ile? - zapytała, nie ruszając się z miejsca. Zrobił bezradny ruch rękami.
- Normalka. Dwóch Kościuszków. Dziewczyna pośpiesznie przeszła przez jezdnię i
wsiadła do samochodu.
Ramię supernowoczesnego adapteru automatycznie zmieniło płytę. Sałaciński
siedział zasłuchany. Kiedy Ewelina strąciła jakąś lalkę, spojrzał na nią. Mała potknęła się
i przewróciła. Przez chwilę nie mogła wstać. Nie ruszył się, żeby jej pomóc. Siedział z
zaciętą twarzą i patrzył, jak płacząc bezradnie, próbowała sobie poradzić. Kiedy wreszcie
wstała i niebezpiecznie blisko podeszła do adapteru, warknął odstraszająco:
- Gdzie, odejdź stamtąd!
Dziecko popatrzyło zdziwione.
Szum automatów mieszał się z głośną muzyką. Psychodeliczne refleksy świetlne
prześlizgiwały się po niezapełnionej jeszcze sali. Kilka dziewcząt siedziało w fotelach,
kilka przy barze. W rogu, rozglądając się po sali, rozmawiało dwóch starszych mężczyzn.
Ewa rzuciła szatniarzowi futro.
- E, Skarbona - rozległo się z otwartych drzwi toalety. - Pozwól na chwilę. -
Stojące przed lustrem dziewczyny poprawiały makijaż.
- Petrodolary - szepnęła któraś. Wszystkie zwróciły się w stronę wejścia.
W hallu stało kilku ciemnowłosych mężczyzn. Ubrani kolorowo, rozmawiali po
arabsku. Jeden z nich miał na głowie burnus.
- Skarbona, nie startujesz?
Ewa wzruszyła ramionami i usiadła pod lustrem. Zamyśliła się, nie zwracając uwagi
na rozmowy koleżanek.
- Ona powodzenie to ma - zażartowała jedna. - Tylko wzięcia brak - parsknęła
śmiechem.
- Co jest? - obok Ewy stanęła wysoka ciemnowłosa dziewczyna. Ubrana skromnie,
wyglądała jak profesjonalna sekretarka, tyle tylko że bardzo ładna.
- Masłowicz znowu się pęta. Z wersalką na raty - parsknęła zniesmaczona. -
Narzeczony za cztery i pół miesięcznie!
Dziewczyna słuchała Ewy z zagadkowym uśmiechem.
- Uważaj, bo może przyjść taki dzień, że sama go będziesz szukała. Stara Pudernica
mówi, że to bardzo dobre słowa: „mam narzeczonego". Chodź - westchnęła i odeszła w
głąb lokalu.
Ulice były już puste. Dozorcy zamykali bramy. W cieniu muru majaczyła ledwie
widoczna postać mężczyzny. Dom, w którym mieszkała Ewa, nie miał bramy. Po chwili
skrzypienie zamykanej gdzieś obok furty ucichło. Mężczyzna spojrzał na zegarek.
Wyszedł z cienia i wolno skierował się na drugą stronę. Był to Masłowicz. Spacerował
po chodniku bez konkretnego celu.
Na coś czekał.
Konferansjer zapowiedział nową melodię. Światła, prześlizgując się po wnętrzu,
nabrały barwy i szybkości. Ostra, rytmiczna muzyka zagłuszyła gwar rozmów.
Niski, kanciasty chłopak usiadł obok Ewy. Ubrany był z wyszukaną elegancją.
- Cześć, Skarbona - ucieszył się na jej widok. - Potrzebuję pięćset do jutra.
- Dziesięć procent.
- Nawet od swoich żyłujesz?
- A ty co, Caritas jesteś?
- Matka mi choruje, gdybym musiał wyskoczyć na niedzielę, może być w
przyszłym tygodniu? Wiesz, mogę nie wrócić.
- A co mnie obchodzi choroba twojej matki. Do jutra - powiedziała stanowczo.
- Daj.
Ewa otworzyła torebkę i wyjęła pięćset dolarów. Dyskretnie podała je chłopakowi.
- Po ile puszczasz papiery Marianowi?
- Chciałbyś dawać więcej?
- Może.
- Pogadamy rano. Płyń.
- Hallo, darling - usłyszała tuż obok siebie. Przy barze stał blondyn w złotych
drucianych okularach. Taksował ją spojrzeniem.
- What's your namef
Z Ewy opadł zły nastrój. Uśmiechnęła się do cudzoziemca.
- My first name is Ewa, my second name is fifty dollars - powiedziała z okropnym
akcentem.
Kiwnął potakująco głową. Ewa zabrała torebkę i zgrabnie zsunęła się z wysokiego
stołka.
- Powiedz Mirafiori, że będę za godzinę - rzuciła do barmana.
Gdzieś z daleka słychać było hałas zdejmowanych skrzynek na butelki z mlekiem. Z
bramy domu, w którym mieszkała Ewa, wyszedł pośpiesznie Masłowicz. Na chwilę
przystanął, obejrzał się za siebie, po czym szybko zniknął za rogiem.
Trzepanie odbijało się echem po całym podwórzu. Obok trzepaka leżało kilka
chodników. Kobieta spojrzała zdziwiona. Z klatki schodowej wybiegł niski mężczyzna
przebrany za Świętego Mikołaja. W czerwonej czapie, z brodą z waty.
- Panie Józefie, panie Dziengielewski! - krzyczał, biegnąc w stronę bramy. - Niech
pan dzwoni po milicję! - Otworzył z impetem drzwi stróżówki. - Milicję. Szybko... Ta z
drugiego piętra... zamordowana - relacjonował zdyszany.
Kobieta trzepiąca dywany rzuciła trzepaczkę i wbiegła do klatki schodowej.
Od strony bramy szedł dozorca z mundurowym funkcjonariuszem. Podenerwowany,
wyprzedzał go, opowiadając o dziewczynie. Milicjant nie spieszył się.
Na klatce schodowej zgromadzili się już ludzie. Z pootwieranych drzwi wyglądali
sąsiedzi. Milicjant przepchnął się między gapiami i zatrzymał w drzwiach mieszkania.
Przez szparę widać było leżącą na podłodze Ewę. Była w szlafroku. Ręce miała
rozrzucone. Ogromna plama krwi wokół głowy jeszcze nie ściemniała.
Młodziutki funkcjonariusz pochylił się w progu. Wziął dziewczynę za rękę. Nie
wyczuł tętna. Omiótł wzrokiem przedpokój i cofnął się na schody.
- Proszę tu nic nie ruszać. A pan co? - spiorunował wzrokiem mężczyznę
przebranego za Świętego Mikołaja.
Janicki oderwał brodę i nerwowo wyskubywał resztki waty przyklejone do skóry.
- Dziś jest Świętego Mikołaja - tłumaczył nieskładnie. - No, szósty grudnia... Wie
pan, dwa lata mnie nie było w kraju, chciałem dziecku zrobić niespodziankę... A gosposia
wyszła, często zachodzi tu do pani Ewy... Nawet nie wiem, jak się nazywa... Więc
zajrzałem i...
...-'Jfe-
Milicjant popatrzył badawczo na Janickiego i podał mu kawałek waty przyczepiony
do szlafroka.
- Ubierz się pan jak człowiek i proszę zaczekać. Będzie pan musiał złożyć
zeznanie.
- Dobrze, dobrze. - Janicki cofnął się, rzucając przerażone spojrzenie w głąb
mieszkania. Na łóżku leżała pościel. Pokój był sprzątnięty. Na stole stało otwarte pudełko
wedlowskich czekoladek. Pośpiesznie wrócił do siebie. W uchylonych drzwiach jego
mieszkania stała maleńka dziewczynka, ledwie trzymając się na nogach. Miała nie więcej
niż dwa lata.
- Ewelinko, kochanie - Janicki wziął małą na ręce i zamknął za sobą drzwi.
Samochód zatrzymał się przy bramie. Borewicz szybko wysiadł i trzasnął
drzwiczkami. Zubek gramolił się z drugiej strony.
- Z tego, co ustalił ten z patrolu, to panienka z KOC-a?
- Co ma zrobione z koca? - nie zrozumiał Zubek.
- Ona jest z KOC-a. Kurewska Obsługa Cudzoziemców.
- Zaczynacie być wulgarni. A poza tym robienie instytucji z kilku wykolejonych
nieszczęśliwych kobiet jest krzywdzące dla naszego ustroju.
- Niech pan nie przesadza. Były, są i będą. A ustrój nic do tego nie ma - uciął
Borewicz.
Zubek i Borewicz zastukali do mieszkania Janickiego. Po wejściu do środka
zaproszeni zasiedli przy stoliku do kawy. Na podłodze leżał puszysty dywan, pokój był
umeblowany nowoczesnymi meblami, ale w dobrym stylu i na pewno bardzo drogimi.
Na półkach stały drewniane rzeźby przypominające afrykańskie bożki. Podczas ich
rozmowy mała Ewelina, ubrana jak dorosła w dżinsy i marynareczkę, stanęła w
drzwiach, zawzięcie ssąc palec.
- Nie było mnie dwa lata. Ewelinką opiekowała się pani Sałacińska, nasza
gospodyni. Zona zmarła parę dni po urodzeniu małej. Miałem już podpisany kontrakt -
dodał, jakby czuł, że musi się usprawiedliwić. - Wiecie, panowie - ustawił na szklanym
blacie stolika szklanki z lodem - Kuwejt to bogaty kraj... Te dwa lata to była wyjątkowa
okazja. Do końca życia mógłbym nie pracować. Gdyby nie mała, zostałbym tam jeszcze
co najmniej rok. Dla niej wróciłem. - Z uśmiechem spojrzał na dziecko.
- A może i jej by dobrze zrobiło afrykańskie słońce?
- Za maleńka była. I tak całe lato spędziła na wsi w Makowcu z panią Sałacińską.
Świeże mleko, las, woda... Ale wracając do pani Ewy, to nic więcej nie jestem panom w
stanie powiedzieć.
Z daleka przez otwarte okno słychać było głośną muzykę. Stojące w nim dwie
dziewczyny przekomarzały się z mężczyzną siedzącym w samochodzie. Okna były na
poziomie podłogi, tak że widać było całe sylwetki dziewczyn. Jedna szczupła, brunetka,
ta, z którą Ewa rozmawiała poprzedniego dnia. Druga ważyła ze sto kilogramów.
- To Iza Mirafiori i Zula Bomba - powiedziała półgłosem do Zubka i Borewicza
postawna kobieta. Miała około czterdziestki, była krępa, nie sprawiała wrażenia słabej
kobietki.
- Skąd ten pseudonim? - zapytał Borewicz.
- Pierwsza miała fiata mirafiori z Peweksu, a druga sami widzieliście.
- Znacie je wszystkie po pseudonimach? - spytał Zubek.
- I po nazwisku, i po pseudonimach - odpowiedziała kobieta. - Zaczekam w
samochodzie. Nie chcę wchodzić razem z wami. O was mówią psy, o nas suki. Staramy
się nie afiszować, chociaż sutenerzy nas znają.
- Dziękuję - powiedział Borewicz. Skierowali się do wejścia.
Borewicz podał dwieście złotych i wziął bilety.
- Tyle za samo wejście? - zdziwił się Zubek.
- Czy to będzie z konsumpcją?
- Nie, tylko za popatrzenie - uśmiechnął się Borewicz. - Na konsumpcję nam nie
starczy - dodał drwiąco.
Usiedli w głębokich fotelach. Borewicz rozejrzał się po sali. Dwie dziewczyny
stojące przed chwilą w oknie szły przez pusty jeszcze parkiet. Skinął na Zubka.
Porucznik wstał.
- Przepraszam panią bardzo - zaczepił jedną z dziewczyn. Otaksowała go
spojrzeniem.
- Nie tańczę. - Nie dała mu dokończyć.
- Milicja - powiedział bardzo serio Zubek.
- Zobacz, Bomba, porucznik Columbo. - Roześmiała się. - A my jesteśmy z
Interpolu. - Parsknęła śmiechem i odeszła w stronę baru.
Zubek wściekły wrócił do stolika. Borewicz nie krył rozbawienia.
- To są te wasze nowoczesne pomysły - sapał Zubek. - Trzeba było wezwać do
komendy i tam normalnie przesłuchać.
Borewicz podał dwieście złotych i wziął bilety.
- Tyle za samo wejście? - zdziwił się Zubek.
- Czy to będzie z konsumpcją?
- Nie, tylko za popatrzenie - uśmiechnął się Borewicz. - Na konsumpcję nam nie
starczy - dodał drwiąco.
Usiedli w głębokich fotelach. Borewicz rozejrzał się po sali. Dwie dziewczyny
stojące przed chwilą w oknie szły przez pusty jeszcze parkiet. Skinął na Zubka.
Porucznik wstał.
- Przepraszam panią bardzo - zaczepił jedną z dziewczyn. Otaksowała go
spojrzeniem.
- Nie tańczę. - Nie dała mu dokończyć.
- Milicja - powiedział bardzo serio Zubek.
- Zobacz, Bomba, porucznik Columbo. - Roześmiała się. - A my jesteśmy z
Interpolu. - Parsknęła śmiechem i odeszła w stronę baru.
Zubek wściekły wrócił do stolika. Borewicz nie krył rozbawienia.
- To są te wasze nowoczesne pomysły - sapał Zubek. - Trzeba było wezwać do
komendy i tam normalnie przesłuchać.
- Chciałem zobaczyć tę budę. - Borewicz wstał i skierował się do baru. Dziewczyna
zamawiała dwa soki. Stanął tuż za nią.
- Ładne to było. Ale myślę, że lepiej, jak nie będę tu wyciągał legitymacji -
powiedział ściszonym głosem. - Komenda Stołeczna. Chciałbym z panią porozmawiać.
Siedzę tam, przy stoliku.
- Wskazał miejsce obok Zubka. Nie czekając na odpowiedź, odszedł od baru.
Dziewczyna, trzymając szklankę z sokiem, podeszła po chwili do stolika. Stanęła i
patrzyła na nich bez słowa.
- Jak się kogoś zaprasza, to mu się proponuje, żeby usiadł - powiedziała po chwili
arogancko.
Borewicz bez słowa wskazał jej krzesło. Usiadła.
- Myślałam, że to podryw, ale teraz... to już... To porucznik Kojak? - Wskazała
głową Zubka.
- Słucham.
- Czy zna pani Ewę Kisiel?
- Widziałam ją tu. Może raz, a może dwa, nie wiem.
- Kiedy ostatni raz?
- Nie pamiętani - ucięła ostro.
- Z kim wyszła wczoraj?
- Nie wiem. Przychodzę tu czasami potańczyć. Nikogo nie znam. Nawet pan mi się
jeszcze nie przedstawił. - Zapaliła marlboro. Zachowywała się wyzywająco.
- Mirafiori - powiedział z pogróżką w głosie Borewicz.
- Interesuje się pan samochodami?
- Mirafiori, czyli Izabelo Włodarczyk, ustalmy sobie dwie sprawy. Wiem więcej o
pani, niż pani przypuszcza, a po drugie nie mam czasu, bo za godzinę odbieram protokół
z sekcji zwłok zamordowanej Ewy Kisiel. Skończ te gierki.
- Nie żyje? - dziewczyna upuściła papierosa.
- Tak. Została zamordowana - powiedział powoli. - A niewinni mają często kłopoty
z alibi. Zastanów się. Po co masz być w to wmieszana? Wszystko, co wiesz! Po kolei.
Wiadomość najwyraźniej wystraszyła Mirafiori. Próbowała zatrzeć złe wrażenie,
jakie wywarła na milicjantach.
- Z kim wyszła, nie wiem. Ale wczoraj był u niej taki narzeczony. Jeszcze z
czasów, kiedy mieszkała w Łodzi. Nazywa się - namyślała się przez chwilę - Masłowićz.
Ale on goły strasznie, a Ewa lubiła pieniądze. Jej to było wszystko jedno. Byle szło. Ona
miała nawet dwóch kalekich. Jeden to na wózku. Przyjeżdża ze Szwecji. Jak nie złapała
bojka tu, to potrafiła i z ulicy... A inny to zboczeniec, przywoził taki plastikowy groszek,
Ewa jadła, no i potem dopiero zaczynała się zabawa. Płacił podwójnie.
Zubek patrzył, nic nie rozumiejąc.
- Taki do zupy?
- Blisko, potem panu wytłumaczę - mruknął Borewicz.
Nowa melodia na chwilę zagłuszyła rozmowę. Na parkiecie tańczyło już kilkanaście
par.
- Nie była tu lubiana. Wie pan, ona... ona po prostu nie lubiła ludzi. Nikogo. Chyba
ona jedna tu nie miała swojego mężczyzny. - Nagle Mirafiori uśmiechnęła się. - Jeszcze
nigdy nie tańczyłam z milicjantem. - Poderwała się lekko z zapraszającym gestem.
- Chętnie - skłonił się Borewicz - ale jak zagrają Crminal tango.
Borewicz z patologiem weszli do rozległej sali z marmurowymi stołami. Na jednym z
nich leżały nagie zwłoki Ewy. Patolog przykrył je białym płótnem i udali się do gabinetu.
- Nic ciekawego. Dwa ciosy w głowę tępym narzędziem. Pęknięcie podstawy
czaszki. Wgniecenie potylicy. Prymitywny mord - rzucił protokoły na biurko.
- Nic poza tym? Narkotyki, środki nasenne, alkohol? - dopytywał się Borewicz.
- Nie. Może jedno - zastanowił się patolog - ale to chyba nie ma znaczenia. Blizna
po cesarskim cięciu.
- Rodziła?
- Tak.
- Kiedy?
- Precyzyjnie to trudno powiedzieć, ale rok, dwa lata temu na pewno.
Borewicz stanął przy oknie. Na ulicy z ambulansu przenoszono do gmachu zwłoki na
noszach.
- To ważna wiadomość. Dziękuję, żeś zwrócił na to uwagę.
- Nie wiedziałeś, że ma dziecko?
Borewicz zaprzeczył:
- Nie. Mieszkała sama.
Przez chwilę stał pogrążony w myślach.
- A masz coś poza tym? - spytał patolog.
- Nie. - Borewicz odwrócił się od okna. - Absolutnie nic. Nawet ślady pozacierane
w mieszkaniu. Meble, klamki dokładnie powycierane. Brak dowodu osobistego i
obrobiona z pieniędzy. Drzwi otwarte z łańcucha, czyli sama wpuściła mordercę. Była
rozebrana. Nikt z taksówkarzy jej nie odwoził. Pamiętałby któryś. I cały półświatek
Warszawy, który naturalnie nic nie pamięta. Nagła amnezja. To ładna dziewczyna.
Sierota. Żadnej rodziny. Jakiś narzeczony.
- Mogą nie chcieć mówić. One mają swoich stałych kierowców. Pięćset za kurs.
- Jeśli cesarskie, to dziecko było żywe?
- Raczej tak, ale też nie ma pewności. Musisz sam to ustalić - stwierdził patolog.
Borewicz patrzył zamyślony na protokół.
Dzieciarnia biegała po korytarzu. Do Borewicza nieśmiało podszedł paroletni malec.
Wziął go za rękę. Patrzył wielkimi, smutnymi oczyma.
- Bądź moim wujkiem i weź mnie na niedzielę. Dobrze? - Spoglądał wyczekująco.
Borewicz przykucnął.
- Nie mogę. Naprawdę. - Był wzruszony prośbą chłopca.
- Szkoda - powiedział malec.
- Ale obiecuję, że przyjdę tu jeszcze raz i pójdziemy na lody.
Chłopiec bez przekonania kiwnął głową i odszedł.
- Słucham pana? - Usłyszał za sobą Borewicz. Odwrócił się. Przed nim stała starsza
siwa kobieta. - Zastępuję kierownika. Budzyńska. - Podała mu rękę.
- Borewicz. Chciałbym się czegoś dowiedzieć o waszej dawnej wychowance Ewie
Kisiel. Czy to jest możliwe?
Uśmiechnęła się smutno.
- Pamiętam ją. Proszę, przejdźmy do kancelarii. - Wskazała ręką drzwi.
- Jeszcze moment. - Zatrzymał ją. - Niech mi pani powie, dlaczego to tak jest?
Stali przy kilku akwariach, ustawionych pod schodami prowadzącymi na piętro. Cała
nisza odgrodzona była grubą kratą, zamkniętą na wielką kłódkę. Za prętami widać było
poruszające się wśród zieleni ryby. Kobieta wzruszyła ramionami.
- Decyzja kierownika - odrzekła.
Wyraźnie nie była przekonana o słuszności tej
decyzji i nie kryła się z tym.
- Czy coś się stało z Ewką? - spytała nagle.
- Tak.
Spojrzała zaintrygowana, ale wstrzymała się z pytaniem.
- To była bardzo trudna dziewczyna. Bardzo ładna. Przyprowadziła ją matka. Tu –
wskazała na krzesełka stojące przy drzwiach - ją posadziła i powiedziała: „Róbcie z nią,
co chcecie. Możecie ją nawet utopić". Tak do woźnej powiedziała i wyszła. Kiedy Ewa
miała sześć lat, pchnęła nożem dziewczynkę, która zjadła jej deser. Dwa razy ją miano
adoptować i rezygnowano. A potem, od sprawy psa, to już... było bardzo ciężko.
Borewicz spojrzał pytająco.
- Ewa strasznie chciała mieć psa. Cała jej sypialnia zbierała butelki i makulaturę,
uzbierali dwieście złotych. Pojechali do schroniska i przywieźli psiaka. Ewa szalała.
Mnie jeszcze wtedy tu nie było. Znam tę historię z opowiadań. Przyjechała pani
inspektor, afera zrobiła się na całe kuratorium. Takie były przepisy, baba się uparła. Tego
psa dwa razy ukrywali w czasie inspekcji, ale wzięła sobie biurokratka to za punkt
honoru, że przepisy sanitarne, że regulamin, a to była najczystsza sala w całym domu.
Wreszcie ściągnęła pogotowie weterynaryjne czy coś takiego i psa uśpili. Następnego
dnia cały dom nie poszedł do szkoły. Zrobili mu pogrzeb. Ewa strasznie to przeżyła.
Borewicz słuchał wstrząśnięty
- Kurwa - cicho zaklął.
- Zgadzam się z panem - przytaknęła kierowniczka. - Kiedy skończyła osiemnaście
lat, poszła i nie mamy z nią żadnego kontaktu. Podobno... źle skończyła. - Spojrzała
wyczekująco.
- Nie wie pani, czy ona miała dziecko?
- Nie. Nic na ten temat nie wiem.
Borewicz zamyślił się.
- A ten malec, który ze mną rozmawiał?
Kobieta uśmiechnęła się smutno.
- Darek jest tutaj od trzech miesięcy. Podobna sprawa, tyle że mamusia - to słowo
wymówiła ze specyficzną intonacją - przyprowadziła całą trójkę.
Borewicz siedział bez ruchu z oczyma wbitymi w podłogę. Kiwał głową, zaskoczony
tym, co usłyszał.
- Pan pierwszy raz zetknął się z domem dziecka?
- Nie. W czterdziestym siódmym mieszkałem przez pół roku na Ziemiach
Odzyskanych. Matka umarła przy porodzie, a ojca zastrzelono. Ale to były inne czasy.
Baliśmy się nie pani inspektor, ale Verwolfu. Ale z tym psem to paskudna sprawa.
- Pana ojciec też był milicjantem? - spytała kobieta, przyglądając mu się z
zainteresowaniem.
Borewicz zaprzeczył ruchem głowy.
- Nie - odezwał się po chwili. - Usiłował uczyć milicjantów, co to znaczy prawo
karne, chociaż oni nie wszyscy umieli wtedy dobrze pisać.
Zadumał się chwilę.
- Ci, których uczył, niezbyt mu ufali; był przedwojennym adwokatem. A inni, co
przestali mu ufać, to przyszli go zastrzelić, i tak trafiłem do domu dziecka. - Smutnym
uśmiechem próbował zatuszować te osobiste wynurzenia.
Borewicz jechał w ciasnym szeregu samochodów. Zniecierpliwiony sięgnął po
mikrofon.
- Ja 07, masz może w pobliżu Zubka?
- Za chwilę, bo mam aferę na trasie W-Z. Zablokowany wyjazd. Jakiś cwaniak stał
przy schodach ruchomych i pobierał za wjazd. Dostał po ryju i mamy drakę na cztery
fajerki. Za chwilę się zgłoszę.
Borewicz odwiesił mikrofon. Skręcił z Marszałkowskiej i podjechał pod dom, w
którym mieszkała Ewa Kisiel. Przeszedł przez podwórze i skierował się do klatki. Na
pierwszym piętrze zapukał do mieszkania Janickich.
- Dzień dobry - powiedział. - Czy pani Sałacińska?
- Tak. - Gosposia patrzyła podejrzliwie. - O co chodzi?
- Jestem z milicji. Chciałbym z panią chwilę porozmawiać.
- Ja już wszystko powiedziałam. - Uchyliła szerzej drzwi, niechętnie wpuszczając
go do środka. Wizyta Borewicza wyraźnie ją zaniepokoiła. Wytarła mokre ręce w
fartuch. Zajęta była myciem podłogi.
Usiedli w czysto utrzymanej kuchni. Czuło się tu dobrobyt. Duża lodówka, rożen,
włoska kuchenka gazowa. Drewniana podłoga była do połowy umyta. Jaśniała czystością
prawie białych desek. Po chwili Sałacińska zabrała się z powrotem do szorowania.
- Może pani przerwie. Nie przyszedłem tu z wizytą.
Niechętnie odłożyła szczotkę i podniosła się z klęczek.
- Z czego się pani utrzymuje? - zapytał Borewicz.
- Jakoś sobie dawałam radę. Pan przysyłał bony na PKO. Sprzedawałam, ale to
podobno teraz można legalnie - zastrzegła się.
W drzwiach stanęła mała Ewelinka.
- A jeśli chodzi o Ewę Kisiel, zna pani kogoś z rodziny, znajomych?
- Z rodziny nikogo nie miała. Na ostatnie Boże Narodzenie to chciałam ją zabrać
do siebie, na wieś do... - zawahała się - żeby nie była sama, to też nie chciała.
Sałacińska z impetem znowu zaczęła szorować podłogę.
- Może pani jednak przerwie na chwilę. To jest rozmowa oficjalna, chociaż
nieprotokołowana. A może pani woli wizytę w komendzie?
Spojrzała na niego wystraszona.
- I nigdy o żadnym dziecku nie wspominała?
- Nie. Skąd. Przecież to panna.
- Niech mnie pani tylko nie zapewnia, że dziewica - mruknął Borewicz. - No, a jak
chodziła w ciąży?
- Nie wiem. Tu mieszkała od roku. Ona nie miała żadnego dziecka - powiedziała
stanowczo. - Przecież bym coś wiedziała. Sprzątałam jej trochę. Tylko niech pan nie
mówi Janickiemu - poprosiła.
- Bladziutka ta mała - powiedział Borewicz, patrząc na Ewelinkę. - Gdzie była na
wakacjach?
- Nad morzem - odparła niepewnie.
- Nad morzem, pani mówi. - Przyjrzał się jej uważnie.
- Tak.
- Mam prośbę. Gdyby się tu ktoś dowiadywał o Ewę Kisiel albo przyszły jakieś listy,
proszę mnie zawiadomić. - Położył na stole wizytówkę. - Do widzenia.
Przez chwilę po wyjściu Borewicza Sałacińska stała zamyślona, obracając w ręku
szczotkę do szorowania. Widać było, że zaniepokoiła ją ta rozmowa.
Zubek z Borewiczem szli szybko alejką Cmentarza Komunalnego. Groby pokrył już
pierwszy śnieg.
- Dałem dwóch wywiadowców, żeby w razie czego wkręcili się do konduktu, i jedną
dziewczynę, żeby była tak z boku. - Zubek postawił wysoko kołnierz. Wiał mroźny
grudniowy wiatr.
Borewicz pokręcił głową z powątpiewaniem. Nic jednak nie odrzekł.
Po chwili zobaczyli karawan. Zatrzymali się w pewnej odległości. Wózek pchało
czterech mężczyzn. Nikt nie odprowadzał do grobu Ewy Kisiel. Szła tylko Sałacińska z
małą Eweliną.
Borewicz rzucił Zubkowi spojrzenie.
- Mirafiori mówiła, że ona nie lubiła ludzi - powiedział.
- Co tej babie przyszło do głowy ciągać małą w taki mróz na cmentarz? - mruknął z
dezaprobatą Zubek.
- Mnie też to zastanawia - odezwał się Borewicz. - To chyba jednak nie tylko
niechęć - westchnął. - Boją się? Czują, że śmierdząca sprawa, to wolą się tu nie
pokazywać. Wolę normalnych zawodowych złodziei niż to dolarowe wyperfumo-wane
bagienko. Chodźmy.
Szli przez chwilę w milczeniu.
- Nigdy święty nie byłem i uważam, że każdy z własną dupą ma prawo robić, co
mu się żywnie podoba. Ale żeby żadna z nich nie przyszła na pogrzeb? - Borewicz był
oburzony. - I żadnej sąsiadki. Zwłaszcza z tych starych kamienic. Tam ludzie żyją ze
sobą inaczej niż w nowych blokach. Wszystko to razem jest zastanawiające.
Zubek westchnął, nie wiedząc, co odpowiedzieć.
- A tak ładnie kiedyś chyba Dygat o nich powiedział „pracownice fachu
pokrewnego miłości" - zacytował Borewicz.
- Łobuzeria - mruknął Zubek.
- Czyli teraz - wyliczał na palcach Borewicz - „narzeczony" pan Masłowicz i
wszystkie szpitale położnicze w Łodzi i okolicy.
Borewicz z Zubkiem szli peronem dworca Łódź Fabryczna wśród pasażerów, którzy
przyjechali pociągiem z Warszawy. Zubek ciągle oglądał się za siebie.
- Jednak w mundurze było mu lepiej - stwierdził podekscytowany.
- Komu?
- Przecież nie Piłsudskiemu, tylko Klossowi - burknął Zubek.
Tuż za nimi szła grupa aktorów. Wśród pasażerów widać było Andrzeja
Kopiczyńskiego i Ewę Wiśniewską. Dalej szedł Stanisław Mikulski.
- W poniedziałek mają wolne w teatrach, to przyjeżdżają na zajęcia do Łódzkiej
Wytwórni - wyjaśnił bez emocji Borewicz.
- No tak - perorował Zubek - żeby tu szły roznegliżowane szansonistki, to by pana
zainteresowało, ale jak idzie elita polskiego aktorstwa, to się pan nawet nie obejrzał.
Borewicz wskazał na stojący przed dworcem radiowóz.
- To chyba po nas. Po południu, jak będziemy wracać, oni też będą wracać.
Poznałem kiedyś Mikulskiego. Może nadarzy się okazja, to pana przedstawię.
- I da mi autograf? - Zubek uradował się jak dziecko.
- Da się zrobić - uśmiechnął się Borewicz, podchodząc do radiowozu.
- Dzień dobry. Porucznik Borewicz. Pan po nas? - zapytał.
Przechodzący tuż obok pijak oparł się o radiowóz i bełkocząc, zwrócił się do
Borewicza.
- Przepraszam szanownych panów... ale władza pewnie wie najlepiej... gdzie ja
jestem.
- W Łodzi - odpowiedział Borewicz i się uśmiechnął.
- No to już, kurwa, rozumiem, dlaczego mnie tak kołysze. Dziękuję szanownej
władzy. - Skłonił się szarmancko.
- Przychylnych wiatrów. - Borewicz poklepał go po plecach.
- Ten pana styl - mruknął Zubek. - Z ladacznicami się pan fraternizuje, z pijakami
gaworzy, jeszcze się okaże, że ma pan szwagra złodzieja.
- Nieszczęścia chodzą po ludziach. - Borewicz usadowił się na tylnym siedzeniu. -
Najpierw do komendy - polecił kierowcy. - Wie pan, jak przesłuchiwano w Moskwie
złodzieja, oficer chciał go zawstydzić i mówi: „Jak wy ojcu spojrzycie w oczy?". „Nie
spojrzę, siedzi na Syberii za rozbój", on na to. „No a matce?". „Dostała pięć lat za
kurestwo i okradanie gości". „A brat gdzie?". „Na uniwersytecie". „No i widzicie", mówi
milicjant.
„Ale też nie spojrzę. Stoi w formalinie, bo urodził się z dwoma siusiakami".
Huk pracujących maszyn utrudniał rozmowę. Idący w ich stronę Masłowicz co
chwila zatrzymywał się, by odpowiadać na pytania prządek. Borewicz z
zainteresowaniem obserwował nowoczesną halę zakładów włókienniczych.
Wreszcie usiedli w niewielkim pokoju na tyłach hali.
- To ja ją namówiłem, żeby nie robiła zabiegu - mówił Masłowicz podekscytowany. -
Wie pan, ja jej dałem wtedy za to całe swoje oszczędności, żeby tylko to dziecko
urodziła. Chciałem potem je wziąć. Rok przez to dłużej czekałem na mieszkanie.
Trzydzieści pięć tysięcy. Myślałem, że się ustatkuje, że zgodzi się na ślub...
- Znam adres poprzedniego, bo teraz nie chciała mi podać tego drugiego. Wie pan,
ja formalnie nie mam do dziecka praw. Jestem nikt, bo... - Znowu któraś z pracownic
przerwała im rozmowę.
- Później. - Odprawił prządkę.
- Gdzie Kisiel pracowała? - kontynuował przesłuchanie Borewicz.
- Mówiła, że w gastronomii. A dlaczego, jeśli mogę spytać, interesuje to milicję?
Borewicz przez chwilę nie odpowiadał.
- Ona nie żyje - powiedział wreszcie.
W Masłowicza jakby piorun strzelił. Poderwał się i zaczął nerwowo chodzić wokół
stołu. Borewicz nie spuszczał z niego oczu.
- Kiedy pan ostatni raz widział się z Kisiel? Masłowicz nie dosłyszał pytania.
- Kiedy pan ostatni raz widział Ewę Kisiel?
- powtórzył pytanie.
- O, bardzo dawno temu, jeszcze w lecie.
- Otrząsnął się.
- W lecie, pan mówi? - powtórzył Borewicz, patrząc przeciągle na Masłowicza. -
Sprawdzimy. Ale chyba nie jest pan z nami szczery. Na razie do widzenia.
Na dwupiętrowym wózku leżały równo poukładane noworodki. Pielęgniarki
zatrzymywały się przy salach i wnosiły dzieci do matek. Borewicz ubrany w biały fartuch
kończył rozmowę przez telefon.
- Ile dokładnie? - Słuchał chwilę. - Ile na książeczce? - zapytał z niedowierzaniem.
- Milion dwieście. - Kręcił głową. -1 to konto dolarowe, to też pewne? Wiesz, to coś
nieprawdopodobnego.
Obok Borewicza stanęła starsza siwa pielęgniarka.
- Dobrze, muszę kończyć. Będę w Warszawie po szesnastej. Cześć. - Odłożył
słuchawkę.
- Proszę, tu ma pan wszystkie dokumenty tej Kisiel. - Pielęgniarka podała mu
teczkę. - Dziecko było zdrowe, trzy dziesięć, pięćdziesiąt cztery centymetry, dziewczyna
na schwał. Pamiętam ją.
Mamusia wszystkim panom doktorom wpadła w oko. Proponowałam jej nawet, że
może by chciała oddać, bo ojca podała NN, ale nie chciała. Powiedziała stanowczo, że
nie. Teraz to nie ma zmartwienia. Ludzie, co chcą adoptować, to czekają w kolejce.
Borewicz przeglądał kartę szpitalną.
- Jak pan skończy, proszę zostawić w pokoju przełożonej.
- Jeszcze jedno pytanie, może pani pamięta, czy ją ktoś odwiedzał w szpitalu?
- Pan nie jest ojcem? - zapytała zdziwiona.
- No, raz zanosiło się... Ale nie jestem, a dlaczego?
- W szpitalach położniczych nie ma odwiedzin, proszę pana.
- Rozumiem. Dziękuję pani.
* * *
Padał gęsty śnieg, zasypując prowadzącą przez las drogę. Wokół panowała głęboka
cisza. Borewicz przystanął. Zza krzaków wyszły dwie sarny. Stały przez chwilę,
nasłuchując. Jedna ruszyła w jego stronę. Druga rozgrzebywała śnieg, szukając trawy.
Borewicz patrzył zafascynowany. Nagle sarny coś spłoszyło. Skoczyły w zarośla. Zza
zakrętu wyjechał żółty fiat. Rozparty przy kierownicy grubas w waciaku patrzył butnie
znad kierownicy. Gdyby Borewicz nie uskoczył na pobocze, uderzyłby go błotnikiem. Na
siedzeniu obok kierowcy oparte były dwie strzelby.
- Bodaj byś sobie jaja odstrzelił - mruknął Borewicz i ruszył dalej.
Droga schodziła w dół. Po lewej stronie stały zabudowania starego młyna. Droga
biegła przez most spiętrzający duże rozlewisko. Z boku widniał napis: Makowiec. Łąki
nisko schodziły do wody. Nad samym brzegiem rosła niebywałej grubości wierzba.
Kiedy Borewicz zbliżył się do mostu, zobaczył skuloną postać. Stara kobieta opatulona
chustą zapalała świeczkę. Przystanął zaintrygowany. Pień wierzby, zachodzące słońce
barwiące śnieg na różowo, poświata na wodzie i ta dziwna postać zapalająca świeczki na
brzegu rozlewiska, wszystko to robiło niesamowite wrażenie. Podszedł bliżej.
- Dzień dobry.
Kobieta nie zareagowała. Wiatr gasił co chwila płomień.
- Po co pani zapala tę świeczkę? - zapytał najdelikatniej, jak potrafił.
Kobieta jeszcze bardziej pochyliła się, mocując w śniegu świecę. Nadal nie
odpowiadała.
Borewicz delikatnie dotknął jej ramienia. Krzyknęła zduszonym bełkotliwym głosem.
Borewicz odskoczył przestraszony. Zniekształcone rysy nadawały jej twarzy
przerażający wygląd. Gestykulując, mamrotała coś niezrozumiale. Po chwili z powrotem
zajęła się zapalaniem świeczki.
Porucznik wrócił na drogę. Kobieta uporała się wreszcie ze świeczką, cofnęła i
usiadła na zwalonym pniu. W ciszy słychać było jękliwą modlitwę i zawodzące
poszczekiwanie psa. Borewicza głęboko poruszyła ta scena. Obejrzał się jeszcze raz i
ruszył w kierunku zabudowań.
Posterunkowy w pośpiechu dopinał mundur. Kuchnia, w której siedzieli, nie robiła
wrażenia zamieszkanej. Gołe ściany, czajnik i patelnia stanowiły całą zastawę. Borewicz
schował legitymację i patrzył z uśmiechem na młodego chłopaka speszonego jego
wizytą.
- Ja tu od niedawna nastałem. Jeszcze nie ma pół roku, no i takie kawalerskie
gospodarstwo. - Stanął w postawie zasadniczej.
- Siadajcie. Chciałbym sprawdzić, czy przebywała tu w lecie Leokadia Sałacińska.
I druga sprawa, tak przy okazji. Idąc do wsi, widziałem, jak taka stara kobieta zapalała
świeczkę nad wodą.
- Meldunki zaraz sprawdzimy. Sołtys prowadzi książkę, od zeszłego roku jesteśmy
miejscowością kuracyjną. A ta kobieta to niemowa. Była na leczeniu, trochę
nienormalna. Od lata tak chodzi i świeczki tam zapala, kwiaty do wody rzuca albo pod
wierzbą kładzie. Coś jej się ubzdurało.
- A ta starowinka gdzie mieszka?
- Koło Madejów, ale najpewniej - spojrzał na zegarek - to teraz u sąsiadów będzie
na telewizji. Okropnie lubi patrzeć. Połowy nie rozumie, ale taka do tej telewizji, że w
lecie to na odrobek chodziła, żeby tylko jej dali patrzeć.
- No to chodźmy.
- Może lepiej beze mnie. Tak to pan będzie mniej urzędowo, co, panie poruczniku?
- nieśmiało zaproponował milicjant. - Ja pana naturalnie zaprowadzę, ale pan się sam
więcej dowie. Ja nie z tej wsi. Mnie się tu nic nie mówi.
- Niech się przyzwyczajają - uśmiechnął się Borewicz. - Idziemy.
- A tę kobietę to rzadko w dzień można spotkać. Po nocy chodzi, nigdy psy na nią
nie szczekają. Dziwna jakaś jest.
Rozpołowiony świniak leżał na stole. Jeszcze cały, z ryjem, uszami. W miednicy stała
spuszczona krew na kaszankę. Sołtys w ubabranym fartuchu patrzył niespokojnie na
przybyłych. Posterunkowy zamknął książkę meldunkową.
- Nie ma.
- Panie sołtysie - Borewicz podszedł bliżej - mnie nie interesuje, czy weterynarz
badał to mięso ani czy pan prowadzi starannie meldunki. Mnie to wszystko na razie nie
obchodzi. Ale niech pan sobie jeszcze raz spróbuje przypomnieć, czy tu w lecie
mieszkała pani Leokadia Sałacińska z małym dzieckiem na letniakach? Bo ja to i tak
ustalę, tylko zajmie mi to trochę czasu. Ale wtedy to ja się panem też zajmę - zakończył
ostro.
Gospodarz wytarł ręce w fartuch. Namyślał się.
- No - zachęciła go jednoznacznie żona.
- Mieszkała, ale u nas wprowadzili taksę, że to jeziora, i te wczasy... to sąsiad
prosił, żeby jej nie meldować. Ale one szybko wyjechały - dodał na usprawiedliwienie.
- Nazwisko sąsiada?
- Ale nie mówcie, żeście u mnie byli.
- Postaram się. Nazwisko?
- Tuszyński Wacław. Pan posterunkowy wie... Ona tam w tym domku mieszkała.
Znaczy nie u nich, oni wynajmują taki domek kempingowy. Syn czasami przyjeżdżał... -
Sołtys nagle zrobił się bardzo usłużny.
Miasteczko było jeszcze pogrążone we śnie. Blady świt wyławiał ledwo kontury
dachów. Borewicz sprawdził nazwę ulicy, minął nowe bloki i wjechał w wąską uliczkę.
Zatrzymał samochód i wysiadł. Wszedł na podwórze. Wysokimi starymi schodami na
zewnątrz budynku dotarł na drugie piętro. Zastukał.
- Kto tam? - odezwał się zaspany głos.
- Nie otwieraj. - Usłyszał prawie równocześnie ściszony damski szept. - Nie
otwieraj.
Borewicz zastukał ponownie, nie odpowiadając na pytanie. W mieszkaniu
zapanowała cisza.
- Radzę ci, otwórz, Sałaciński - powiedział po chwili Borewicz.
- Kto tam? - ponownie padło pytanie.
- Milicja.
Po chwili drzwi się uchyliły. W szparze ukazała się rozczochrana czupryna
Sałacińskiego.
- Czego? - warknął.
- Milicja.
- Nakaz pan ma?
Borewicz pchnął z całej siły drzwi i zdecydowanie wszedł do środka. Chłopak
odleciał aż pod ścianę.
- Milicja, powiedziałem. Siadaj. Nie przyszedłem na rewizję. A jeśli chodzi o
przepisy, to już jest po siódmej.
W niewielkim pokoju pełniącym rolę i kuchni, i sypialni na środku stał stół, z boku
żelazne łóżko, za brudną firanką widać było kuchenkę. Na łóżku
siedziała dziewczyna, zasłaniając kołdrą gołe piersi.
Sałaciński patrzył spode łba. W obwisłych granatowych kąpielówkach, boso, z
potarganymi, długimi włosami wyglądał żałośnie.
- Czego pan chce? - zapytał znowu arogancko.
Borewicz nie odpowiadał. Obszedł pokój. Obejrzał wszystko. Popatrzył na
dziewczynę. Wreszcie stanął przed Sałacińskim.
- Gdzie byłeś na wakacjach w -tym roku?
- Nigdzie.
- Gdzie pracujesz?
- Gdzie się da.
- Niech ci legitymację pokaże - odezwała się zaczepnie dziewczyna.
- Chcesz? - zapytał drwiąco Borewicz. Chłopak wzruszył ramionami.
- Gdzie matka była na letnisku?
- Nie wiem.
- Kiedy ostatni raz u niej byłeś?
- Dawno.
- Kiedy? Dokładnie!
- Nie pamiętam.
- Ewę Kisiel znasz?
Chłopak znowu wzruszył ramionami.
- Nie znałem jej.
- Dlaczego mówisz w czasie przeszłym?
- Co to za Kisiel? - zapytała dziewczyna. - Pewno jakaś z Warszawy. - Aż uniosła
się na łóżku. Patrzyła czupurnie. - A w ogóle to jak to pracujesz „gdzie się da". - Była
coraz bardziej zdenerwowana.
- To nie pracujesz w telewizji?
- Już nie - starał się ją uspokoić.
- Możesz mi pożyczyć jakieś swoje zdjęcie?
- Nie mam żadnych zdjęć. - Prośba Borewicza wyraźnie go zaniepokoiła.
Borewicz popatrzył na niego przenikliwie i się zamyślił.
- Na kłamstwie można zajść daleko. Ciężej się tylko wraca. Pamiętaj o tym,
Krzysztof Szmagier 07 zgłoś się Brudna sprawa
Śnieg powoli zasypywał małe, otoczone obskurnymi kamienicami podwórze. Jego jedyną ozdobę stanowiły metalowy trzepak i obłażąca z farby figura świętego. W niektórych oknach zapalały się już światła. Przed wejściem do oficyny stanął mężczyzna w średnim wieku. Niczym szczególnym się nie wyróżniał. Ubrany skromnie w szarą jesionkę, wyglądał jak urzędnik lub majster. Twarz miał skupioną, napiętą, nie mógł się zdecydować, co zrobić. Nerwowym ruchem poprawił okulary. W końcu rozejrzał się i wszedł do kamienicy naprzeciwko. W ręku ściskał dużą skórzaną teczkę, mocno wypchaną. Ruszył na górę wytartymi drewnianymi schodami. Rozejrzał się uważnie i stanął na półpiętrze. Spojrzał przez okno. W narożnym pokoju oficyny paliło się światło. Niedokładnie zaciągnięta stora częściowo odsłaniała wnętrze. W pokoju dostrzegł młodą kobietę. Miała jasne długie włosy i zgrabną sylwetkę. Akurat wkładała koronkowy stanik. Po chwili usiadła, domyślił się, że przed lustrem, i zaczęła robić makijaż. Mężczyzna uchylił okno, rękawiczką przetarł pokrytą szronem zewnętrzną stronę szyby i znów obserwował mieszkanie. Kobieta skończyła się malować. Wstała i zaczęła się ubierać. Obserwował ją z napiętą twarzą. W pewnym momencie ruszył w dół. Wyszedł na podwórze i znów stanął niezdecydowany. Na dźwięk kroków odwrócił się, przeszedł parę metrów i ponownie zawrócił. Wszedł na klatkę, otworzył teczkę i wyjął z niej prostokątny pakunek owinięty w papier. Rozluźnił krawat i wszedł schodami na górę. Na dzwonek długo nikt nie odpowiadał. Wreszcie usłyszał szczęk klucza w zamku. Przesunięcie zasuwy. Kobieta, którą podglądał, otworzyła drzwi, dopinając bluzkę. Spieszyła się. - To ty - powiedziała niechętnie. W pierwszym odruchu chciała zamknąć drzwi. Przeszkodził jej, wstawiając nogę. Spojrzała na niego wrogo. - Napisałam ci, żebyś nie przyjeżdżał. Czego jeszcze chcesz? Spieszę się. Mężczyzna patrzył na nią niepewnie, prosząco. - Tylko tyle masz mi do powiedzenia? Może chociaż pozwolisz, że wejdę. Pięć godzin stałem w pociągu. Wzruszyła ramionami, ale zostawiła niedomknięte drzwi i odeszła w głąb mieszkania. Mężczyzna zamknął drzwi, zdjął kapelusz, wytarł starannie buty i niezdecydowanie
podążył za nią. Trzymając przed sobą kapelusz, położył na stole pudełko i sięgnął do teczki po kryształowy wazon. Niepewnie cofnął się do przedpokoju. Dziewczyna, nie zwracając na niego uwagi, kończyła się ubierać. Miała może dwadzieścia dwa, dwadzieścia trzy lata. Była wyjątkowo piękna. Mocny makijaż nadawał jej wyglądowi wulgarności. Podkreślał ostrość spojrzenia dużych niebieskich oczu. W jej sposobie bycia było coś agresywnego. Pozornie zajęta sobą, nie spuszczała oka z przybysza. Mężczyzna stał w milczeniu i wodził za nią wzrokiem. - Przywiozłem ci trochę łakoci. Wedlowskie. Spojrzała przelotnie. Przy bluzce brakowało guzika. Zniecierpliwiona zmięła ją i rzuciła na tapczan. Sięgnęła do szafy po sweterek. Mieszkanie było małe. Jednopokojowe z niewielką kuchnią. Wnętrze stanowiło mieszaninę pokoju sublokatorskiego z tandetnym zachodnim blichtrem. Dwa ogromne plakaty rozebranych dziewczyn na ścianach zasłaniały jakieś dziury. Obok odrapanej szafy stał kolorowy nadmuchiwany fotel. Na ogromnym tapczanie leżał biały pled. Na stole walały się resztki po kolacji na dwie osoby. Mężczyzna nadal stał w drzwiach z teczką i kapeluszem w ręku. - Ewciu, jak teraz dostałem już mieszkanie - zaczął niepewnie - to moglibyśmy zamieszkać razem... Z łazienką, obudowana wanna, położyłem terrakotę, balkon wychodzi na ogródek, ciepła woda... - wyliczał zachęcająco. - I pewnie dostałeś sto siedemdziesiąt pięć złotych podwyżki? - Tak - ucieszył się. - A gdy Janiszewska odejdzie na emeryturę, mam zostać zastępcą kierownika działu. Na rękę cztery i pół tysiąca - dodał z dumą - plus premia kwartalna. Stanęła na moment i spojrzała na niego. - I na raty kupiłeś wersalkę? Dopiero teraz zorientował się, że dziewczyna z niego drwi. - Ewuniu, naprawdę moglibyśmy zacząć... - Myśmy już wszystko skończyli – przerwała - niepotrzebnie zaczynając. Wyjęła z szafy piękne futro ze srebrnych lisów i zamszową torebkę. Już ubrana sięgnęła po kryształowy flakon. Skierowała na siebie silny strumień perfum. Nagle wpadło jej coś do głowy, odwróciła się w jego stronę i prysnęła.
- Powąchaj, jak pachnie wielki świat. Jak dostaniesz podwyżkę, będziesz mógł kupić taki jeden flakon. Zapamiętaj nazwę: Madame Rochas. A teraz spieprzaj stąd - zakończyła. Odrzuciła torebkę na tapczan. Mężczyzna spuścił głowę, przetarł twarz i cofnął się do drzwi. Ewa pierwsza wyszła na schody, czekając z ręką na klamce. Kiedy powoli ruszył w dół, przekręciła klucz w zamku. Mijając go, rzuciła przez ramię: - Nie pętaj mi się tu więcej. Nie potrzebuję ani ciebie, ani twojej dobroci i daj mi raz na zawsze święty spokój. Nie mówiąc do widzenia, szybko zaczęła schodzić po schodach. Na moment zatrzymała się przy drzwiach piętro niżej, jakby nasłuchiwała. Kiedy zorientowała się, że mężczyzna ją obserwuje, zeszła na dół. Wyjrzał przez okno. Zniknęła w prześwicie bramy. Usta miał zaciśnięte. Zabolało go to, co usłyszał. Ruszył za nią. Przez chwilę szedł ulicą. Z daleka migała mu jasna sylwetka dziewczyny. Ewa skręciła za róg i stanęła na postoju taksówek. Zatrzymał się koło sklepu, udając, że ogląda wystawę. Kolorowy Święty Mikołaj jechał sankami z wózkiem pełnym kosmetyków. Po chwili Ewa wsiadła w taksówkę. Gdy samochód ruszył, spojrzała przez tylną szybę, sprawdzając, co zrobi mężczyzna. Bezradnie stał przed wystawą, głęboko nad czymś zamyślony. Ewa nachyliła się do kierowcy. - Niech pan tu stanie za rogiem - poleciła. - Już? - wykrzywił się i zatrzymał przy krawężniku. Podała mu banknot. Kierowca sięgnął do metalowego pudełka i wydał resztę. Ewa spojrzała na monety. - Jeszcze dwa złote - powiedziała stanowczo. Kierowca wzruszył ramionami i podał jej dwuzłotówkę. Dziewczyna wysiadła. Schowała pieniądze. Rozejrzała się uważnie i ruszyła z powrotem. Mężczyzna nie zrezygnował. Z okna sąsiedniej klatki schodowej obserwował, jak Ewa szybkim krokiem przeszła przez podwórze i weszła na schody. Jednak światło w jej mieszkaniu długo się nie zapalało. Ewa po ciemku odszukała torebkę, wyjęła z szafy szalik i wyszła z mieszkania, zamykając drzwi na dwa zamki. Zeszła piętro niżej i zastukała do sąsiadów. Otworzyła
jej starsza kobieta. - Może pani sprzątać, pani Sałacińska - powiedziała, podając klucze. - Proszę, rano był inkasent - odrzekła kobieta, zapraszając ją gestem do środka. Kiedy weszły do kuchni, Sałacińska sięgnęła do kredensu i podała jej kwit. - Sto dziewięćdziesiąt pięć złotych. Zapłaciłam. Dałam dwieście staruszkowi. - Zupełnie niepotrzebnie - mruknęła Ewa, wyjmując z torebki pieniądze. W tym momencie dostrzegła siedzącego w kuchni młodego długowłosego chłopaka w wytartych dżinsach i zniszczonej kurtce. Spojrzała na niego uważnie. - Dawno pana nie widziałam. - Dzień dobry - powiedział niepewnie. Popatrzył na nią i dalej jadł. Głośno siorbał. - Słyszę, że panu zupa smakuje - powiedziała po chwili milczenia. Chłopak wzruszył ramionami i nic nie odpowiedział. Ewa, nie odwracając od niego wzroku, wyszła z kuchni. Sałacińska stała przez chwilę ze zmarszczonym czołem. - Posiedź przy małej. Janicki może lada chwila wrócić. W razie czego powiedz, że poszłam na chwilę coś pożyczyć... Zeby nie było znowu gadania... Chłopak przytaknął głową. Przestał jeść i siedział w milczeniu, krusząc chleb. - Tylko nie tak jak wtedy - zawołał za matką. - Chcę wrócić tym o jedenastej. Mogę sobie puścić płyty? - Ale nie na tym, co sam zmienia. Na tym starym. Bo by się Janicki wściekł. I nie pal w pokoju małej. Ewa ponownie stanęła na postoju taksówek. Zniecierpliwiona spojrzała na zegarek. - Dokąd? - zawołał kierowca czarnej wołgi, która zatrzymała się po drugiej stronie ulicy. - Do Bristolu! - odkrzyknęła. Kierowca kiwnął głową przywołująco. - Ile? - zapytała, nie ruszając się z miejsca. Zrobił bezradny ruch rękami. - Normalka. Dwóch Kościuszków. Dziewczyna pośpiesznie przeszła przez jezdnię i wsiadła do samochodu. Ramię supernowoczesnego adapteru automatycznie zmieniło płytę. Sałaciński siedział zasłuchany. Kiedy Ewelina strąciła jakąś lalkę, spojrzał na nią. Mała potknęła się i przewróciła. Przez chwilę nie mogła wstać. Nie ruszył się, żeby jej pomóc. Siedział z
zaciętą twarzą i patrzył, jak płacząc bezradnie, próbowała sobie poradzić. Kiedy wreszcie wstała i niebezpiecznie blisko podeszła do adapteru, warknął odstraszająco: - Gdzie, odejdź stamtąd! Dziecko popatrzyło zdziwione. Szum automatów mieszał się z głośną muzyką. Psychodeliczne refleksy świetlne prześlizgiwały się po niezapełnionej jeszcze sali. Kilka dziewcząt siedziało w fotelach, kilka przy barze. W rogu, rozglądając się po sali, rozmawiało dwóch starszych mężczyzn. Ewa rzuciła szatniarzowi futro. - E, Skarbona - rozległo się z otwartych drzwi toalety. - Pozwól na chwilę. - Stojące przed lustrem dziewczyny poprawiały makijaż. - Petrodolary - szepnęła któraś. Wszystkie zwróciły się w stronę wejścia. W hallu stało kilku ciemnowłosych mężczyzn. Ubrani kolorowo, rozmawiali po arabsku. Jeden z nich miał na głowie burnus. - Skarbona, nie startujesz? Ewa wzruszyła ramionami i usiadła pod lustrem. Zamyśliła się, nie zwracając uwagi na rozmowy koleżanek. - Ona powodzenie to ma - zażartowała jedna. - Tylko wzięcia brak - parsknęła śmiechem. - Co jest? - obok Ewy stanęła wysoka ciemnowłosa dziewczyna. Ubrana skromnie, wyglądała jak profesjonalna sekretarka, tyle tylko że bardzo ładna. - Masłowicz znowu się pęta. Z wersalką na raty - parsknęła zniesmaczona. - Narzeczony za cztery i pół miesięcznie! Dziewczyna słuchała Ewy z zagadkowym uśmiechem. - Uważaj, bo może przyjść taki dzień, że sama go będziesz szukała. Stara Pudernica mówi, że to bardzo dobre słowa: „mam narzeczonego". Chodź - westchnęła i odeszła w głąb lokalu. Ulice były już puste. Dozorcy zamykali bramy. W cieniu muru majaczyła ledwie widoczna postać mężczyzny. Dom, w którym mieszkała Ewa, nie miał bramy. Po chwili skrzypienie zamykanej gdzieś obok furty ucichło. Mężczyzna spojrzał na zegarek. Wyszedł z cienia i wolno skierował się na drugą stronę. Był to Masłowicz. Spacerował po chodniku bez konkretnego celu.
Na coś czekał. Konferansjer zapowiedział nową melodię. Światła, prześlizgując się po wnętrzu, nabrały barwy i szybkości. Ostra, rytmiczna muzyka zagłuszyła gwar rozmów. Niski, kanciasty chłopak usiadł obok Ewy. Ubrany był z wyszukaną elegancją. - Cześć, Skarbona - ucieszył się na jej widok. - Potrzebuję pięćset do jutra. - Dziesięć procent. - Nawet od swoich żyłujesz? - A ty co, Caritas jesteś? - Matka mi choruje, gdybym musiał wyskoczyć na niedzielę, może być w przyszłym tygodniu? Wiesz, mogę nie wrócić. - A co mnie obchodzi choroba twojej matki. Do jutra - powiedziała stanowczo. - Daj. Ewa otworzyła torebkę i wyjęła pięćset dolarów. Dyskretnie podała je chłopakowi. - Po ile puszczasz papiery Marianowi? - Chciałbyś dawać więcej? - Może. - Pogadamy rano. Płyń. - Hallo, darling - usłyszała tuż obok siebie. Przy barze stał blondyn w złotych drucianych okularach. Taksował ją spojrzeniem. - What's your namef Z Ewy opadł zły nastrój. Uśmiechnęła się do cudzoziemca. - My first name is Ewa, my second name is fifty dollars - powiedziała z okropnym akcentem. Kiwnął potakująco głową. Ewa zabrała torebkę i zgrabnie zsunęła się z wysokiego stołka. - Powiedz Mirafiori, że będę za godzinę - rzuciła do barmana. Gdzieś z daleka słychać było hałas zdejmowanych skrzynek na butelki z mlekiem. Z bramy domu, w którym mieszkała Ewa, wyszedł pośpiesznie Masłowicz. Na chwilę przystanął, obejrzał się za siebie, po czym szybko zniknął za rogiem. Trzepanie odbijało się echem po całym podwórzu. Obok trzepaka leżało kilka chodników. Kobieta spojrzała zdziwiona. Z klatki schodowej wybiegł niski mężczyzna
przebrany za Świętego Mikołaja. W czerwonej czapie, z brodą z waty. - Panie Józefie, panie Dziengielewski! - krzyczał, biegnąc w stronę bramy. - Niech pan dzwoni po milicję! - Otworzył z impetem drzwi stróżówki. - Milicję. Szybko... Ta z drugiego piętra... zamordowana - relacjonował zdyszany. Kobieta trzepiąca dywany rzuciła trzepaczkę i wbiegła do klatki schodowej. Od strony bramy szedł dozorca z mundurowym funkcjonariuszem. Podenerwowany, wyprzedzał go, opowiadając o dziewczynie. Milicjant nie spieszył się. Na klatce schodowej zgromadzili się już ludzie. Z pootwieranych drzwi wyglądali sąsiedzi. Milicjant przepchnął się między gapiami i zatrzymał w drzwiach mieszkania. Przez szparę widać było leżącą na podłodze Ewę. Była w szlafroku. Ręce miała rozrzucone. Ogromna plama krwi wokół głowy jeszcze nie ściemniała. Młodziutki funkcjonariusz pochylił się w progu. Wziął dziewczynę za rękę. Nie wyczuł tętna. Omiótł wzrokiem przedpokój i cofnął się na schody. - Proszę tu nic nie ruszać. A pan co? - spiorunował wzrokiem mężczyznę przebranego za Świętego Mikołaja. Janicki oderwał brodę i nerwowo wyskubywał resztki waty przyklejone do skóry. - Dziś jest Świętego Mikołaja - tłumaczył nieskładnie. - No, szósty grudnia... Wie pan, dwa lata mnie nie było w kraju, chciałem dziecku zrobić niespodziankę... A gosposia wyszła, często zachodzi tu do pani Ewy... Nawet nie wiem, jak się nazywa... Więc zajrzałem i... ...-'Jfe- Milicjant popatrzył badawczo na Janickiego i podał mu kawałek waty przyczepiony do szlafroka. - Ubierz się pan jak człowiek i proszę zaczekać. Będzie pan musiał złożyć zeznanie. - Dobrze, dobrze. - Janicki cofnął się, rzucając przerażone spojrzenie w głąb mieszkania. Na łóżku leżała pościel. Pokój był sprzątnięty. Na stole stało otwarte pudełko wedlowskich czekoladek. Pośpiesznie wrócił do siebie. W uchylonych drzwiach jego mieszkania stała maleńka dziewczynka, ledwie trzymając się na nogach. Miała nie więcej niż dwa lata. - Ewelinko, kochanie - Janicki wziął małą na ręce i zamknął za sobą drzwi.
Samochód zatrzymał się przy bramie. Borewicz szybko wysiadł i trzasnął drzwiczkami. Zubek gramolił się z drugiej strony. - Z tego, co ustalił ten z patrolu, to panienka z KOC-a? - Co ma zrobione z koca? - nie zrozumiał Zubek. - Ona jest z KOC-a. Kurewska Obsługa Cudzoziemców. - Zaczynacie być wulgarni. A poza tym robienie instytucji z kilku wykolejonych nieszczęśliwych kobiet jest krzywdzące dla naszego ustroju. - Niech pan nie przesadza. Były, są i będą. A ustrój nic do tego nie ma - uciął Borewicz. Zubek i Borewicz zastukali do mieszkania Janickiego. Po wejściu do środka zaproszeni zasiedli przy stoliku do kawy. Na podłodze leżał puszysty dywan, pokój był umeblowany nowoczesnymi meblami, ale w dobrym stylu i na pewno bardzo drogimi. Na półkach stały drewniane rzeźby przypominające afrykańskie bożki. Podczas ich rozmowy mała Ewelina, ubrana jak dorosła w dżinsy i marynareczkę, stanęła w drzwiach, zawzięcie ssąc palec. - Nie było mnie dwa lata. Ewelinką opiekowała się pani Sałacińska, nasza gospodyni. Zona zmarła parę dni po urodzeniu małej. Miałem już podpisany kontrakt - dodał, jakby czuł, że musi się usprawiedliwić. - Wiecie, panowie - ustawił na szklanym blacie stolika szklanki z lodem - Kuwejt to bogaty kraj... Te dwa lata to była wyjątkowa okazja. Do końca życia mógłbym nie pracować. Gdyby nie mała, zostałbym tam jeszcze co najmniej rok. Dla niej wróciłem. - Z uśmiechem spojrzał na dziecko. - A może i jej by dobrze zrobiło afrykańskie słońce? - Za maleńka była. I tak całe lato spędziła na wsi w Makowcu z panią Sałacińską. Świeże mleko, las, woda... Ale wracając do pani Ewy, to nic więcej nie jestem panom w stanie powiedzieć. Z daleka przez otwarte okno słychać było głośną muzykę. Stojące w nim dwie dziewczyny przekomarzały się z mężczyzną siedzącym w samochodzie. Okna były na poziomie podłogi, tak że widać było całe sylwetki dziewczyn. Jedna szczupła, brunetka, ta, z którą Ewa rozmawiała poprzedniego dnia. Druga ważyła ze sto kilogramów. - To Iza Mirafiori i Zula Bomba - powiedziała półgłosem do Zubka i Borewicza postawna kobieta. Miała około czterdziestki, była krępa, nie sprawiała wrażenia słabej
kobietki. - Skąd ten pseudonim? - zapytał Borewicz. - Pierwsza miała fiata mirafiori z Peweksu, a druga sami widzieliście. - Znacie je wszystkie po pseudonimach? - spytał Zubek. - I po nazwisku, i po pseudonimach - odpowiedziała kobieta. - Zaczekam w samochodzie. Nie chcę wchodzić razem z wami. O was mówią psy, o nas suki. Staramy się nie afiszować, chociaż sutenerzy nas znają. - Dziękuję - powiedział Borewicz. Skierowali się do wejścia. Borewicz podał dwieście złotych i wziął bilety. - Tyle za samo wejście? - zdziwił się Zubek. - Czy to będzie z konsumpcją? - Nie, tylko za popatrzenie - uśmiechnął się Borewicz. - Na konsumpcję nam nie starczy - dodał drwiąco. Usiedli w głębokich fotelach. Borewicz rozejrzał się po sali. Dwie dziewczyny stojące przed chwilą w oknie szły przez pusty jeszcze parkiet. Skinął na Zubka. Porucznik wstał. - Przepraszam panią bardzo - zaczepił jedną z dziewczyn. Otaksowała go spojrzeniem. - Nie tańczę. - Nie dała mu dokończyć. - Milicja - powiedział bardzo serio Zubek. - Zobacz, Bomba, porucznik Columbo. - Roześmiała się. - A my jesteśmy z Interpolu. - Parsknęła śmiechem i odeszła w stronę baru. Zubek wściekły wrócił do stolika. Borewicz nie krył rozbawienia. - To są te wasze nowoczesne pomysły - sapał Zubek. - Trzeba było wezwać do komendy i tam normalnie przesłuchać. Borewicz podał dwieście złotych i wziął bilety. - Tyle za samo wejście? - zdziwił się Zubek. - Czy to będzie z konsumpcją? - Nie, tylko za popatrzenie - uśmiechnął się Borewicz. - Na konsumpcję nam nie starczy - dodał drwiąco. Usiedli w głębokich fotelach. Borewicz rozejrzał się po sali. Dwie dziewczyny
stojące przed chwilą w oknie szły przez pusty jeszcze parkiet. Skinął na Zubka. Porucznik wstał. - Przepraszam panią bardzo - zaczepił jedną z dziewczyn. Otaksowała go spojrzeniem. - Nie tańczę. - Nie dała mu dokończyć. - Milicja - powiedział bardzo serio Zubek. - Zobacz, Bomba, porucznik Columbo. - Roześmiała się. - A my jesteśmy z Interpolu. - Parsknęła śmiechem i odeszła w stronę baru. Zubek wściekły wrócił do stolika. Borewicz nie krył rozbawienia. - To są te wasze nowoczesne pomysły - sapał Zubek. - Trzeba było wezwać do komendy i tam normalnie przesłuchać. - Chciałem zobaczyć tę budę. - Borewicz wstał i skierował się do baru. Dziewczyna zamawiała dwa soki. Stanął tuż za nią. - Ładne to było. Ale myślę, że lepiej, jak nie będę tu wyciągał legitymacji - powiedział ściszonym głosem. - Komenda Stołeczna. Chciałbym z panią porozmawiać. Siedzę tam, przy stoliku. - Wskazał miejsce obok Zubka. Nie czekając na odpowiedź, odszedł od baru. Dziewczyna, trzymając szklankę z sokiem, podeszła po chwili do stolika. Stanęła i patrzyła na nich bez słowa. - Jak się kogoś zaprasza, to mu się proponuje, żeby usiadł - powiedziała po chwili arogancko. Borewicz bez słowa wskazał jej krzesło. Usiadła. - Myślałam, że to podryw, ale teraz... to już... To porucznik Kojak? - Wskazała głową Zubka. - Słucham. - Czy zna pani Ewę Kisiel? - Widziałam ją tu. Może raz, a może dwa, nie wiem. - Kiedy ostatni raz? - Nie pamiętani - ucięła ostro. - Z kim wyszła wczoraj? - Nie wiem. Przychodzę tu czasami potańczyć. Nikogo nie znam. Nawet pan mi się
jeszcze nie przedstawił. - Zapaliła marlboro. Zachowywała się wyzywająco. - Mirafiori - powiedział z pogróżką w głosie Borewicz. - Interesuje się pan samochodami? - Mirafiori, czyli Izabelo Włodarczyk, ustalmy sobie dwie sprawy. Wiem więcej o pani, niż pani przypuszcza, a po drugie nie mam czasu, bo za godzinę odbieram protokół z sekcji zwłok zamordowanej Ewy Kisiel. Skończ te gierki. - Nie żyje? - dziewczyna upuściła papierosa. - Tak. Została zamordowana - powiedział powoli. - A niewinni mają często kłopoty z alibi. Zastanów się. Po co masz być w to wmieszana? Wszystko, co wiesz! Po kolei. Wiadomość najwyraźniej wystraszyła Mirafiori. Próbowała zatrzeć złe wrażenie, jakie wywarła na milicjantach. - Z kim wyszła, nie wiem. Ale wczoraj był u niej taki narzeczony. Jeszcze z czasów, kiedy mieszkała w Łodzi. Nazywa się - namyślała się przez chwilę - Masłowićz. Ale on goły strasznie, a Ewa lubiła pieniądze. Jej to było wszystko jedno. Byle szło. Ona miała nawet dwóch kalekich. Jeden to na wózku. Przyjeżdża ze Szwecji. Jak nie złapała bojka tu, to potrafiła i z ulicy... A inny to zboczeniec, przywoził taki plastikowy groszek, Ewa jadła, no i potem dopiero zaczynała się zabawa. Płacił podwójnie. Zubek patrzył, nic nie rozumiejąc. - Taki do zupy? - Blisko, potem panu wytłumaczę - mruknął Borewicz. Nowa melodia na chwilę zagłuszyła rozmowę. Na parkiecie tańczyło już kilkanaście par. - Nie była tu lubiana. Wie pan, ona... ona po prostu nie lubiła ludzi. Nikogo. Chyba ona jedna tu nie miała swojego mężczyzny. - Nagle Mirafiori uśmiechnęła się. - Jeszcze nigdy nie tańczyłam z milicjantem. - Poderwała się lekko z zapraszającym gestem. - Chętnie - skłonił się Borewicz - ale jak zagrają Crminal tango. Borewicz z patologiem weszli do rozległej sali z marmurowymi stołami. Na jednym z nich leżały nagie zwłoki Ewy. Patolog przykrył je białym płótnem i udali się do gabinetu. - Nic ciekawego. Dwa ciosy w głowę tępym narzędziem. Pęknięcie podstawy czaszki. Wgniecenie potylicy. Prymitywny mord - rzucił protokoły na biurko. - Nic poza tym? Narkotyki, środki nasenne, alkohol? - dopytywał się Borewicz.
- Nie. Może jedno - zastanowił się patolog - ale to chyba nie ma znaczenia. Blizna po cesarskim cięciu. - Rodziła? - Tak. - Kiedy? - Precyzyjnie to trudno powiedzieć, ale rok, dwa lata temu na pewno. Borewicz stanął przy oknie. Na ulicy z ambulansu przenoszono do gmachu zwłoki na noszach. - To ważna wiadomość. Dziękuję, żeś zwrócił na to uwagę. - Nie wiedziałeś, że ma dziecko? Borewicz zaprzeczył: - Nie. Mieszkała sama. Przez chwilę stał pogrążony w myślach. - A masz coś poza tym? - spytał patolog. - Nie. - Borewicz odwrócił się od okna. - Absolutnie nic. Nawet ślady pozacierane w mieszkaniu. Meble, klamki dokładnie powycierane. Brak dowodu osobistego i obrobiona z pieniędzy. Drzwi otwarte z łańcucha, czyli sama wpuściła mordercę. Była rozebrana. Nikt z taksówkarzy jej nie odwoził. Pamiętałby któryś. I cały półświatek Warszawy, który naturalnie nic nie pamięta. Nagła amnezja. To ładna dziewczyna. Sierota. Żadnej rodziny. Jakiś narzeczony. - Mogą nie chcieć mówić. One mają swoich stałych kierowców. Pięćset za kurs. - Jeśli cesarskie, to dziecko było żywe? - Raczej tak, ale też nie ma pewności. Musisz sam to ustalić - stwierdził patolog. Borewicz patrzył zamyślony na protokół. Dzieciarnia biegała po korytarzu. Do Borewicza nieśmiało podszedł paroletni malec. Wziął go za rękę. Patrzył wielkimi, smutnymi oczyma. - Bądź moim wujkiem i weź mnie na niedzielę. Dobrze? - Spoglądał wyczekująco. Borewicz przykucnął. - Nie mogę. Naprawdę. - Był wzruszony prośbą chłopca. - Szkoda - powiedział malec. - Ale obiecuję, że przyjdę tu jeszcze raz i pójdziemy na lody.
Chłopiec bez przekonania kiwnął głową i odszedł. - Słucham pana? - Usłyszał za sobą Borewicz. Odwrócił się. Przed nim stała starsza siwa kobieta. - Zastępuję kierownika. Budzyńska. - Podała mu rękę. - Borewicz. Chciałbym się czegoś dowiedzieć o waszej dawnej wychowance Ewie Kisiel. Czy to jest możliwe? Uśmiechnęła się smutno. - Pamiętam ją. Proszę, przejdźmy do kancelarii. - Wskazała ręką drzwi. - Jeszcze moment. - Zatrzymał ją. - Niech mi pani powie, dlaczego to tak jest? Stali przy kilku akwariach, ustawionych pod schodami prowadzącymi na piętro. Cała nisza odgrodzona była grubą kratą, zamkniętą na wielką kłódkę. Za prętami widać było poruszające się wśród zieleni ryby. Kobieta wzruszyła ramionami. - Decyzja kierownika - odrzekła. Wyraźnie nie była przekonana o słuszności tej decyzji i nie kryła się z tym. - Czy coś się stało z Ewką? - spytała nagle. - Tak. Spojrzała zaintrygowana, ale wstrzymała się z pytaniem. - To była bardzo trudna dziewczyna. Bardzo ładna. Przyprowadziła ją matka. Tu – wskazała na krzesełka stojące przy drzwiach - ją posadziła i powiedziała: „Róbcie z nią, co chcecie. Możecie ją nawet utopić". Tak do woźnej powiedziała i wyszła. Kiedy Ewa miała sześć lat, pchnęła nożem dziewczynkę, która zjadła jej deser. Dwa razy ją miano adoptować i rezygnowano. A potem, od sprawy psa, to już... było bardzo ciężko. Borewicz spojrzał pytająco. - Ewa strasznie chciała mieć psa. Cała jej sypialnia zbierała butelki i makulaturę, uzbierali dwieście złotych. Pojechali do schroniska i przywieźli psiaka. Ewa szalała. Mnie jeszcze wtedy tu nie było. Znam tę historię z opowiadań. Przyjechała pani inspektor, afera zrobiła się na całe kuratorium. Takie były przepisy, baba się uparła. Tego psa dwa razy ukrywali w czasie inspekcji, ale wzięła sobie biurokratka to za punkt honoru, że przepisy sanitarne, że regulamin, a to była najczystsza sala w całym domu. Wreszcie ściągnęła pogotowie weterynaryjne czy coś takiego i psa uśpili. Następnego dnia cały dom nie poszedł do szkoły. Zrobili mu pogrzeb. Ewa strasznie to przeżyła.
Borewicz słuchał wstrząśnięty - Kurwa - cicho zaklął. - Zgadzam się z panem - przytaknęła kierowniczka. - Kiedy skończyła osiemnaście lat, poszła i nie mamy z nią żadnego kontaktu. Podobno... źle skończyła. - Spojrzała wyczekująco. - Nie wie pani, czy ona miała dziecko? - Nie. Nic na ten temat nie wiem. Borewicz zamyślił się. - A ten malec, który ze mną rozmawiał? Kobieta uśmiechnęła się smutno. - Darek jest tutaj od trzech miesięcy. Podobna sprawa, tyle że mamusia - to słowo wymówiła ze specyficzną intonacją - przyprowadziła całą trójkę. Borewicz siedział bez ruchu z oczyma wbitymi w podłogę. Kiwał głową, zaskoczony tym, co usłyszał. - Pan pierwszy raz zetknął się z domem dziecka? - Nie. W czterdziestym siódmym mieszkałem przez pół roku na Ziemiach Odzyskanych. Matka umarła przy porodzie, a ojca zastrzelono. Ale to były inne czasy. Baliśmy się nie pani inspektor, ale Verwolfu. Ale z tym psem to paskudna sprawa. - Pana ojciec też był milicjantem? - spytała kobieta, przyglądając mu się z zainteresowaniem. Borewicz zaprzeczył ruchem głowy. - Nie - odezwał się po chwili. - Usiłował uczyć milicjantów, co to znaczy prawo karne, chociaż oni nie wszyscy umieli wtedy dobrze pisać. Zadumał się chwilę. - Ci, których uczył, niezbyt mu ufali; był przedwojennym adwokatem. A inni, co przestali mu ufać, to przyszli go zastrzelić, i tak trafiłem do domu dziecka. - Smutnym uśmiechem próbował zatuszować te osobiste wynurzenia. Borewicz jechał w ciasnym szeregu samochodów. Zniecierpliwiony sięgnął po mikrofon. - Ja 07, masz może w pobliżu Zubka? - Za chwilę, bo mam aferę na trasie W-Z. Zablokowany wyjazd. Jakiś cwaniak stał
przy schodach ruchomych i pobierał za wjazd. Dostał po ryju i mamy drakę na cztery fajerki. Za chwilę się zgłoszę. Borewicz odwiesił mikrofon. Skręcił z Marszałkowskiej i podjechał pod dom, w którym mieszkała Ewa Kisiel. Przeszedł przez podwórze i skierował się do klatki. Na pierwszym piętrze zapukał do mieszkania Janickich. - Dzień dobry - powiedział. - Czy pani Sałacińska? - Tak. - Gosposia patrzyła podejrzliwie. - O co chodzi? - Jestem z milicji. Chciałbym z panią chwilę porozmawiać. - Ja już wszystko powiedziałam. - Uchyliła szerzej drzwi, niechętnie wpuszczając go do środka. Wizyta Borewicza wyraźnie ją zaniepokoiła. Wytarła mokre ręce w fartuch. Zajęta była myciem podłogi. Usiedli w czysto utrzymanej kuchni. Czuło się tu dobrobyt. Duża lodówka, rożen, włoska kuchenka gazowa. Drewniana podłoga była do połowy umyta. Jaśniała czystością prawie białych desek. Po chwili Sałacińska zabrała się z powrotem do szorowania. - Może pani przerwie. Nie przyszedłem tu z wizytą. Niechętnie odłożyła szczotkę i podniosła się z klęczek. - Z czego się pani utrzymuje? - zapytał Borewicz. - Jakoś sobie dawałam radę. Pan przysyłał bony na PKO. Sprzedawałam, ale to podobno teraz można legalnie - zastrzegła się. W drzwiach stanęła mała Ewelinka. - A jeśli chodzi o Ewę Kisiel, zna pani kogoś z rodziny, znajomych? - Z rodziny nikogo nie miała. Na ostatnie Boże Narodzenie to chciałam ją zabrać do siebie, na wieś do... - zawahała się - żeby nie była sama, to też nie chciała. Sałacińska z impetem znowu zaczęła szorować podłogę. - Może pani jednak przerwie na chwilę. To jest rozmowa oficjalna, chociaż nieprotokołowana. A może pani woli wizytę w komendzie? Spojrzała na niego wystraszona. - I nigdy o żadnym dziecku nie wspominała? - Nie. Skąd. Przecież to panna. - Niech mnie pani tylko nie zapewnia, że dziewica - mruknął Borewicz. - No, a jak chodziła w ciąży?
- Nie wiem. Tu mieszkała od roku. Ona nie miała żadnego dziecka - powiedziała stanowczo. - Przecież bym coś wiedziała. Sprzątałam jej trochę. Tylko niech pan nie mówi Janickiemu - poprosiła. - Bladziutka ta mała - powiedział Borewicz, patrząc na Ewelinkę. - Gdzie była na wakacjach? - Nad morzem - odparła niepewnie. - Nad morzem, pani mówi. - Przyjrzał się jej uważnie. - Tak. - Mam prośbę. Gdyby się tu ktoś dowiadywał o Ewę Kisiel albo przyszły jakieś listy, proszę mnie zawiadomić. - Położył na stole wizytówkę. - Do widzenia. Przez chwilę po wyjściu Borewicza Sałacińska stała zamyślona, obracając w ręku szczotkę do szorowania. Widać było, że zaniepokoiła ją ta rozmowa. Zubek z Borewiczem szli szybko alejką Cmentarza Komunalnego. Groby pokrył już pierwszy śnieg. - Dałem dwóch wywiadowców, żeby w razie czego wkręcili się do konduktu, i jedną dziewczynę, żeby była tak z boku. - Zubek postawił wysoko kołnierz. Wiał mroźny grudniowy wiatr. Borewicz pokręcił głową z powątpiewaniem. Nic jednak nie odrzekł. Po chwili zobaczyli karawan. Zatrzymali się w pewnej odległości. Wózek pchało czterech mężczyzn. Nikt nie odprowadzał do grobu Ewy Kisiel. Szła tylko Sałacińska z małą Eweliną. Borewicz rzucił Zubkowi spojrzenie. - Mirafiori mówiła, że ona nie lubiła ludzi - powiedział. - Co tej babie przyszło do głowy ciągać małą w taki mróz na cmentarz? - mruknął z dezaprobatą Zubek. - Mnie też to zastanawia - odezwał się Borewicz. - To chyba jednak nie tylko niechęć - westchnął. - Boją się? Czują, że śmierdząca sprawa, to wolą się tu nie pokazywać. Wolę normalnych zawodowych złodziei niż to dolarowe wyperfumo-wane bagienko. Chodźmy. Szli przez chwilę w milczeniu. - Nigdy święty nie byłem i uważam, że każdy z własną dupą ma prawo robić, co
mu się żywnie podoba. Ale żeby żadna z nich nie przyszła na pogrzeb? - Borewicz był oburzony. - I żadnej sąsiadki. Zwłaszcza z tych starych kamienic. Tam ludzie żyją ze sobą inaczej niż w nowych blokach. Wszystko to razem jest zastanawiające. Zubek westchnął, nie wiedząc, co odpowiedzieć. - A tak ładnie kiedyś chyba Dygat o nich powiedział „pracownice fachu pokrewnego miłości" - zacytował Borewicz. - Łobuzeria - mruknął Zubek. - Czyli teraz - wyliczał na palcach Borewicz - „narzeczony" pan Masłowicz i wszystkie szpitale położnicze w Łodzi i okolicy. Borewicz z Zubkiem szli peronem dworca Łódź Fabryczna wśród pasażerów, którzy przyjechali pociągiem z Warszawy. Zubek ciągle oglądał się za siebie. - Jednak w mundurze było mu lepiej - stwierdził podekscytowany. - Komu? - Przecież nie Piłsudskiemu, tylko Klossowi - burknął Zubek. Tuż za nimi szła grupa aktorów. Wśród pasażerów widać było Andrzeja Kopiczyńskiego i Ewę Wiśniewską. Dalej szedł Stanisław Mikulski. - W poniedziałek mają wolne w teatrach, to przyjeżdżają na zajęcia do Łódzkiej Wytwórni - wyjaśnił bez emocji Borewicz. - No tak - perorował Zubek - żeby tu szły roznegliżowane szansonistki, to by pana zainteresowało, ale jak idzie elita polskiego aktorstwa, to się pan nawet nie obejrzał. Borewicz wskazał na stojący przed dworcem radiowóz. - To chyba po nas. Po południu, jak będziemy wracać, oni też będą wracać. Poznałem kiedyś Mikulskiego. Może nadarzy się okazja, to pana przedstawię. - I da mi autograf? - Zubek uradował się jak dziecko. - Da się zrobić - uśmiechnął się Borewicz, podchodząc do radiowozu. - Dzień dobry. Porucznik Borewicz. Pan po nas? - zapytał. Przechodzący tuż obok pijak oparł się o radiowóz i bełkocząc, zwrócił się do Borewicza. - Przepraszam szanownych panów... ale władza pewnie wie najlepiej... gdzie ja jestem. - W Łodzi - odpowiedział Borewicz i się uśmiechnął.
- No to już, kurwa, rozumiem, dlaczego mnie tak kołysze. Dziękuję szanownej władzy. - Skłonił się szarmancko. - Przychylnych wiatrów. - Borewicz poklepał go po plecach. - Ten pana styl - mruknął Zubek. - Z ladacznicami się pan fraternizuje, z pijakami gaworzy, jeszcze się okaże, że ma pan szwagra złodzieja. - Nieszczęścia chodzą po ludziach. - Borewicz usadowił się na tylnym siedzeniu. - Najpierw do komendy - polecił kierowcy. - Wie pan, jak przesłuchiwano w Moskwie złodzieja, oficer chciał go zawstydzić i mówi: „Jak wy ojcu spojrzycie w oczy?". „Nie spojrzę, siedzi na Syberii za rozbój", on na to. „No a matce?". „Dostała pięć lat za kurestwo i okradanie gości". „A brat gdzie?". „Na uniwersytecie". „No i widzicie", mówi milicjant. „Ale też nie spojrzę. Stoi w formalinie, bo urodził się z dwoma siusiakami". Huk pracujących maszyn utrudniał rozmowę. Idący w ich stronę Masłowicz co chwila zatrzymywał się, by odpowiadać na pytania prządek. Borewicz z zainteresowaniem obserwował nowoczesną halę zakładów włókienniczych. Wreszcie usiedli w niewielkim pokoju na tyłach hali. - To ja ją namówiłem, żeby nie robiła zabiegu - mówił Masłowicz podekscytowany. - Wie pan, ja jej dałem wtedy za to całe swoje oszczędności, żeby tylko to dziecko urodziła. Chciałem potem je wziąć. Rok przez to dłużej czekałem na mieszkanie. Trzydzieści pięć tysięcy. Myślałem, że się ustatkuje, że zgodzi się na ślub... - Znam adres poprzedniego, bo teraz nie chciała mi podać tego drugiego. Wie pan, ja formalnie nie mam do dziecka praw. Jestem nikt, bo... - Znowu któraś z pracownic przerwała im rozmowę. - Później. - Odprawił prządkę. - Gdzie Kisiel pracowała? - kontynuował przesłuchanie Borewicz. - Mówiła, że w gastronomii. A dlaczego, jeśli mogę spytać, interesuje to milicję? Borewicz przez chwilę nie odpowiadał. - Ona nie żyje - powiedział wreszcie. W Masłowicza jakby piorun strzelił. Poderwał się i zaczął nerwowo chodzić wokół stołu. Borewicz nie spuszczał z niego oczu. - Kiedy pan ostatni raz widział się z Kisiel? Masłowicz nie dosłyszał pytania.
- Kiedy pan ostatni raz widział Ewę Kisiel? - powtórzył pytanie. - O, bardzo dawno temu, jeszcze w lecie. - Otrząsnął się. - W lecie, pan mówi? - powtórzył Borewicz, patrząc przeciągle na Masłowicza. - Sprawdzimy. Ale chyba nie jest pan z nami szczery. Na razie do widzenia. Na dwupiętrowym wózku leżały równo poukładane noworodki. Pielęgniarki zatrzymywały się przy salach i wnosiły dzieci do matek. Borewicz ubrany w biały fartuch kończył rozmowę przez telefon. - Ile dokładnie? - Słuchał chwilę. - Ile na książeczce? - zapytał z niedowierzaniem. - Milion dwieście. - Kręcił głową. -1 to konto dolarowe, to też pewne? Wiesz, to coś nieprawdopodobnego. Obok Borewicza stanęła starsza siwa pielęgniarka. - Dobrze, muszę kończyć. Będę w Warszawie po szesnastej. Cześć. - Odłożył słuchawkę. - Proszę, tu ma pan wszystkie dokumenty tej Kisiel. - Pielęgniarka podała mu teczkę. - Dziecko było zdrowe, trzy dziesięć, pięćdziesiąt cztery centymetry, dziewczyna na schwał. Pamiętam ją. Mamusia wszystkim panom doktorom wpadła w oko. Proponowałam jej nawet, że może by chciała oddać, bo ojca podała NN, ale nie chciała. Powiedziała stanowczo, że nie. Teraz to nie ma zmartwienia. Ludzie, co chcą adoptować, to czekają w kolejce. Borewicz przeglądał kartę szpitalną. - Jak pan skończy, proszę zostawić w pokoju przełożonej. - Jeszcze jedno pytanie, może pani pamięta, czy ją ktoś odwiedzał w szpitalu? - Pan nie jest ojcem? - zapytała zdziwiona. - No, raz zanosiło się... Ale nie jestem, a dlaczego? - W szpitalach położniczych nie ma odwiedzin, proszę pana. - Rozumiem. Dziękuję pani. * * * Padał gęsty śnieg, zasypując prowadzącą przez las drogę. Wokół panowała głęboka cisza. Borewicz przystanął. Zza krzaków wyszły dwie sarny. Stały przez chwilę,
nasłuchując. Jedna ruszyła w jego stronę. Druga rozgrzebywała śnieg, szukając trawy. Borewicz patrzył zafascynowany. Nagle sarny coś spłoszyło. Skoczyły w zarośla. Zza zakrętu wyjechał żółty fiat. Rozparty przy kierownicy grubas w waciaku patrzył butnie znad kierownicy. Gdyby Borewicz nie uskoczył na pobocze, uderzyłby go błotnikiem. Na siedzeniu obok kierowcy oparte były dwie strzelby. - Bodaj byś sobie jaja odstrzelił - mruknął Borewicz i ruszył dalej. Droga schodziła w dół. Po lewej stronie stały zabudowania starego młyna. Droga biegła przez most spiętrzający duże rozlewisko. Z boku widniał napis: Makowiec. Łąki nisko schodziły do wody. Nad samym brzegiem rosła niebywałej grubości wierzba. Kiedy Borewicz zbliżył się do mostu, zobaczył skuloną postać. Stara kobieta opatulona chustą zapalała świeczkę. Przystanął zaintrygowany. Pień wierzby, zachodzące słońce barwiące śnieg na różowo, poświata na wodzie i ta dziwna postać zapalająca świeczki na brzegu rozlewiska, wszystko to robiło niesamowite wrażenie. Podszedł bliżej. - Dzień dobry. Kobieta nie zareagowała. Wiatr gasił co chwila płomień. - Po co pani zapala tę świeczkę? - zapytał najdelikatniej, jak potrafił. Kobieta jeszcze bardziej pochyliła się, mocując w śniegu świecę. Nadal nie odpowiadała. Borewicz delikatnie dotknął jej ramienia. Krzyknęła zduszonym bełkotliwym głosem. Borewicz odskoczył przestraszony. Zniekształcone rysy nadawały jej twarzy przerażający wygląd. Gestykulując, mamrotała coś niezrozumiale. Po chwili z powrotem zajęła się zapalaniem świeczki. Porucznik wrócił na drogę. Kobieta uporała się wreszcie ze świeczką, cofnęła i usiadła na zwalonym pniu. W ciszy słychać było jękliwą modlitwę i zawodzące poszczekiwanie psa. Borewicza głęboko poruszyła ta scena. Obejrzał się jeszcze raz i ruszył w kierunku zabudowań. Posterunkowy w pośpiechu dopinał mundur. Kuchnia, w której siedzieli, nie robiła wrażenia zamieszkanej. Gołe ściany, czajnik i patelnia stanowiły całą zastawę. Borewicz schował legitymację i patrzył z uśmiechem na młodego chłopaka speszonego jego wizytą. - Ja tu od niedawna nastałem. Jeszcze nie ma pół roku, no i takie kawalerskie
gospodarstwo. - Stanął w postawie zasadniczej. - Siadajcie. Chciałbym sprawdzić, czy przebywała tu w lecie Leokadia Sałacińska. I druga sprawa, tak przy okazji. Idąc do wsi, widziałem, jak taka stara kobieta zapalała świeczkę nad wodą. - Meldunki zaraz sprawdzimy. Sołtys prowadzi książkę, od zeszłego roku jesteśmy miejscowością kuracyjną. A ta kobieta to niemowa. Była na leczeniu, trochę nienormalna. Od lata tak chodzi i świeczki tam zapala, kwiaty do wody rzuca albo pod wierzbą kładzie. Coś jej się ubzdurało. - A ta starowinka gdzie mieszka? - Koło Madejów, ale najpewniej - spojrzał na zegarek - to teraz u sąsiadów będzie na telewizji. Okropnie lubi patrzeć. Połowy nie rozumie, ale taka do tej telewizji, że w lecie to na odrobek chodziła, żeby tylko jej dali patrzeć. - No to chodźmy. - Może lepiej beze mnie. Tak to pan będzie mniej urzędowo, co, panie poruczniku? - nieśmiało zaproponował milicjant. - Ja pana naturalnie zaprowadzę, ale pan się sam więcej dowie. Ja nie z tej wsi. Mnie się tu nic nie mówi. - Niech się przyzwyczajają - uśmiechnął się Borewicz. - Idziemy. - A tę kobietę to rzadko w dzień można spotkać. Po nocy chodzi, nigdy psy na nią nie szczekają. Dziwna jakaś jest. Rozpołowiony świniak leżał na stole. Jeszcze cały, z ryjem, uszami. W miednicy stała spuszczona krew na kaszankę. Sołtys w ubabranym fartuchu patrzył niespokojnie na przybyłych. Posterunkowy zamknął książkę meldunkową. - Nie ma. - Panie sołtysie - Borewicz podszedł bliżej - mnie nie interesuje, czy weterynarz badał to mięso ani czy pan prowadzi starannie meldunki. Mnie to wszystko na razie nie obchodzi. Ale niech pan sobie jeszcze raz spróbuje przypomnieć, czy tu w lecie mieszkała pani Leokadia Sałacińska z małym dzieckiem na letniakach? Bo ja to i tak ustalę, tylko zajmie mi to trochę czasu. Ale wtedy to ja się panem też zajmę - zakończył ostro. Gospodarz wytarł ręce w fartuch. Namyślał się. - No - zachęciła go jednoznacznie żona.
- Mieszkała, ale u nas wprowadzili taksę, że to jeziora, i te wczasy... to sąsiad prosił, żeby jej nie meldować. Ale one szybko wyjechały - dodał na usprawiedliwienie. - Nazwisko sąsiada? - Ale nie mówcie, żeście u mnie byli. - Postaram się. Nazwisko? - Tuszyński Wacław. Pan posterunkowy wie... Ona tam w tym domku mieszkała. Znaczy nie u nich, oni wynajmują taki domek kempingowy. Syn czasami przyjeżdżał... - Sołtys nagle zrobił się bardzo usłużny. Miasteczko było jeszcze pogrążone we śnie. Blady świt wyławiał ledwo kontury dachów. Borewicz sprawdził nazwę ulicy, minął nowe bloki i wjechał w wąską uliczkę. Zatrzymał samochód i wysiadł. Wszedł na podwórze. Wysokimi starymi schodami na zewnątrz budynku dotarł na drugie piętro. Zastukał. - Kto tam? - odezwał się zaspany głos. - Nie otwieraj. - Usłyszał prawie równocześnie ściszony damski szept. - Nie otwieraj. Borewicz zastukał ponownie, nie odpowiadając na pytanie. W mieszkaniu zapanowała cisza. - Radzę ci, otwórz, Sałaciński - powiedział po chwili Borewicz. - Kto tam? - ponownie padło pytanie. - Milicja. Po chwili drzwi się uchyliły. W szparze ukazała się rozczochrana czupryna Sałacińskiego. - Czego? - warknął. - Milicja. - Nakaz pan ma? Borewicz pchnął z całej siły drzwi i zdecydowanie wszedł do środka. Chłopak odleciał aż pod ścianę. - Milicja, powiedziałem. Siadaj. Nie przyszedłem na rewizję. A jeśli chodzi o przepisy, to już jest po siódmej. W niewielkim pokoju pełniącym rolę i kuchni, i sypialni na środku stał stół, z boku żelazne łóżko, za brudną firanką widać było kuchenkę. Na łóżku
siedziała dziewczyna, zasłaniając kołdrą gołe piersi. Sałaciński patrzył spode łba. W obwisłych granatowych kąpielówkach, boso, z potarganymi, długimi włosami wyglądał żałośnie. - Czego pan chce? - zapytał znowu arogancko. Borewicz nie odpowiadał. Obszedł pokój. Obejrzał wszystko. Popatrzył na dziewczynę. Wreszcie stanął przed Sałacińskim. - Gdzie byłeś na wakacjach w -tym roku? - Nigdzie. - Gdzie pracujesz? - Gdzie się da. - Niech ci legitymację pokaże - odezwała się zaczepnie dziewczyna. - Chcesz? - zapytał drwiąco Borewicz. Chłopak wzruszył ramionami. - Gdzie matka była na letnisku? - Nie wiem. - Kiedy ostatni raz u niej byłeś? - Dawno. - Kiedy? Dokładnie! - Nie pamiętam. - Ewę Kisiel znasz? Chłopak znowu wzruszył ramionami. - Nie znałem jej. - Dlaczego mówisz w czasie przeszłym? - Co to za Kisiel? - zapytała dziewczyna. - Pewno jakaś z Warszawy. - Aż uniosła się na łóżku. Patrzyła czupurnie. - A w ogóle to jak to pracujesz „gdzie się da". - Była coraz bardziej zdenerwowana. - To nie pracujesz w telewizji? - Już nie - starał się ją uspokoić. - Możesz mi pożyczyć jakieś swoje zdjęcie? - Nie mam żadnych zdjęć. - Prośba Borewicza wyraźnie go zaniepokoiła. Borewicz popatrzył na niego przenikliwie i się zamyślił. - Na kłamstwie można zajść daleko. Ciężej się tylko wraca. Pamiętaj o tym,