dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony75 281
  • Obserwuję59
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań48 348

08. Dlaczego pan zabił moją mamę

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

08. Dlaczego pan zabił moją mamę.pdf

dydona Literatura Lit. polska Szmagier Krzysztof Kryminał PRL
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 102 osób, 54 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 41 stron)

07 zgłoś się Dlaczego pan zabił moją mamę? Kolekcja książek o poruczniku Borewiczu Krzysztof Szmagier Dlaczego pan zabił moją mame?

Wstający świt delikatnym blaskiem rozświetlał wysokie urwisko nad brzegiem morza w Orłowie. Stojący nieruchomo na skraju skarpy mężczyzna spojrzał w dół i rzucił się do ucieczki. Blisko brzegu, w płytkiej wodzie między kamieniami leżała martwa kobieta. Mężczyzna dobiegł do samochodu i ostro, aż wozem rzuciło na bok, ruszył w stronę lasu. Po chwili warkot silnika ucichł. Słaba fala kołysała przy brzegu zwłoki. Słońce, które zdążyło już ukazać się nad horyzontem, oświetliło delikatnie pnie sosen. Wokół panowała cisza. Dwa dni później miejscowa prasa zamieściła informację o znalezieniu niezidentyfikowanych zwłok kobiety w wieku około pięćdziesięciu lat. Jak ustalono w ostatnich dniach, nie było zgłoszenia o żadnym zaginięciu osoby w tym wieku. Kartka owinięta była przezroczystym celofanem. Niewprawną ręką dziecka wypisano na niej pięć słów: DLACZEGO PAN ZABIŁ MOJĄ MAMĘ. Borewicz odłożył kartkę na biurko majora. - No? - spojrzał wyczekująco major. - Kartkę pisało dziecko - zaczął Borewicz. - Bystrzy jesteście. Wyrabiacie się tak przy poruczniku Zubku? Jeszcze trochę - major wykrzywił się z politowaniem - a będą o was mówić, jak moja wnuczka: „Dobry jak wafel, gryźć nie trzeba". - Wydaje się, że dziecko jest zaniepokojone. - Tego to ja też się domyślam. Może coś więcej? - Są dwie możliwości. Albo dzieciątko naczytało się niedozwolonych książek i ma bardzo bujną wyobraźnię, albo jest to smutne dziecko, które myśli jak dorosły. - Teraz już lepiej. Zajmiecie się tą sprawą. Podobno lubicie dzieci? Borewicz spojrzał na majora i westchnął. - Czy przypuszcza pan, że to może mieć związek ze sprawą tej utopionej kobiety w Orłowie? - Między innymi. Kartkę przysłał mi kierownik hotelu. Leżała na korytarzu. - Taki pedant czy stary kawaler? - zapytał z drwiną Borewicz. - Wdowiec, syna stracił w Powstaniu - powiedział chłodno major. - Tylko od czasu, jak znaleziono pod łóżkiem dwa tysiące dolarów, do których nikt się nie chciał przyznać,

każe sobie przynosić każdą kartkę czy list, znalezione w sprzątanych pokojach. - I do tej pory nie było żadnego zgłoszenia o zaginięciu? - Od pierwszej kartki jutro miną akurat trzy miesiące. - I nadal nie wiadomo, kto to jest? - Nie. No to... do roboty. Borewicz spojrzał jeszcze raz na kartkę: DLACZEGO PAN ZABIŁ MOJĄ MAMĘ. - Aha, jeszcze jedno. - Major popatrzył surowo. - Poruszono to wczoraj na kierownictwie. Ten ostatni jest wysokim działaczem partyjnym. Skarga dotarła bardzo wysoko. - Zachował się po chamsku. - Od tego są patrole mundurowe. Byliście w lokalu prywatnie. A poza tym ten wasz prawy sierpowy zaczyna być zbyt znany. Wiecie, że nam ostatnio patrzą na ręce. Facet przez parę minut nie odzyskiwał przytomności. Zabraniam wdawania się w jakiekolwiek bójki. To was może kosztować najbliższy awans. Jesteście oficerem, a nie awanturnikiem. I wyjaśnienia, że po to Pan Bóg dał mi ręce, żeby nie zawracać dupy patrolom, przestały mnie interesować. Jak i forma wyjaśnień. Zjeżdżaj - zakończył ostro. Borewicz przyjął nadgorliwie postawę zasadniczą i wyszedł z gabinetu. Hotelowy korytarz przysłaniały pootwierane drzwi. Pośrodku stał wózek pełen rolek papieru toaletowego, mydeł i ręczników. Borewicz rozmawiał cierpliwie ze starszą kobietą w kolorowym uniformie sprzątaczki. Zubek w milczeniu przysłuchiwał się rozmowie. W pomiętym kapeluszu, nieświeżej koszuli, niedopiętej jesionce raził wyglądem na korytarzu eleganckiego hotelu. - Jak często sprząta się pokoje? - zapytał Borewicz. - Dwa razy dziennie. - O której godzinie znalazła pani tę kartkę? - Po południu. Leżała w pobliżu kosza na śmieci. Tak jakby ktoś chciał ją tam wyrzucić, a nie trafił - wyjaśniła sprzątaczka. - Ile jest koszy w tym korytarzu? - Na korytarzu są cztery. - Praktycznie więc kartkę mógł wyrzucić do kosza każdy z mieszkańców pierwszego piętra... Proszę sobie przypomnieć - pytał dalej Borewicz - czy w ostatnich

dwóch dniach mieszkał tu ktoś, kto zwróciłby pani uwagę, ktoś zachowujący się w sposób wskazujący na zdenerwowanie, może ktoś specjalnie podniecony? - Podnieconych to tu jest, proszę pana, dużo. Tu mieszka wielu cudzoziemców, latają po korytarzach jak oparzeni. Za nimi stale włóczą się jakieś dziewczyny, niektóre to nawet w majtkach. To są eleganccy panowie, mają tyle koszul, że nigdy ich nie piorą, tylko codziennie zmieniają na nowe. - Rozumiem - z powagą potwierdził Borewicz. - Czy jest możliwe, żeby kartka leżała na korytarzu przez kilka dni? - spytał po chwili. - Jak pan może o mnie tak źle myśleć? Ja sprzątam bardzo dokładnie, ale nie miałam dyżuru przez trzy dni, to może inne zostawiały. To mała kartka, leżała w kącie, mogły nie zauważyć. - Dziękuję. Pożegnali kobietę i ruszyli korytarzem w stronę wind. - A pan jak często zmienia koszulę? - zwrócił się nagle do Zubka. - A daj pan spokój. Zagraniczne dziwadła. - Na piętrze jest pięćdziesiąt pokoi. Przyjmując, że kartka mogła leżeć kilka dni, mamy paręset osób do przesłuchania. Wszystko pewnie cudzoziemcy, przyjezdni, bo przecież warszawiak ciągle nie ma prawa wynająć pokoju w hotelu. - Przyzwoity człowiek nie musi szukać noclegu poza domem. Borewicz spojrzał na Zubka z politowaniem. - Jak ja się mogłem z panem zaprzyjaźnić - mruknął Borewicz. - Chodźmy obejrzeć książkę meldunkową. Zubek siedział w hallu, obserwując ludzi. Recepcja dużego hotelu to ciekawe miejsce, pełne dziwnych ludzi i zdarzeń. Zubek rozglądał się z niesmakiem. Irytowały go zwłaszcza ładne dziewczyny kręcące się po hotelu. Po chwili zjawił się Borewicz. - Spisałem trochę nazwisk - zaczął Zubek. - Tylko trochę? - zdziwił się Borewicz. - Czterdziestopięcioosobową wycieczkę emerytowanych nauczycielek z Anglii skreśliłem. Wszystkich kawalerów też - powiedział to jak rzecz oczywistą. - Słusznie.

Zubek spojrzał podejrzliwie. - Nieżonaci mają na ogół inne możliwości pozbycia się kobiety, bez używania trucizny. - Wziąłem kilka nazwisk Włochów, ale też bez przekonania. Borewicz westchnął z dezaprobatą. - Włosi urządzają się tu bez komplikacji i mają o wiele zabawniejsze sposoby spędzania czasu niż mordowanie dzieciom matek. Zobaczymy - zakończył, oglądając się za mocno wydekoltowaną pod futrem dziewczyną w mini. - Powykreślałem i kobiety. W sumie mamy osiemdziesięciu mężczyzn, z tego trzydziestu turystów zagranicznych. - Nieźle jak na wolną sobotę - westchnął porucznik. Borewicz rozmawiał przez telefon, kiedy major wszedł do pokoju. Porucznik wstał. - Siedźcie. Co słychać? - Po eliminacji mam na liście sześćdziesięciu cudzoziemców i ośmiu Polaków. Wykreśliłem dwóch krajowców: jeden notowany waluciarz. Ci nie mordują, to im się po prostu nie opłaca, i jeden bigami-sta. Taki najwyżej żeni się jeszcze raz, co w najgorszym wypadku grozi nowym małżeństwem i karą do dwóch lat. Pozostało mi z tego kilkadziesiąt osób. Traktuję sprawę serio, mimo że, przyznam się panu majorowi, bez większego przekonania. - I co dalej? - z lekką naganą w głosie zapytał major. - Wysłałem wczoraj polecenie do komend wojewódzkich, żeby ustalili, czy nie znaleziono podobnych listów w innych hotelach, i sprawdzili mi paru panów. - Wiem. Bo właśnie mam dla was wiadomość z Poznania. Mają identyczną kartkę. - Major spojrzał na telefonogram. - Znaleziono ją w pokoju Barbary Kałuckiej, aktorki, nigdzie niepracującej, lat dwadzieścia cztery. Dziś rano. - Rzucił kopię kartki na biurko. - Kazałem już zarezerwować wam miejsce na najbliższy samolot. - Dziękuję. Borewicz pchnął drzwi i wszedł do rozległego hallu hotelowego. Skierował się do kabin, na których widniał wymalowany aparat telefoniczny. - Halo - odezwał się nieco egzaltowany głos. - Halo - dziewczyna mocno przeciągnęła słowo.

- Dzień dobry. Nazywam się Sławomir Borewicz. Czy m

Ale z pana kawalarz. Usiedli w małej kawiarence obok hallu hotelowego. - Co to był za list, który znaleziono u pani w pokoju? - Ach, o to chodzi. - Była wyraźnie rozczarowana albo udawała rozczarowanie. - To jakaś głupia historia. List leżał w recepcji obok listu na moje nazwisko. Wzięłam przez przypadek oba naraz. Zauważyłam później, był niezaklejo-ny... tak dziwnie zaadresowany, przeczytałam i położyłam. Znalazła go widocznie sprzątaczka i zawiadomiła recepcję. Zupełnie nie rozumiem, O co tu wszystko chodzi. - Gdzie jest ten list? - Na górze u mnie w pokoju, zapraszam. Sławek popatrzył na dziewczynę z jednoznaczną miną. Kotek, nie ze mną te numery, pomyślał I spokojnie powiedział: - Nie będę pani krępował, proszę go przynieść. Dziewczyna, nie kryjąc rozczarowania, skierowała się do windy. Po chwili zeszła schodami i podała mu zwykłą niebieską kopertę. Na kopercie był napis: Największy Hotel w Poznaniu. Nic więcej. Znaczek za jeden złoty. Stempel nieczytelny. Spojrzał na kartkę. Nie miał wątpliwości. Ten sam charakter pisma i ta sama kartka wyrwana z zeszytu w kratkę. Zaatakował wprost. - Gdzie jest pani dziecko? Spojrzała zaskoczona. - Najpierw musiałabym znaleźć kogoś, kto zechciałby mi w tym pomóc - odrzekła przeciągłym głosem. - Czyżby pan... - Proszę odpowiedzieć konkretnie. Jest pani przesłuchiwana. Pytam wyraźnie - przerwał ostro. Zachęcająca kokieteria zniknęła z twarzy dziewczyny. - Konkretnie to nie mam ani dziecka, ani męża, ani nawet kandydata. Mieszkam w Łodzi, Piotrkowska sto dwanaście. Można sprawdzić. Czy ma pan jeszcze jakiś temat do

dalszej rozmowy, czy da mi pan już spokój? - Teraz taki Proszę tylko zawiadomić milicję, dokąd pani stąd pojedzie. Do widzenia. Wstała, ostentacyjnie nie odpowiadając na pożegnanie, i odeszła. Borewicz patrzył zamyślony na kartkę. Wzruszył ramionami i ponownie przyjrzał się kopercie. Przy znaczku można się było domyślić stempla poczty w Gdyni. Siedzieli w gabinecie szefa wydziału milicji. Sekretarka podała kawę. - Na to, żeby obejść wszystkie domy, w których są dzieci, w dzielnicy, skąd nadano list, musiałbym dać wam kilkudziesięciu ludzi. To jest miasto portowe! To jest gorące miasto. - Major Julski rozłożył bezradnie ręce. - A czy to w ogóle nie jest dęta sprawa? Borewicz westchnął bezradnie. - Może być i może nie być, ale niech pan to zaproponuje mojemu szefowi. - Wygląda mi to na jakieś egzaltowane dziecko albo głupi żart. - I ja też tak zaczynam myśleć, ale jeśli się pomylimy... - Nie możemy się mylić - major wszedł mu w słowo. - Gdyby ktoś zginął naprawdę, to przecież dziecko ma ojca, dziadków, rodzinę. Starsi by szukali, dali znać na milicję. Ja mam codziennie takie zgłoszenia, ale większość pań znajduje się późnym wieczorem albo następnego dnia rano. Nie wierzę w tę całą sprawę. Ci, co naprawdę giną, to po paru dniach leżą w lodówkach. - Prawdziwi wędrowcy to tacy, którzy wyruszają, aby nigdy nie wrócić, powiedział ktoś kiedyś - westchnął Borewicz. - Może ma pan rację. Ale to taka dziwna sprawa. Na razie dziękuję za kawę. - Wstał. - Zastanawia mnie również ten brak reakcji ze strony rodziny. Dlatego muszę znaleźć to dziecko. Skontaktujcie mnie z grafologiem. Chciałbym ustalić wiek dziecka. Borewicz stanął przed budynkiem szkoły. Z daleka słychać było dzwonek. Zmęczony, wyjął notes, odkreślił na liście kolejny adres i wszedł do środka. Z klas wysypywała się dzieciarnia. W gabinecie dyrektorki nauczycielki oglądały kartkę z zainteresowaniem. Zerkały z ciekawością na Borewicza, który zmęczony i trochę już znudzony, czekał na wynik oględzin. - To pisała Dorotka Kostrzewska - powiedziała niespodziewanie wychowawczyni

klasy drugiej. - Żadne dziecko tak starannie jak ona nie pisze litery M - dodała. - Czy jest pani pewna? - Jak najbardziej. Zresztą mam tu zeszyty. Zaraz sprawdzimy. Każde M w zeszycie Dorotki wyglądało tak samo jak na kartce. Z Borewicza opadło zmęczenie. - Co mogłaby mi pani powiedzieć o tej małej? - ożywił się Borewicz. - Czy jest nerwowa, egzaltowana, czy ma bujną wyobraźnię? Co ją mogło skłonić do napisania tej kartki? - W żadnym wypadku bujna wyobraźnia - po chwili namysłu odpowiedziała nauczycielka. - Dorotka jest dziewczynką jak na swój wiek bardzo poważną, dużo czyta. Powiedziałabym, że może jest raczej za poważna. Być może rzeczywiście jej matka wyjechała. Ostatnio widuję małą tylko z babcią, ale nic o żadnym wyjeździe matki nie słyszałam. - Czy zna pani matkę? - Nie. - Czy mała jest w szkole? - Tak. Zaraz ją zawołam. - Proszę się wstrzymać. Proszę małej nic nie mówić. Na razie chciałbym tylko prosić o adres. Stali na podwórzu Komendy Dzielnicowej. Pies z radością skakał na siatkę klatki. Milicjant otworzył drzwi i wstawił psu ogromną miskę z jedzeniem. - Trzy dni nie jadł, jak Oleksiak poszedł do szpitala. A ja go trochę znam, to mnie ściągnęli, i codziennie przyjeżdżam go karmić. Nawet wody nie chciał drań pić od obcego... Ładna kobieta - wrócił do meritum - rozwiodła się, nigdzie na stałe nie pracuje, zawód to ma wpisany aktorka, raz to ją w telewizji rzeczywiście widziałem. Kontaktów ze światem przestępczym nie stwierdziłem. No, po lokalach to, owszem, dużo chodzi, ładne samochody i często zagraniczni goście koło niej się kręcą. Dużo nawet. Być może wyjechała na występy. Jej często nie ma w domu. Borewicz słuchał zamyślony i zrezygnowany. Cmoknął na psa. Wilczur, nie

przestając jeść, zmarszczył pysk i pokazał rząd białych zębów. - A jakiś narzeczony, znajomy? - spytał. Milicjant usiłował coś sobie przypomnieć. - Przez jakiś czas to chodziła z takim jednym waluciarzem. Ci z dewizówki będą wiedzieli, jak on się nazywa. Już wiem - przypomniał sobie - Jakubiak się nazywa. Ale on na pewno nic nie powie. Ma za punkt honoru nigdy nie rozmawiać z milicjantem. Takie hobby. Wszystkie przesłuchania - jak go zatrzymali - był jak głuchy. Mowa do ściany. Ale i tak dostał wtedy dwa lata. Cinkciarzy to najłatwiej spotkać w Kaskadzie - poradził dzielnicowy. - Dziękuję. Zobaczę jeszcze tam na miejscu. Ładny, może pana polubi - wskazał na psa. - Wątpię. One, jak kochają, to na zawsze - z dziwnym westchnieniem stwierdził milicjant. Borewicza zastanowił ton dzielnicowego. Przyjrzał mu się uważnie. - Po rozwodzie? - zapytał. Milicjant kiwnął głową bez słowa. - A to już, kolego, taka zaleta naszego zawodu - westchnął porucznik i pożegnał się z dzielnicowym. Borewicz stanął przed niewielkim domem w bocznej ulicy. Zadbany ogródek, świeżo pomalowana siatka. Przyjemny domek, w jakich mieszkają zwykle ludzie, którzy lubią spokój i kwiaty. Przyglądał się przez chwilę z drugiej strony ulicy. Zobaczył, jak ktoś delikatnie odchyla firankę i obserwuje go przez okno. Przeszedł przez ulicę, zadzwonił. Drzwi otworzyła schludnie ubrana kobieta w wieku około pięćdziesięciu lat. Miała na sobie szarą garsonkę, w uszach klipsy. Tak ubierają się kobiety, które nie chcą mieć pięćdziesięciu lat. - Czy tu mieszka Joanna Kostrzewska? - Mieszka - odpowiedziała niezbyt uprzejmie, z nieufnością i źle ukrywaną niechęcią. - Czy ją zastałem? - Nie, nie ma jej w domu. A w jakiej sprawie? - Może wejdziemy do środka - zaproponował. Kobieta przez moment się zawahała. - Proszę - powiedziała po chwili.

Wprowadziła Borewicza do małego pokoju, który raczej nie wyglądał na gościnny. Przez uchylone drzwi widział lśniące meble, jakieś obrazy, zdjęcia na biurku. Mieszkanie było zadbane i czyste. „Tak jest - pomyślał - będziemy mieli do czynienia z panienką z dobrego domu". Usiedli przy stole. Milczeli przez chwilę, obserwując się uważnie. - Nazywam się Sławomir Borewicz, jestem oficerem Komendy Stołecznej MO z Warszawy - po-wiedział wprost. Spojrzała ze zdziwieniem i jakby z przestrachem. - Czym mogę panu służyć? - starała się mówić w miarę uprzejmie i spokojnie. - Proszę mi powiedzieć, co się dzieje z pani córką? Kobieta wyraźnie się zaniepokoiła. - A co się może dziać z moją córką? Czy coś się stało? - Nic się nie stało. Po prostu chciałbym się dowiedzieć, gdzie przebywa pani córka. - A dlaczego to interesuje milicję, i to z Warszawy? Jeżeli nic się nie stało, to na co panu potrzebne te informacje? - Zapewniam panią, że nie ma żadnych podstaw do niepokoju. Po prostu wiadomo nam, że córka pani wyjechała dość dawno, nigdzie indziej nie jest zameldowana, nie pracuje. Chcielibyśmy na wszelki wypadek zapytać, co się z nią dzieje. Pani rozumie, dla świętego, jak to mówią, spokoju, naszego, a może i pani - próbował nadać rozmowie charakter mniej oficjalny. Z ulgą przyjęła wyjaśnienia. - Może napije się pan kawy? - Poproszę. Weszła do kuchni. Czuł, że tą kawą chce zyskać na czasie i opanować zdenerwowanie. - Proszę skosztować, to jest bardzo dobra kawa. Jestem trochę zaskoczona pana wizytą - przeszła do rzeczy. - Nie widzę żadnych powodów do niepokoju. Moja córka wyjechała do Łodzi. Miała tam grać w filmie, może coś się przedłużyło, może wyjechała na plenery. Pan wie, jak się u nas kręci filmy, trwa to całymi latami. Nie wiem, gdzie jest dokładnie. - Kiedy wyjechała?

- Dwa, może trzy miesiące temu. - To proszę się zdecydować, dwa czy trzy? - Trzy. To by się zgadzało - pomyślał. - Ciało znaleziono w Orłowie w czerwcu. - Dlaczego córka się rozwiodła? - O to niech pan zapyta jej męża. Czy teraz są mężczyźni zdolni do małżeństwa? - obruszyła się. - Nie po to ją chowałam, żeby szorowała garnki. - Z czego pani utrzymuje siebie i dziecko? - Mam rentę. Córka też przysyła pieniądze. - Kiedy ostatni raz przysłała? - Miesiąc temu. A więc to niemożliwe, aby utonęła w czerwcu, pomyślał. - Skąd? - Z Łodzi. - Proszę o pokazanie przekazu. Jakby cień niepokoju przemknął po twarzy kobiety. - Nie przechowuję takich świstków. Wyrzuciłam. Skąd mogłam przypuszczać, że będzie mi potrzebny, a zwłaszcza milicji. Coś kręci - pomyślał Borecki. - Najpierw mówiła o wyjeździe córki w plener, teraz mówi o pieniądzach z Łodzi. Coś to się wszystko nie zgadza. Trzeba sprawdzić przekaz na poczcie. - Czy mógłbym zobaczyć zdjęcie pani córki? Jako aktorka ma na pewno dużo zdjęć. Znowu jakby cień zakłopotania. - To może panu wydawać się dziwne, ale córka tak lubi fotografie, że wszystkie zabiera ze sobą. Mam tylko jej zdjęcie z dzieciństwa. Jest bardzo podobna do Dorotki. - Jaki kostium kąpielowy miała pani córka? Spojrzała zdziwiona. - Ma kilka. Wszystkich nie widziałam. - Czy miała jakiś w kratę? - Może i ma. Nie wiem.

- Czy pani córka jest ładna? - Proszę pana - odpowiedziała z godnością - w każdym innym kraju moja córka zrobiłaby światową karierę ze swoją urodą i nie musiałaby tułać się po kraju z występami... Urwała jakby przestraszona swoim wyznaniem. - Dziękuję. To mi wystarczy. Chyba rzeczywiście niepotrzebnie zaniepokoiliśmy się losem pani córki. - Oczywiście - podchwyciła skwapliwie - przecież gdyby się z nią coś stało, to ja jako matka pierwsza zwróciłabym się do panów o pomoc. Na panów zawsze można liczyć. Borewicz spojrzał na kobietę uważnie. Nie wiedział, czy drwiła, czy chciała być tylko sympatyczna. Na stanowisku dowodzenia panował gwar. Wszyscy dyżurni byli zajęci. Zgłaszały się patrole z całego Trójmiasta. Proszono o szybką interwencję. Borewicz siedział z boku, przeglądając gazetę. W momencie ciszy rozległ się z głośnika stłumiony trochę odległością głos. „Oficer komendy wojewódzkiej w Łodzi. Wiadomość dla 07. Sprawdzono w wytwórni filmowej. Żadna kobieta o podanym nazwisku nie pracuje ani nie była zatrudniona przy żadnym filmie w ciągu ostatnich czterech miesięcy. Sprawdzono również w innych filmach znajdujących się w produkcji i w atelier w Warszawie i we Wrocławiu. Powiedz, jak mnie zrozumiałeś? Odbiór". Dyżurny stanowiska potwierdził. - A więc jednak - mruknął głośno Borewicz. - Coś się nie zgadza? - zapytał dyżurny. - Nie - uśmiechnął się Borewicz. - Wygląda na to, że się zaczyna zgadzać. Dziękuję. Moglibyście mnie podrzucić tu kawałek do szkoły w Sopocie? - Nic nie mam, ale może coś z miasta ściągnę. - Dyżurny nachylił się nad mikrofonem. - Jedenastka albo dwie ósemki, podjedź który na bazę. Podrzucisz oficera na Olszańską. - Jedenastka ma pijaczka, a ja gołego faceta, co stoi na balkonie. Odbiór. - Usłyszeli z głośnika. - Zrozumiałem. - Oficer bezradnie rozłożył ręce. - Bliżej nic nie mam w rejonie.

- Dobra, dziękuję. Dam sobie radę. - Nazywasz się Dorotka Kostrzewska? - Tak, proszę pana. W pokoju nauczycielskim Borewicz rozmawiał ze szczupłą dziewczynką o poważnej twarzy. Miała jasne, smutne oczy i wielką kokardę. Borewicz sięgnął do kieszeni. - Czy to ty pisałaś? - Tak, ja - odpowiedziała poważnie. - Dlaczego? Milczała, kręcąc palcem róg fartuszka. - Jestem oficerem milicji z Warszawy. Chcę ci pomóc w odnalezieniu mamy. Milczała dalej, rzuciwszy ukradkowe niechętne spojrzenie. - Czy boisz się, że mamie stało się coś złego? Proszę, zobacz. - Podał jej rozłożoną legitymację. Dziewczynka obejrzała ją uważnie i oddała, składając obie połówki. - Mało pan tu jest podobny. Czy to na pewno pan? - Zgadza się. Ale to stare zdjęcie. Dorotka przez chwilę się namyślała. - Mama bardzo płakała, kiedy wyjeżdżała i żegnała się ze mną - powiedziała w końcu. - Zabrała wszystkie swoje rzeczy. - A z kim wyjechała? Wzruszyła ramionami. - Nie martw się. Mama pewnie pracuje. Babcia pewnie ci powiedziała, że mama pojechała grać w filmie. Dziewczynka znowu milczała dłuższą chwilę. - To dlaczego nie pisze? Już trzy niedziele, jak jej nie ma i listu nie ma. Borewicza zastanowiła ta informacja. - Kto mógłby mamie zrobić krzywdę? - Ja nie wiem, ja się boję - powiedziała głosem skrzywdzonego dziecka. - Dorotko - Borewicz był bezradny wobec tego dziecka, które patrzyło teraz na niego z ufnością - zrobię wszystko i odnajdę twoją mamę. Nie martw się. Aha - przypomniał sobie - czy masz jakieś zdjęcie swojej mamy? Dorotka opuściła czy.

- Mam tu jedno, w szkole, bo babcia wszystkie pochowała. - Pochowała? - zainteresował się Borewicz. - Dlaczego? - Nie wiem. Prosiła, żebym nikomu nie pokazywała ani nie dawała żadnych zdjęć mamy. Mówiła, że mama gra ważną rolę w filmie i później by mamę wszyscy zaczepiali. Czy to prawda? - Jeżeli babcia tak mówi, to na pewno prawda. Pokaż to zdjęcie. Dorotka wyjęła z teczki zeszyt. Odwinęła kolorową okładkę. Zdjęcie było przyklejone po wewnętrznej stronie okładki zeszytu. Borewicz spojrzał. Zobaczył bardzo ładną kobietę. Jasne, duże oczy miały w sobie coś fascynującego. Delikatne, prawie klasyczne rysy, nic wyzywającego, twarz tchnąca spokojem i pięknem. - Czy mogłabyś pożyczyć mi to zdjęcie? Łatwiej byłoby mi szukać twojej mamy. - Nie, proszę pana - powiedziała zdecydowanie i zamknęła zeszyt. - Powiedz mi jeszcze jedno. Czy dużo wysłałaś takich listów? - Tak. Do wszystkich dużych miast, jakie znalazłam na mapie. Do widzenia - powiedziała prawie z niechęcią i chowając zeszyt, wyszła z pokoju. - Czy dała panu coś ta rozmowa? - spytała nauczycielka, patrząc z zainteresowaniem na Borewicza. - Dała i nie dała. Podejrzewam, że matka Dorotki może nie być tą, której szukam, i że szukanie muszę zacząć od początku, -ale zdaje się zupełnie kogo innego. - Nic nie rozumiem. - Wie pani, to podobnie jak ja. Tylko że takie wyjaśnienie nie wystarczy mojemu szefowi - uśmiechnął się. - Gdzie tu jest restauracja Kaskada? - Nie jest to najelegantszy lokal w naszym mieście - skrzywiła się. - To właśnie dobrze - ucieszył się Borewicz. - Nie idę tam na obiad. Borewicz wszedł do hallu Kaskady. W drzwiach do restauracji kłębił się tłum. Stojący w przejściu portier nie wpuszczał do środka napierających ludzi. - Nie ma miejsc - wrzasnął ponownie i zamknął drzwi. Borewicz rozejrzał się. Płaszcz zostawił w szatni, przez chwilę się namyślał i zapytał

szeptem portiera: - Jakubiak już jest? Portier spojrzał w dół. Borewicz podał mu niepostrzeżenie pięćdziesiąt złotych. Drzwi zostały uchylone. - Przy barze. Borewicz usiadł na wysokim stołku. Ktoś bełkotał w pijackim monologu do dziewczyny obok. - Ja ją kochałem, rozumiesz? Czy ty to rozumiesz? - Mów wyraźniej - odpowiedziała spokojnie dziewczyna - i zapłać. Gwar zagłuszał orkiestrę. Po lewej stronie na końcu baru siedział samotnie Jakubiak. Był dość przystojny, szczupły, o zaciętej zniszczonej twarzy. Pił systematycznie, patrząc tępo w świetlne refleksy na szkle baru. Porucznik obserwował Jakubiaka spod oka. Czekał. Dwóch mocno pijanych facetów siedziało tuż obok. Jeden mamrotał niewyraźnie. - Chodź, Juliusz, poderwiemy tę kurwę w okularach. - Wacek - oburzył się drugi - czyś ty kiedy widział kurwę w okularach? Borewicz parsknął kawą. Zakrztusił się. Wyciągnął chusteczkę i wycierał klapy marynarki. Obok stanęła jakaś dziewczyna. - Kotku, wygląda na to, że się nudzisz. - Wolę, jak się do mnie mówi piesku, i wcale się nie nudzę. Wzruszyła ramionami i odeszła. Nagle koło Jakubiaka pojawił się wysoki masywnie zbudowany mężczyzna, który dotychczas siedział przy stoliku w pobliżu okna. Zamówił wódkę. Stał swobodnie oparty o bar, zwrócony twarzą w kierunku Jakubiaka. Borewicz zobaczył, że na twarzy Jakubiaka pojawiło się napięcie. Zniszczona twarz przybrała ostry wyraz. Ale dalej nic się nie działo. Jakubiak patrzył w blat baru, mężczyzna czekał, aż barman poda wódkę. Orkiestra przestała grać na chwilę i zrobiło się trochę ciszej. Borewicz w napięciu obserwował scenę pomiędzy tamtymi dwoma. Barman podał wódkę. Mężczyzna wypił, ciągle stojąc twarzą do Jakubiaka. I właśnie wtedy Borewicz usłyszał wyraźnie jego słowa: - No co, uspokoiłeś się? Przeszło ci? Jakubiak siedział dalej bez ruchu. Mężczyzna odszedł wolno do stolika przy oknie,

przy którym siedziało dwóch jego kompanów. Jakubiak został przy barze i znowu zamówił wódkę. Muszę zaraz zacząć z nim gadać, bo inaczej zaleje się w trupa i nic z niego nie wydobędę, pomyślał Borewicz. Chciał już podejść, gdy nagle Jakubiak wstał i niespodziewanie, dalej nie mówiąc ani słowa, uderzył z całej siły pięścią w blat baru, zrzucając naczynia. Pękło szkło. Barman krzyknął: - Panie Heniu, co z panem?! Jakubiak uderzył znowu, tym razem obiema pięściami z góry, jak człowiek w bezsilnej złości, który chce się zemścić chociaż na przedmiotach martwych. Blat rozprysł się, kilka butelek spadło z półek, rozbijając się z hukiem. Tańczący zatrzymali się, szatniarz i kelnerzy biegli przez salę. Jakubiak spojrzał na nich, chwycił krzesło i podniósł do góry. Biegnący stanęli. Ale nie rzucił w ich stronę. Uderzył krzesłem w lśniące kolorowe butelki - barman w ostatniej chwili zrobił unik i schował się za bar. Zaraz potem Jakubiak podniósł wysoko krzesło i z całej siły opuścił je sobie na głowę. Zamroczyło go na chwilę, ale otrząsnął się, jakby chciał strącić to uderzenie, odwrócił się od baru i ruszył w stronę stolika przy oknie. Wszyscy patrzyli zaskoczeni, szatniarz i kelnerzy nadal stali w miejscu. W całej postaci Jakubiaka była zwierzęca wściekłość. - Oszukałeś mnie - powiedział zimnym, opanowanym głosem, idąc w kierunku stolika przy oknie. - To ty, oszuście! - teraz już krzyknął Jakubiak. Mężczyzna wstał od stolika. - Do mnie mówisz? Jakubiak krzyczał teraz histerycznie: - Oszukałeś mnie, oszuście, zabrałeś ją! - Weźcie tego konusa, bo jak go huknę, to już mu nikt nigdy nic nie zabierze - powiedział wysoki do kelnerów. Jakubiak skoczył ku niemu, ale nie uderzył, jakby czekał, aż tamten uderzy pierwszy. Nagle sięgnął po pełną niedopałków popielniczkę i wysypał mu ją na talerz. - Zabrałeś, ty świnio! Wysoki uderzył. Jakubiak odchylił się, przyjął cios na rękę, ale markując trafienie. Zatoczył się do tyłu i upadł na stolik. Podnosił się wolno. - Uderzyłeś mnie! - krzyknął Jakubiak. - Widzieliście, on mnie pierwszy uderzył!

Podniósł się, potem odbił się z palców i uderzył z półobrotu w szczękę. Borewicz spojrzał z uznaniem. Mężczyzna przewrócił się z wielkim zdziwieniem w oczach. Jakubiak poprawił serią w korpus, ale bił lekko, jakby dla rozgrzewki. Wtedy od stolika zerwał się grubas. Nadbiegł od tyłu, w podniesionym ręku trzymał butelkę. Zrobiło się przeraźliwie cicho. Borewicz spojrzał w bok. - Uważaj! - krzyknął głośno. Gruby z butelką na chwilę zdekoncentrował się, spojrzał w bok, na co ma uważać. Jakubiak też spojrzał, zdziwiony, kto mu nagle pomaga. Wszyscy wokół zerwali się z miejsc, ale stali nieruchomo, obserwując rozgrywającą się scenę. To już nie była awantura. Tu mogło dojść do zabójstwa. Borewicz podbiegł do grubasa, chwycił go za rękę z butelką i błyskawicznie wykręcił do tyłu, wytrącając butelkę. Zrobił to tak szybko, że zaskoczony napastnik nie wiedział, co się dzieje. Szarpnął się jednak i drugą ręką uderzył Borewicza w twarz. Porucznik wykręcił mocniej rękę grubasa. Gruby znieruchomiał przygięty do podłogi. Jakubiak widząc to, rzucił się znowu do przodu. Chciał uderzyć grubasa. Borewicz powstrzymał go wolną ręką. - Dość! - krzyknął głośno. - Daj spokój, wystarczy. Ostatnie słowo powiedział już zupełnie cicho, w twarz Jakubiakowi, tak aby inni nie słyszeli. Ten spojrzał zdziwiony. Na sali podniósł się krzyk. - Milicja! - piszczały przerażone dziewczyny. Milicjanci z niezwykłym spokojem, przyzwyczajeni do tego typu awantur, kończyli spisywanie personaliów. - On mnie pierwszy uderzył - powtarzał w kółko Jakubiak. - Chwileczkę, zaraz do tego dojdziemy - odpowiadał niezmiennie milicjant. - On mnie obraził - mówił wysoki. Gruby w ogóle się nie odzywał. Masował rękę, co chwila niepewnie spoglądając na Borewicza. Ten siedział z boku i czekał na przesłuchanie. Czuł, że pod okiem rośnie mu opuchlizna. Dowódca patrolu skończył spisywać dane Jakubiaka i pozostałych uczestników bójki.

Zwrócił się do Borewicza. - Notowany? - spytał rzeczowo. Przyjrzał mu się uważnie. - Ja już was gdzieś chyba widziałem... - zaczął się zastanawiać. - Żaden notowany. To nieporozumienie. Bili się, to ich rozdzieliłem. - Dokumenty proszę - powiedział milicjant. - Po co dokumenty, przecież nie brałem udziału w zajściu, ja ich tylko rozbroiłem. - Tak jest - powiedział stojący obok kierownik lokalu - Fen pan ich tylko rozbroił. - Dokumenty mówię - powtórzył groźnie milicjant. - Musimy wiedzieć, komu zawdzięczamy pomoc. Jakubiak uważnie obserwował Borewicza. Borewicz podał prawo jazdy. - Mam tylko to. Dowód zostawiłem w hotelu. - Dowodu nie należy nigdzie zostawiać. Dowód trzeba zawsze nosić przy sobie. Borewicz, Borewicz... Ja was już gdzieś widziałem - zastanawiał się znowu milicjant, patrząc podejrzliwie na porucznika. - Chyba nigdzie. Jestem pierwszy raz na wybrzeżu. - Wy wszyscy zawsze „pierwszy raz" - mruknął plutonowy. Borewicz westchnął i zrobił minę niewiniątka. - Można zadzwonić do hotelu, mają tam odnotowane dane z mojego dowodu. - Pracujecie? - Tak. I to ciężko. Spółdzielnia jubilerska w Warszawie. Milicjant namyślał się. - Dobrze, sprawdzimy. A wy, zabierajcie się - powiedział do Jakubiaka i dwóch pozostałych. - Wam dziękuję za obywatelską postawę - zwrócił się do Borewicza. - Moglibyście wstąpić do ORMO, potrzeba nam takich ludzi. - Przemyślę. Interesująca propozycja. Milicjant oddał mu prawo jazdy gestem, jakby wręczał odznaczenie. Jakubiak wychodząc, usiłował uśmiechnąć się do Borewicza. - Zamów w barze duży koniak. Ja stawiam. Dziękuję. Borewicz wyszedł do hallu. Przyczesał włosy przed lustrem. - No to jak, piesku-kotku, nie zmieniłeś zdania? - dziewczyna podeszła bliżej,

patrząc z prawdziwym zainteresowaniem na Borewicza. - Ostry jesteś! - dodała z podziwem. - Od dziecka to mam - ukłonił się dziewczynie i wrócił na salę. Bar był już uprzątnięty. Rozbite butelki sprawnie zastąpiono nowymi, orkiestra dalej grała bardzo rzewne kawałki. Barman bez słowa postawił przed nim kieliszek wódki. - Zapraszam. Ładnie pan to załatwił. - Co? - No, tego grubasa. Gdyby trafił, byłby koniec z Jakubiakiem. - Pan go zna? - Czy ja go znam? On tu u mnie przez ostatni rok ze cztery samochody przepłukał. I to na smutno. Szkoda go trochę. Taki był mocny, taki cwaniak, a tu nagle... Od miesięcy siedzi tu u mnie, patrzy w blat, zalewa robaka, ale robak się nie daje. Na najmocniejszego przyjdzie kiedyś kreska. - Co mu jest? - spytał z zainteresowaniem Borewicz. - Co mu może być... Nie wie pan, jak to jest. Mocnego cwaniaka może załatwić tylko jedno: baba. - Załatwiła go? - Jak pan widział. Trafił na cwańszą od siebie. Nie wiem zresztą, czy ona była cwana, czy głupia, wzięła go na romantyczną miłość, a na to da się złapać nawet największy cwaniak. Trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy. Ona rzeczywiście była bardzo ładna, ale dla mnie to ona była wariatka. Ona chciała koniecznie i to bez przerwy wielkiej miłości. - Takie najgorsze - zgodził się Borewicz. - No właśnie. - Barman nalał komuś wódkę. - Panie, co ja się tu napatrzę. Ja tu widzę więcej niż lekarz i wiem więcej niż ksiądz. To była superbabka. Wie pan, taka, co to się samochody zatrzymują, jak idzie ulicą. Ale, panie, ona uznaje tylko wielką miłość. Westchnienia, księżyc, kwiatki malowane szminką na barze, czułe słówka, takie na przydechu. - Na czym? - Na przydechu. Takie z westchnieniem. Zawsze trzeba mówić na przydechu, że się

kocha, to o wiele lepiej skutkuje. - To astmatycy mają szansę. Barman roześmiał się. Nalał sobie kieliszek. - Jak pan widział. Trafił na cwańszą od siebie. Nie wiem zresztą, czy ona była cwana, czy głupia, wzięła go na romantyczną miłość, a na to da się złapać nawet największy cwaniak. Trzymali się za ręce i patrzyli sobie w oczy. Ona rzeczywiście była bardzo ładna, ale dla mnie to ona była wariatka. Ona chciała koniecznie i to bez przerwy wielkiej miłości. - Takie najgorsze - zgodził się Borewicz. - No właśnie. - Barman nalał komuś wódkę. - Panie, co ja się tu napatrzę. Ja tu widzę więcej niż lekarz i wiem więcej niż ksiądz. To była superbabka. Wie pan, taka, co to się samochody zatrzymują, jak idzie ulicą. Ale, panie, ona uznaje tylko wielką miłość. Westchnienia, księżyc, kwiatki malowane szminką na barze, czułe słówka, takie na przydechu. - Na czym? - Na przydechu. Takie z westchnieniem. Zawsze trzeba mówić na przydechu, że się kocha, to o wiele lepiej skutkuje. - To astmatycy mają szansę. Barman roześmiał się. Nalał sobie kieliszek. - Pan też? - Nie, dziękuję. - Rozwiodła się z mężem, bo do szaleństwa zakochała się w szybkobiegaczu na łyżwach. Po tygodniu mieszkał tu u nas w hotelu - wskazał głową sufit. - Łyżwiarz odjechał, więc z rozpaczy zakochała się w pierwszym, który chciał ją zrozumieć. Ale to też trwało krótko. Wtedy Jakubiak wyszedł akurat z mamra, siedział za handel fałszywymi dolarami. Nie miał co jeść, a dziewczyna była zadbana, więc chętnie jej powiedział, że od dziecka marzył o prawdziwej miłości i z miłości gotów jest już nigdy w życiu nie wziąć do ręki fałszywego dolara. Jak się trochę odkuł, to mu przeszło. Nie chciał chodzić przy księżycu, bo mówił, że go zawiewa, tylko jak człowiek chciał się napić wódki, to ona się odkochała i od tego czasu doszła do wniosku, że Polacy nie nadają się do wielkiej miłości - uporządkował odruchowo kieliszki na tacy. - Zaczęła

kochać się wyłącznie w zagraniczniakach. Najpierw był Szwed, ale sam pan rozumie, co to może być za wielka miłość z człowiekiem, który na co dzień pije mleko. No i później nie zawracała sobie głowy żadnymi namiastkami, tylko zajmowała się prawdziwą miłością. Z kim może być prawdziwa miłość? No z kim? Borewicz bezradnie rozłożył ręce. - Do prawdziwej miłości zdolny jest tylko Włoch. - Włoch? - powtórzył z zainteresowaniem Borewicz. - Jasne, że Włoch. Poznała takiego jednego czarnego o przepastnych oczach. To był nie tylko Włoch, ale i artysta. Już pan rozumie? Kiedy Włoch i artysta powie coś na przydechu, to dziewczyna, która marzy o miłości, jest ugotowana. Był to co prawda nie Holoubek, tylko artysta iluzjonista, no ale ona nie wnikała w takie drobnostki. Działo się to z rok temu. Przychodzili codziennie. Potem Włoch wyjechał i dziewczyna pozostała w przekonaniu, że jedyna, najprawdziwsza miłość jej życia to jest właśnie ten makaroniarz. Czy pan wie, że ona chyba rzeczywiście szukała prawdziwej miłości, bo przez rok nie zakochała się ani razu, nawet na przychodne. - Potem Włoch przyjechał? - Borewicz słuchał z napięciem. - Fakt, przyjechał trzy miesiące temu. Występował tu w cyrku. Byłem! Zaprosili mnie. Później wyjechał na występy w terenie i ona pewno razem z nim. Podejrzewam zresztą, że jemu już przeszło, wrócił do Włoch, a ona śmiertelnie zakochana przebywa w kolejnej dewizowej pościeli. - Ma pan rację, na takie baby nie ma sposobu - przytaknął Borewicz. - A Jakubiak nie może się pozbierać. Sam pan widział. Wie pan, on jest też lepszy cwaniak, on za wiele rzeczy powinien dostać po głowie, ale teraz to dostaje za niewinność. Barman odszedł w drugi koniec baru. Borewicz cofnął się za drzewo. Z domu wyszła szybkim krokiem starsza pani Kostrzewska. Odczekał chwilę i kiwnął na stojącego w cieniu Zubka. Skierowali się obaj do wejścia. Zubek zatrzymał się niepewnie przed furtką. - Wejdźcie sami. Mnie się jakoś dziwnie dzieci boją. Borewicz kiwnął potakująco głową. - Osobiście się im nie dziwię - mruknął do siebie. Pchnął furtkę i wszedł do środka.

Dorotka ożywiła się na widok Borewicza. - Dowiedział się pan czegoś? - Dorotko, czy masz jakieś listy, które przychodziły do mamy? - Nie. Mama wszystkie listy zabrała. Mama dostawała bardzo dużo listów. Mam tylko znaczki. Borewicz wziął do ręki zwykły szkolny zeszyt, do którego z dziewczyńską pedanterią powklejane były na stałe znaczki z różnych stron świata. Z USA, z Hiszpanii, z Francji. Ostatnie trzy strony zajmowały tylko znaczki włoskie. Na kilku można było odczytać wyraźnie stempel Milano. - Dorotko, szukamy mamy, ale musisz nam pomóc. Przypomnij sobie, kogo najczęściej widywałaś z mamą przed jej wyjazdem. - Nikogo. - A może byłaś z mamą i jej znajomymi na lodach, w kinie? - Nie. Mama zawsze chodziła sama ze mną. Mama była dla mnie bardzo dobra. W cyrku to byłam najwięcej z całej klasy. Aż cztery razy. - Dorotko, tu jest mój adres, gdyby się coś zdarzyło, napisz zaraz do mnie i proszę cię bardzo, nie mów nikomu o naszej rozmowie. - Dobrze, proszę pana - odpowiedziała z namysłem. - Napiszę. Czy pan na pewno odnajdzie moją mamę? - Na pewno, Dorotko - powiedział Borewicz po krótkim wahaniu. - Mama niedługo wróci do domu. Pożegnali się i wyszedł na ulicę. Zubek czekał na Borewicza w radiowozie. - No to lecimy do Warszawy - rzucił Borewicz. Zubek skrzywił się z niesmakiem. - Ja już w momencie, kiedy wykupuję bilet, czuję, jak robi mi się niedobrze. - Teraz na krajowych liniach latają stewardesy - rzucił drwiąco Borewicz. - A ja - bardzo poważnie oświadczył Zubek - nie znoszę dziewczyn, które mają minę, jakby całe życie stały na pomniku i zeszły tylko na chwilę, żeby przelecieć się samolotem. W rozległym hallu hotelowym kręciło się kilka osób. Borewicz z Zubkiem wertowali

w recepcji książkę meldunkową. - Jest. - Ucieszył się Zubek. - Tino Ferretti, zamieszkały w Mediolanie, żonaty. Świntuch - dodał z oburzeniem, patrząc przez chwilę zdziwiony na Borewicza. - No co? Co się tak wykrzywiacie? - Przecież to bzdura, żeby żonaty Włoch przyjeżdżał do Polski po to tylko, aby zamordować swoją piękną kochankę. Jest o wiele bardziej prawdopodobne, że będzie się starał kochankę utrzymać. Włoch przecież może bez przeszkód zostawiać od czasu do czasu swoją pewnie już lekko podstarzałą żonę, z którą Bóg i papież nie pozwalają mu się rozwieść, przyjechać do Polski i za tanie pieniądze odetchnąć czystą miłością. Był tu już po raz drugi. Zubek patrzył zdziwiony. - Im bardziej się zastanawiam, tym bardziej dochodzę do wniosku, że całą tę aferę należy potraktować jako efekt czytania przez dzieci kryminałów i oglądania telewizji. Bez sensu to wszystko i cała nasza robota. - Przesłuchać tego Włocha - powiedział z determinacją Zubek - i wtedy się sprawa wyjaśni. Borewicz nie odpowiadał przez chwilę. - Ma pan rację. Niech go znajdą. Ewa i ten mały cwaniak z dochodzeniówki, ten, co był kierowcą... Niech zaczną jutro od Biura Ewidencji Cudzoziemców. Przeszli przez hall. Zubek nagle podskoczył, kiedy automatycznie otworzyły się przed nim drzwi. Ewa weszła do pokoju jak zwykle z rozpędem. Nie rozbierając się, usiadła przy biurku Borewicza. - Mam. Borewicz spojrzał wyczekująco. - On przyjechał z żoną. - Włoch? - zdziwił się Borewicz - Uuu... Mów po kolei. - Przyleciał z żoną Amelią Ferretti. Dwudziestego czerwca o godzinie piętnastej trzydzieści na Okęcie. Mieszkał trzy dni w Warszawie, potem wyjechał na wybrzeże. Stamtąd jeździł po całej Polsce. Występował nie tylko w cyrkach. To jest taki trochę cyrkowiec kawiarniany. Produkował się w różnych kabaretach. Robił sztuczki, puszczał