dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony75 281
  • Obserwuję59
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań48 348

10. Grobowiec rodziny von Rausch

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

10. Grobowiec rodziny von Rausch.pdf

dydona Literatura Lit. polska Szmagier Krzysztof Kryminał PRL
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 248 osób, 133 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 52 stron)

07 zgłoś się Kolekcja książek o poruczniku Borewiczu Krzysztof Szmagier Grobowiec rodziny van Rausch

Czarny mercedes combi zatrzymał się przed światłami. Boczne szyby zasłonięte miał gęsto marszczonymi firankami. Połyskliwy lakier i zasłonięte okna wyróżniały go wśród stojących samochodów. Światła zmieniły się i wjechał na rondo. Ludzie przyglądali mu się z zainteresowaniem. Okrążył je powoli i ruszył w stronę MDM-u do Trasy Łazienkowskiej. Tam zjechał na lewy pas i z łatwością mijał inne samochody. Ulicą Żwirki i Wigury dotarł do lotniska, skręcił w bramę i skierował się do wyjazdu na płytę strzeżonego przez wopistę. Z głośnika umieszczonego na zewnątrz budynku Międzynarodowego Portu Lotniczego rozległ się melodyjny gong. Spikerka zapowiedziała opóźnienie samolotu z Genewy. Tymczasem samochód wjechał na płytę lotniska. Skręcił w prawo i zaparkował w pobliżu ogromnego iła-62. Z głośnika padały komunikaty w dwóch językach. Na tarasie dla oczekujących było sporo osób, które obserwowały, co się dzieje. Czarny mercedes zaparkował obok samolotu. Wewnątrz samochodu przerobionego na karawan nie było siedzeń. Na środku podłogi, na dwóch szynach umocowany był wózek, na którym stawiano trumnę. W szoferce siedziało dwóch mężczyzn, wpatrując się nieruchomo w lądujące samoloty. Po chwili jeden z nich wyjął kanapkę i zaczął jeść. Ramię radaru równomiernie obracało się na wieży. Na dachu samochodu z napisem Follow me zapaliła się lampa obrotowa. Wóz, manewrując między samolotami, skierował się w stronę pasa startowego. Samolot schodził powoli do lądowania. Zostawiał za sobą falującą warstwę nagrzanego powietrza. Koła dotknęły pasa, rozbijając kałuże wody. Biały ił-62, wytracając prędkość, kołował w kierunku budynku dworcowego. Wreszcie stanął. Na schodkach pojawili się pierwsi pasażerowie. Zajęci rozmową, rozbawieni. Dziewczyna w rozpiętym futrze z lisów machała do kogoś na powitanie. Stojąca w drzwiach stewardesa żegnała pasażerów zdawkowym uśmiechem. W maleńkiej błękitnej czapeczce wyglądała jak żywy plakat. Wyładowywano bagaże. Po chwili po pustych schodkach do wnętrza samolotu wszedł oficer WOP-u. Wokół zrobiło się pusto. Uchyliły się boczne drzwi kabiny bagażowej. Równocześnie obsługa

podstawiła schodki, a pod samolot podjechał czarny mercedes. Wszystko to odbywało się w ciszy przerywanej hukiem lądujących obok samolotów. W otwartych bocznych drzwiach stanęło dwóch mężczyzn w kombinezonach. Po chwili w ciemnym otworze drzwi ukazało się jasne drewno eleganckiej trumny. Podeszło jeszcze dwu innych pracowników i już we czterech wolno znieśli ją do samochodu. Stojący na płycie lotniska urzędnik celny sprawdził pieczęcie wiszące po bokach. Podstemplował dokumenty. Mężczyźni ostrożnie umieścili trumnę na wózku, który wjechał do wnętrza samochodu. Z pomostu dla zwiedzających ludzie z ciekawością obserwowali wszystkie te czynności. Stojąca tuż przy balustradzie ładna, krótko ostrzyżona dziewczyna w futerku z lisów wpatrywała się w odjeżdżający karawan ze szczególnym zainteresowaniem. Paliła papierosa, głęboko się zaciągając. Kiedy samochód znikł za budynkiem, szybko zeszła na dół. Cmentarz był stary i porośnięty bylinami. Wiszące na drewnianych słupach lampy kołysały się od podmuchów wiatru. Kałuże wody i mokre gałęzie lśniły wilgocią. Wszystko tonęło w mroku. Padające od drogi światło lamp rozjaśniało jedynie fragmenty nagrobków. Stare niemieckie napisy pozarastał mech. Tylko niektóre słowa były czytelne. Stojący pod drzewem mężczyzna wyglądał jak kamienny posąg. Stary, z pomarszczoną twarzą, zniekształconą bruzdami. Nasłuchiwał. Ubrany był w waciak i fartuch roboczy. Po chwili wysunął się z cienia, wziął stojącą pod drzewem łopatę i ruszył alejką. Kiedy doszedł do zakrętu, zatrzymał się, odwrócił głowę i znowu zaczął nasłuchiwać. Z pobliskiej alejki dobiegł chrobot metalu. Dźwięk się powtórzył. - Kto tam? - zapytał cicho. Z daleka słychać było gasnący gwizd lokomotywy. Kiedy mężczyzna ruszył w bok między groby, zza pomnika skoczyły w ciemność dwa duże koty. Piotrowski wrócił na ścieżkę i ruszył w stronę ledwie widocznej między drzewami bramy. Kiedy mijał boczną alejkę, nie zauważył odciśniętych na piaszczystym mokrym podłożu świeżych śladów stóp. Zatrzymał się przy bramie. Znów usłyszał dobiegający z daleka jakby chrobot metalu o beton. Obejrzał się za siebie. W tym momencie tuż zza muru wyszedł postawny

mężczyzna w stalowym nieprzemakalnym płaszczu, jaki noszą milicjanci. Pod spodem miał ciemny cywilny garnitur, a na nogach czarne wizytowe buty. - Dobry wieczór, Piotrowski. Co tam tak nasłuchujecie? - zapytał. Zagadnięty krzyknął, przestraszony. - A - machnął ręką. - Coś mi się przywidziało. - Zasunął ciężką metalową bramę i poszedł wzdłuż muru w kierunku domu wbudowanego w ogrodzenie cmentarza. Mężczyzna w nieprzemakalnym płaszczu ruszył w przeciwną stronę. Kiedy zbliżył się do kolejnej lampy, kroki Piotrowskiego już ucichły. Mężczyzna szedł po zwiędłej trawie, więc nie było słychać jego kroków. Nagle stanął. Tuż za murem brzęk-nął upuszczony na kamienną płytę metal. Mężczyzna podszedł bliżej. Z cmentarza dobiegł dziwny dźwięk, jakby ktoś przesuwał coś po kamiennej powierzchni. Mężczyzna wyszukał wgłębienie w murze. Rozejrzał się, czy" nikt go nie widzi, i wspiął się na ogrodzenie. Z głębi ciemnego cmentarza wyraźnie dochodziły delikatne uderzenia. Nierównomierne. Po chwili zapanowała absolutna cisza. I wtedy wśród krzewów błysnęło światło. Mężczyzna rozejrzał się dookoła i zeskoczył z muru na najbliższy grób. Noga ześlizgnęła mu się po omszałym kamieniu, ukazując fragment wyrytego gotykiem napisu. Stukanie rozlegało się teraz wyraźnie. Od czasu do czasu przerywał je głośniejszy dźwięk. Mężczyzna skierował się w głąb cmentarza, skąd dochodził dziwny odgłos. Między niskimi kamiennymi nagrobkami widać było duży, zbudowany w kształcie kaplicy stary grobowiec. Światło padające z ulicy odbijało się w zakurzonych i powybijanych witrażowych oknach. Przez moment na szybach mignął od wnętrza poblask światła i zgasł. W ciszy cmentarza wyraźnie słychać było trzask pękającego drewna. Mężczyzna wyszedł na wyłożoną płytami chodnikowymi alejkę i wolno kierował się w stronę grobowca. Kiedy stanął bliżej, wszystko ucichło. Nic nie mąciło wieczornej ciszy. Podszedł jeszcze bliżej. Ozdobne, wykute z metalu drzwi były uchylone. Mężczyzna obejrzał się niespokojnie. - Jest tu kto? - zapytał. W grobowcu panowała idealna cisza. Mężczyzna pchnął drzwi. Stawiały opór. Zwiędłe liście uniemożliwiały otwarcie ich do końca. Mężczyzna nachylił się, aby

wyciągnąć blokujące drzwi liście. Zajęty robotą, nie zauważył, kiedy tuż obok niego pojawiły się nogi mężczyzny. - Coś się stało? - rozległ się głos. Mężczyzna poderwał się, wystraszony. Za nim stał Piotrowski. W jego spojrzeniu wyczuwało się zainteresowanie. - Coś się tu tłucze - odpowiedział mężczyzna i dalej zaczął się szamotać z drzwiami. Piotrowski nachylił się. Podniósł z ziemi zerwany łańcuch i resztki rozbitej kłódki. Mężczyzna patrzył zdziwiony. - Niech pan tam nie wchodzi - powiedział Piotrowski. - Coście taki strachliwy, i to w waszym fachu? - Ja się boję tylko ludzi, nie umarlaków - odparł poważnie Piotrowski. - Ma pan w domu jakąś kłódkę i kawałek łańcucha? - Znajdzie się. - To przynieś pan. Do jutra zabezpieczymy. Piotrowski patrzył niespokojnie. - Idę, ale niech pan tam nie wchodzi dzisiaj. Nic nie widać po ciemku - dodał. Ruszył szybko aleją. Z małpią zręcznością, której nikt by się po nim nie spodziewał, wykorzystując w pewnym miejscu dwa nagrobki i pomnik, błyskawicznie wydostał się przez mur na zewnątrz cmentarza. Tymczasem mężczyzna uchylił szerzej drzwi. Postanowił jednak wejść do środka. Rozejrzał się uważnie. Płyta w podłodze była odsunięta. Prowadzące do krypty wąskie schody ginęły w ciemności. Wyjął z kieszeni latarkę i oświetlił zejście. W rozległej katakumbie, dużo szerszej niż zarys samego górnego grobowca, stało kilka trumien. Omszałe, pordzewiałe, jedna niemal całkowicie rozpadła się ze starości. Światło latarki nie sięgało jednak do końca krypty. Chcąc zajrzeć głębiej, mężczyzna położył latarkę na betonowej podłodze i oparł się na obu rękach. W tym momencie ktoś kopnął latarkę. Z brzękiem poleciała w dół. W prostokącie światła padającego z zewnątrz mignęła postać. Rozległ się głuchy dźwięk uderzenia i ludzki jęk. W ciemności mężczyzna zwalił się po schodach w głąb krypty. Piotrowski wracał szybko, niosąc w ręku zapaloną latarnię naftową. Po chwili stanął przy grobowcu. Było cicho i pusto. - Jest pan tam? - zapytał. - Panie kapralu? W tym

momencie uderzyła go w twarz gałąź. Piotrowski krzyknął, upuścił lampę i wystraszony upadł na ziemię. Rozlana nafta paliła się na ścieżce szeroką plamą. Piotrowski podniósł się, rozcierając potłuczoną rękę. Gdzieś z boku, w plątaninie gałęzi rozległy się kroki. - Kto tu? - przerażony krzyknął na cały głos. Wokół zaległa cisza. Odblask płomieni odbijał się od resztek witraży, oświetlając ściany grobowca. Piotrowski ułamał kilka zeschniętych badyli, umoczył je w nafcie rozlanej na ścieżce i oświetlił nimi wnętrze grobowca. W głębi spod uchylonego wieka trumny widać było do połowy ciało ubranego w czarny garnitur mężczyzny. Piotrowski upuścił dopalające się badyle i w popłochu uciekł. Płomień rzucał chybotliwe cienie na ścianę grobowca. Z daleka niosło się przeciągłe szczekanie psa. Kolorowy telewizor marki Sony stał na honorowym miejscu pośrodku pokoju. Trwała właśnie emisja występu z Cassino de Paris. Smukła roznegliżowana dziewczyna wymachiwała nogami. W łóżku naprzeciwko telewizora siedziała potwornie gruba kobieta, ubrana w rozchełstany szlafrok nałożony na koszulę i pidżamę. Oglądała program, sięgając co chwila do słoja z kiszonymi ogórkami. Jadła łapczywie, wycierając ręce w poły szlafroka. W sieni trzasnęły drzwi, rozległy się kroki. - Nie możesz ciszej? - warknęła ze złością, przełykając kęs. W drzwiach stanął zdyszany Piotrowski. - Lulciu - z trudem łapał oddech - nieboszczyka z trumny u Rauschów wyciągnęli. Usiadł zmęczony na brzegu łóżka. Kobieta spojrzała na niego z zaciekawieniem. - Bardzo zmieniony? - spytała podekscytowana. Wzruszył ramionami. - Na posterunek by trzeba... - zaczął niepewnie. Kobieta odrzuciła kołdrę i zerwała się z łóżka. - Idziemy - zarządziła. Udali się w stronę grobowca. Kiedy byli już blisko, Piotrowski został trochę z tyłta. Na ścieżce dopalał się nikły języczek płomienia. Kobieta szła szybciej i pewnie odchyliła przymknięte drzwi. Weszła do środka. W ręku trzymała dużą elektryczną latarkę. Zeszła w dół.

- Ty pokrako - warknęła. - Gdzie jaki sztywny. Nikogo tu nie ma. Podeszła bliżej i odsunęła wieko pierwszej drewnianej trumny. Zsunęło się na betonową podłogę, wydając głuchy łomot. Piotrowska nachyliła się nad metalową trumną stojącą wewnątrz drewnianej i uważnie obejrzała ją, obmacując spojenie. Zastanowiło ją coś. Spojrzała na męża, który zatrzymał się niepewnie przy drzwiach. Pochyliła się. Uniosła wierzchnią pokrywę. Uderzona trupim odorem, wykrzywiła twarz z niesmakiem. W szparze zobaczyła wyraźnie ubranie leżącego w trumnie nieboszczyka. Opuściła wieko. Poprawiła styki i wytarła ręce w płaszcz. - Już ci się w tym starym łbie wszystko pieprzy. Ostatnie słowa powiedziała mniej pewnie. Tuż przy trumnie dostrzegła na podłodze plamy świeżej krwi. Skapywała wolno z wieka, na którym widać było też wyraźnie czerwoną plamę, jeszcze niezakrzepłą. Piotrowska stanęła zamyślona. - Idź na komisariat - poleciła. - Żeby potem nie było, żeś nie zameldował. Wyszli z grobowca. Piotrowski, rozglądając się trwożliwie, ruszył ścieżką. Kobieta uniosła latarkę i omiotła światłem pobliskie groby. Przerażona krzyknęła. Tuż obok odwrócony tyłem stał mężczyzna w płaszczu przeciwdeszczowym. Wystraszona cofnęła się i ponownie skierowała światło w ciemny kąt. Stwierdziła, że to tylko płaszcz, narzucony na kamienną postać figury nagrobkowej. Odetchnęła z ulgą. W tym momencie usłyszała histeryczny krzyk Piotrowskiego. Rzuciła się biegiem w tę stronę. Z krzaków porastających pobrzeże ścieżki wystawały męskie nogi w ciemnych spodniach i czarnych wizytowych butach. Podeszła bliżej i zdecydowanym ruchem odgarnęła gałęzie. W przejściu między grobami leżał mężczyzna. Kobieta pochyliła się i z trudem odwróciła go na wznak. Całą twarz miał zakrwawioną, ale żył, bo cicho jęknął. - Leć na komisariat - szepnęła do męża. Był wczesny poranek. Nad grobami snuła się gęsta mgła. Przed bramą stał milicyjny gazik i polonez porucznika Borewicza. Po drugiej stronie drogi gapiło się kilkoro dzieci i ciekawskich. Stojący w bramie funkcjonariusz nie wpuszczał nikogo na teren cmentarza. Na drodze stały ogromne kałuże wody. Niedawno padał deszcz. Zza zakrętu ukazał się zmęczony milicjant z psem. Idąc, poprawiał mundur, lekko jeszcze zdyszany.

- No i co? - spytał stojący w bramie. Idący wzruszył rozeźlony ramionami. - Człowieku, po takiej ulewie? Co ty? - ruchem ręki nakazał psu wskoczyć do gazika. W tym momencie przy bramie zatrzymał się motocykl z koszem. Wysiadła z niego Ewa i szybko skierowała się w głąb cmentarza. Wewnątrz grobowca pracowała ekipa kryminalistyczna. Przy grobie stali Zubek, Borewicz, sierżant miejscowego posterunku i oboje Piotrowscy. Przerwali rozmowę i spojrzeli na zbliżającą się Ewę. Zatrzymała się, patrząc pytająco, czy może mówić przy obcych. Borewicz przyzwalająco kiwnął głową. - No więc tak jak przypuszczałeś. Kapral Zawada ma tu w pobliżu rodzinę. Był u nich na kolacji i wyszedł dobrze po północy. Imieniny szwagra. Usłyszał jakieś podejrzane odgłosy na cmentarzu, wszedł głębiej i nic już więcej nie pamięta. Tyle dowiedział się od niego lekarz, bo zaraz jak go przywieźli, to znowu stracił przytomność. Zubek zamyślił się. - Czuć było od niego alkohol? - zwrócił się do Piotrowskiego. Grabarz bezradnie kręcił głową, wyraźnie nie chcąc odpowiedzieć na pytanie. - Kapral to przyzwoity człowiek - wystękał wreszcie. - - My pana pytamy nie o świadectwo moralności naszego funkcjonariusza, tylko o to, czy Zawada był pijany - powiedział Borewicz, nie patrząc na Piotrowskiego. - No, był nieźle zaprawiony - odezwała się Piotrowska. - Bo i pawia też chyba tu puścił - dodała. Zubek spojrzał na kobietę z oburzeniem. - To pewnie reakcja na wstrząs mózgu, od uderzenia - mruknął. Sławek popatrzył na Zubka z powątpiewaniem i zwrócił się do Piotrowskiego: - Dobrze, niech pan mówi dalej. - Grobowiec stoi na dawnym cmentarzu ewangelickim. Tu teraz nikogo nie chowają. Pastor umarł. Teraz jestem na pensji zarządu miejskiego. Brama cmentarna normalnie jest zamknięta. Nikt tu nie przychodzi. Nawet kwiatów nie kradną. - Zakochane parki to dają sobie radę z tą naszą bramą - wtrącił sierżant. Piotrowski znowu zaczął bezradnie kręcić głową, jakby chciał ją schować głębiej w

kołnierz palta. - A najwięcej to wiosną i latem - odezwała się Piotrowska. - A najczęściej to teii nowy weterynarz. Maluchem to tu pod sam mur podjeżdża i w samochodzie... - zawiesiła znacząco głos. - Albo na tylnych siedzeniach, albo i przednie rozkładają. Sławek rozbawiony słuchał wywodu. - To pewnie i przednie reflektory muszą też wyjmować? - zapytał poważnie. - Ja tam nic nie wiem - fuknęła Piotrowska i cofnęła się urażona za męża. - A nie widział pan nikogo obcego? - zapytał Sławek. - Nikt się tu podejrzany nie kręcił? Mamy jesień teraz - dodał. - Za wilgotno na figle. - Dawniej, gdy był pies, to często tu zachodziłem. Ale teraz stary jestem, sam dla siebie miejsca upatruję. Nasz dom na katolickiej części stoi. Sławek zamyślił się. - A co się stało z psem? - Struł się chyba czymś i zdechł. - Kiedy? - zainteresował się Borewicz. - A będzie z tydzień temu. - Tydzień temu - powtórzył Sławek do siebie. - A grobowiec, jak już mówiłem, jest familii von Rausch. Tu było sporo Niemców w mieście. Więcej niż Żydów. Ten Rausch to miał cukrownię i gorzelnię, i młyn. Wszyscy już chyba powymierali. Ostatniego chowali jakiś miesiąc temu. Skądś go przywieźli. Komisja była. Dlatego te dwie trumny. Z zagranicy go przywieźli. - A kto był z rodziny? - Sami nietutejsi. W grobowcu rozległ się chrobot i w drzwiach ukazał się jeden z laborantów. Ściągnął z twarzy osłaniającą usta i nos maskę i zdjął gumowe rękawiczki. - Sprytni amatorzy. Śladów żadnych. Włamanie na chama, chyba łomem. Sławek spojrzał na Piotrowskich. - Dziękujemy państwu - przerwał wywód laboranta. - Pracowali chyba w rękawiczkach. - Hieny - zawyrokował Zubek. Sławek wykrzywił się z powątpiewaniem.

- Sprawdź alibi okolicznych grabarzy i w szpitalu tych, co myją i ubierają zwłoki. Chociaż wątpię. To bogaci ludzie, a tu robota paskudna i połów wątpliwy. - Bogaci? - zdziwił się Zubek. - Nawet oficjalne stawki są bardzo wysokie. Kilkaset złotych za każdą czynność. Umycie, ogolenie czy ubranie. To w tysiące idzie, a i tak trzeba płacić trzy razy tyle co stawki. - Oburza mnie takie przepłacanie. I to wy, pracownik resortu stojącego na straży sprawiedliwości, mówicie o tym jak o rzeczy normalnej. Sławek pokręcił z politowaniem głową. - Chwilami myślę, że pan to powinien założyć Armię Zbawienia. W niedzielę grywałby pan na MDM-ie na trąbie. No i co z tego - dodał, zmieniając ton. - Jak stryja chowałem, to dołożyłem tysiąc, żeby tylko chciał to zrobić. A jakby zażądał dwa, to też bym dał. - Od czego zaczynamy? - spytał lekko urażony Zubek. Sławek zamyślił się. - Od miejsca, gdzie zwłoki przekroczyły granicę. A wy - zwrócił się do sierżanta - dostarczcie na jutro wszystkie dokumenty dotyczące tego pogrzebu. Ktoś musi mieć do grobu prawo własności, przecież wydał zgodę. Huk lądujących i startujących samolotów zagłuszał po tej stronie nawet komunikaty z głośników. Sławek przepuścił przed sobą Zubka i weszli w drzwi opatrzone napisem „Urząd Celny Warszawa Okęcie. Kierownik". W niewielkim pokoju, do którego docierał stłumiony już warkot samolotów, zgrabna, ładna dziewczyna w uniformie celnika położyła przed nimi sporą teczkę akt. - Tutaj są dowody odpraw. Chciałabym wyjaśnić, że odprawy celnej w ścisłym tego słowa znaczeniu nie ma. Ograniczamy się do oględzin pieczęci i sprawdzenia dokumentów. Borewicz nie odrywał od dziewczyny wzroku. W opiętej mini spódnicy wyglądała atrakcyjnie. Zubek zauważył zainteresowanie Borewicza. - Akta powinny pana bardziej zainteresować - powiedział surowo. - Gdy widzę taką atrakcyjną dziewczynę, ciężko mi się skupić na nieboszczykach - uśmiechnął się Borewicz.

Dziewczyna przyjęła komplement, próbując ukryć uśmiech. Zubek przyglądał się koledze nadal surowo. - To pana spojrzenie... - No dobrze, przyznaję się. Jak patrzę na taką laskę, to - uniósł ręce do góry - moje myśli są pozbawione wartości chrześcijańskich. Zubek założył okulary i marszcząc z natężenia brwi, zaczął przeglądać dokumenty. - Czy często macie takie przesyłki? - zapytał Sławek. - Kilka rocznie. Jeśli nie jestem potrzebna, to może zostawię akta. Mamy akurat małą aferę. Dwóch cudzoziemców i jeden, zdaje się, oryginalny Kossak w teczce. Za chwilę wrócę. Skinęła głową i uśmiechając się do Sławka, wyszła z pokoju. - Ułatwi to porucznikowi skupienie się nad zajęciami służbowymi - dodała. Obaj pochylili się nad dokumentami. Sławek przewrócił parę kartek. Cofnął się do pierwszego protokołu odprawy. Znowu przerzucił kilka stron. Sięgnął po długopis. - Na wszystkich listach przewozowych z Anglii figuruje ta sama firma pogrzebowa. Polish Funeral Home. London Wl. - Co to znaczy wu jeden? - spytał Zubek. - Dzielnica. Ale... - Borewicz zawiesił głos - nie widzę tu nigdzie nazwiska Rausch. A był przecież chowany miesiąc temu. - Mogli go przywieźć pociągiem. - Fakt - zamyślił się Sławek. - Czyli tak: musimy sprawdzić centralnie wszystkie takie przesyłki i ustalić potem, czy gdziekolwiek w kraju zdarzyły się podobne przypadki. Jeśli tak, to sprawdzić, czy nie były to groby ludzi zmarłych za granicą. I wtedy wiemy, czy to miałkie gówniarstwo hien cmentarnych, czy wiązać to trzeba z zagranicą. - Myślicie o obcym wywiadzie? - Wykluczyć tego nigdy nie można, ale nie wydaje mi się. Drzwi otworzyły się i weszła celniczka. - Mam tu jeszcze coś dla panów. - W ręku trzymała dokumenty. - Wczoraj po południu odprawiono zwłoki. Mają być pochowane - spojrzała w dokumenty - w Warce

pod Warszawą. - Podała Sławkowi papiery. Kiedy wyszli na korytarz, Zubek kręcił głową z niezadowoleniem. - Co pan tak grymasi? - Nie zwrócił pan uwagi - zaczął z oburzeniem - że ona, zamiast z nami współpracować, zmieniała makijaż. - Ale coś nam nowego jednak wyszperała i przypuszczam, że z myślą o panu. Zubek parsknął z oburzenia i zamilkł. Cmentarz powoli zaczynał tonąć w mroku. W głębi widać było kościół i zabudowania probostwa. Cicha sygnaturka wydzwaniała na kościelnej wieży godzinę. Przed wejściem na plebanię stał polonez Borewicza. Do rozległej kuchni przypominającej stare dworskie pomieszczenia weszła stara zakonnica z tacą pełną brudnych naczyń. Była wyraźnie poruszona. Spojrzała na kucharkę i ze zgorszenia wzniosła oczy do góry. - Tego jeszcze na plebanii nie było. Ksiądz pije alkohol i do tego z milicją. Świeć, Panienko Przenajświętsza, nad spokojem duszy poprzedniego proboszcza. Szykująca przy kuchni potrawy kucharka spojrzała trochę rozbawiona. Zakonnica zabrała półmisek i wyszła z kuchni. Przy suto zastawionym stole siedzieli starszy już tęgawy proboszcz, Borewicz i Zubek. Ksiądz podniósł piękny stary kieliszek pełen ciemnoczerwonej nalewki. Zwracając się do jedzącego ze smakiem Zubka, wzniósł toast: - Na pohybel tym nicponiom! - Po czym spojrzawszy na Sławka siedzącego w milczeniu, dodał: - A kierowcy niech się tylko oblizują. Ale niech się pan nie martwi, poruczniku, skończymy tylko ten półgęsek i pójdziemy do naszych smutnych obowiązków. Ci nieboracy już przed Panem stoją, a ich doczesne szczątki rzadko z trumien uciekają. Nie - zwrócił się do Zubka, wskazując Borewicza - on pewnie nawet nie wie, jak smakuje wędzony półgęsek. W zimnym dymie na jałowcu osiem dni. Raphacholin sobie potem zjemy - dodał i popił z kielicha. Na dworze zrobiło się ciemno. W ciszy otaczającej plebanię słychać było dalekie poszczekiwanie psa. Na pobliskim cmentarzu nagle rozległ się delikatny szczęk metalu. I znowu zapadła cisza. Gdzieś blisko rozszczekał się pies. Po chwili zawarczał silnik samochodu. Zapiszczały koła i samochód odjechał.

Z otwartych drzwi plebanii dochodziły głosy wychodzących. Na podjeździe ukazali się ksiądz, Zubek i Borewicz. Skręcili w stronę kościoła. Pod nogami zachrzęścił żwir. Ksiądz przyświecił sobie latarką, aby otworzyć drzwi, i spojrzał zaskoczony. Wokół klamki widać było świeże zadry nadłamanych desek. Drzwi były otwarte. Borewicz spojrzał na Zubka, podszedł bliżej i pchnął je. Ustąpiły z nieprzyjemnym zgrzytem zawiasów. - Chwileczkę - ksiądz odsunął Sławka, wszedł pierwszy i zapalił światło. Od drzwi prowadziły w dół do katakumb szerokie strome schody. W rozległych podziemiach kościoła stały na stojakach dwie trumny. Jedna drewniana, czarna, zwykła, taka w jakich chowa się zmarłych w kraju, i druga jasna, płaska z uchwytami po bokach, odbiegająca wyglądem od typowych trumien wytwarzanych w Polsce. Sławek podszedł szybko i sięgnął do wiszących na bokach pieczęci. Były zerwane. Włożył rękawiczki i uchylił zewnętrzną drewnianą pokrywę. W środku ukazała się ciemna metalowa trumna. Na środku wzdłuż spojenia widać było powygniatane ostrym narzędziem dziury. Wyraźnie dokonano włamania. - Zostawmy to. Skąd możemy o tej porze zadzwonić? - zwrócił się do księdza. - Musimy dokonać oficjalnych oględzin. No to mamy półgęsek - mruknął w stronę Zubka, kiedy znaleźli się na zewnątrz. Ksiądz ze zdziwieniem kręcił głową. Fotografie przedstawiały zbezczeszczone groby. Rozbite trumny. Major Wołczyk rzucił na stół plik zdjęć i podszedł swoim zwyczajem do okna. - Trzeba mieć do tej roboty mocne nerwy. - Albo być z tym obytym - wtrącił Sławek. - Fakt. A co ze sprawdzeniem okolicznych grabarzy? - Wszyscy czyści. - Czyli trzy listy przewozowe i trzy włamania. Ale, jak podkreśla Komenda Wojewódzka z Nowego Targu, w ich przypadku nie wygląda to na rabunek. Na ręku staruszka pozostała złota obrączka. Do pokoju wsunęła się bezszelestnie sekretarka. Wysoka ładna dziewczyna. - Brakujący meldunek z Kielc - podała majorowi dalekopis. Sławek obejrzał się za nią zdziwiony. Zaintrygowała go.

Major zerknął na dalekopis i podniósł wzrok na Sławka, który wpatrywał się w dziewczynę. - Sławek - powiedział z pogróżką w głosie. Borewicz odwrócił się rozbawiony. - Tak, obywatelu majorze - udawał, że nie wie, o co chodzi. - Nowa - jakby przytakując, powiedział Wołczyk. - Ładna - wymieniał dalej. -1 jest moją kuzynką - zakończył znacząco. - Ani słowa do niej. Rozumiemy się? Jest pod moją osobistą ochroną. - Pogroził mu palcem. - Jej też zapowiedziałem. Daj nam coś do picia - zwrócił się do dziewczyny. - Pan major kawę, a pan, poruczniku? - zwróciła się do Zubka. - Herbatę, jeśli można. - A pan? - spytała Borewicza, uśmiechając się sympatycznie. Sławek też się uśmiechnął i biorąc wargi w dwa palce, wydał z siebie jęk niemocy. Wskazywał przy tym bezradnie na majora. Dziewczyna rozbawiona spojrzała na wuja. - Daj mu szklankę letniej przegotowanej wody. - Zamiast? - spytał Sławek. - Co zamiast? - Nie wie pan major? Przychodzi baba do lekarza i mówi, że nie chce już mieć więcej dzieci. Lekarz mówi: szklanka letniej przegotowanej wody. Przed czy po?, pyta pacjentka. Zamiast, usłyszała. - Idź już - major, nie reagując na dowcip, zwrócił się do sekretarki i zabrał się do czytania meldunku. - Ci też. Czyli cztery włamania. Sławek sięgnął po tekst dalekopisu. Wołczyk zamyślił się. - Mam prośbę - zaczął Sławek - rozkaz do tych czterech komend. Obserwacja rodzin. Poziom życia. Wydatki. I chyba niech jednak zwrócą uwagę, czy nikt z najbliższych nie pracuje na stanowisku mogącym interesować obcy wywiad. I dobrze, żeby pan major zadzwonił do Centralnego Zarządu Ceł, by meldowali nam o każdym awizowym transporcie zwłok do Polski. - Zgoda. A co z rodziną od tego pierwszego grobowca, tych vonów? - Von Rausch. Mam adres faceta, który wyraził zgodę na pochowanie zwłok. Jadę

tam zaraz. W tym momencie zadzwonił interkom na biurku majora. - Wołczyk, słucham. - Major nacisnął włącznik. - Obywatelu majorze, dzwonił oficer dyżurny Komendy Dzielnicowej MO Wola. Za godzinę mają przesłuchiwać rodzinę w sprawie tej profanacji grobu na cmentarzu. - Dziękuję. No to jazda. - Major dał znak ręką, że odprawa skończona. W pokoju przesłuchań oficera komendy dzielnicowej siedziała przy biurku starsza, siwa, ubrana na czarno kobieta, oparta na lasce z białą kościaną rączką. Kiedyś musiała być piękna. Dziś pomarszczona twarz zdradzała jeszcze ślady urody sprzed co najmniej sześćdziesięciu lat. Obok siedziała młoda dziewczyna trochę cudacznie ubrana. W wysokich butach z cholewami, jaskrawym poncho i dwóch czy trzech nałożonych na siebie spódnicach pełnych fałd, kieszeni i ozdób. Okulary w przedziwnej oprawie dopełniały wyglądu. Starsza dama perorowała ostrym, nieznoszącym sprzeciwu tonem. - Do końca swoich dni był zdania, że w każdej chwili gotów jest oddać życie w walce z komunizmem. Tyle że ostatnio stan zdrowia mu na to nie pozwalał. Sam generał bardzo go cenił. Bywał u nas w domu, naturalnie do chwili, kiedy nie przestałam go przyjmować, jak wdał się w romans z kobietą, która opuściła męża, by dogodzić swym zachciankom. Wszyscy jesteście nienormalni - zwróciła się ze wzgardą do siedzącej obok dziewczyny. - Tak na pogrzeb dziadka przyszła ubrana - stwierdziła z oburzeniem. - Pisze wiersze, robi fotografie. Ona Churchilla od Stalina nie odróżnia. - Ponownie machnęła ręką z rezygnacją. - Czy robiła pani może zdjęcia na pogrzebie? - zapytał Borewicz. - Tak, proszę pana - odparła. - Czy po sprowadzeniu małżonka pani do kraju nie zdarzyło się coś dziwnego, coś, co by panie zastanowiło, zdziwiło? - Co ją może zdziwić? Chyba to, że ja jeszcze żyję. - Babciu - powiedziała z wyrzutem dziewczyna. - Czy ktoś może interesował się datą pogrzebu, może ktoś obcy albo telefonicznie? - Borewicz zwrócił się do starszej pani. - Znajomych zawiadomiłam osobiście. Tych z dawnych czasów. Niedobitki - odpowiedziała.

- Może zauważyła pani kogoś obcego? - Nie mam zwyczaju na pogrzebie męża rozglądać się za obcymi - odpowiedziała z urażoną godnością. - Czy panie pozwolą, że je odwiozę do domu i przy okazji obejrzę zdjęcia, które wnuczka pani robiła na pogrzebie? - A pan też z milicji, bo dystynkcji nie widzę? Czy może z grabarzy? Bo ja przesądna jestem. Grabarza do domu nie wpuszczę. - Porucznik Sławomir Borewicz. - Sławek wstał i ukłonił się z szacunkiem. Starsza dama przyjrzała mu się uważnie i podała rękę do pocałowania. - Izabela Wrońska z Czaykowskich. Idziemy, Klotyldo - zwróciła się do wnuczki. Główną ścianę domu zdobił portret marszałka Piłsudskiego. Duże jego popiersie gipsowe stało nad kaloryferem. Ściany przybrane były obrazami przedstawiającymi ułanów. Wszędzie wisiała broń. Pokój robił wrażenie małego, źle zakomponowanego muzeum. Sławek oglądał wnętrze pełen zaciekawienia. - Proszę, może przejdziemy do mojego pokoju. - Klotylda wskazała ręką kierunek. - Tylko drzwi zostawcie otwarte. - Usłyszeli za sobą ostry ton starszej pani. - On jest zupełnie przystojny. Oboje uśmiechnęli się do siebie. Kiedy Sławek usiadł, dziewczyna sięgnęła do szuflady, szukając fotografii. - Czy ja mogę być normalna? - skomentowała zachowanie babki. Siadając obok Sławka, dodała: - Proszę pana, mój ojciec był w Pierwszej Armii. Matka w AK, a dziadek u Andersa. A nie dałabym głowy, czy babcia nie była kochanką Mikołajczyka przez parę miesięcy - westchnęła konfidencjonalnie i podała Sławkowi odbitki. - Proszę. - No, mogłaby się pani jeszcze zakochać w komunizującym księdzu i obdarzyć babcię czarnym wnuczkiem. - Jak, czarnym? - Bo ksiądz do tego wszystkiego mógłby być jeszcze z Ghany. Sławek uśmiechnął się i zaczął przeglądać fotografie. Kondukt rzeczywiście był nieliczny. Kilka starszych osób. Prawie nikogo młodego. Sławek przerzucił szybko zdjęcia. Były to doskonałe fotogramy, pełne ekspresji, dobrze zakomponowane. Zdradzały talent fotografującego. Kiedy spojrzał na zgromadzonych nad grobem, jego

uwagę zwróciła stojąca w pobliżu, chociaż nie nad samym grobem, młoda, modnie ubrana dziewczyna. W krótkim futerku z lisów. Ona jedna jakby nie była zainteresowana pogrzebem. - Kogo pani nie zna z tych osób? Dziewczyna przyjrzała się uważnie zdjęciu. - Chyba... tak. Nie wiem, kto to jest - wskazała palcem na stojącą trochę z boku młodą kobietę. Tę samą, która zwróciła uwagę Sławka. Sławek szybko przerzucił resztę fotografii. To jedno odłożył na bok. - Czy może mi pani pożyczyć tę odbitkę? Za dwa, trzy dni zwrócimy - spojrzał na nią z sympatią. - Po prostu za dwa dni zadzwonię i wypijemy razem kawę. Dziewczyna zawahała się przez moment. - Dobrze. Ale wolałabym zamiast kawy na przykład barszcz z uszkami. Tyle samo kosztuje. Z tym że jeśli pan ma zamiar mnie podrywać, to może pan sobie darować. Mnie to nie interesuje. Sławek spojrzał zaskoczony. Usiłował się uśmiechnąć i szybko się pożegnał. Schodząc po schodach, mruknął prawie na głos: - Chyba babcia ma rację. Borewicz wsiadł do samochodu. Podniósł szybę. Trzymając blisko przy ustach mikrofon, rozmawiał z majorem Wołczykiem. - Może to być jakiś punkt zahaczenia. Tyle tylko że to kobieta - w jego głosie zabrzmiała nuta wątpliwości. - Zobaczymy, co powie ten Piotrowski. Jadę teraz do Rauscha i za godzinę zamelduję się u pana majora. Bez odbioru. Odłożył słuchawkę, przekręcił kluczyk w stacyjce i odjechał. Miasto właściwie się tu kończyło. Lewa strona ulicy była niezabudowana. Po prawej stały domy mieszkalne i zakłady rzemieślnicze. Okolica była nieciekawa. Sławek spojrzał na kartkę i wjechał na rozległe podwórze. Zatrzymał się przed zakładem galwanizacyjnym. Uwiązany przy budzie pies rzucał się jak wściekły. Sławek zaparkował i skierował się do parterowego budynku. Pchnął drzwi. Pośrodku stały dwie duże wanny wypełnione kwasem. Na zagraconych półkach zobaczył ozdobne lichtarze, cukiernice, zniszczone przedmioty przyniesione do posrebrzenia. Elegancka klientka odbierała lśniący wieloramienny lichtarz. Sławek przywitał się, stanął z boku i zaczął się

rozglądać po warsztacie. - Pan Rausch? - zapytał, kiedy kobieta wyszła. - O co chodzi? - opryskliwie odparł mężczyzna. - Chodzi o to - łagodnie zaczął Borewicz - czy pan jest pan Rausch, ale jeśli pan woli konstytucjonalnie, to obywatel Rausch. Bo na von Rauscha to niech pan nie liczy. - Czego pan chce? Kąty przepatrywać? Bo na łobuzów to mam psa. - Milicja - z udaną łagodnością powiedział Sławek. - Vonem to już żeście się postarali trzydzieści pięć lat temu, żebym przestał być. Tyle że wam wtedy słoma z butów wystawała. Ale Rausch jestem nadal. Słucham - zapytał grzeczniej, ale z niechęcią. - Chciałbym z panem porozmawiać. Rausch rozejrzał się po warsztacie i wskazał boczne drzwi. - Proszę tutaj. Wszedł pierwszy. Ciemny pokój stanowił rodzaj sypialnianej pakamery. Pod ścianą stało zniszczone pięknej roboty rzeźbione biurko zastawione lichtarzami i innymi wyrobami ze srebra. Rausch, przechodząc, dyskretnym ruchem zdjął ze stołu pustą butelkę po wódce. Podszedł do wiszącej u sufitu żarówki na drucie i wkręcając ją głębiej, zapalił światło. Ostry blask wyłonił w kącie niechlujnie zasłane wyrko, obok którego leżała sterta „Playboyów" i nowy numer „Sterna". - Słucham - zaczął Rausch. - Czy posiada pan krewnych za granicą? - Nie. To znaczy... miałem. - A więc jak? - Nie. Nie mam. - A w kraju? - Teraz to już nie. Rodzinę... - Rausch szukał słów. - Panie Rausch, każdy człowiek to raczej wie, czy ma rodzinę, czy nie ma. - Zonę miałem. Rozwiodłem się. - Gdzie mieszka pańska żona? - Dokładnie nie wiem. Gdzieś pod Krakowem prowadzi przedsiębiorstwo.

- Innych krewnych pan nie ma? - Nie. Sławek przez chwilę patrzył na Rauscha w milczeniu. Cisza przedłużała się. Stawała się denerwująca. Rausch patrzył niespokojnie. - Czy posiada pan grób rodzinny w Wadowcu? - spytał wreszcie. - To nie ja... to właściwie... - stary zająknął się niepewnie. - Ma pan grób, czy pan nie ma? - Można by to tak nazwać... - Na pewno można, panie Rausch. Przecież podpisał pan dokumenty, w których wyraża pan zgodę na pochowanie w nim niejakiego Henryka Skawińskiego, zmarłego w Zurychu. - To żona! - prawie oburzony krzyknął Rausch. - Co żona? Rausch złapał się nagle za piersi. Zaczęło mu brakować tchu. Nerwowo zaczął szukać po kieszeni. Wyciągnął fiolkę i szybko wysypał na dłoń pastylkę. Sławek złapał go za rękę. Rausch zaczął się dusić. - Błagam, jestem chory. - Z trudem łapał powietrze. Borewicz sięgnął po fiolkę. Była to nitrogliceryna. Zwolnił uchwyt. Delikatnie posadził Rauscha na tapczanie i sam włożył mu pastylkę w usta. - Chce pan popić? Rausch pokręcił przecząco głową. Powoli uspokajał się. Dwa razy głęboko zaczerpnął powietrza. - Dziękuję, tego się nie łyka. Sławek spojrzał na fiolkę. - Serce? Stary pokiwał głową. - Może pan rozmawiać? Mogę przyjść później - zaproponował. Rausch ponownie pokręcił głową. - No to słucham? - Moja była żona... zwróciła się do mnie z prośbą o to pozwolenie. Ten Skawiński, a raczej Skawynsky, to mój teść. Wspaniały człowiek. Pomagał nam po wojnie

finansowo. Chciał być pochowany w kraju. Coś tam pisał o słoniach. Podobno stare słonie zawsze wracają w buszu w to miejsce, gdzie się urodziły, żeby tam umrzeć. - Czy był pan na pogrzebie? - Nie. - Ma pan coś jeszcze do powiedzenia? - Nie... Dlaczego? - w głosie Rauscha znowu odezwał się źle skrywany niepokój. Patrzył wyczekująco na Sławka. - Wezwiemy pana do komendy. Gdyby pan sobie jeszcze coś przypomniał, to tu jest mój telefon i nazwisko. Do widzenia, panie Rausch. - Do widzenia... Ale ja... Panie poruczniku - zaczął. - Słucham pana. - Czy to coś poważnego? - patrzył wyczekująco. - Co? - zapytał z miną niewiniątka Borewicz. - Co pana niepokoi? - Dlaczego mam być wezwany? Po co? Przesłuchanie? - Do grobowca pańskiej rodziny dokonano włamania. - Ale... ja... ja nic o tym nie wiedziałem. To nie ja. - Jeśli pan nie wiedział - podkreślił to słowo - to teraz pan wie. A dodatkowo pana informuję, że przy tej okazji został zamordowany funkcjonariusz milicji. Chyba nawet jeden z tych, co im kiedyś słoma z butów wystawała. Tyle że teraz to były buty wizytowe. Sławek cofnął się od drzwi. Wyciągnął zdjęcie i pokazał je Rauschowi. - Zna pan tę dziewczynę? Rausch zmieszał się na twarzy. Spojrzał na Bo-rewicza. Już miał coś powiedzieć, zmienił jednak zamiar i odparł: - To nie jest ten pogrzeb. - A skąd pan wie, jeśli pan tam nie był? - Nie, nie znam tej kobiety - zapewnił Rausch, może nazbyt gorliwie. Sławek schował zdjęcie i w zamyśleniu patrzył na Rauscha. - Do zobaczenia, panie Rausch. Rausch odczekał chwilę po wyjściu Sławka i wolno uchylił drzwi. Patrzył, jak

milicjant wsiada do samochodu i sięga po mikrofon. Kiedy Sławek podniósł szybę, Rausch cofnął się do wnętrza i zamyślony usiadł na tapczanie. Zaczął rozważać za i przeciw, aż w końcu podjął decyzję. Sławek rozmawiał z majorem. - Zabłefowałem. Powiedział, że nie wie, ale wyraźnie coś kręci. O czymś nie chce mówić. Tylko nie mam zielonego pojęcia o czym. Jadę na cmentarz do tego Piotrowskiego. Bez odbioru. Rausch znowu uchylił drzwi. Polonez Borewicza zniknął za zakrętem. Stary cofnął się, narzucił na siebie jakąś podniszczoną kapotę i wyszedł z domu. W sąsiednim dużym zakładzie na wartowni strażnik stawiał pasjansa. Rausch rozmawiał przez telefon stojący w drugim kącie wartowni. Strażnik wstał i wyszedł do pomieszczenia obok. Przez chwilę słychać było, jak szura garnkami. Rausch, zasłaniając ręką słuchawkę, zaczął mówić głośniej. - Byli u mnie. - Nie rób ze mnie głupiego. Chcę się zaraz z tobą zobaczyć. Będę w warsztacie do wieczora. - Musisz - podniósł szept do krzyku. - Kazali mi się zgłosić. - Jutro do komendy. Mam nazwisko. Borewicz. - Przyjdź. Rozumiesz. Potem może być za późno. - Ja cię nie straszę. Ja mam dość tego wszystkiego. Powiem mu wszystko. Jestem już za stary, żeby znowu siedzieć. - Rausch zmienił się na moment na twarzy. - Halo! - zawołał do słuchawki. - Halo! Wolno odłożył ją na widełki. Stał zmartwiały. Stary. Przegrany. Rozejrzał się za strażnikiem. Zostawił pięć złotych i wolno wyszedł z dyżurki. Przed drzwiami zatrzymał się. Chwilę rozmyślał i poszedł w stronę rozświetlonej dużej przecznicy. Borewicz minął bramę cmentarną i stanął przy domu grabarza. Na pukanie nikt nie odpowiedział. Dopiero po mocnym załomotaniu z głębi rozległ się głos Piotrowskiej. - Kto tam? - Milicja. - Już, już, otwieram - gorliwie zapewniała. Nadal jednak nie otwierała drzwi. W tym samym momencie z drugiej strony domu, od cmentarza, uchyliło się okno.

Młody, rosły mężczyzna wyskoczył i szybko znikł między grabami. Sławek ponownie załomotał. Piotrowska otworzyła wreszcie drzwi. - A, to pan porucznik. Proszę bardzo. Męża nie ma w domu. Sławek wszedł do środka. Piotrowska, zamykając drzwi, rozejrzała się dokładnie wokoło. Kiedy usiedli przy stole, Sławek wyciągnął zdjęcie. - Czy któraś z tych osób była na pogrzebie pana Skawińskiego? Piotrowska przyjrzała się uważnie Sławkowi i nie spuszczając z niego badawczego spojrzenia, sięgnęła po zdjęcie. - To nie nasz cmentarz. - Nie. Nagle zauważyła na zdjęciu coś interesującego. Ponownie podniosła wzrok na Sławka, namyśliła się i kładąc zdjęcie na stole, pokazała palcem. - Ta była. - Nie wie pani, jak się nazywa? - Nie, to na pewno nikt stąd. Patrzyła uważnie na Sławka. Borewicz siedział zamyślony. - Jest pani pewna, że tu była? - Gustownie była ubrana - namyślała się przez moment. - Widzi pan te lisy? Głową się na to nie zapracuje. Chyba jakaś dupodajka - zastanawiała się. - Nie pasuje do tego widoku. Tak na oko to przeciętna wieku dobrze ponad sto. Nie miałby pan życzenia na kawę albo może i coś mocniejszego? - zmieniła temat. - A może gorącego rosołu z domowym makaronem? Mąż dopiero jutro wróci, ale ja sama też lubię dobrze zagryźć. - Nie, nie, dziękuję. Przez moment siedział zamyślony. Z ekranu patrzyły zmrużone oczy. Krótko obcięte włosy nadawały jej twarzy coś chłopięcego. Laborantka przesunęła obraz na ekranie. Rysy twarzy stały się bardziej ostre. Kadr obejmował teraz prawie całą postać kobiety, wyławiając ją spomiędzy grobowców. Laborantka wyłączyła projektor. Podała Borewiczowi kopertę i prostokąt przypominający perforowane karty do komputerów.

- Zamówiłam panu na godzinę dwunastą wejście na stanowisko. Opis wyjściowy ma pan już zaprogramowany. Jeżeli była kiedykolwiek skazana lub aresztowana, znajdą panu jej nazwisko i wszystkie dane personalne w parę minut. Jeśli to debiutantka albo po prostu przypadkowy zbieg okoliczności i jest to najniewinniejsza dziewczyna, nic panu nie pomogę. Sławek wziął zdjęcie i przyglądał mu się uważnie. - Nie wygląda ona na słodką. Raczej na wytrawną - uśmiechnęła się laborantka. - Ale mówią, że pan takie lubi. Nie wiem tylko, czy na przesłuchaniu - uśmiechnęła się, nie kryjąc drwiny. Sławek podniósł wzrok na laborantkę. - Potrzebuję kilkaset odbitek. Dla wszystkich dzielnicowych - powiedział. Sławek siedział przy biurku wpatrzony w zdjęcie nieznajomej dziewczyny. - Bo się zakochasz - odezwała się stojąca za nim Ewa. - Dobry tytuł do „Expressu" Romans funkcjonariusza milicji z hieną cmentarną. Stary by się ucieszył. Położyła przed nim formularz komputerowy. - W rejestrze karanych jej zdjęcia nie ma. Sprawdziłam również wszystkie zdjęcia z formularzy wizowych kobiet, które w ciągu ostatniego roku składały wnioski na przyjazd do Polski z Anglii i Szwajcarii. Łącznie z odrzuconymi. Ale mam coś. Pracownik tego domu pogrzebowego z Londynu, Funeral Home, był ostatnio czterokrotnie w Polsce i to w terminach zbliżonych do dat sprowadzania zwłok. - Logiczne. - Niezupełnie. Nigdy przed sprowadzeniem zwłok, a zawsze po. - Jak się nazywa? - Obecnie John Cieplik, dawniej Jan Cieplik. Znudziła mu się socjalistyczna ojczyzna. Został u rodziny za granicą. - Cieplik, mówisz - zastanawiał się Sławek. W tym momencie odezwał się telefon. - Borewicz. Słucham. - Nacisnął interkom. - Sierżant Woźniak z wartowni. Wczoraj wieczorem zgłaszał się tu do obywatela porucznika jakiś - odczytywał z trudem - Rausch. Mówił, że to ważna sprawa. Ma przyjść jutro rano.

- Dziękuję. Wiatr kołysał wiszącą na słupie prymitywną latarnią. Z daleka dobiegało przeciągłe żałosne wycie psa. Sapiący oddech Rauscha słychać było z daleka. Szedł ciemną ulicą wolno, zataczając się po chodniku. Był pijany. Stanął przy furtce. Spojrzał i zdziwiony przez chwilę nasłuchiwał. - Grom! - zawołał. Na podwórzu panowała cisza. Otworzył furtkę. Przekręcił wiszącą na płocie tabliczkę z napisem „Uwaga zły pies", odwracając ją w stronę ulicy, i ruszył w głąb podwórza. Podszedł do budy. Na ziemi leżał nieruchomo pies. - Grom - powiedział pieszczotliwie. Pies nie reagował. - Grom - powtórzył głośniej, nachylił się nad psem i pogłaskał go po głowie. - Gromku - powtórzył pieszczotliwie - Co się dzieje? Pies leżał bez ruchu. Rausch z trudem się podniósł. Szybko, również z truciem, ruszył w stronę domu. Wypity alkohol utrudniał mu utrzymanie równowagi. Pod drzwiami stanął zaskoczony. Skobel wisiał wyrwany z framugi. Pchnął drzwi. Rozejrzał się wokół badawczo i wszedł do mieszkania. Zsunął buty, nie rozwiązując sznurowadeł, i ruszył głębiej do warsztatu. Nie zwrócił uwagi na rozlaną na betonowej posadzce wodę. Z trudem sięgnął do zwisającej na drucie oprawki. Szukając po omacku, nie zauważył, że w oprawce nie było żarówki, a jeden z przewodów wysunięty był na zewnątrz. W tym momencie manipulując rękami, spowodował spięcie. Trzask i błysk światła wypełnił wnętrze warsztatu. Borewicz wszedł na podwórze. Gwizdnął. Pies nie szczekał. Rozejrzał się uważnie dookoła. W świetle kołyszącej się lampy wyraźnie widać było leżącego tuż przy budzie owczarka. Sławek gwizdnął jeszcze raz. Zastanowiło go to. Przez moment stał zamyślony. Wreszcie ruszył w stronę domu. Pchnął uchylone drzwi i wszedł do środka. Wyciągnął latarkę. Światło wąską smugą rozświetlało wnętrze. - Panie Rausch! - zawołał. Nikt nie odpowiedział. W mieszkaniu panowała cisza. Skierował się do pakamery. Zauważył rozlaną na betonowej posadzce wodę. Zza stołu wystawały nogi leżącego na