dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony82 875
  • Obserwuję61
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań51 665

17. Morderca działa nocą

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

17. Morderca działa nocą.pdf

dydona Literatura Lit. polska Szmagier Krzysztof Kryminał PRL
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 55 stron)

07 zgłoś się Kolekcja książek o poruczniku Borewiczu Krzysztof Szmagier Morderca działa nocą

W szpitalnym hallu wisiały sylwestrowe dekoracje. Borewicz spacerował przed wejściem. Pielęgniarka, na którą czekał, wyszła bocznymi drzwiami. Była to długonoga blondynka z dużym temperamentem, o czym przekonał się kilka dni wcześniej. Miała nie więcej niż dwadzieścia parę lat. - Hej - ucieszyła się na jego widok. - Nie powtórzyli ci, że dzwoniłem trzy razy? - Na dyżurach nie wołają do telefonu - odparła zdawkowo. - Poszłabyś ze mną na sylwestra? - Staruszku - roześmiała się lekceważąco. - Miałam ochotę wyjąć cię tej starej, ale to było raz i puknąłeś mnie. Ja się na panią policjantową nie nadaję. Poza tym jestem już umówiona. - Pomachała mu ręką na pożegnanie. - Bye, bye, baw się dobrze. Sławek zbaraniał. Patrzył za odchodzącą dziewczyną bez słowa. Wreszcie rozejrzał się z rezygnacją i podszedł do budki telefonicznej. Wykręcił numer wydziału. - Cześć, Borewicz. Powiedz Rutowiczowi, że będzie miał wolnego tego sylwestra. Wezmę dyżur. - O - usłyszał dziewczęcy głos. - Pan nie na balu? Myślałam, że będzie kolejka do białego tanga. - Zosiu - powiedział z wymówką - daj spokój. Po prostu jestem dobrym kolegą. - Tralala. Wystawiła pana jakaś lala. - A już panią polubiłem - mruknął z żalem Borewicz. - Zna pani taki dowcip, jak facet rano po sylwestrze śpi w klozecie? Budzi go sprzątaczka nogą. Facet patrzy na damski but i zrozpaczony mruczy: „Kurwa, znowu białe tango". - Fe, panie poruczniku. - Za tango czy za kurwa? - Za jedno i za drugie. Borewicz odwiesił słuchawkę i wolnym krokiem ruszył w stronę przystanku. Kiedy dochodził do Trasy W-Z, pielęgniarka pomachała mu, wsiadając do czekającego na nią samochodu. Był późny wieczór. Wyczuwało się sylwestrowy nastrój. Na ulicy stali sprzedawcy kolorowych balonów. Czarna wołga zatrzymała się na chwilę przy krawężniku. Z wozu wysiadła Krystyna

Barcz. Samochód szybko włączył się w potok jadących pojazdów. Twarz kierowcy zginęła w mroku. Dziewczyna rozejrzała się i ruszyła w stronę przystanku. Szczupła, z jasną puszystą fryzurą, ubrana z pewną seksowną ekstrawagancją, odróżniała się od ludzi czekających na autobus. Stała zniecierpliwiona. Autobus nie nadjeżdżał, robiło się coraz zimniej. Bezlistne drzewa szarpał wiatr. Otuliła się krótką kurteczką, pod spodem miała głęboko rozpiętą bluzkę. Osiedle Za Lasem usytuowane było na obrzeżach miasta. W dali widniały światła wieżowców. Nowe bloki oddzielał od głównej ulicy szeroki pas lasu, przez który prowadziło kilka wydeptanych ścieżek. Dopiero po kilkuset metrach zaczynały się pierwsze domy nowego osiedla. Rudzielec otulił się szczelnie płaszczem, wykrzywił i z trudem utrzymując równowagę, spojrzał na idącego z tyłu kompana. - W tym gaju? - zapytał, wskazując lasek skórzaną teczką. Idący za nim, jeszcze bardziej pijany, rozłożył ręce w bezradnym geście. - A cóż nam zostało - mruknął, ledwie opanowując pijacką czkawkę. - W tym roku nawet pogoda pijakom sprzyja - skonstatował. Zatrzymał się i spojrzał na Rudzielca. - Naprawdę nie masz ani kopiejki? - zapytał. - Suchy - stwierdził zapytany. Popatrzył na las i nagle się uśmiechnął. - Chciałbym, żeby mnie kiedyś pochowali w lesie, a nie pod jakaś płytą między umarlakami. Bałbym się leżeć na cmentarzu - stwierdził poważnie. Kompan popukał się w czoło. - Za co ta płyta? I kto ci ją położy? Rudy, opanuj się. Mamy pół litra, a ty o śmierci. - Mamy tylko pół litra - stwierdził sentencjonalnie Rudzielec. - Pół litra na dwóch to narodowe pojęcie zera. - Nie bądź taki patriota. Narodowe - mruknął z niezadowoleniem. - A gdzie leżą twoi starzy? Rudzielec wzruszył ramionami. - Ojca nie miałem. A matkę nie wiem, gdzie pochowali - powiedział z żalem. - Nie wiem... - wzruszył ramionami. - A szkoda. Chodź - powiedział nagle ostro,

niezadowolony z własnego rozczulenia. - Pamiętasz ją? - Raz, gdy byłem chory, czytała mi takie opowieści o Matce Boskiej, z kalendarza, niby na każdy miesiąc. - Zapamiętałeś co? - Na wiosnę. Jak wredni ludzie potopili w stawie małe kocięta. Kotka przyszła... Nie ma dzieci. Zaczęła chodzić nad stawem i płakała. Wtedy Matka Boska... to na każdej wierzbie zrobiła bazie, czyli, rozumiesz, kotki, jak mówią na wsi. - A pamiętasz Zośkę Katafalk? - No, do tej pory jej nie znaleźli. - A pozwolisz pytanie. Dlaczego ją właściwie tak nazywali? - Dwóch facetów na niej zmarło. Jak się rozeszło, to przez rok klienta nie mogła podłapać. Nie mówmy o babach - dodał z niechęcią. W ogóle cała ta rozmowa go rozkleiła. Obaj, kołysząc się, szli między karłowatymi drzewami. Ścieżka biegła skosem przez drewniany mostek nad niewielkim rowem melioracyjnym. Po kilkuset metrach, już przez wertepy zawalone resztkami gruzu, dochodziła do asfaltowej jezdni stanowiącej obwodnicę osiedla. Odcinek drogi prowadzący przez las tonął w całkowitej ciemności. Autobus nadjechał od strony miasta, zatoczył koło na pętli i stanął na przystanku. Wysiadło kilkanaście osób. Barcz otuliła się kurteczką i weszła do stojącej obok budki telefonicznej. Ludzie szybko zniknęli w ciemności na drodze wiodącej przez las. Dziewczyna wykręciła numer, ale chyba nie uzyskała połączenia, bo po chwili ze zniecierpliwieniem odwiesiła słuchawkę. Miała zamiar spróbować jeszcze raz, ale rozmyśliła się i wyszła z budki. Schowała monetę do przegródki w portfelu. Miała przy sobie sporą kwotę. Szybko ruszyła drogą między drzewami. Po chwili obejrzała się za siebie i zniknęła w mroku. W tym momencie trzasnęły drzwi i autobus ruszył w stronę miasta. Omiatając reflektorami teren, wyłowił na krótką chwilę stojącą przy ażurowej osłonie ciemną postać. Ktoś obserwował przystanek, sam nie chcąc być widzianym. Barcz przeszła przez mostek i przyspieszyła kroku. Kiedy ucichły jej kroki na deskach kładki, w ciszy zmąconej jedynie dalekim szumem miasta wyraźnie rozległ się

trzask nadepniętej w ciemności gałązki. Zaszeleściły gałęzie i ktoś szybkim krokiem oddalił się w stronę osiedla. Z daleka niosło poszczekiwanie psa. Ciemna postać zamajaczyła w krzakach. Kiedy dziewczyna zbliżyła się do końca zarośli, otrzymała pierwszy cios w głowę i czyjeś ręce złapały ją za gardło. Upadła na ziemię. Ręce napastnika, zaciskając się coraz mocniej na jej szyi, zdławiły przeraźliwy krzyk. Napastnik był w ciemnych rękawiczkach. Dziewczyna upadła, uderzając ramieniem o krawężnik. Teren opadał ostro w dół, w stronę kanału melioracyjnego. Na moment wyrwała się z uścisku. Oboje sturlali się po pochyłości. Barcz zerwała się pierwsza. Rzuciła się w stronę wody. Była płytka. Potknęła się i upadła. Ręce ześlizgnęły się po błotnistym brzegu. W mule ugrzązł jej pantofel. Utykając, rzuciła się w stronę osiedla. Jej krzyk słychać było jeszcze przez chwilę. Zdyszana, zatrzymała się przy najbliższym budynku. Umazana błotem, z trudem łapała oddech. Obejrzała się za siebie. Wokół nie było nikogo. Z daleka słychać było muzykę rockandrollową. Tuż przy drzwiach klatki schodowej wisiał automat. Spojrzała na numery alarmowe. Wykręciła pierwszą cyfrę. Tarcza nie obróciła się z powrotem. Aparat był zepsuty. Zrezygnowana odwiesiła słuchawkę. Stanęła niezdecydowanie przed budynkiem. Po chwili namysłu ruszyła z powrotem w stronę pętli autobusowej. Szła w jednym bucie, drugą bosą nogę stawiając na palcach. Bezlistne zarośla odsłaniały gołą, zaśmieconą ziemię. Lasek oddzielający osiedle od pętli autobusowej rozciągał się na przestrzeni kilkuset metrów. Dalej, trochę z boku, stało kilka przedwojennych domków pozostawionych na skraju wielkomiejskiej zabudowy. Przy rowie melioracyjnym ustawiono kilka drewnianych ławek. Tuż obok widać było mostek, miejsce wczorajszego napadu na Krystynę Barcz. Na placu zabaw przy lasku siedziała grupa kobiet z dziećmi. Nagle gdzieś z boku rozległ się dziecinny krzyk. - Mamo, tam ktoś leży! Kilkuletni chłopiec był mocno przestraszony. - Gdzie? - Tam, za tymi krzakami! - Chłopiec zaaferowany podbiegł z powrotem. Kobiety podeszły bliżej. Obok ławki, przedziwnie powyginany, leżał Rudzielec. Tuż

obok skórzana teczka. Był brudny, nieogolony. - Zostaw, to zwykły pijak - matka odciągnęła chłopca. - Proszę pani - wtrąciła się mała dziewczynka - on nie jest zwykły pijak, on jest cały we krwi. Obeszła leżącego i pokazała palcem. Na twarzy i koszuli Rudzielca widać było ślady zakrzepłej krwi. - Pijaczyna upadł, łeb sobie rozwalił. Nic lepszego nie mogło mu się stać - powiedziała jedna z kobiet. - Ty się tak nie ciesz, to przecież nie jest twój mąż - wtrąciła inna. - Niech sobie pośpi. Świtało. Rozbawieni ludzie wracali z noworocznych imprez w stronę osiedla Za Lasem. Lekarz pogotowia w białym kitlu podszedł do Sławka. - Dzień dobry - przywitał się. - Dobry? Pierdolę taki dobry Nowy Rok. Nie żyje? - zapytał. - Chyba uduszona. - Kiedy? - Wczoraj wieczorem. - Gwałt? Rabunek? - Czyściutko. W torebce pieniądze. Biżuteria na rękach. - Nie lubię takich czyściutkich zabójstw. Zrobisz dzisiaj sekcję? - zapytał Borewicz. - A co mam robić? Niebrzydka. Taki miły początek roku - powiedział sarkastycznie. - Srał to pies - mruknął Sławek. - Pieska służba. W tym momencie podszedł do nich milicjant z zakrwawioną koszulą w rękach. - Z tej sekcji nie będzie pan doktor taki zadowolony. Tu - wskazał głową - leży jakiś menel. Chyba truposz. Sławek spojrzał na lekarza. - No to nieźle nam się zaczyna rok. Obaj podeszli we wskazanym kierunku.

Obok ławki leżał w łachmanach Rudzielec. Lekarz pochylił się. Zbadał puls. - Żaden truposz. W dupę pijany. Bierzcie go do izby albo na pogotowie. Płukanie żołądka, a potem do porucznika Borewicza. W pokoju Ewa Olszańska i Jaszczuk przesłuchiwali Rudzielca. Menel oklejony był plastrami i wysmarowany gencjaną. Wyglądał smętnie. - Panie towarzyszu - przekonywał Jaszczu-ka. - Ja wszystko powiem, co chcecie, ale ja się muszę napić piwa. O tej porze mam straszną słabość do piwa. Jestem suchy aż tu - poklepał się po głowie - pod sufitem. Słowa nie wykrztuszę. Był rozdygotany, trzęsły mu się ręce. - Tu nie jest miejsce do picia piwa. A powiecie i tak wszystko - surowo odezwał się Jaszczuk. - Mogę was zapewnić. W tym momencie do pokoju wszedł Borewicz. Ewa bez słowa wskazała ręką na biurko. Obok otwartej teczki Rudzielca leżała zakrwawiona męska koszula. Sławek delikatnie rozwinął materiał. Zakrzepła krew trzeszczała przy rozciąganiu. Z przodu obok guzików widać było wyraźny ślad po ciosie nożem. Koszula poza tym była czysta i w dobrym gatunku. Sławek powąchał materiał. - Jakaś dobra woda kolońska - stwierdził. - To chyba nie jego? Skąd to masz? - zapytał ostro menela. Rudzielec popatrzył mało przytomnie na Sławka. - Już mówiłem... panie towarzyszu władzo... nic z tego nie będzie... Jedno małe piwo i wracam do życia. Pełna współpraca. Bądźcie raz ludźmi. Zrozumcie człowieka, którego suszy. Jesteście podobno milicja... ludowa. - Już chociaż konstytucję sobie daruj - powiedział z przyganą Sławek. - Tak cię suszy? No to jak się chcesz napić, to zacznij mówić. Kogo dziabnąłeś. - Jezu, seta albo piwo - zajęczał Rudzielec. - Kawałka chleba nawet nie przełknę na czczo. - Rudzielec - powiedział powoli Sławek, biorąc go za klapy marynarki i unosząc do góry - bo tak cię, zdaje się, nazywają, co robiłeś w nocy? Skąd masz tę koszulę i kto ci mordę pokiereszował? Chcę to wiedzieć zaraz, a jak nie, to najbliższe piwo wypijesz

dopiero za czterdzieści osiem godzin. Rozumiemy się? Duże, zimne, z pianką, takie wolno wlewane w gardło... - znęcał się nad nim Sławek. - Jak pragnę Boga, żadna mokra robota. Znalazłem na śmietniku. A to - pogładził się po plastrze - upadłem... stąd cyferblat może trochę nieelegancki. Ale to w najprzyzwoitszej rodzinie może się zdarzyć. - Gdzie? Skąd ta koszula? Rudzielec skulił się niepewnie. Grał na zwłokę. - Co gdzie, panie władzo? Na Chrystusa, o co chodzi? - Gdzieś ją znalazł? Adres. - Nie pamiętam... - Rudzielec - powiedział Sławek z pogróżką w głosie. - Serce na dłoni. Mogę wskazać... Podjedziemy i po drodze... - Trzęsącymi się rękami wykonał proszący gest i z rozmarzeniem odegrał pantomimiczną scenę picia piwa. - Pozwoli pan? Jedno. - Chodź - powiedział Sławek. - Ty się, Rudzielec, marnujesz. - A jak? - z łobuzerskim akcentem ucieszył się pijak przekonany o swoich możliwościach. - Czuję - popatrzył trochę niepewny, czy może sobie pozwolić na taka uwagę - że pan porucznik człowiek normalny i ludzki, uczucie suszenia jest w stanie zrozumieć. Bo obywatel władza - wskazał na Jaszczuka - to tak jakby całe życie tylko homogenizowaną śmietankę pijał - wymówił z trudem. - Gotów jestem do współpracy z władzą, naturalnie ludową - poderwał się z krzesła. - Pan mu postawi to piwo - zwrócił się Sławek do Jaszczuka - jak nam pokaże miejsce. - Pan chyba przesadza - zaprotestował z oburzeniem Jaszczuk. - Teraz wierzę, że mamy Rzeczpospolitą Ludową - zaakcentował ostatnie słowo. W ciemnym korytarzu słychać było głosy przebierających się w przymierzalni modelek. Stojący przy ścianie mężczyzna podglądał dziewczyny przez szparę w niedomkniętych drzwiach. Kiedy zdejmująca stanik modelka plecami zasłoniła mu widok, rozejrzał się ostrożnie, czy nikt nie widzi, i przesunął się w głąb korytarza. Tu zamiast drzwi wisiała ciężka aksamitna kotara. Mężczyzna delikatnie odsunął materiał i

teraz stąd obserwował dziewczyny. Kiedy podchodziły zbyt blisko, tracił czytelność kształtów. Miał przed oczyma nieostrą grę plam i przesuwających się postaci. Nagość podniecała go w zaskakujący sposób. Dobrze zbudowany, po pięćdziesiątce. Duże oczy, osadzone w mięsistej, nalanej twarzy, miały w sobie coś nienormalnego. Zajęty obserwowaniem rozebranych dziewczyn, nie zdawał sobie sprawy z nerwowości, jaka bezwiednie opanowała mu ręce i całe ciało. Otwarte gdzieś w pobliżu drzwi przyniosły na moment szum fabrycznej hali. Ktoś szedł w tę stronę korytarzem. Mężczyzna nie słyszał zbliżających się kroków. Po chwili tuż za nim stanął postawny, elegancko ubrany dyrektor Skotnicki. Spojrzał trochę rozbawiony i nagle pchnął go silnie w głąb pomieszczenia. W przebieralni podniósł się krzyk. Dziewczęta zasłoniły się, czym która miała pod ręką. Tylko Ewa Szumska stała, nie reagując. Pogardliwie patrzyła na obu mężczyzn. - Co za podglądanie, panie Józefie? Sekretariat pana szuka - rzucił ostro Skotnicki. Woźny próbował pokryć zmieszanie uśmiechem. Skłonił się pokornie i czmychnął korytarzem. Szumska patrzyła na dyrektora Skotnickiego, nie śmiejąc się razem z innymi. Nie bawiło jej zażenowanie Józefa i cała ta sytuacja. - To, że tu nie ma drzwi, to jeszcze nie powód, żeby nie pukać - powiedziała dość ostro. Skotnicki spojrzał na nią z zaciekawieniem. - Pani jest nową modelką? - Tak. - Dzień dobry. Jestem dyrektorem tego zakładu. Skotnicki. I na przyszłość proszę nie robić uwag. Bez względu na to, czy tu się pani podoba, czy nie - spojrzał na nią uważnie i wszedł do sąsiedniego pokoju. Dziewczęta kończyły się ubierać. - Nie zaczynaj. Cham i dzierżymorda. I mocno ustawiony - mruknęła jedna z modelek. Szumska wzruszyła ramionami i zaczęła wkładać bluzkę. - Z tym chamem to chyba przesadzasz - zaoponowała malująca się przy oknie Krystyna Barcz.

- Czyżbyś miała na ten temat coś do powiedzenia? - Drwiąco uśmiechnęła się jedna z modelek. - Bo ja tak i to od najgorszej strony. Byłam z nim w Berlinie na pokazie. Argumenty miał swoiste. Ze dupa nie z mydła, nie wymydli się. Elegancko co? Cham i to stuprocentowy. Barcz wzruszyła ramionami i wyszła z przebieralni. W pokoju obok projektantka, elegancka kobieta już nie pierwszej młodości, usiłowała usprawiedliwiać swoją nieobecność w pracy. Skotnicki przerwał jej w pół słowa. - To są pani prywatne sprawy. I pani wybaczy, dziecko ma się na własny rachunek. Jutro rano, jeszcze przed pokazem, chciałbym mieć na biurku skosztorysowaną całą kolekcję. Realnie. I mogę panią zapewnić, że ani Jacqueline Kennedy, ani pani Onasis nie będą u nas robić zakupów. Dlatego do produkcji pójdą modele realne i dla rozmaitych kobiet. Ambicjonerski, „paryski" model mnie nie interesuje. Moda Polska może pokazywać w telewizji różne bzdury dla wychudzonych modelek. Ja nie. I druga sprawa, chciałbym przejrzeć z panią plan zaopatrzenia materiałowego na drugi kwartał. Tym samym korytarzem, podążając za sekretarką, po chwili szedł Jaszczuk. Rozglądał się wokół z zainteresowaniem. Kiedy dziewczyna uchyliła zasłonę i gestem wskazała drogę, cofnął się zażenowany. - Nie, nie, to ja już wolę poczekać tu gdzieś... Albo może tam w biurze. Nie... - cofnął się zmieszany. Sekretarka uśmiechnęła się. - To będzie pan musiał zaczekać. Nie lubi pan widoku ładnych dziewcząt? Jaszczuk machnął ręką i ruszył z powrotem, nie czekając na sekretarkę. W drzwiach przebieralni stanęła Szumska. - Słyszałam rozmowę. Co to za ojciec Wirgiliusz? - popatrzyła na zaskoczoną sekretarkę. - Milicja - odpowiedziała z niechęcią zapytana. Jaszczuk wszedł do pokoju i zniecierpliwiony powiesił płaszcz na wieszaku. - No - zagadnął go Sławek, podnosząc głowę znad akt. - Dziwne - stwierdził zafrasowany Jaszczuk. - Co? - Odpowiedzialny towarzysz, na stanowisku, a wypiera się facet własnej koszuli.

- Skąd pewność, że jego? - Na koszuli były częściowo wyprute znaki rejestracyjne pralni. Ewa dotarła do kierowniczki i ustaliła nazwisko właściciela. Koszula szyta na miarę. Adres zgadza się, tam, gdzie wskazał to podwórze ten pijaczyna. Powiem więcej. Jest to ceniony, dobrze ustawiony dyrektor jednego z największych w Polsce zakładów odzieżowych Elbaw. Pół Warszawy chodzi w jego płaszczach i koszulach. Duża figura. Rozmawiałem z nim z pół godziny. Wyparł się wszystkiego. Nazywa się Skotnicki. Żadna koszula mu nie zginęła. Nigdy nie był skaleczony ani napadnięty. Dla mnie kręci - sapnął Jaszczuk i położył na biurku zakrwawioną koszulę w celofanowej torbie. - I co? A koszula jest na pewno jego. Sławek wstał i zaczął spacerować po pokoju. - No więc ma pan rację, że coś tu śmierdzi. Nasi ustalili, że rozdarcie na koszuli pochodzi na pewno od ciosu ostrym narzędziem. - A co z tym Rudzielcem? - zapytał Jaszczuk. - Puściłem. - Nie za szybko? - Jestem tego samego zdania - powiedziała prokurator Ołdakowska, wchodząc do pokoju bez pukania. Sławek popatrzył ironicznie i po chwili powiedział przesadnie wolno. - Dzień dobry, pani prokurator. Mogę panią w rękę na powitanie nie całować, zgodnie z pani zasadami, ale może dzień dobry będziemy sobie mówić? Nawet na płaszczyźnie służbowej w ramach nadzoru prokuratorskiego. - Wydawało mi się, żeśmy się już dziś widzieli - burknęła, pokrywając lekceważeniem zgryźliwość Sławka, i ciągnęła dalej: - Pan, nie czekając na naszą decyzję, zwolnił tego, jak mu tam, Rudzielca. Pełne podstawy do aresztu tymczasowego. Paragraf... - Cieszę się, że widzę panią w dobrym humorze - Sławek przerwał jej łagodnie. - Mam tylko jedno pytanie. Czy pani składa się z samych paragrafów? Czy gdyby panią, przepraszam, prześwietlić, to wyszedłby tylko kodeks karny? - Robię to, co do mnie należy - odparła zimno. - A poza tym odnoszę wrażenie, że zbyt często wspomina pan o medycynie. Czy któraś z pana, licznych zapewne żon i narzeczonych, nie była lekarką?

- Nie była i nie będzie. Ewentualnie na starość ożenię się z anatomopatologiem albo geriatrą. To zresztą nie ma nic do sprawy. - Powiedzmy, że do sprawy nie, ale do stanu pańskich nerwów... - Moje nerwy są w porządku - uśmiechnął się, rozbawiony. - No więc dobrze. Po raz pierwszy, od kiedy pracujemy razem, o ile to oczywiście można nazwać współpracą, pani mi chce od razu pakować do pudła tego Rudzielca. Poprzednio na ogół bardzo niechętnie dawała pani nakaz aresztowania, a teraz, kiedy mam człowieka, który może być jakimś śladem, może mnie naprowadzić, pani łaskawie chce go wsadzić do pudła. A to, że jakiś żebrak znalazł zakrwawioną koszulę, to jeszcze nie powód, żeby go żywić na koszt budżetu. - Zabrzmiało mi to jak kapitalistyczne stwierdzenie o podatnikach. - Po prostu dbam o budżet swojej ludowej ojczyzny. - Szanowny panie poruczniku. Po pierwsze, nie lubię słowa: pudło. Po drugie, nie znoszę zbyt pewnych siebie mężczyzn w ogóle, a milicjantów w szczególności. - A po trzecie wreszcie, pani prokurator - Borewicz wszedł jej w słowo - to Rudzielec o niczym ważnym nie wie. Na moje wyczucie jest zwykłym złodziejaszkiem, a jeżeli warto by go przymknąć na parę dni, to tylko po to, aby nie pętał się po podwórkach, bo mu w końcu ktoś wsadzi nóż w jego własną koszulę, jeżeli w ogóle ta koszula coś znaczy. Mam jedną wątpliwość. Czy widziała pani mordercę, który z koszulą swojej ofiary chodzi pijany po mieście? To zresztą może być rzeczywiście koszula ofiary - przyznał - ale ten Rudzjelec jej na pewno nie zabił. Na podstawie paragrafu sto trzydziestego piątego punkt piąty możemy i powinniśmy zatrzymać go, aż pani wreszcie wyjaśni sprawę koszuli, zbada grupę krwi, przejrzy szpitale, czy nie ma tam pacjenta z raną kłutą... Normalne czynności rutynowe w takiej sytuacji. Prokurator Ołdakowska stała bez słowa. - Z tym nadzorem prokuratorskim jest pani nawet do twarzy - uśmiechnął się Borewicz. Zawahała się przez moment, zaskoczona tą uwagą. - Ostatecznie mogę zmienić zdanie, jeżeli w ciągu dwóch dni sprawa zostanie wyjaśniona. Patrzył na nią z uwagą.

- Mam nieodparte wrażenie, że gdyby lodówki sprężarkowe mogły mówić, to przemawiałyby pani tonem. Ale wracając do sprawy, to przyjmuję warunki. A przy okazji. Gdybym kiedyś, w kosmicznej oczywiście przyszłości, doczekał się, iż w jakiejkolwiek rozmowie nie powoła się pani na paragrafy, to popełniłbym chyba jakieś straszliwe, niebotyczne głupstwo. Na przykład... zaprosił panią na kolację, przy świecach oczywiście, lub do opery. Ukłonił się z uniżonym uśmiechem. - Na uśmiech numer cztery, na który nabrało się na pewno parę dziewczyn w pana życiu, ja się nie nabiorę - odparła sucho. - Odnoszę wrażenie, że moja perspektywiczna propozycja została odrzucona? - Słuszne pan odniósł wrażenie. To jednak trochę inteligencji i wyczucia jeszcze pan ma. A poza tym popełnia pan błąd. Ja nigdy nic nie biorę, jeżeli mi ktoś coś łaskawie proponuje. A daję, oczywiście, jeżeli mam na coś - zawiesiła na chwilę głos - lub na kogoś ochotę. Proszę to sobie zapamiętać. Do widzenia - dodała i wyszła z pokoju. - Jędza - powiedział głośno Borewicz. Jaszczuk patrzył pełen zdumienia. - Co ona miała na myśli? - zapytał pełen zatroskania i niezrozumienia sytuacji. - Jest to sfera, w której pan się niepewnie porusza. Ale wracając do sprawy, może popatrzymy sobie trochę z boku na pana dyrektora, który wypiera się własnej koszuli. Coś tu wokół pana dyrektora nie gra. Mieszkanie było duże, urządzone ze smakiem. Widać, że właściciel nie żałował pieniędzy i wysiłku. Dziewczyna miała nie więcej niż szesnaście lat. Patrzyła na Sławka pogardliwie. - No i co z tego - nonszalancko parskała nosem. - A mnie to pan może... - zawiesiła znacząco głos - za krótki pan jest na mojego ojca. A ja jestem nieletnia. A mamy pan nie będzie denerwować - zdecydowała. - Ojciec w domu o niczym nie opowiada. Bywa tu, żeby posiedzieć w fotelu i łaskawie pozwolić sobie podać obiad. Wiecznie go nie ma. Jakby te swoje kalesony czy kiecki musiał szyć wieczorami. I te wieczne telefony od bab... A o skaleczeniu? Myślę, że są takie, co go rewidują rozebranego. I to chyba niedużo starsze ode mnie. Ich niech pan popyta. A mamy niech pan w to nie miesza - powiedziała nagle poważnie. Niezwykle poważnie.

- O której ojciec będzie w domu? - Mówił, że dzisiaj późno. Sławek słuchał uważnie. W pewnym momencie jego wzrok przykuło zdjęcie wiszące na ścianie. Przez chwilę mu się przyglądał. W mahoniowej siemmlerowskiej ramce w szerokim passe--partout oprawiona była fotografia trzech mężczyzn w kimonach. Jednym z nich był chyba Skotnicki. - To dyrektor Skotnicki? - wskazał. - Tak. Bawił się kiedyś w judo czy karate. Było to dawno, ale tatunio jakby nie chciał o tym zapomnieć. Na fotelu stęka na wątrobę, ale poza domem udaje karatekę z tego zdjęcia - popatrzyła przez chwilę na Sławka uważnie. - Pan pewnie będzie taki sam. Mężczyźni bardzo kochają po latach złudzenia na swój temat. Pan pewnie jeszcze nie musi udawać. Wie pan, jaki jest najtragiczniejszy moment w życiu mężczyzny? Kiedy dziewczyna mówi mu na plaży: wciągnij brzuch, a on to właśnie przed chwilą już zrobił. Może dlatego pan dyrektor woli knajpy wieczorem, a nie plażę. A pan podszczypuje pewnie dziewczyny w czasie przesłuchań. - Wiesz co? Jesteś głupią gówniarą. - Nie potrafił opanować zniecierpliwienia. Nie czekając, skierował się w stronę przedpokoju. - I tą nonszalancją mi nie zaimponujesz. Do widzenia. - Kapuś - usłyszał za sobą. Stanął. Miał ochotę wrócić, ale westchnął tylko i ruszył do wyjścia. W drzwiach rzucił za siebie: - Ciekawe, że milicjant tylko z tym ci się kojarzy. A może to opinia tatusia? W dali widać było bloki osiedla. Z autobusu na pętli wysiadło parę osób. Jedyna stojąca tu latarnia rzucała słabe światło. Krystyna Barcz szybko ruszyła przez zarośla oddzielające pętlę autobusu od osiedla. Szła coraz szybciej, oglądając się nerwowo. Dochodziła do mostku i wtedy poczuła przeraźliwie silne uderzenie czymś twardym w potylicę. Straciła przytomność, resztką świadomości wyczuła, że ktoś zarzuca jej od tyłu na szyję szalik i zaczyna zaciskać. Straciła przytomność. Zwiotczała, osunęła się na ziemię. Był szary świt. Wokół miejsca, gdzie leżała Barcz, gromadzili się ludzie. Stały

radiowozy. Starszy lekarz relacjonował beznamiętnie. - Dokładnie wieczorem. Tak z pierwszych oględzin wygląda na to, że między godziną dwudziestą trzecią a dwudziestą czwartą. Najpierw została uderzona w splot szyjny od tyłu czymś twardym. W chwilę później uduszona, najprawdopodobniej czymś miękkim, szalik, coś takiego. Bardzo delikatne otarcie naskórka... - Gwałt? - zapytał Borewicz. - Chyba nic z tych rzeczy. Czyściutko - odrzekł lekarz. - Co wiemy więcej? - Borewicz zwrócił się do Jaszczuka i Ewy. Ewa uśmiechnęła się. - Pan Borewicz jak zwykle nie docenia kobiet. W pracy, mam na myśli. Trochę się dowiedziałam. Barcz mieszkała sama. Zwykła spokojna dziewczyna. Niedawno odwoził ją tu ktoś parę razy mercedesem, ale to musiała być przelotna historia. Ostatnio widywano ją samą. Modelka. I coś ci powiem. Zatrudniona w zakładach dyrektora Skotnickiego. Sławek zrobił zdziwioną minę. - Doktorze, niech pan zwróci uwagę, czy nie była przypadkiem we wczesnej ciąży. - Sławek - obruszyła się Ewa - co to, średniowiecze, głucha wieś? - wzruszyła ramionami. - Baba z brzuchem do gazu. - Ja już różne rzeczy widziałem. A gdzie pan Skotnicki jest urodzony, to nie wiemy. - Sławek zamyślił się. - Czy krew z tej zakrwawionej koszuli... czy ustalono grupę krwi? - Nie. - Zrób to. - Łączysz te dwie sprawy? To, że go tu znaleźli w tych krzakach? - Ewa - zaczął Sławek - koszula jest Skotnickiego, tu leżał pijak, tu zamordowano dziewczynę, która pracowała u Skotnickiego. Przypadek czy znaczący zbieg okoliczności? Poza tym zastanów się. To nie zwykła rutynówka. Nie gwałt, pierścionek na ręku, bony i forsa w torebce. Porachunki? Młoda, ładna dziewczyna? Coś tu jest... - Sławek pełen był wątpliwości. - Na ładne dziewczyny napada się w nocy albo po to, żeby je obrabować, albo zgwałcić. Są tacy panowie, co to lubią albo też tylko takie mają możliwości - odezwała

się Ewa. Sławek zainteresował się. - Widzisz, nie lubię bezprzyczynowych napadów na samotne blondynki w nocy na pustkowiu. Sławek westchnął i przez chwilę nie odpowiadał. Patrzył, jak dwóch milicjantów wkłada do czarnego worka zwłoki Krystyny Barcz. - Nie znoszę tego dźwięku - mruknął, słysząc zasuwanie eklera. - Umów mnie z komendantem dzielnicy - powiedział takim tonem, jakby wiedział już, co ma robić. Otulił się płaszczem i wolno ruszył do samochodu. - Myślisz, że możemy się liczyć z następnymi? - rzuciła za nim Ewa. Sławek w bezradnym geście uniósł ręce do góry. Za oknem kwitły kasztany. Drzewa były białe od kwiatów. Major otworzył szerzej okno i siadając za biurkiem, powiedział melancholijnie: - Pamiętam, że w gimnazjum nasz wychowawca zawsze mówił, kiedy zakwitały kasztany: „Panowie, najwyższy czas zabrać się do nauki". - Gdzie pan major chodził do szkoły? - zapytał Borewicz. Wołczyk uśmiechnął się. - Do Górskiego. - To była prywatna szkoła - zdziwił się Sławek. - Tak. A ty? - Do Batorego. Wołczyk uśmiechnął się. - No to obaj pracownicy resortu bezpieczeństwa kończyli dobre przedwojenne sanacyjne gimnazja. Jaszczuk patrzył na obu oficerów z nieskrywanym oburzeniem. - Ale wracając do rzeczy, rozumiem - major poklepał akta sprawy - że chcecie wnioskować o umorzenie - spojrzał na Jaszczuka i Ewę. - To byłoby twoje pierwsze - zwrócił się do Sławka. Sławek pokiwał zrezygnowany głową. - Tak. Wydaje mi się, że zrobiliśmy wszystko. I nic. Żadnego zaczepienia. Żadnej logiki. Żadnego związku przyczynowego. Nic!

- Jeśli to psychopata, nigdy nic nie będzie się trzymać kupy. Gorzko smakuje taki pierwszy wniosek, co? - Przede wszystkim mnie szlag trafia! - warknął rozeźlony Sławek. - Nie było poprzedniej ekipy. Nie mam na kogo zwalić. Major popatrzył na Sławka z uwagą. Nie podobała mu się odzywka Borewicza. Westchnął. - Tylko bez polityki. Jeszcze się wstrzymamy. Musiałem się tylko zgodzić na zdjęcie obstawy osiedla. Zaczynają się urlopy. Brakuje ludzi. Zostaną dwa patrole. Jeden z prewencji, jeden od nas. To wszystko. A cienkie aluzje polityczne zostaw do użytku domowego. Dziękuję - zakończył naradę. Skierowali się do drzwi. - Kiedy planujecie urlop? - rzucił za nimi Wołczyk. - Mogę panu majorowi odpowiedzieć tylko tak, jak odpowiedział mi mój pierwszy kadrowiec, kiedy pracowałem jeszcze w handlu zagranicznym. „Towarzyszu Borewicz, lubicie spocone dziewczyny? Nie. A ciepłą wódkę? Nie. No to pojedziecie na urlop w listopadzie". On był fantastycznie dowcipnym facetem - dodał Sławek, kłaniając się z przesadną elegancją. Wokół pomnika Chopina czerwieniły się rozkwitłe róże. Skotnicki szedł wolno. Minę miał trochę niepewną. Tuż obok, zrywając listki z drzew, szła Ewa Szumska. Jasna, młoda, roześmiana. Ubrana bardzo ekstrawagancko. Wyglądała niezwykle atrakcyjnie. Co chwila odgarniała z czoła jasne kosmyki włosów. - No to kiedy będzie tekst o wspólnym weekendzie czy o wolnym mieszkaniu znajomych? A nie... pomyliłam szczeble wiekowe... - zadrwiła pewna swej urody i wdzięku. - No niechże pan to wreszcie z siebie wydusi. Dwa obiady w Victorii i dwie kolacje. Jedno drugie śniadanie za miastem. Tyle pan zainwestował... Jeśli nie wprost spanko, to może aluzja. Może sama się zorientuję - ciągnęła rozbawiona. - No - stanęła w wystudiowanej pozie modelki - to ja mam pomysł. Mam wolne mieszkanie ciotki na osiedlu Za Lasem. Twarz Skotnickiego zastygła. Spochmurniał. Po chwili opanował się. - Nie staraj się być wulgarna. Mnie to nie podnieca, a tobie wdzięku nie dodaje. Masz go dostatecznie dużo.

- Panowie w twoim wieku lubią albo lolitki, albo dziwki - powiedziała drwiąco. - No więc jutro o piątej. A teraz mnie odwieź, bo nocuję tam już dzisiaj. Oni o świcie wyjeżdżają. Skotnicki szedł w milczeniu. Wyraźnie nie miał na to ochoty. - Co jest? Przecież ty tam nie mieszkasz? Nikt cię nie zobaczy. Kiedy wsiadł do samochodu, Ewa z nadętą miną powiedziała, nie patrząc na niego: - Nie odpowiedziałeś na pytanie? - Jakie? - Dlaczego nie chcesz tam pojechać. Masz tam znajomych? - Tam mieszka teraz pół Warszawy. - Boisz się plotek? - prawie zasyczała. - No to jeżeli ja nie jestem warta jednej awantury w domu, to się więcej nie zobaczymy. Albo jutro zobaczymy się tam o piątej. Dzisiaj odwieź mnie tylko do pętli. Skotnicki ruszył bez słowa. Nie widział, że przy bramie, w cieniu kwitnącego krzaka bzu, siedział, patrząc za nimi, woźny z fabryki, ten sam, który podglądał niedawno modelki. Był szary świt. Zza rogu ulicy wyłonił się szybko jadący radiowóz. Pulsujące na dachu światło rozświetlało na błękitno ściany domów. Kiedy samochód dojeżdżał do stojącego w głębi ulicy wieżowca, z bramy wybiegł, ubierając się po drodze, Borewicz. Szarpnął drzwiami. - Ledwo się zdążyłem rozebrać. Kiedy? - zapytał kierowcę. - Znaleźli ją piętnaście minut temu. - Fiat ruszył ostro z miejsca. - Gdzie? - Osiedle Za Lasem. Borewicz wyraźnie podenerwowany spojrzał na zegarek. Zbliżali się do skrzyżowania. Wcisnął klawisz alarmu. Nie zwalniając, przelecieli przez skrzyżowanie. Sławek podszedł bliżej. Milicjant skierował w bok światło przenośnego reflektora. Na poboczu drogi, w rowie, jakby śpiąc, leżała Ewa Szumska. Pracujący przy zwłokach laborant podał Sławkowi torebkę. - Ostrożnie, jeszcze nie robiona. Sławek wziął ją ostrożnie przez chusteczkę i zajrzał do środka. Zobaczył kilka

dolarów, polskie pieniądze. Wyjął dowód i legitymację. Przeczytał nazwisko. Niżej wypisano starannym pismem: zawód modelka. Oddał torebkę. Stał zamyślony. - Co lekarz? - Powiedział, że tak na pierwszy rzut oka to uduszenie. Wypisał akt zgonu i pojechał. Zaraz ją zabiorą. - A co ci z patroli? - Coś tam słyszeli. Pojechali na KDMO pisać notatkę. Sławek stał zamyślony. - Pojechali już po psa - odezwał się z boku funkcjonariusz. - To nie depczmy tu - Sławek wycofał się. - Gratuluję - usłyszał głos prokurator Ołdakowskiej. - Miała być prewencja. Umiejętność przewidywania. Coś tam o intuicji i niechęć do aresztów. A tu kolejna bezprzyczynowa napaść na kobietę. Wnikliwa analiza i co? Kolejny trup. Dziewczyny z osiedla mogą na pana liczyć. Pana protegowany pupil pewnie dobrze się czuje. Czy ma kacenjamer? Słyszałam, że nawet stawiał mu pan piwo. Łudzę się, że za prywatne pieniądze? Sławek spojrzał na Ołdakowską jak na intruza. - Dzień dobry pani - powiedział po chwili z jadowitą serdecznością. - Może od tego zaczniemy rozmowę. Z gratulacjami jeszcze się wstrzymajmy. - No więc może się dowiem, co z tym Rudzielcem? - Zaraz będę wiedział. Już po niego pojechali. A pani ciągle swoje. - Co kto swoje, to mamy skutki... - powiedziała lodowato, wskazując na zwłoki. - Czyli dalej się pani upiera, żeby go zamknąć? - Prokuratura nigdy się nie upiera - podkreśliła ostatnie słowo. - To zdaje się pana domena, tyle że z opłakanymi skutkami. W tym momencie podszedł do nich funkcjonariusz i podał Borewiczowi kartkę. Sławek spojrzał i zamyślił się. - No, na razie punkt dla pani. Rudzielca od dwóch dni nie widziano w domu ani w okolicy. Ołdakowska nie potrafiła ukryć satysfakcji. - Czy teraz przyjmie pan gratulacje?

Sławek westchnieniem skwitował złośliwość. Deszcz ostro uderzał o szyby. Major wolno spacerował po pokoju. Lampa rzucała słabe światło. Ewa, Jaszczuk i Borewicz siedzieli w minorowych nastrojach. - No więc kto? Obaj nie mogą mordować. To, że Rudzielec znalazł koszulę na podwórzu, gdzie mieszka Skotnicki, nic nie znaczy - ciągnął major. - Ale to, że obie pracowały w zakładach Skotnickiego, to chyba znaczy - mruknął Jaszczuk. - A ty? - zwrócił się major do Borewicza. Sławek wzruszył ramionami. Siedział zamyślony. - Nie wierzę w zbrodnię bez motywu. To, że nie rabuje, to nie znaczy, że coś tego nie łączy. Szumska, ta druga, przeszła przez mostek i jakieś sto metrów dalej powinna się natknąć na dwójkę z obstawy - mówił wolno Borewicz. - Ci z kolei twierdzą, że usłyszeli w tym samym czasie jakiś krzyk kobiecy, ale z zupełnie innej strony, więc pobiegli w tamtym kierunku. Działali logicznie. Nie natrafili na nikogo. Wrócili na poprzednie miejsce. Znowu usłyszeli jakiś krzyk, już zupełnie blisko, i w chwilę potem znaleźli trupa. To wszystko mogło trwać kilka minut. - Przypuszczasz - przerwał major - że ktoś umyślnie odwiódł wywiadowców z obstawy od miejsca zbrodni? W takim razie napastnik miałby wspólnika. Kobietę? Wątpię - skrzywił się. - Mężczyzna potrafi doskonale naśladować głos kobiety - wyjaśnił Borewicz. - Mógł to być zresztą przypadek, jakaś kobieta krzyknęła z zupełnie innego powodu, wywiadowcy zareagowali wprawdzie prawidłowo, ale nietrafnie. Zastanawia mnie tylko, gdzie napastnik mógł się schować. Ludzie, dwa patrole...? Na tym osiedlu Za Lasem mieszka dość dużo ludzi. - Gdzie napastnik mógł się ukryć? - zastanowił się major. - Ale kiedy? Przed czy po zbrodni? Załóżmy, że zdążył to zrobić po, więc gdzie się ukrył przed? Albo... - O tym samym myślę - powiedział Borewicz, rozkładając bezradnie ręce. - O czym wy mówicie? - zaniepokoił się Jaszczuk. - Ze ktoś od nas, kto zna system patrolowania? Przez chwilę wszyscy milczeli. - Bzdura - parsknął oburzony Jaszczuk.

- To tylko w literaturze kryminalnej jesteśmy monolitem. Nie pijemy, a jeśli, to tylko radziecki koniak z szefem w nagrodę. Chodzimy do teatru, naturalnie z własną żoną, bo skądże by z cudzą, nikt nie powie „dupa", a jedyną psychiczną rozterką jest walka z nałogiem palenia za pomocą cukierków. W tej cholernej robocie też można dostać zajoba - dokończył rozeźlony Sławek. - W każdym razie trzeba przyjąć i taki wariant, że mamy do czynienia z psychopatą - powiedział wolno major. Było słoneczne popołudnie. Drzewa przybrały już złotawy odcień jesieni. Aleja zasłana była opadłymi liśćmi. Sławek szedł szybko w stronę szpitalnego budynku. Za płotem stał człowiek. Dłonie wczepił w siatkę. Oczy bez wyrazu patrzyły w pustkę. Miał na sobie szary drelich. - Zadzwoń do mnie - powiedział, nie patrząc na Sławka. - Koniecznie zadzwoń wieczorem. Borewicz stanął. - Dobrze, zadzwonię - powiedział poważnie. Człowiek w drelichu roześmiał się i nagle posmutniał, oparł czoło o siatkę i zaczął płakać. - Na pewno nie zadzwonisz, wszyscy tak obiecują i potem nie dzwonią. A ja tak długo czekam na ten telefon. Wolno osunął się na ziemię, zgarniając pod siebie leżące wokół liście, które pakował pod drelich. Sławek, wstrząśnięty, szybko skierował się w stronę wejścia do pawilonu. Zza budynku wyszła ładna, bardzo elegancko ubrana szczupła kobieta. Idący obok niej starszy siwy mężczyzna w luźnych, za szerokich spodniach, filcowych butach i źle skrojonej marynarce, wyglądał na jednego z pensjonariuszy szpitala. Kiedy zbliżyli się do Borewicza, mężczyzna spojrzał jakby wyrwany z zadumy i wyciągając rękę, powiedział: - Tokarzewski. Pan na mnie czeka. - Tak, panie profesorze. Porucznik Borewicz z Komendy Miasta - przedstawił się z całym szacunkiem. Dziewczyna podała mu również rękę. Zrobiła to w sposób nieuchwytnie niekobiecy. - Monika Tokarzewska - powiedziała wyraźnie.

- Proszę - wskazała drzwi wiodące do budynku. - Pan w charakterze pacjenta czy służbowo? - zapytała. - Raczej służbowo - wyjaśnił Sławek. - W każdym razie... na razie. - Niech pan nie będzie zbyt pewny - mruknął profesor, a zwracając się do córki, powiedział: - Bądź za pół godziny. - Nie żegnam się - odrzekła, uśmiechając się lekko. - Myślę, że jeszcze pana zastanę - skłoniła się i odeszła w stronę sąsiedniego pawilonu. - A tego, w jakim pan tu jest charakterze - profesor nawiązał do pytania córki - to niech pan zbyt pewny nie będzie. Szli długim korytarzem. - Nie ma człowieka, który byłby całkowicie zdrowy psychicznie - kontynuował profesor. - A tym bardziej detektywa. Bo pan, zdaje się, zajmuje się zbrodniami. - Tak. - No... - Profesor machnął ręką, jakby ucieszony, że nie pomylił się w ocenie. - Na dobrą sprawę to każdy myślący człowiek powinien w pewnej chwili palnąć sobie w głowę. Zycie ma sens tylko wtedy, jeżeli się o nim nie myśli. Tak jak ci ludzie, których pan widział po drodze. Oni są chorzy, ale oni są na swój sposób szczęśliwi. Czym jest w końcu śmierć, niczym innym tylko zwykłym fizjologicznym nieporozumieniem. Napisał to kiedyś polsko-rosyjsko-francuski pisarz Romain Gary i niedawno jako człowiek myślący, rzecz jasna, palnął sobie w łeb. Co pana sprowadza - profesor równie nagle przerwał swoje rozważania, jak je rozpoczął. - Zajmuję się rzeczywiście zbrodniami i mam właśnie problem, którego nie potrafię zrozumieć. Na jednym z warszawskich osiedli giną od pewnego czasu młode dziewczyny. Mordowane - A tym bardziej detektywa. Bo pan, zdaje się, zajmuje się zbrodniami. - Tak. - No... - Profesor machnął ręką, jakby ucieszony, że nie pomylił się w ocenie. - Na dobrą sprawę to każdy myślący człowiek powinien w pewnej chwili palnąć sobie w głowę. Zycie ma sens tylko wtedy, jeżeli się o nim nie myśli. Tak jak ci ludzie, których pan widział po drodze. Oni są chorzy, ale oni są na swój sposób szczęśliwi. Czym jest w

końcu śmierć, niczym innym tylko zwykłym fizjologicznym nieporozumieniem. Napisał to kiedyś polsko-rosyjsko-francuski pisarz Romain Gary i niedawno jako człowiek myślący, rzecz jasna, palnął sobie w łeb. Co pana sprowadza - profesor równie nagle przerwał swoje rozważania, jak je rozpoczął. - Zajmuję się rzeczywiście zbrodniami i mam właśnie problem, którego nie potrafię zrozumieć. Na jednym z warszawskich osiedli giną od pewnego czasu młode dziewczyny. Mordowane są w jednakowy sposób, prawdopodobnie przez tego samego człowieka. Bez rabunku i bez gwałtu. Szukam motywów i nie umiem ich znaleźć. - A czy muszą być motywy? Córka może pokazać później panu oddział, gdzie leczymy albo obserwujemy mnóstwo osób, które zupełnie bez motywów zabijały ludzi. Motywem bezpośrednim, tak jak wy to w sposób prostacki traktujecie, może być tylko zawiść, miłość lub pieniądze. A jest przecież jeszcze zazdrość, są kompleksy, wszystko to, co składa się na psychikę człowieka, której nigdy nie poznamy do końca. Profesor przekręcił klucz w zamku i weszli do obszernego gabinetu, przypominającego pokój mieszkalny. Pełno tu było kwiatów, antycznych mebli i obrazów. Tokarzewski wskazał Sławkowi fotel i ciągnął dalej: - Jeżeli nie znajduje pan motywów finansowych, zemsty, jeżeli ofiary nie są gwałcone, to niech pan szuka kogoś, kto może być zazdrosny o coś zupełnie na pozór nieistotnego. Niech pan na przykład szuka w przeszłości. Na ogół, kiedy ludziom odbiera się ich przeszłość, nie dając w zamian nic, to oni żyją tą przeszłością. Najczęściej dzieje się tak z kobietami, z mężczyznami rzadziej, ale są i tacy, którzy, chociażby w telewizji, od lat sprzedają swój kawałek życiorysu, opowiadając, jak to dokonali kiedyś czegoś niezwykle bohaterskiego, zamiast zająć się na bieżąco czymś pożytecznym. Niech pan szuka kompleksów w ludzkiej przeszłości, niech pan czyta stare gazety, ogląda stare zdjęcia... Ale zacznijmy od początku. Słucham pana, poruczniku. Tokarzewska siedziała na ławce, wystawiając twarz do słońca. Promienie rozjaśniały żółte liście prawie do białości. Na dźwięk głosów otworzyła oczy i podniosła się z ławki. Sławek żegnał się z profesorem. - Pokaż panu oddział C - powiedział Tokarzewski. - Córka też jest tu lekarzem. To rodzinne zboczenie - uśmiechnął się. Sławek zrobił dwuznaczną minę.

- Nie jestem pewna, czy pan nie za delikatny na takie widoki. - Spróbuję wytrzymać - obiecał Borewicz, patrząc na nią z zainteresowaniem. - My jesteśmy wytrzymali, jak się pani domyśla. - W to nie wątpię - powiedziała, odwzajemniając spojrzenie. - Chodźmy. Szli wolno alejką koło pawilonu. - Czy tych, którzy tak stoją godzinami, nie bolą nogi? - zapytał Sławek, rozglądając się. - Im jest wszystko jedno - była konkretna, bez początkowej kokieterii. - Niewiele czują, a myślą inaczej niż my. Weszli do bloku, przed którym stało dwóch mężczyzn. Biały korytarz wewnątrz. Dziwny, bez drzwi i okien. Zamiast nich kraty, przy kratach tacy sami ludzie jak ten przy siatce, z takimi samymi pustymi twarzami. Niektórzy z nich pasami przypięci do krzeseł przyśrubowanych do podłogi, do łóżek albo wprost do krat. - Ma pan to, czego pan chciał. Prawie każdy z nich popełnił morderstwo bez motywów. Kilku na pewno symuluje, są na obserwacji, ale większość, chociaż mordowała, nie jest zbrodniarzami. To są po prostu chorzy ludzie. Gdybyście wy, panowie kryminolodzy, częściej chcieli brać to pod uwagę, mniej by było nikomu niepotrzebnych, niczego niezałatwiających straszliwych wyroków. Rozumiemy się? Ten ton zupełnie nie pasował do jej urody i sylwetki. - Co pani przez to rozumie? - Czy uważa pan, że człowiek, który gwałci sześcioletnią dziewczynkę, bo tylko tak może rozładować dręczące go napięcie erotyczne, jest normalny? On wie, co robi. Ma rozeznanie. Ale to człowiek chory. Ułomny. Nieszczęśliwy. Bo normalny mężczyzna nie może się tak zachować. I wieszanie go z całym okrucieństwem ceremoniału jest zbrodnią cywilizacji. Bo nie można go karać tak samo, jak się karze zbrodniarza, który z premedytacją, dla zdobycia pieniędzy, morduje starą kobietę. - Czyli co? Puszczać wolno? - Nie. Likwidować biologicznie. Bez ceremoniału kary śmierci - podkreśliła to słowo. - Przedawkowanie narkozy chociażby... - Eutanazja?