dydona

  • Dokumenty715
  • Odsłony75 281
  • Obserwuję59
  • Rozmiar dokumentów1.2 GB
  • Ilość pobrań48 348

19. Zamknąć za sobą drzwi

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

19. Zamknąć za sobą drzwi.pdf

dydona Literatura Lit. polska Szmagier Krzysztof Kryminał PRL
Użytkownik dydona wgrał ten materiał 5 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 449 osób, 63 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 54 stron)

Zamknąć za sobą drzwi 07 zgłoś się Kolekcja książek o poruczniku Borewiczu Krzysztof Szmagier Zamknąć za sobą drzwi

Czarny cadillac z sześcioma pulsującymi lampami na dachu powoli przejechał zatłoczoną Czterdziestą Drugą Ulicą w stronę siedziby ONZ. Paweł odprowadził go spojrzeniem, gestem pozdrawiając policjantów, i wolno ruszył w stronę Piątej Alei. Szczupły, w swetrze i sztruksowych spodniach, nie wyglądał na swoje pięćdziesiąt lat. Kopiński, przez kolegów zwany Copy. Dwadzieścia sześć lat w Policji Metropolitarnej Nowego Jorku. Polak z pochodzenia. Jeden z licznych cudzoziemców w policji tego miasta, członek Klubu Pułaskiego - organizacji policjantów szczycących się polskim pochodzeniem. Jeden z asów brygady do walki z narkotykami. Od paru lat pracujący dla Interpolu. Od sześciu tygodni na emeryturze. Wściekły Kojot - mówili o nim handlarze narkotyków. Dwukrotnie ranny, z dwukrotnym wyrokiem śmierci wydanym przez mafię, ogarnięty obsesyjną nienawiścią do białego proszku. Dziewięć lat temu gang handlarzy opium zgwałcił i zamordował mu żonę. Nagły atak bólu wykrzywił twarz Pawła. Oparty o załom muru, z trudem łapał powietrze. To drugi już w tym tygodniu tak silny atak. Rozpoznanie: nowotwór trzustki. Werdykt lekarzy nie pozostawia złudzeń: trzy, cztery miesiące życia. Jedyny ratunek przed bólem to morfina. Życie bywa przewrotnie okrutne. Jeszcze nie próbował. Nosi przy sobie strzykawkę i ampułki. Powoli wracał mu swobodny oddech. Otarł z czoła gęste krople potu. Z trudem dotarł do ławki okalającej rozłożyste drzewo. Ból mijał. Tu przechodnie Kie interesują się losem obcego. Siedzący obok czarnoskóry mężczyzna spojrzał obojętnie i dalej czytał gazetę. Copy wolno ruszył chodnikiem. Przeszedł przez jezdnię. W tle pulsował życiem ruchliwy Times Square. Jutro jedzie do Polski. Zostawił tam jedyną bliską sobie osobę. Siostrę. Dankę Matrasik. Wyszła za leśnika, mieszka nad jeziorem, w leśniczówce w pobliżu Augustowa. W dzikim ostępie, gdzie woda jest tak czysta, że można spotkać bobry, a w lesie jelenie. Paweł wyjechał z kraju trzydzieści pięć lat temu. Precyzyjniej - uciekł. Był w AK. Postrzelił dwóch oficerów NKWD w Szczecinie. Aresztowany, uciekł z transportu. Wieziony zatłoczoną więźniarką, rozkołysał z pozostałymi samochód. Na zakręcie

więźniarka przewróciła się. Wylądowała w rowie. Część więźniów strażnicy wystrzelali w czasie pogoni. Paweł, mimo że skuty kajdankami, wspiął się na drzewo i przeczekał pościg. W pobliskiej wsi kowal rozkuł mu kajdanki. Pamiętał maksymę dziadka legionisty: „Nigdy nie rezygnuj. Na to jest zawsze czas". Pierwszy raz w Polsce był w pięćdziesiątym szóstym. Od razu jak tylko otwarto granicę. Potem przyjeżdżał często. Teraz jedzie do kraju po raz ostatni. Ból minął. Paweł odetchnął głęboko, lekki uśmiech pojawił mu się na twarzy. Ruszył szybciej. Tuż za rogiem mieściło się duże biuro podróży Lufthansy. Spojrzał na witrynę i wszedł do środka. Położył na ladzie amerykański paszport: - Mam rezerwację na pierwszego sierpnia do Frankfurtu na nazwisko Paweł Kopiński. I prosiłem o wynajęcie samochodu. Czerwona kula słońca wolno odrywała się od horyzontu. Pierwszy brzask oświetlił drzewa. Paweł energicznie robił pompki. Wokół na liściach widać było krople rosy. Kiedy kolejny raz opadł na dół, spojrzał na szosę. Na zakręcie stał czerwony citroen. Przez chwilę przyglądał mu się uważnie. Zamyślony, podniósł się, parę razy wciągnął głęboko powietrze. Podszedł do swojego samochodu. Odpalił silnik, spojrzał w lusterko. Citroen stał nadal w tym samym miejscu. Copy wrzucił bieg i ostro ruszył z pobocza. Skontrolował w lusterku: citroen ruszył w tym samym momencie. Oba samochody z tą samą prędkością minęły dwa kolejne zakręty. Paweł ponownie spojrzał w lusterko. Citroen ciągle trzymał się w tej samej odległości. Zmienił więc bieg i przyspieszył. Citroen podążał za nim. Silnik zawył na zwiększonych obrotach. Za kierownicą siedział łysy jak kolano mężczyzna. Żując gumę, wpatrywał się intensywnie w samochód Pawła. Obok siedział i głupkowato się uśmiechał młody chłopak. Paweł zjechał w zatokę i zatrzymał się przy niewielkiej restauracji. Zgasił silnik i wszedł do środka. Kiedy kelnerka postawiła przed nim kawę, ostrożnie obejrzał się za siebie. Kierowca i pasażer citroena sadowili się przy barze. - Ciekawe - odezwał się łysy ostentacyjnie głośno - czy nasz przyjaciel jest na urlopie, czy jedzie służbowo zatrudnić się u bolszewików. A może to dawne kontakty z sowieckimi kolegami? Ale podobno raz już na tym źle wyszedł.

- A może się mylimy. Może to nie jest nasz przyjaciel Paul Copy. Bo skąd on tu? Może go zapytam? - No! - Przepraszam - podszedł do Pawła - czy mamy przyjemność z naszym przyjacielem, porucznikiem Paulem Copym? - Masz. - Paweł odwrócił się na moment w ich stronę. - Czy może jedziemy w tę samą stronę? - zapytał młodszy. - Jadę na wschód. - Nadzwyczajny zbieg okoliczności. Nie uważasz? - Uważam - odpowiedział Paweł, nie patrząc w ich stronę. Zrobiłeś się, Savalas, zbyt towarzyski. Zajmij się swoją kawą, bo ci wystygnie. - Okay, Copy. Zapomniałem, że pytania to twoja specjalność. Spotkanie z tobą tyle mil od Nowego Jorku rozkleiło mnie trochę. Prawda, Adolf, że wyglądam na wzruszonego? - zagadnął kolegę. Paweł rzucił na stolik dwa dolary i wychodząc ostentacyjnie z lokalu, potrącił swego rozmówcę. Podszedł do samochodu i obejrzał się. Mężczyźni stanęli w drzwiach. Paweł sięgnął do bagażnika, wyjął z futerału sztucer, włożył nabój do lufy i umieścił broń w specjalnych zaciskach. Sprawdził, czy łatwo wychodzi. Uruchomił silnik i powtórnie się obejrzał. Mężczyźni wsiadali do citroena. Ruszył ostro, nabierając od razu prędkości. Kierowca citroena ruszył za nim. Paweł zatrzymał się przy oficerze WOP-u, podał mu dokumenty i deklarację celną. Funkcjonariusz spojrzał na broń: - Pan jest myśliwym? - Czasami. - To znaczy? - Czasami strzelam. - Do czego? Do ludzi czy do zwierząt? - To zależy od sytuacji. - Pan sobie żarty stroi. - Nie. Pan pyta, więc odpowiadam. Szczerze.

- Ilu ludzi pan zabił? - Kilku, ale to chyba nie ma teraz znaczenia. - Ma pan pozwolenie na broń? - Tak. - Podał mu dokument. - Poświadczone przez polski konsulat. W pobliżu, jeszcze po stronie niemieckiej, stał czerwony citroen. Przez opuszczoną szybę widać było urządzenie do podsłuchu. Oficer uważnie przestudiował dokumenty. - Dokumenty ma pan rzeczywiście w porządku, łącznie z wizą, tak że muszę pana wpuścić. Ale niech pan pamięta - rzucił lodowato - że u nas nie poluje się z samochodu i myślę, że nie narobi pan sobie zmartwień, a nam kłopotów. Broń proszę schować do bagażnika. Paweł poprawił lusterko. Widać w nim było ciągle citroena. Wcisnął pedał gazu. Sylwetka samochodu w lusterku wstecznym przez moment zmalała, ale po chwili znowu wypełniła całe pole widzenia. Paweł postanowił zaryzykować. Nieznacznie zwolnił. Jadąc powoli, rozglądał się po szosie. Nagle na poboczu zobaczył znak robót drogowych i nakaz zjazdu na lewy pas. Spojrzał w lusterko. Citroen był daleko za zakrętem. Drogę przed nim zagradzały zapory. Samochody zjeżdżały na lewy pas. Szosa na odcinku kilku kilometrów była dwukierunkowa. Paweł przyspieszył, staranował deskę na stojakach i ruszył rozkopanym odcinkiem. Koła jego wozu wyrzucały fontanny ziemi. Na odcinku, gdzie nie zerwano resztek asfaltu, Paweł przyspieszył, po chwili wpadł na odcinek zawalony porozbijanymi, a jeszcze nie uprzątniętymi kawałami asfaltu. Samochód, kolebiąc się na boki, szedł jak czołg do przodu. Paweł spojrzał do tyłu. Uśmiechnął się. Citroen, jadąc lewą stroną, wyprzedzał samochody, zjeżdżając na trawę. Kiedy znalazł się na wysokości samochodu Pawła, przyspieszył i pustą szosą pomknął do przodu. Przez chwilę jechał remontowanym odcinkiem. Zastanawiał się nad tym, co się działo. Po kilkuset metrach ruchu wrócił na prawą stronę. Kiedy wysiadł, żeby odsunąć blokujące drogę kozły, zobaczył oddalającego się citroena. Uśmiechnął się i wolno wsiadł do samochodu. Sięgnął po mapę. Odcinek, którym jechał, jak wynikało z mapy, znajdował się na skraju rozległego kompleksu lasów po obu stronach dochodzących do samej szosy. Zamyślił się. Odłożył mapę, wysiadł. Wyjął z bagażnika broń i z powrotem umieścił sztucer w zaciskach tuż koło siebie. Rozejrzał się i ruszył do przodu.

Kiedy minął dwa ostre zakręty, zobaczył przed sobą gęsty szpaler drzew. Zwolnił. Ani za nim, ani przed nim nie było samochodów. Z tyłu odchodziła w bok polna droga. Sięgnął po mapę. Przed obszarem lasu widać było ją wyraźnie. Kilka kilometrów dalej od szosy odchodziła następna droga. Paweł zamyślił się. Spojrzał na sztucer, wrzucił wsteczny, cofnął się kawałek i skręcił w prawo w leśny dukt. Samochód szybko jechał po piasku, wzbijając chmurę pyłu. Po kilkuset metrach Paweł zobaczył drogę biegnącą w lewo równolegle do szosy. Skręcił w nią i wjechał w gęsty las. Rozglądał się uważnie. Minął rozległą polanę, po paru kilometrach dojechał do szerokiej polnej drogi prowadzącej z powrotem w stronę szosy. Zatrzymał się. Wysiadł i rozejrzał się uważnie. Wrócił do wozu i skręcił w lewo. W pewnym momencie przekręcił kluczyk stacyjki i wrzucił bieg na luz. Jechał tak długo, aż samochód stanął. Znowu rozejrzał się uważnie, wyjął sztucer z uchwytów, wysiadł i cicho przymknął drzwi. Przez chwilę nasłuchiwał. Wreszcie wolno ruszył w stronę szosy. Sztucer trzymał w obu rękach. Szedł wolnym, sprężystym krokiem. Co chwila stawał, nasłuchując. W pewnym momencie dobiegł go warkot przejeżdżającego szosą samochodu. Nagle zobaczył citroena. Stał zaparkowany kilkadziesiąt metrów od drogi. Kiedy podszedł bliżej, dostrzegł Savalasa. Stał oparty o pień drzewa. Broń miał skierowaną w stronę nadjeżdżających samochodów. Paweł uśmiechnął się pod nosem. Podszedł bliżej i celując ze sztucera, powiedział niezbyt głośno: - Rzuć broń. Mam cię na muszce. Savalas drgnął. Ale nie odwrócił nawet głowy. Powoli, ostentacyjnie rzucił na ziemię pistolet. - Ręce do góry - prawie szeptem powiedział Paweł. - I odwróć się. Kiedy Savalas wykonał polecenie, popatrzył uważnie na Pawła, jakby widział go po raz pierwszy. - Nie doceniłem cię, Copy. - Na przyszłość będziesz ostrożniejszy, prawda? - Obiecuję. - Chciałeś mnie wykończyć? - Niestety zgadłeś, inaczej byś mnie nie podszedł.

- To nie zgadywanka. Pomyślałem, co bym zrobił na twoim miejscu, widząc ten las. Gdzie Adolf? - zapytał. - Czeka na ciebie po drugiej stronie szosy. Co zamierzasz zrobić? - Dlaczego chciałeś mnie zabić? - Mam tu do załatwienia ważną sprawę i pomyślałem, że będziesz mi chciał przeszkodzić. - No to zabiorę wam broń i spalę samochód - oznajmił Paweł. - Czy nie za dużo wysiłku dla człowieka zmęczonego już pracą? A nam najwyżej opóźnisz sprawę o parę godzin. Uruchomimy plan awaryjny. - Jesteś dziś rozmowny. Może powiesz, o co chodzi? - Jedziemy po towar. Przerzut z Turcji przez Bałkany. - Skąd go zabieracie? - Mam to na mapie. Woda, las. Dwóch naszych przyjaciół z dziewczynami czeka w pięknej leśniczówce nad jeziorem. Koło Augustowa. Paweł oniemiał. - Dlaczego mi to wszystko mówisz? - ocknął się z zamyślenia. Savalas roześmiał się szczerze. - Bo Adolf stoi za twoimi plecami i trzyma cię na muszce. Nie ruszaj się. Adolf! - zawołał. - Odezwij się, bo nasz przyjaciel może mi nie uwierzyć! Paweł znieruchomiał. Nie odwracając się, próbował spenetrować teren wokół siebie. - Powiedz mu, że z odległości dziesięciu metrów pewnie trafię go w głowę - usłyszał za sobą głos Adolfa. - No i co, Copy, niezła zabawa w policjantów i złodziei. Widzisz, głupi glino... I po ci to? Jesteś już na emeryturze i jeszcze cię łapy swędzą. Rzuć broń! Ale już, spieszymy się. - Zrobię to, jeśli mi powiesz, w jaki sposób Adolf znalazł się za moimi plecami. - Chcesz zyskać na czasie. - Przecież jestem już żywym trupem. - No więc- Adolfa wysadziłem na zakręcie, miał mi dać znak, kiedy zobaczy twój samochód i że szosa jest pusta. Przeciągnęliśmy linkę, miałem ją napiąć w ostatniej chwili, no i potem pistolet. Adolf zobaczył, że zjeżdżasz na bok, i wiedzieliśmy, co

chcesz zrobić. Teraz rzuć broń. Ale już! - rozkazał. Paweł lekko odwrócił głowę, by sprawdzić, co dzieje się z tyłu. Zdecydował się. Powoli odłożył broń i nagłym ruchem uskoczył w bok. W tym samym momencie padł strzał. Paweł, upadając, złapał się za ramię. Savalas uśmiechał się, mierząc do niego z pistoletu. - Spokojnie. Dostałeś tylko w ramię. Patrzyłem ci w oczy i wiedziałem, że będziesz szukał jeszcze szansy. Powtarzam, starzejesz się. A teraz chwyć prawą ręką za lewą i podnieś obie do góry. Jeśli masz potrzaskaną kość, to będzie cię to niestety bolało. Kiedy Paweł wykonał polecenie, z tyłu podszedł do niego Adolf i sprawnie go zrewidował. - Teraz, przyjacielu, odpoczniesz. Pójdziemy do twojego samochodu. Adolf zręcznie przywiązał go do siedzenia przylepnymi taśmami. Zapiął mu pas i umieścił sztucer w uchwytach. - Wyjmij mu kulę z ramienia - polecił Savalas. Adolf bezceremonialnie obmacał Pawłowi ramię. - Przeszła. - W porządku. Kula to ślad. Drogi przyjacielu - Savalas zwrócił się do Pawła - ciało się zwęgli razem z tapicerką. Długo się będą zastanawiać, jak doszło do wypadku. Dawaj plastik - polecił Adolfowi. Sprawnie wsunął się pod samochód, przymocował bryłę do zbiornika, wetknął w masę zapalnik i wyczołgał się spod wozu, trzymając w ręku cienki przewód. - Teraz coś ci powiem. Wiem, że żona tego leśnika jest twoją siostrą. Byłem tam w zeszłym roku. Opowiadała o tobie. Naturalnie nie mówiłem, że zamknąłeś mi brata i raz już do mnie strzelałeś. My się nie mścimy. Ale wiedz, że na wypadek wsypy twoja rodzina będzie dla nas polisą ubezpieczeniową. Savalas sięgnął do czasomierza. - Masz pięć minut - nastawił wskazówki. Wyjął z kieszeni szeroki plaster. Zakleił Pawłowi usta, machnął ręką na pożegnanie i obaj z Adolfem odbiegli w stronę szosy. Po paru krokach Savalas odwrócił się. - Te pięć minut twojego umierania to moja radość za twoje dobre pięć minut wtedy na Czterdziestej Drugiej przy hotelu Commodor, kiedy postrzeliłeś mojego brata. - Jeszcze raz uniósł rękę i pobiegł za Adolfem. Uruchomili samochód i pośpiesznie

wyjechali na szosę. Wokół zrobiło się przeraźliwie cicho. Świergot ptaków mieszał się ze złowrogim cykaniem zapalnika. Paweł dwa razy usiłował poruszyć się na siedzeniu, ale więzy były założone ciasno. Był bezsilny. W dalekiej perspektywie drogi przejechał szosą jakiś samochód i znowu wszystko ucichło. Paweł przymknął oczy, wsłuchany w tykanie. Kiedy uniósł powieki, zobaczył tuż przy szybie twarz chłopca. Spojrzał na detonator. Do wybuchu brakowało dwie i pół minuty. Chciał krzyknąć, ale z zakneblowanych ust wydobył się jedynie stłumiony jęk. Chłopiec rozejrzał się uważnie, otworzył drzwi. Sięgnął do plastra. Przez chwilę nie mógł uchwycić końcówki, wreszcie pociągnął i zdarł go z twarzy Pawła. - Uciekaj! - krzyknął Copy. - Tu jest bomba, uciekaj! - Oni już poszli - odpowiedział spokojnie chłopiec. Sięgnął do paska i finką zaczął ciąć więzy. Mieli jeszcze półtorej minuty. Paweł oswobodził się z linek. Chwycił za detonator i przesunął wskazówkę zegara. Odetchnął głęboko. Mimo bólu wyskoczył z samochodu, wczołgał się pod spód i odczepił bryłę plastiku. Rozejrzał się. Obok pod lasem leżała kupa kamieni. Przylepił do jednego z nich ciemną bryłkę, nastawił zegar na dwadzieścia pięć sekund. Rzucił parę garści piachu. - Wsiadaj! - krzyknął do chłopaka i szybko ruszył z miejsca. Po kilkudziesięciu metrach skręcił w boczną przecinkę. W tym momencie powietrzem wstrząsnął wybuch. Grad kamieni poleciał na drogę. Nad lasem unosił się obłok dymu zmieszanego z piaskiem. - Po co pan to zrobił? - zapytał chłopiec. - Żeby ci ludzie myśleli, że zginąłem. - Pójdzie pan na milicję? - Raczej oni mnie znajdą. Skąd wziąłeś się w lesie? - Zbierałem grzyby. Zobaczyłem tego citroena... Nikt mnie nie widział, bo podszedłem od strony młodnika. Potem, jak pan nadszedł, to kucnąłem za samochodem i wszystko widziałem. - Jak się nazywasz? - Jacek Pawłowski. Mój ojciec jest weterynarzem - powiedział z dumą - i pracuje tu

w nadleśnictwie. - Czy w najbliższym mieście jest chirurg? - Tak, tu zaraz, sześć kilometrów, w Łopuchowie. Ale powinien pan zabandażować sobie rękę i zmienić koszulę. - Masz rację. - Zwłaszcza jeśli chce pan iść pa milicję. Paweł okrążył schludny rynek i zatrzymał się przed niewielką willą. Drzwi otworzyła szczupła kobieta. - Chciałbym mówić z lekarzem. - Nagłe wypadki przyjmuje pogotowie - odrzekła.. - Jestem przejazdem. Zależy mi, żebym mógł się posługiwać ręką, a... - Co się panu stało? - przerwała. - Czyściłem broń, zapomniałem wyjąć pocisk z lufy. - Pogotowie mogłoby pana przewieźć do najbliższego szpitala. - Czy sto dolarów będzie dostatecznym honorarium? Suma zrobiła na kobiecie wrażenie. To było więcej niż miesięczna pensja lekarza. - Proszę. Niech pan wejdzie. Kiedy lekarz mył ręce, pielęgniarka-zdjęła z ręki Pawła prowizoryczny opatrunek. - Ciekawy samopostrzał - skomentowała. - Z odległości co najmniej kilkunastu metrów. To nie był strzał z bliska. Sto zielonych to dużo, ale nie radziłabym panu, doktorze, robić tajemnicy z tej wizyty - powiedziała. - Ktoś do pana strzelał - zwróciła się w końcu do Pawła. - Może pan strzelał celniej? - Proszę - Paweł usiłował sięgnąć do kieszeni - tu jest mój paszport. Może pani spisać personalia. Zawiadomi pani milicję, ale proszę mi dać godzinę, dwie. Zawiadomi ich pani, byle nie zaraz. - W ciągu godziny i tak pan nie zdąży przekroczyć granicy. - Nie mam takiego zamiaru. Jadę w głąb kraju. - No to już nic nie rozumiem - mruknęła. - I nie musi pani. - Popatrzył na nią uważnie. - Pani zdaje się nie jest tu od tego. - No - lekarz stwierdził z namysłem, oglądając ranę. - Oczyszczę to panu i zrobię

zastrzyk znieczulający. Musi się pan jednak zgłosić do szpitala. - Dobrze. Ale bez zastrzyku. Muszę prowadzić samochód. - Za parę godzin będzie pan miał gorączkę i ból zrobi się większy. - Zdaję sobie z tego sprawę. To nie jest pierwszy postrzał w moim życiu. Z radiowozu wysiadł milicjant i lizakiem wskazał pobocze. Paweł zjechał na bok i wyłączył silnik. Kiedy milicjant podszedł do samochodu, zdrową ręką sięgnął po dokumenty. Milicjant zasalutował, ale nie wyciągnął ręki po paszport. Zapytał tonem, który wskazywał, że doskonale wiedział, kogo zatrzymuje. - Pan Paweł Kopiński, prawda? - Tak. - Mam polecenie doprowadzić pana do Urzędu Wojewódzkiego w Poznaniu. Nie będzie pan stawiał oporu? - zapytał. - Nie. Ale czy mogę wiedzieć, o co chodzi? - Pan chyba wie więcej ode mnie. Borewicz siedział na tylnym siedzeniu śmigłowca ciasno przypięty pasami. Pilot ostro prowadził maszynę. Kolejny raz szybko zszedł w dół, a następnie mocno się pochylił. Pilot odwrócił się w stronę Sławka. Spod kasku popatrzyły roześmiane oczy dziewczyny. Borewicz był bliski wymiotów. Dziewczyna uśmiechnęła się drwiąco i ściągając do siebie drążek, ostro poszła do góry. Popatrzył na nią z nienawiścią. - Zależy pani, żebym obrzygał kabinę? Obejrzała się w jego stronę i wyrównała lot. - Chciałam zobaczyć, jak się będzie zachowywał as wywiadu - rzuciła rozbawiona. - Wracam pekaesem - mruknął wściekły. Byli już nad Poznaniem. Dziewczyna wywołała kontrolę obszaru. - Ja Foxtrot jeden-trzynaście - zgłaszam się. Kiedy schodzili do lądowania, nie mogła sobie odmówić satysfakcji. Śmigłowiec wykonał kilka ostrych ewolucji i usiadł w rozwidleniu pasa startowego, gdzie czekał na nich radiowóz. Borewicz z trudem oddychał. Rozpiął koszulę. W powietrzu wisiał upał. Dziewczyna wyskoczyła zaraz za nim. - Nie zaprosi mnie pan na kawę? Podobno nie przegapia pan żadnej okazji.

- Jeśli tamto - wskazał głową niebo - miało być okazją, to ma pani specyficzny sposób podrywania mężczyzn. Mnie się na razie zbiera na wymioty. - Cześć - na pożegnanie pomachała mu ręką - o trzeciej mamy być w Warszawie. A swoją drogą, nieźle pan to zniósł - dodała zdejmując hełm, spod którego rozsypały się długie, puszyste włosy. Była całkiem niebrzydką dziewczyną. - Jedziemy - powiedział Borewicz do kierowcy radiowozu. Kiedy zawracali wokół śmigłowca pilotka rozstawiła na trawie turystyczne krzesełko, usiadła, zakładając nogę na nogę, i rozpięła kombinezon. Nie miała pod spodem stanika. Sławek obejrzał się, mocno zaskoczony. - No to jak... wraca pan pekaesem? - zapytał drwiąco kierowca. - Walnę setę, dziesięć aviomarinów i wracam z tą wariatką. - To starszy instruktor w jednostce. Sławek jeszcze raz obejrzał się za siebie. Zaintrygowała go ta dziewczyna. Pilotka mocniej rozchyliła kombinezon, odsłaniając zgrabne piersi. - Tyle że ją już dwa razy zawieszali w lotach. Dwa wypadki, takie z brawury - rzucił ostrzegawczo kierowca. Paweł siedział zamyślony. Obok przy biurku pracował funkcjonariusz. Kiedy wszedł Borewicz, milicjant wstał i zameldował się: - Sierżant Borucki. - A wskazując na Pawła, dodał: - Zatrzymany Paweł Kopiński. - Dziękuję. Jesteście wolni. - Będę na korytarzu - rzucił milicjant, wychodząc. - Taki ostry jest nasz kolega? - Nigdy nic nie wiadomo, obywatelu poruczniku. - Dobra, bądźcie - Sławek nie chciał docenić czujności milicjanta. - Dzień dobry - powiedział do Kopińskiego. - Jestem oficerem milicji z Warszawy, z Komendy Stołecznej. Paweł wstał i lekko skłonił głową. - Paweł Kopiński, emeryt. - Niezłych tam macie w Stanach emerytów - mruknął Sławek, siadając za biurkiem na miejscu milicjanta. - Miał pan jakąś przygodę u nas, prawda? - Nie pierwszą w życiu. Zatrzymaliście mnie, panowie, szybciej, niż się

spodziewałem - powiedział z nieskrywanym podziwem. - Tu bywamy szybcy - mruknął niewyraźnie Borewicz. - Tak się pan spieszy do siostry - powiedział już głośno - że nie miał pan czasu skontaktować się z nami i opowiedzieć paru ciekawych rzeczy. - Ciężko jest czasami zamknąć za sobą drzwi. - Pan pracował w Interpolu - bardziej stwierdził, niż zapytał Sławek. - Ma pan pod ręką teczkę. Myślę, że są tam wszystkie moje rozliczne ankiety, które parę razy musiałem wypełniać. Skąd dowiedział się pan o moich kłopotach? - Teraz to pan zadaje niepotrzebne pytanie - uśmiechnął się Sławek. - Był telefon od chirurga. Mocno go pan przeraził. - I z powodu mojej chorej ręki przybył pan aż z Warszawy? I to chyba samolotem. - Spojrzał na zegarek. Sławek uśmiechnął się. - I to nawet w miłym towarzystwie. Kopiński zdziwił się, ale o nic nie zapytał. - Jesteśmy krajem, w którym troszczymy się o cudzoziemców - stwierdził bardzo poważnie Borewicz. - Nie nazywałbym tego troską, ale cenię w panu elegancję sformułowań. Niech pan zagra ze mną w otwarte karty. Sławek przyjrzał mu się uważnie i przez chwilę milczał. - Nie będę naiwny, żeby liczyć na podobny rewanż, ale zagram. Dzwonił do nas ojciec małego Jacka Pawłowskiego. I zaciekawił nas fakt, że trzech obywateli obcego mocarstwa urządza sobie u nas poligon pirotechniczny, a jak pan się domyśla, to nie lubimy tego. - Jestem w stanie pana nawet zrozumieć. - Oby tak dalej. - I co jeszcze? - Wiemy też, że interesujący nas obu citroen nie pojechał przez Poznań. Ale, panie Kopiński, to ja - Borewicz podkreślił to słowo - przyjechałem tu, żeby zadać panu parę pytań. - Przepraszam, słucham. - Paweł kurtuazyjnie schylił głowę.

Sławek popatrzył na Kopińskiego z sympatią. Wyraźnie podobał mu się ten facet. - Kim byli ludzie, którzy chcieli pana zlikwidować? - Starzy znajomi z Nowego Jorku. Hurt narkotykami. - Zna pan ich nazwiska? - Oscar Thomas i Adolf Kranz, ale to bez znaczenia, oni częściej zmieniają paszporty niż dziewczyny. Jednego nazywają Savalas, jest rzeczywiście trochę podobny do tego aktora, a drugiego Wesoły Adolf. Jadą citroenem, nr chyba MT dwadzieścia cztery osiemdziesiąt dziewięć. - I co, i to takie przypadkowe spotkanie? - Sławek nie krył ironii. - Tak, tuż przed przekroczeniem granicy z NRD. - Pan wybaczy, ale nie wierzę w takie zbiegi okoliczności. - Ma pan prawo. Oni też nie wierzyli i dlatego chcieli mnie sprzątnąć - dodał, jakby chciał załagodzić poprzednią odpowiedź. - Podejrzewa pan, że ukrywam charakter swojej wizyty w Polsce. Jeśli ujawnię szczerze swoje zamiary, to jest pan gotów zaproponować pomoc polskiej milicji? - Może - powiedział Sławek. - Więc jeszcze raz powtarzam, jestem tu zupełnie prywatnie i spotkałem ich naprawdę przypadkowo. A że to niezwykły zbieg okoliczności... - Dlaczego zrobili na pana zasadzkę? - Z tych samych powodów, dla których pan byłby skłonny mi zaproponować współpracę. Nie wierzyli w przypadek. - Jak pan się zorientował, że zrobią w tym miejscu zasadzkę? - Znam ich od lat. - A jednak pana zaskoczyli. Nie przewidział pan wszystkiego. - Dlatego jestem już na emeryturze - wyjaśnił z rozbrajającą szczerością. - Dlaczego nie powiedział pan na granicy, kim są ci ludzie? - Stracilibyście okazję przyłapania ich na gorącym uczynku. - Nienawidzi ich pan? - spytał krótko Sławek. - Oni mnie bardziej - rzucił Copy. - Mają za co? - Wsadziłem brata Savalasa. Od dwunastu lat siedzi w Sing Singu.

- Pana sugestie? - Borewicz szybko zadawał pytania. - Najważniejsze będą punkty graniczne. Mogą się rozdzielić. Mogą kryć się pod szyldem korpusu dyplomatycznego. Nie będą wyjeżdżać z torbą. To są hurtownicy. - Dlaczego tak szczerze z panem rozmawiali? - Potraktowali mnie już jak trupa. - Jakieś szczegóły? - Heroinę wiezie dwóch ludzi z Turcji przez Bałkany. Wasze straże graniczne nie są jeszcze uczulone na narkotyki. - To wszystko? - Wszystko. - Myślę, że nie jest pan zupełnie szczery w rozmowie ze mną. - Przykro mi, że odniósł pan takie wrażenie. Czy oznacza to, że zatrzyma mnie pan, żebym skruszał przed następną rozmową? - Nie. - Dostanę anioła stróża? - Też nie. - Myślę, że nie jest pan zupełnie szczery w rozmowie ze mną. - Przykro mi, że odniósł pan takie wrażenie - z uśmiechem zrewanżował się Sławek. - Gdyby pan poczuł się źle na trasie, radzę zgłosić się do szpitala. U nas nie jest to drogie, a pan nie musi się już ukrywać. - Dziękuję za radę. - Żegnam... kolegę. - Borewicz wstał i wyciągnął do Pawła rękę. Kopińskiego zaskoczył ten gest. Paweł poprawił lusterko. W dużej odległości za nim jechał biały fiat 125p. Paweł obejrzał się i zjechał na pobocze. Podniósł klapę silnika i udawał, że coś naprawia. Kiedy nadjechał fiat, spojrzał w bok. Za kierownicą siedziała młoda dziewczyna. Nie spojrzała w jego kierunku, wpatrzona sztucznie przed siebie. Paweł uśmiechnął się pod nosem i wsiadł do samochodu. Po chwili znów zobaczył fiata. Jechał wolno. Z łatwością wyprzedzał go odrapany żuk. Jadąca fiatem dziewczyna wyraźnie na niego czekała. Kiedy pojawił się tuż za nią, spojrzała w lusterko, zmieniła bieg i przyspieszyła. Paweł wyprzedził ją i ostro ruszył do

przodu. Dziewczyna też dodała gazu. Kopiński zerknął w lusterko wsteczne i zaczął się rozglądać po obu stronach szosy. Po lewej widać było odchodzącą w bok polną drogę. Spojrzał przed siebie. Z przeciwka nadjeżdżał wielki jelcz z przyczepą, za którym wlókł się sznur samochodów czekających na okazję do wyprzedzenia. Paweł zdecydował się błyskawicznie. Gwałtownie skręcił w lewo, wykonując idealnie kontrolowany poślizg na całej szerokości jezdni. Prawie otarł się o nadjeżdżającego jelcza i znalazł się teraz przed nim, na czele kolumny samochodów. Z przeciwka nadjeżdżał biały fiat. Paweł jechał teraz w odwrotnym kierunku. Kawalkada pojazdów za nim uniemożliwiała dziewczynie jakikolwiek manewr. Paweł pomachał jej ręką i ruszył do przodu. Dojechał do polnej drogi, poślizgiem postawił samochód idealnie pod kątem dziewięćdziesięciu stopni i precyzyjnie skręcił w bok. Długa kolumna wozów zaczęła teraz wyprzedzać jelcza. Daleko na prawym poboczu widać było zatrzymującego się fiata. Dziewczyna wyłączyła silnik i sięgnęła do ukrytego w kasetce radiotelefonu. - Ja trzynaście-jedenaście. Pierdolę takich emerytów. To jakiś lepszy bolek. Urwał mi się. Zrobił mnie jak dziecko. Ale trzeba przyznać, że jeździ genialnie. Oddalił się w kierunku południowym, boczną drogą na wysokości Mlęcina. Jak mnie zrozumiałeś? Odbiór. - Niestety dobrze cię zrozumiałem. Nie popisałaś się. Całość przejmuje Warszawa. Czekaj. Bez odbioru. Dziewczyna odłożyła radiotelefon i wyraźnie wściekła na siebie wyszła z samochodu, rozglądając się wokoło. Śmigłowiec leciał równo nad lasem. W dali widać było linie wysokiego napięcia. Sławek z rozbawieniem przyglądał się pilotce. Coś kombinował. - Mogłaby pani zejść trochę niżej? - Nad czy pod linią? Wieże i przewody widać już było z bliska. - Taki kozak jak pani to chyba i między drutami. - A mogę wiedzieć po co? - Tam jest taka ładna polana usłana kwiatami. Dziewczyna spojrzała rozbawiona.

- Muszę poprosić kontrolę obszaru o zmianę korytarza. Mam powiedzieć o tej uroczej polanie? - Niestety dobrze cię zrozumiałem. Nie popisałaś się. Całość przejmuje Warszawa. Czekaj. Bez odbioru. Dziewczyna odłożyła radiotelefon i wyraźnie wściekła na siebie wyszła z samochodu, rozglądając się wokoło. Śmigłowiec leciał równo nad lasem. W dali widać było linie wysokiego napięcia. Sławek z rozbawieniem przyglądał się pilotce. Coś kombinował. - Mogłaby pani zejść trochę niżej? - Nad czy pod linią? Wieże i przewody widać już było z bliska. - Taki kozak jak pani to chyba i między drutami. - A mogę wiedzieć po co? - Tam jest taka ładna polana usłana kwiatami. Dziewczyna spojrzała rozbawiona. - Muszę poprosić kontrolę obszaru o zmianę korytarza. Mam powiedzieć o tej uroczej polanie? - A musi pani? - No to pod drutami - roześmiała się. Lecieli teraz wzdłuż linii. W rozległym pomieszczeniu kontroli obszaru z zaznaczonymi korytarzami powietrznymi przesuwano modele samolocików. Słychać było meldunki. Stojący przy pulpicie mężczyzna monotonnie wywoływał kryptonim. - Foxtrot zero jeden-trzynaście - Gdzie tę cholerę znowu poniosło? - mruknął i sięgnął po radiotelefon. - Olszewski. Poproś kontrolę obszaru o wywołanie Foxtrot zero jeden-trzynaście. Jak nie mają z nią łączności, to zawiadom jednostkę. Tam były jakieś burze. Niech ruszą w razie czego parę dyżurną. W oszklonej sali kontroli obszaru dyżurny przy pulpicie wywoływał nadal kryptonim śmigłowca. Nie było odpowiedzi. Oficer sięgnął po słuchawki. - Kontrola obszaru. Alarm dla dyżurnej pary. Godzina dziesiąta dziesięć. Utrata łączności z jednostką Foxtrot zero jeden-trzynaście. Ostatni namiar korytarz 2Bx.

Zarządzam poszukiwanie. Do dwóch stojących na płycie samolotów podbiegła załoga. Ryknęły silniki. Piloci usadowili się w kabinach. Do budynku dowództwa podjechał gazik. Dwóch funkcjonariuszy skierowało się do maszyny. Z radiostacji w samochodzie słychać było rozmowę radiową. „Alarm w rejonie korytarza 2Bx. Zarządzam poszukiwania w rejonie kwadratów 3Bx, 4Bx i 6Bx. Zawiadom dyżurnego Komendy Głównej i dyżurnego WOP-u. W razie naruszenia powietrznej granicy państwa meldować wprost do szefa sztabu". ' Ostatnie słowa słychać było z uchylonych drzwi kabiny śmigłowca stojącego na rozległej polanie. Porosła wysoką trawą, pełna kwiatów, wyglądała jak barwny turecki dywan. W tym momencie pilotka, wkładając pospiesznie kombinezon, sięgnęła do laryngofonu. - Foxtrot zero jeden-trzynaście, over. - Co się z tobą dzieje? - rozległ się podenerwowany głos dyżurnego. - Zachodziła obawa, że mamy pod sobą podejrzanych. Siadłam na chwilę w celu penetracji terenu. Tuż obok niej, wpychając koszulę w spodnie, stanął Borewicz. Wyjął jej z rąk laryngofon. - Melduje się porucznik Borewicz z Komendy Stołecznej. To moja wina. Rzeczywiście myślałem, że mamy pod sobą poszukiwanego. - Pan chyba, poruczniku, nie zdaje sobie sprawy, co pan mówi. Konsekwencje to już nie moja sprawa. Foxtrot zero jeden-trzynąjcie, daję ci zgodę na start. Korytarz ten sam. Po wylądowaniu zgłoś się do dowódcy jednostki. Over. Dziewczyna spojrzała na Borewicza. - No to podpadłam. - Poważna sprawa? - zapytał Sławek. - Chyba tak. Ale pocałuj mnie jeszcze. Objęła go za szyję. Po chwili odsunęła się. - Chyba ten aviomarin jednak zadziałał... nie w tę stronę - powiedziała z lekkim obrzydzeniem. Sławek speszył się.

- Co się tak patrzysz? Jumbo jet to ty nie jesteś. Borewicz odłożył słuchawkę. - Niech pan spróbuje połączyć się z przejściem granicznym w Słubicach i wyciągnąć od WOP-u wszystko, co wiedzą na temat Kopińskiego i tych dwóch - zwrócił się do Jaszczuka, stojąc już w drzwiach. - Ale co? - Jaszczuk rozłożył ręce. - Wszystko. Każdy szczegół może być ważny. - Siadaj. - Major wskazał Sławkowi krzesło. - Domyślasz się, że to może być jedna z trudniejszych twoich spraw - stwierdził. Borewicz skinął głową. - Myślę, że pan major jak zwykle ma rację. - No, no, zaraz odechce ci się żartów. A wracając do sprawy, nawiązaliśmy kontakt z Interpolem. Idą już zdjęcia i dane dotyczące całej trójki naszych obcokrajowców. Napijesz się? - Chętnie. - Sławek sięgnął po butelkę z wodą i nalał sobie do szklanki. - I jeszcze jedno. Dostaliśmy informację z Belgradu, że na naszym terenie może działać ich wywiad. Dziewczyna w stopniu kapitana, Jovita Popovic, miała zameldować się na terenie Węgier. Nie zgłosiła się. Opuściła Jugosławię w towarzystwie Ivo Babica, wobec którego mają niezbite dowody, że jest powiązany z międzynarodowym rynkiem narkotyków. Wyjechali z Jugosławii białym mercedesem. W Niemczech przesiedli się do peugeota nr F-MT dwadzieścia cztery osiemdziesiąt dziewięć, który ciągnie białą łódź motorową. Prawdopodobnie teraz są w Polsce. Aha, ta sprawa w obecnej sytuacji nabiera nowego znaczenia. - A jaki to ma związek z naszymi panami z USA? - Za coś tu pensję bierzesz - upomniał go major. - Tak jest. - A, i jeszcze jedno. Jutro przychodzi do was na miejsce Ewy sierżant Sikora. - Nie znam. - To poznasz. - Major sięgnął do telefonu, dając do zrozumienia, że rozmowa dobiegła końca. - Dziękuję ci - rzucił w stronę Borewicza. Borewicz otworzył drzwi i przepuścił przodem nowego współpracownika.

- Proszę, tu będzie pani biurko - wskazał. - Jestem Anka, proszę do mnie mówić po imieniu. - Usiadła, próbując, czy krzesło jest wygodne. - To jak ci się tu podoba, Aniu? - Jeszcze nie wiem. - Zmarszczyła czoło. Z pokoju obok dobiegały krzyki Jaszczuka rozmawiającego przez telefon. - Co on tak krzyczy? - zapytała. - Bo rozmawia z przejściem granicznym w Słubicach. - Nie może po prostu zatelefonować? Borewicz uśmiechnął się. - Porucznik Jaszczuk uważa, że im dalej dzwoni, tym głośniej powinien mówić. W tym momencie do pokoju wpadł Jaszczuk. Wyglądał, jakby przed chwilą stoczył walkę. Zasapany, spocony, z podwiniętymi rękawami koszuli, potargana grzywka opadała mu na czoło. - Poznajcie się... - Borewicz próbował dokonać prezentacji. - My się już znamy - przerwała Anka. Jaszczuk popatrzył na nich nieprzytomnym wzrokiem i podbiegł do biurka. - Zamów mi, proszę, połączenie z Belgradem - Borewicz zwrócił się do Anki. - Mamy tu ponoć ich agentkę. Może być jakiś związek przerzutu heroiny do Stanów z naszymi panami z USA. Niech podadzą, gdzie jest ta dziewczyna, co ona tu może robić, jej rysopis, no, wszystko, co możesz ustalić. Dobra? - Okay - Anka nie traciła czasu. Na horyzoncie, daleko w perspektywie szosy otoczonej lasami, unosiły się ciemne zwały dymów. Paweł, z trudem opanowując ból ręki, prowadził samochód. Za zakrętem dostrzegł kilka samochodów, patrol milicji i dwóch żołnierzy w hełmach. W poprzek szosy stał szlaban. Kiedy podjechał bliżej, zobaczył kilku kierowców usi-lujących bezskutecznie pertraktować z funkcjonariuszami. - To niech pan mnie chociaż puści do lądowiska. Stamtąd zadzwonię. Milicjant bez słowa pokręcił głową. - Pożar poprzerywał linie - znudzony spojrzał w górę. Nad lasem ukazał się nisko lecący samolot rolniczy.

Paweł wysiadł i zastanawiał się, co robić. Kolejne dwa wozy straży pożarnej przejechały obok. Podjął decyzję. Uruchomił silnik i całym rozpędem przejechał przez rów melioracyjny. Pokonał niewielkie krzaki i zniknął między sosnami. Jeden z milicjantów krzyknął „Stój, stój" i wyciągnął z kabury pistolet. Oddał dwa strzały w powietrze. - Daj spokój - machnął stojący obok funkcjonariusz. - Daleko nie zajedzie. O idiotów nie warto się troszczyć. Ciemna tafla jeziora tchnęła spokojem. Daleko na tle nieba jaśniała łuna pożarów. W leśniczówce rozległ się dźwięk telefonu. Danka wytarła ręce w ścierkę i podeszła szybko do aparatu. - Halo - odezwała się nerwowo. - Danka - usłyszała - to wszystko jest groźniejsze, niż myśleliśmy. Wrócę najwcześniej jutro po południu. Licz się z tym, że wysiądą telefony. Co w domu? Westchnęła. - Nie podobają mi się ci nasi turyści. Coś mi tutaj śmierdzi. - Bierz tylko zielone i niczym się nie przejmuj. A co ten lebiega robi? - Pojechał na ryby. - To trzymaj się. Lecę śmigłowcem na patrol. Do jutra. Zanim zdążyła jeszcze coś powiedzieć, usłyszała dźwięk przerwanego połączenia. Odłożyła wolno słuchawkę i oparła się o ścianę. Miała nie więcej niż trzydzieści parę lat. Zgrabna, ładna, ze świeżą urodą wiejskiej dziewczyny. Przez chwilę zastanawiała się, aż wreszcie podjęła decyzję. Uśmiechnięta podeszła do lustra oprawionego w kiczowate jelenie rogi. Uniosła do góry rozpuszczone włosy. Zadowolona z siebie ruszyła w głąb mieszkania. Delikatnie uchyliła drzwi do pokoju obok. W łóżeczku spała kilkuletnia dziewczynka. Danka podciągnęła kocyk, który zsunął się z małej, przymknęła okno i ruszyła schodami na górę. Bogdan wiosłował wolnymi, miarowymi ruchami. Szczupły, szpakowaty, w okularach wyglądał na naukowca. Łódź cicho przybiła do pomostu. Po drugiej stronie przycumowana była biała motorówka. Bogdan zabrał wędki i siatkę z rybami i skierował się na brzeg. Tuż przy lesie stały dwa samochody, biały peugeot i biały fiat 125p, a dalej namiot i przyczepa. —

Kiedy mijał biwak, usłyszał z namiotu szept Jacqueline. Ogarnięta podnieceniem, z trudem łapała powietrze. Jej przyspieszony oddech przechodził momentami w chrapliwy jęk. Miłosne uniesienia dziewczyny narastały do krzyku. Po chwili w namiocie zapanowała cisza. - Put the fire on - rozległ się męski głos mówiący kiepską angielszczyzną. - They ought to be soon. We have to be ready. Danka przez chwilę nasłuchiwała kroków w pokoju na górze. Bogdan zaciągnął firankę i położył się na łóżku. Odczekała chwilę i wyszła z pokoju. Wolno wspięła się po schodach i stanęła pod drzwiami na pięterku. Zapukała. - Już leżę - odezwał się Bogdan. Danka uśmiechnęła się i weszła do pokoju. Zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. Bogdan po omacku odszukał okulary i pstryknął zapalniczką. - Co się stało? - zapytał zdziwiony. - Postanowiłam zrobić to, na co ty masz ochotę od paru lat, ale brak ci odwagi spróbować. Bogdan zgasił zapalniczkę. - Zapal światło - poprosił. - A nie. Na to już mi odwagi nie starczy - roześmiała się przekornie i podeszła bliżej. - Powiedz coś... - Danuśku. - Bogdan patrzył na nią prawie przerażony. - Nie myślałem, że się czegokolwiek domyślasz... nigdy bym się ze względu na Stefana... bałbym się nawet... - Ze się bałeś, to wiem - przerwała. - Nie chcesz, żebym została? - Danusiu. - Bogdan z trudem przełknął ślinę. Nie wiedział, co powiedzieć. - A jeśli Stefan wróci? - Nie wróci. - Wolno podeszła do łóżka. Z prowokacyjnym uśmiechem rozchyliła szlafrok. Pod spodem nie miała stanika. Uniosła koc i położyła się obok. Speszony, odsunął się pod ścianę i znieruchomiał. Danka przez chwilę leżała na wznak, uśmiechnięta, rozbawiona jego zachowaniem. - Słyszałem, że niepokoi cię ta czwórka na biwaku. - Tak, w zeszłym roku też tu byli. Te dziewczyny robią wrażenie takich... za pieniądze.

- Żadna praca nie hańbi, chyba że źle opłacona, jak mawia mój dziekan. - Nie o nie chodzi. Przywożą łódź, nie wiem skąd, i prawie w ogóle jej nie używają. Żłopią whisky i takie jest w nich jakieś... oczekiwanie, niepokój jak w tobie teraz. Bogdan spojrzał na nią ukradkiem. Zauważyła to spojrzenie i odwróciła się do niego twarzą. Bogdan uśmiechnął się. Sięgnęła ręką do okularów. - Nie - zaprotestował. - Chcę cię widzieć dokładnie. Patrzył na nią z czułością. - Bez okularów czuję się niepewnie. Nie zachowałem się przed chwilą jak prawdziwy mężczyzna. Ale wiesz, kiedy nagle spełnia się coś, o czym nie śmiałem nawet marzyć... Bałem się, że to jakiś okrutny żart. Kocham cię - wyznał cicho jakby zawstydzony. - Kocham cię od chwili, kiedy zostałaś żoną Stefana. - Wiem. A teraz zdejmij okulary i czuj się bez nich bezpiecznie. - Kiedy sięgnęła do szkieł, nie zaprotestował. - Nie kochasz Stefana? - zapytał zaskoczony. - Chcę, żeby brat zabrał mnie na rok do Stanów. A potem zobaczę. - Mogłabyś wyjechać z kraju? - Ja chcę wyjechać stąd - podkreśliła ostatnie słowo. - I nie przemawiaj do mnie jak twoja żona w telewizorze. To, że ktoś chce mieszkać w Nowym Jorku, a nie pod Augustowem, to nie znaczy, że jest zdrajcą Polski Ludowej. - Ja tak nie myślę, ale ci, do których chcesz wyjechać, tak to interpretują. - Tam też mogę mieć kawałek domu. Co prawda listy od Pawła są ostatnio takie jakieś dziwne - zamyśliła się. - Jedź ze mną - zaproponowała. Bogdan uśmiechnął się. - Może się kiedyś zastanowię - odrzekł. - No to na razie mnie rozbierz - powiedziała po chwili prosząco. - Ja też jestem troszkę speszona. A to, że chcę wyjechać, nie wyklucza tego, że ja cię też kocham - mówiąc to, objęła go za szyję i pocałowała w usta. Bogdan zaczął ją gwałtownie całować, nieporadnie szukając ustami jej piersi. Poddała się podnieceniu. Nagle objęła go rękami za skronie i odchylając mu głowę, zapytała rzeczowo:

- Nie wyjedziesz ze mną? - Nie psuj tego, co się stało. Danka przez moment przyglądała mu się uważnie, a potem objęła go i pociągnęła na siebie. - Dotknij mnie - szepnęła zduszonym głosem. - Chodź - dodała zachłannie, zrzucając z siebie szlafrok. Ogarnięci pożądaniem, nie zwrócili uwagi na delikatne pukanie do drzwi. Dopiero za drugim razem unieśli się zaskoczeni. - Stefan? - zapytał Bogdan szeptem, ale już bez poprzedniego strachu. - Niemożliwe - zdecydowanie szepnęła Danka. - Kto tam? - zapytała ostro. - Jovita - usłyszeli zza drzwi. - I would like to talk to you... Ja cbaczu z wami pogawarit'... I must - dodała prosząco. Danka spojrzała na Bogdana. - Moment. Wyskoczyła z łóżka i sięgnęła po szlafrok. Nagle nachyliła się nad Bogdanem i przez chwilę przywarła do niego ustami. - Kocham cię. I cieszę się, że się to wreszcie stało - dorzuciła. Włożyła szlafrok i wybiegła z pokoju. Danka uderzyła jeszcze parę razy w widełki i zrezygnowana odłożyła słuchawkę. - Wiedziałam, że coś tu śmierdzi - powiedziała poirytowana, wracając do kuchni. Przy stole siedzieli Jovita i Bogdan. - You have to help me. Znajtie prawda... Nie działa, prawda. Oni nie mogut ujti. Eto prestupniki. - Kiedy zorientowałaś się, że narkotyki są ukryte w łodzi? - At once. - Od razu - machinalnie przetłumaczył Bogdan. - A niech sobie jadą w cholerę, gówno mnie obchodzą ich narkotyki. Mogą się nimi udławić - burknęła Danka. - They are earring the death. Oni wiezut smiert'... - Jovita spojrzała na zegarek. - U nas wsiego dwa czasa. U nich toczna programa. They are profesionalists. Oni rabotajut dla mieżdunaro-dnogo ganga.