Przedmowa
Zapis pamiętnikarski Leokadii Schmidt z okresu okupacji
zapoczątkowany został w 1943 r. Autorka, Żydówka w ar
szawska chroniąca się po opuszczeniu getta w warsztacie
blacharskim przy ul. Belwederskdej, postanowiła wtedy —
jak opowiada — „opisać dokładnie i bezstronnie wszelkie
wydarzenia zarówno w getcie, jak i po stronie aryjskiej”.
Jeden z jej polskich opiekunów przynosił wydawaną
przez Niemców prasę codzienną, a sporadycznie też egzem
plarze polskiej prasy konspiracyjnej. Nie lektury jednak
stanowią o wartości tekstu autorki, która przy tym nie by
ła (i nie mogła być) dobrze zorientowana w sprawach ów
czesnego polskiego żyoia społecznego, nie mówiąc już
o funkcjonowaniu różnych agend polskiej konspiracji nie
podległościowej, polskiego państwa podziemnego. Głównym
walorem jej pracy jest bogactwo doświadczeń osobistych,
skrupulatnie przeniesionych na papier. Zarysowała więc,
realizując swój zamiar, retrospektywny obraz wydarzeń
z 1942 r., dobrze wtedy zachowanych w pamięci, i kon
tynuowała opis przeżyć bieżących, aż do wybuchu powsta
nia warszawskiego w sierpniu 1944 r. Rękopis, włożony do
blaszamki i ukryty w ziemi, odnaleziony został w styczniu
1945 r. Autorka i jej mąż, również szczęśliwie ocalały po
stronie „aryjskiej”, odzyskali w marcu 1945 r. trzyletniego
synka, który przebywał w ciągu 2 lat i 4 miesięcy w znanej
placówce opiekuńczej — Domu im. ks. Boduena. W kwietniu
urodził się ich drugi syn. W listopadzie 1946 r. opuścili Pol
skę. Rodzina Schmidtów przebywała potem rok we Francji,
piętnaście lat w Wenezueli, a od 1962 r. w Stanach Zjedno
5
czonych. W Wenezueli — po upływie kilkunastu lat od opi
sanych w pamiętniku wydarzeń — autorka powróciła do
pracy nad ocalałym tekstem i przy pomocy męża uzupełniła
swą relację przedstawieniem losów ich obojga od chwili
wybuchu powstania warszawskiego 1 sierpnia 1944 r. do
stycznia 1945 r.
Leokadia Schmidt zmarła w Stanach Zjednoczonych
w roku 1980, przeżyła swego męża o pięć lat. Jeszcze za ży
cia wyraziła chęć wydania swego pamiętnika w Polsce.
Całość jej relacji zamyka się w dwóch odrębnych
częściach. Wydarzenia opisane w pierwszej dotyczą okresu
stosunkowo krótkiego, lecz szczególnie tragicznego w dzie
jach skupiska żydowskiego w Warszawie, rozpoczynają
cego się 22 lipca 1942 r. podjęciem przez okupantów
masowej deportacji mężczyzn, kobiet i dzieci z getta
do ośrodka zagłady w Treblince. W pierwszych dniach paź
dziernika 1942 ir. udało się rodzinie Schmidtów opuścić
getto i ukryć po stronie „aryjskiej”. Druga część tekstu do
tyczy przeszło dwuletniego okresu ukrywania się autorki
i jej najbliższych w Warszawie i miejscowościach podwar
szawskich, w tym też krótkotrwałego okresu wolności
w objętej powstaniem Warszawie w lecie 1944 roku.
, Schmidtowie należeli w chwili wybuchu drugiej wojny
światowej do znacznej liczebnie społeczności Żydów w ar
szawskich, liczącej — wg danych przeprowadzonego przez
okupantów pod koniec października 1939 r. spisu — co
najmniej 360 000 osób.'Społeczność żydowska w Warszawie,
podobnie jak w innych okupowanych przez Niemcy częś
ciach kraju, podlegała już jesienią i w zimie 1939/1940 r.
licznym i coraz brutalniejszym aktom dyskryminacji, a nas
tępnie terroru. Po nakazie noszenia opasek z Gwiazdą nas
tąpiła konfiskata m ajątku nieruchomego i częściowa konfis
kata ruchomego, usunięcie z pracy w instytucjach publicz
nych, ograniczenie swobody poruszania się, zakaz korzysta
nia z publicznych środków komunikacji i, szczególnie bez
względnie egzekwowany, przymus pracy dla ludności
żydowskiej w wieku od lat 14 do 60. Moment krytyczny sta
nowiło utworzenie jesienią 1940 roku — na podstawie de-
cjzji hitlerowskiego gubernatora dystryktu warszawskiego
Ludwiga Fischera — zamkniętej żydowskiej dzielnicy
mieszkaniowej, którą od 15 listopada 1940 r. otoczono m u
rem trzymetrowej wysokości, izolowano ściśle od reszty
6
miasta. Początkowo skupiono tam ok. 410 000 ludzi z W ar
szawy i spod Warszawy uznanych przez okupanta za żydów
w świetle tzw. ustaw norymberskich. W następnych m ie
siącach napływały do getta grupy ludzi przymusowo wysied
lanych z różnych miast i osiedli tzw. dystryktu warszaw
skiego, tak że liczebność mieszkańców żydowskiej dzielnicy
mieszkaniowej w Warszawie przekraczała już w marcu
1941 r. 460 000 osób i wzrastałaby w liczbach bezwzględnych
nadal, gdyby nie ubytek spowodowany szybko rosnącą
śmiertelnością, wywołaną głodem i chorobami epidemiczny -
mi. Już po kilku miesiącach istnienia getta umierało tam
miesięcznie „naturalną” śmiercią ponad 5500 osób, co pro
centowo odpowiadało śmiertelności w obozach koncentra
cyjnych. Łącznie zaś ok. 100 000 Żydów zmarło wtedy
w Warszawie w wyniku wyniszczenia planowo stworzony
mi przez okupanta warunkam i codziennego bytowania.
Ucieczki z getta, na podstawie licznych rozporządzeń cen
tralnych i lokalnych władz hitlerowskich ogłoszonych juz
w październiku i w listopadzie 1941 r., karane były śmiercią.
Karze śmierci podlegały też formalnie oraz w powszechnie
stosowanej praktyce osoby udzielające Żydom ukryw ają
cym się poza gettem pomocy w jakiejkolwiek formie. Do
tyczyło to zarówno udzielenia schronienia, jak dania czy
nawet sprzedaży żywności.
W styczniu 1942 r. zapadła w Głównym Urzędzie Bez
pieczeństwa Rzeszy (Reichssicherheitshauptamt RSHA)
decyzja o tzw. ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej
przez wymordowanie wszystkich Żydów w krajach okupo
wanych, jak również w tych, które dostałyby się ewentu
alnie w zasięg władzy Trzeciej Rzeszy. Wiosną i latem
1942 r. formacje hitlerowskie przystąpiły do planowej akcji
zupełnej likwidacji skupisk żydowskich w miastach, m ia
steczkach i osiedlach na całym terenie tzw. Generalnego
Gubernatorstwa (tj. ziem Polski centralnej, południowej
i południowo-wschodniej), wywożąc Żydów pod pozorem
przesiedlenia do ośrodków zagłady w Treblince, Bełżcu.
Sobiborze i Oświęcimiu lub mordując ich na miejscu. Dnia
22 lipca 1942 r. — w chwili gdy w getcie warszawskim po
zostawało przy życiu 370—380 tysięcy osób specjalne
ekipy SS i policji hitlerowskiej pod dowództwem SS-Sturm-
bannfiihrera Hermana Hoefle przystąpiły do deportacji
ludności. W ciągu dwóch i pół miesiąca, z parodniowymi
7
ledwie przerwami, wywożono ludzi na śmierć do komór
gazowych Treblinki. Według wiarygodnych w tym przy
padku danych pochodzących z wewnętrznej dokumentacji
okupantów wysłano do Treblinki 310—322 tysięcy osób
W czasie przeprowadzania akcji deportacyjnej zginęło po
nadto na ulicach getta i w mieszkaniach 5961 osób, przede
wszystkim starców i chorych, którzy nie mogli dość spraw
nie wykonywać poleceń policji lub nie byli zdolni do trans
portu. Hitlerowskie Vernichtungskommando przeprowadziło
to krwawe zadanie przy pomocy formacji kolaboracyjnych:
ukraińskich, litewskich i łotewskich, oraz policji gettowej
(tzw. Żydowskiej Służby Porządkowej). W wyniku akcji
eksterminacyjnej z lata 1942 roku zginęło więc co najmniej
320 000 ludzi, tj. 85% ogółu mieszkańców getta. Spis ludno
ści dokonany w październiku 1942 roku, po zakończaniu
tych działań, wykazał obecność w getcie 35 632 osób. Byli
to Wyłącznie ludzie zatrudnieni w znajdujących się na te
renie getta warsztatach przemysłowych (tzw. szopach), pra
cujący dla potrzeb gospodarki wojennej okupanta. Niemal
drugie tyle jednak wynosiła liczba żyjących w getcie nie
legalnie i niezarejestrowanych najbliższych członków ro
dzin pracujących, ich żon, dzieci i m ateljJ
Relacja pamiętnikarska Leokadii Schmidt z getta w ar
szawskiego plastycznie i drobiazgowo przedstawia niemal
dzień po dniu przeżycia autorki, jej najbliższej rodziny
i otoczenia w tygodniach wielkiej deportacji. Rodzina
Schmidtów znajdowała się przed jej rozpoczęciem w w a
r inkach jak na ówczesne życie getta nie najgorszych. Jako
posiadacze prywatnego w arsztatu produkującego pantofle
domowe na potrzeby handlu po stronie „aryjskiej”, utrzy
mują potajemny kontakt z firmą polską kupującą wytwo-
iy warsztatu, stać ich na opłacenie pielęgniarki do dziecka
(Żydówki z Niemiec osiedlonej przymusowo w getcie w ar
szawskim); dysponują pewnymi zasobami materialnymi, któ
re umożliwiały im — przynajmniej początkowo — płacenie
wymaganych łapówek. Po rozpoczęciu akcji deportacyjnej
sytuacja Schmidtów pogarszała się jednak gwałtownie, już
nie z tygodnia na tydzień, ale niemal z godziny na godzinę.
Problemem stało się zapewnienie prymitywnej wegetacji
sobie, a w szczególności dziecku, a sprawą życia i śmierci
uratowanie się przed wywiezieniem. Powtarzalność drob
nych udręk, huśtawka złudzeń i beznadziejności, drastyczne
8
doświadczenia z ludźmi, w których pod wpływem lęku o ży
cie zachodzą niepojęte przeobrażenia psychiczne, wreszcie
zachowanie policji żydowskiej i współpracowników gestapo
w getcie — wszystko to składa się na drobiazgowy obraz
infernalnych doświadczeń zwyczajnego człowieka, młodej
matki i żony.
Bytowanie autorki i perypetie jej najbliższych po stro
nie „aryjskiej”, w ukryciu wśród Polaków, stanowią przed
miot relacji nie mniej szczerej i drobiazgowej niż w części
pamiętnika poświęconej przeżyciom w getcie. W jeszcze
większym tylko stopniu występuje wahliwość nastrojów re-
lacjonistki, co zrozumiałe, choćby wobec upływu czasu,
zsumowania się ciężkich przeżyć i narastającego zmęczenia.
Nie brak tu sądów ostrych o ludziach z otoczenia, nie
zawsze sprawiedliwych i niekiedy przez samą autorkę
w dalszym toku narracji korygowanych, trafiają się też oce
ny i opinie sprzeczne ze sobą, ale spotyka się przy tym
wypowiedzi nacechowane nie tylko rozsądkiem, ale nawet
szerszym zrozumieniem sytuacji. I tak na przykład na mar
ginesie wiadomości o tragicznej walce i zagładzie getta
warszawskiego wiosną 1943 r. autorka zapisuje refleksję.
..Powstanie, które trwało 6 tygodni, zrehabilitowało nas.
Żydów, w oczach Polaków. Zarzucali nam poprzednio, że
dajemy się prowadzić jak barany na rzeź. Gdy mąż praco
wał jeszcze w fabryce Schultza, Polacy powtarzali ciągie.
»Dajcie tylko hasło i rozpocznijcie pierwsi, a zobaczycie, że
przyjdziemy wam z pomocą«. Obecnie okazało się, jak absur
dalne były te słowa. Terror niemiecki szalał, powstanie Po
laków w tych warunkach zostałoby momentalnie zgniecione
i niepotrzebnie pochłonęłoby moc ofiar. Polacy, mimo swych
największych chęci, byli w tym okresie słabi i za bardzo
sterroryzowani, by mogn udzielić nam skutecznej pom -
cy” (s. 226—227). Gdy zaś w sierpniu 1944 r. wybuchło
powśtanie warszawskie, a Schmidtowie znaleźli się na
wyzwolonym terenie: „mąż zgłosił się na posterunek AK
celem zameldowania się, podając wszelkie dane we
dług dokumentów aryjskich oraz nasze prawdziwe nazwi
ska — zapisuje pamiętnikarka. — Został przyjęty bardzo ser
' decznie. Po załatwieniu spraw starszy komendant zapytał
męża, czy potrzebna nam jest pomoc pieniężna. Mąż oświad
czył, że nie, natomiast prosił o opiekę. — Tu znajduje się
pan na terenie Rzeczypospolitej Polskiej i nic panu nie
9
grozi. Cokolwiek się stanie z nami, będzie i z panem —
usłyszał w odpowiedzi. Nareszcie po dwóch latach ode
tchnęliśmy” (s. 276—277). Jakże charakterystyczna to .
scenka dla atmosfery pierwszych dni powstania w ar
szawskiego — braterstwa i demokratyzmu na skraw ku wol
nej Polski.
Obok takich blasków rejestruje jednak Schmidtowa
z okresu pobytu wśród Polaków niemało cieni. Będą do nich
należały nie tylko przejawy lęku, słabości i załamań ze
strony osób świadczących pomoc, co można zrozumieć, ale
także oddane w sposób wiarygodny przejawy nikczemności.
zagrożenia bezpieczeństwa podopiecznych, wyzyskiwania
sytuacji ukrywających się i zbrodniczych szantaży.
Umiejętność obserwacji i szczerość sądów należą do
podstawowych walorów pamiętnikarskiej relacji Leokadii
Schmidt z getta warszawskiego i ukrywania się poza mu-
irami. Pomnaża ona naszą wiedzę o dziejach społecznych
okupacji w dobie II wojny światowej, ale także ogólną
i ponadczasową wiedzę o człowieku, o sile nadziei i ogrom
nych możliwościach płynących z mocnego poczucia więzi
rodzinnej, obowiązku wobec najbliższych i woli życia.
Władysław Bartoszewski
Dzieciom
książkę tę
Likwidacja getta warszawskiego
| Dnia 22 lipca 1942 r. od wczesnego rana zapanował w getcie,
gdzie było skupionych około 500 tysięcy mieszkańców,
wielki niepokój. Dowiedzieliśmy się, że mury, które otacza
ły getto, obstawione są po stronie zewnętrznej co kilkadzie
siąt kroków Litwinami, Łotyszami, Ukraińcami i esesowca-
mi oraz granatową policją. Niepokój rósł z każdą godziną.
Ludzie skuoiali się na podwórkach domów i na ulicach, roz
mawiając o sytuacji i gubiąc się w najrozmaitszych domy
słach.
Dzień był pochmurny, niebo ołowiane. Drobny deszcz pa
dał przez cały dzień. Wyglądało, jakby sama natura, a może
sam Pan Bóg opłakiwał naszą sytuację.
Przechodniów wracających z innych ulic nagabywano
pytaniami: „Co słychać?” Opowiadali, że wszystkie wyloty,
tzw. wachy, są ściśle obstawione przez żandarmerię, policję
niemiecką, gestapo itp. Policja żydowska została stamtąd
usunięta. Nikogo nie wpuszczono ani też nie wypuszczono.
Nawet Żydów pracujących na placówkach niemieckich po
za gettem nie wysłano do pracy. Nikt nie wiedział nic
konkretnego. Napięcie rosło. W godzinach późniejszych do
wiedzieliśmy się, że rano policja żydowska została wezwa
na do Głównej Komendy na odprawę, która trw ała kilka
godzin. Z odprawy wyruszyli od razu do punktów, tj. do
schronisk dla Żydów wysiedlonych z małych miasteczek,
i do więzienia żydowskiego mieszczącego się przy ulicy Gę
siej, dawnego urzędu pocztowego. Siedzieli tam przeważnie
złapani po stronie aryjskiej, którzy oczekiwali wyroku
śmierci za przekroczenie murów getta. Byli to ludzie naj-
biedniejsi. Nie mając żadnych środków utrzymania w getcie,
wychodzili na stroną aryjską, żebrząc na ulicach, nie ba
cząc na plakaty, które głosiły, że każdy Żyd złapany poza
obrębem getta zostanie rozstrzelany. Pod groźbą śmierci
głodowej, z braku innego wyjścia ryzykowali w pogoni za
chlebem dla siebie i swoich najbliższych. W tymże więzie
niu po raz pierwszy oficjalnie rozstrzelano na postrach 17
osób, wśród których znajdowała się ciężarna kobieta bliska
rozwiązania i 14-letnia dziewczynka. Pluton egzekucyjny
granatowej policji składał się z policjantów wybranych po
dwóch z każdego komisariatu. Wyrok wykonano w obecno
ści przedstawicieli władz niemieckich i Rady Żydowskiej.
Przedtem na oczach skazanych przed więzienie zajechały
karawany.
Mniej więcej na rok przed wysiedleniem, czyli w 1941
roku, rozpoczęła się likwidacja ludności żydowskiej z m a
łych miasteczek, przeważnie z terenów przyłączonych do
Rzeszy. Niemcy ładowali Żydów do wagonów i wysyłali
w niewiadomym kierunku. Rozmaici ludzie mieli krewnych
między wysiedlonymi, nigdy jednak żadnych wiadomości nie
otrzymali. Gdzie podziali się ci wysiedleńcy, było dla nas za
gadką. Judenrat wiedział, że to wszystko padło ofiarą komór
gazowych. Trzymał to jednak w ścisłej tajemnicy. Gdy bu
dziły się wśród nas niepokoje, natychmiast apelował, żeby
nie szerzyć kłamliwych wersji, które nie m ają żadnych re
alnych podstaw. A kilka dni później ukazywały się plakaty
głoszące, że ludność otrzyma dodatkowe artykuły na karty
aprowizacyjne: po jednym jajku, pudełku zapałek i kilo
gram szarej soli. To były środki uspokajające...
Niektóre pisma polskiej prasy podziemnej, które docie
rały do nas, zamieszczały krótkie wzmianki o likwidacji Ży
dów w mniejszych miejscowościach. Podawano kiedyś, że
kazano ludziom rozebrać się do naga i ładowano do samo
chodów o specjalnej konstrukcji, w których na miejscu byli
zabijani gazem. Ci nieliczni, którzy czytali prasę podziemną,
dość sceptycznie zapatrywali się na te sprawy. Nikt nie
chciał wierzyć, że Niemcy zdolni są do tak haniebnych
morderstw. Każdy mówił: przesada!
W 1941 roku, po konsolidacji podziemnych organizacji,
Polacy zwrócili się za pośrednictwem pisma „Jutro” z pro
pozycją do organizacji żydowskich, że gotowi są dostarczyć
do getta broń, by Żydzi stworzyli własną organizację bo-
14
jową i obronę. Mój mąż przyczynił się do nawiązania kon
taktu między obiema stronami, gdyż zdawał sobie sprawę,
jakie doniosłe znaczenie może to mieć dla nas w getcie.
Pertraktacje toczyły się przez jakiś czas, nagle jednak z nie
znanej nam przyczyny urwały się i sprawa spełzła na ni
czym. Nie było widocznie jedności, a gdzie jej nie ma, nie
ma i siły...
Byliśmy też stale terroryzowani przez żydowskich gesta
powców, których było bez liku. Paru pomniejszych — jak
na przykład Kohn i Heller — zginęło z rąk swoich przeło
żonych. Gestapo dopadło także ich żon, które wysłali do
Otwocka, aby przetrw ały tam okres likwidacji. Niektórych
żydowskich gestapowców oraz zajmujących wyższe stano
wiska w policji żydowskiej i w szopach dosięgną! wyrok
Żydowskiej Organizacji Bojowej, jak Hirschla, adwokata
Lejkina, Szmerlinga. Wielu z nich, zwłaszcza ci pochodzący
z Łodzi, już przed wojną nie miało dobrej reputacji Wśród
rodaków. Gancwajch i Sternfeld na przykład byli twórcami
słynnej Trzynastki, która mieściła się na Lesznie pod nr. 13
i stąd jej nazwa. Faktycznie była to, pod płaszczykiem walki
z lichwą w dzielnicy żydowskiej, ekspozytura gestapo z Alei
Szucha. Była postrachem; szantaż i donosicielstwo, — od
tego się zaczynała ich działalność. Ci z Trzynastki mieli biu
ra handlowe, dostarczające Niemcom różne towary z getta.
Żyli w takim luksusie, że po stronie aryjskiej było z tego
powodu bardzo popularne powiedzenie: „Chcesz się bawić,
idź do getta.” Ulica Leszno roiła się od dancingów, lokali
z występami artystów, kaw iarni i restauracji. Myślę, że na
wet przed wojną nie można było tak się bawić w dzielnicy
żydowskiej jak teraz w getcie. W ytworne śniadania, obiady
i kolacje z najwyszukańszymi trunkam i mogłeś znaleźć
właśnie tu. Gestapo i inni Niemcy również nie odmawiali
sobie zabaw w getcie.
Obok tego luksusu, który aż raził w oczy, na ulicach,
tuż pod drzwiami ekskluzywnych lokali, leżały dzieci i bie
dacy — raczej szkielety ludzkie, wychudłe, wynędzniałe
ciała pokryte krostami i wrzodami. Inni znowu byli opu
chnięci, twarze niepodobne do ludzkich — żółte maski, nogi
popuchnięte, okryte pęcherzami i wrzodami. Leżeli wszyscy
oparci o mur, prosząc o trochę jedzenia. Mąż widział tuż
przed likwidacją słynnego błazna Rubinsteina już całkowi
cie spuchniętego z głodu. Przed wojną był złodziejem na
15
br jku warszawskim, a w getcie udawał wariata i szanta
żował wszystkich, aby zdobyć jedzenie. Do piekarza, który
m:ał piekarnię w domu, gdzieśmy mieszkali, mówił: „Jeżeli
mi nie dasz chleba, będę głośno krzyczał »precz z Hitle
r >m« . Oczywiście nikt nie śmiał mu się przeciwstawić.
Miał też słynne w gettcie powiedzenie: „Ingel, halt dich”
(trzymaj się, chłopcze). Za pogrzebem mówił: „Gib awek di
bonę” (oddaj kartę aprowizacyjną). Krążyły też dowcipy na
tem at jego przedwojennego zawodu. Biedak zginął głodową
śmiercią. Opłakany widok przedstawiały dzieci, których by
ło tysiące, żebrzące po ulicach i podwórkach, skarłowaciałe,
wynędzniałe. Pięcioletnie dziecko miało wzrost dwuletnie
go. Jego nóżki były grubości dosłownie kurzych łapek. Czło
wiek się dziwił, jak ten wynędzniały korpusik mógł się
utrzymać na tak cienkich nóżkach.
Wszyscy przeważnie trudnili się szmuglem. Z drugiej
strony, gdyby nie szmugiel, prawdopodobnie więcej ludzi
ginęłoby w getcie z powodu braku żywności. Ponieważ pro
dukcja u Niemców dla ludności cywilnej była ograniczona,
gdyż wszystko szło dla wojska, więc w getcie szczególnie
odczuwało się brak różnych artykułów codziennej potrzeby.
Ludzie zmuszeni byli zakładać potajemnie przedsiębiorstwa.
Ponieważ przydział mąki na wypiek chleba był niewystar
czający dla całej ludności, piekarze zakładali młyny. Dzięki
temu w getcie można było nabywać chleb na czarnym ryn-
■ku. Zarówno w tym, jak i w innych wypadkach, łotry
z Trzynastki stawali się „wspólnikami” tych potajemnych
przedsiębiorstw. Po prostu szantażowali właściciela, że go
zadenuncjują na gestapo, jeśli odmówi im haraczu.
Niemcy osiągnęli swoje: rozłam w społeczeństwie. Zła
manych fizycznie i moralnie, udało im się wytępić nas bez
żadnych przeszkód. Pomijając to, tyfus i inne choroby nę
kały nas przez dwa lata, zbierając dziesiątki tysięcy ofiar.
Codziennie rano setki trupów z ulic i mieszkań zawożono
ręcznymi wózkami na cmentarz.
1W kwietniu 1942 r. jedno z polskich pism podziemnych
podawało, że Himmler podczas ostatniego pobytu w Warsza
wie wydał rozkaz likwidacji getta w ciągu miesiąca maja.
Ponieważ maj przeszedł spokojnie, ludzie zaczęli uważać
wiadomość za wymyśloną, tak jak wszystkie inne dotych
czasowe. Niektórzy twierdzili, że to Niemcy rozmyślnie sze
rzą takie wersje, by zakłócić spokój. Dopiero w czerwcu, tj.
16
miesiąc przed likwidacją, zaczęło powoli wyłazić szydło
z worka. Pewnego ranka o bardzo wczesnej godzinie ludzie
zaczęli się gromadzić na ulicy i omawiać wypadki ubiegłej
nocy. W getcie zostało zabitych pięćdziesięciu kilku ludzi
z różnych warstw społecznych w sposób następujący:
Po północy zaczęło krążyć po ulicach getta małe auto.
Pod bramami domów zatrzymywało się i wysiadali z niego
Niemcy. Osobom, po które przyjeżdżali, kazali iść przed sie
bie. Gdy dany osobnik uszedł kilka kroków, strzelali do nie
go. Sprawdzali, czy jest martwy, po czym wsiadali do auta
i jechali dalej. Trupy pozostawiali na ulicy. Po niedługim
czasie zwłoki zabierały karaw any Ostatniej Posługi, którą
telefonicznie przedtem zawiadomiono, podając miejsce.
Wśród zabitych byli nikomu nie znani, jak dozorca domu
z ulicy Wołyńskiej 4 z dwoma synami. Byli również i po
pularni ludzie, jak piekarz Blauman z żoną i kilku znanych
bogaczy. Zastanawialiśmy się, z jakiego powodu ich mordo
wano. Kilka dni później gestapo zawiadomiło Judenrat te
lefonicznie, że ludzie oi zginęli, ponieważ zajmowali się
„nie swoimi sprawam i”. Okazało się, że wśród zabitych by
ło kilku żydowskich gestapowców. Widocznie swoje zrobili
i nie byli więcej potrzebni. Było też kilku działaczy poli
tycznych, którzy mieli kontakt z polskimi organizacjami,
wielu drukarzy itp. O Blaumanie mówiono, że dawał dużo
pieniędzy na organizacje podziemne. Wypadki takie pow
tarzały się prawie każdej nocy, aż do rozpoczęcia likwidacji
getta. Liczba ofiar wzrastała ciągle.
Opowiadano, że podczas jednej takiej nocy zajechało zie
lone auto na ulicę Mylną. Nie zastali jednak poszukiwanego
w domu. Był ‘tylko jego sparaliżowany ojciec. Chcieli go
wziąć zamiast syna. Ponieważ nie mógł chodzić, wyrzucili
go oknem iz 3. piętra. Ponoć ludzie ci przechowywali u sie
bie Polaka, który był poszukiwany przez Niemców. Po ja
kimś czasie to samo auto zaczęło przywozić Polaków, któ
rych zabijali w ten sam sposób w getcie. Nasze karawany
zabierały ich na cmentarz żydowski, gdzie byli chowani.
To samo zielone auto, które w krótkim czasie stało się po
strachem wszystkich, krążyło co dzień rano po ulicach, cza
tując na ludzi. Ktokolwiek ukazał się choć m inutę przed
5.00 rana, był z miejsca zastrzelony. Auto to krążyło rów
nież w rannych godzinach pod murami getta, a jego pasa
żerowie a ypatrywali i zabijali szmuglerów.
17
Żyliśmy w najwyższym naprężeniu. Ludzie szusali
schronienia u znajomych, myśląc, że „tam ” jest bezpiecz
niej... Do nas przychodził jeden z moich kuzynów, wysiedlo
ny z Żyrardowa. Zamykałam go na noc z mężem oraz dwo
ma pracownikami w naszej pracowni, która mieściła się na
tej samej klatce schodowej. Przestałam zupełnie sypiać po
nocach. Ponieważ okna naszego mieszkania wychodziły na
ulicę, słyszałam przejeżdżające auta niemieckie. Gdy usły
szałam szum motoru, serce biło mi niespokojnie. Myślałam,
ze to już pod naszą bramę zajechali. Z ulgą witałam nad
chodzący ranek, z lękiem myślałam o zbliżającej się nocy.
Któregoś dnia przed likwidacją getta ukazały się na mu
rach plakaty, podpisane przez komisarza niemieckiego
dla dzielnicy żydowskiej Auerswalda, że nie wolno Żydom
jeździć pociągami, nie wolno wychodzić poza obręb getta
ani chodzić po drogach i szosach. Były to zarządzenia nawet
małemu dziecku znane. Wydano je dwa lata temu, po za
mknięciu getta. Byliśmy zdziwieni, że teraz nam przypomi
nają to wszystko. Niepokój rósł. Niemcy z wyrafinowaniem,
umiejętnie nas szachowali. Przesunęli nam łaskawie godzi
nę policyjną do 10.00 wieczorem, i to z terminem od 1
i.rześnia. Pamiętam, że na kilka dni przed rozpoczęciem
likwidacji składaliśmy z rozkazu Niemców dokumenty na
otrzymanie karty rozpoznawczej. Wszystko na pozór wy
glądało normalnie. Aż nadszedł ten pamiętny dzień 22 lipca
i rozpoczęło się u nas piekło. W ciągu dwóch miesięcy zli
kwidowano 450 tysięcy Żydów. W okresie gdy wyszliśmy
na stronę aryjską, pracowało oficjalnie w szopach i innych
instytucjach 25 tysięcy Żydów. Nielegalnych w nowo utwo
rzonym getcie obliczono na 25—30 tysięcy. Tak wyglądał
bilans niemieckiej zbrodniczej buchalterii po dwóch mie
siącach likwidowania getta warszawskiego.
Kilka miesięcy przed likwidacją naszego getta odbyło
się to samo w Lublinie. Nazywało się to, że miasto zostało
oczyszczone z Żydów, których rzekomo przesiedlono pod
Lublin. Wielu Żydom udało się zbiec i przedostać do W ar
szawy. Opowiadali o strasznym Batalionie Niszczycielskim,
który został specjalnie wyszkolony. Opowiadania ich były
tak straszne i pełne grozy, że napełniły nas śmiertelną
trwogą. W tym okresie kilkanaście zaplombowanych wa
gonów z Żydami stało przez parę dni na dworcu w Warsza
wie. Polacy, którzy przychodzili do getta, mówili, że po
18
takim postoju więcej było trupów niż żywych. Za szklankę
wody chcieli płacić złotymi obrączkami i innymi kosztow
nościami. Nie można było im jednak podać tej wody, gdyż
byli pilnie strzeżeni. Ginęli więc z głodu i pragnienia. Mó
wiono wtedy także, że toczą się pertraktacje między Ju-
denratem a gminą lubelską, by wpuścić do naszego getta
przybyszów z pociągów widm, jak je nazywano. Po kilku
dniach wagony z ludźmi znikły. Pertraktacje^ przerwano
z powodu przeludnienia i epidemii tyfusu, jakie panowały
u nas. Dopiero wiele miesięcy później zrozumieliśmy, jak
w rzeczywistości przedstawiała się ta kwestia. Wysiedleńcy
z Lublina zostali przewiezieni do Majdanka, gdzie komory
gazowe pochłonęły ofiary tak samo jak w Treblince. Wago
ny z dworca warszawskiego poszły wprost do Treblinki.
Na tydzień przed likwidacją naszego getta rozeszła się
wieść, że Batalion Niszczycielski przybył do Warszawy
z Pabianic. W Pabianicach, jak opowiadano, zabrali om
dzieci od 1 do 10 lat i zawieźli w niewiadomym kierunku.
O tym, jak matki broniły dzieci, ile było ofiar i jakie pie
kielne sceny się tam rozgrywały, trudno pisać. Wprost z Pa
bianic Żydzi przyszli do nas, by później zginąć w Tre
blince. Wieść o przybyciu Batalionu, podawana z ust do ust,
w jednej chwili obiegła całe getto. Ustał handel, stanęły
warsztaty. W ciągu kilku godzin zamarło u nas życie. W te
dy to przewodniczący Judenratu Adam Czerniaków został
wezwany do W arschauer Distrikt, gdzie mu polecono, aby
uspokoił społeczeństwo żydowskie, że nie ma żadnych pod
staw do niepokoju. Ktokolwiek będzie szerzył kłamliwe
wersje, podlega karze śmierci. Czerniaków telefonicznie
zawiadomił o tym policję żydowską, która z kolei prze
kazała komunikat ludności. Mówiono więc, że Judenrat
zażegnał „coś”, co — dokładnie nikt nie wiedział, i po
myślnie załatwił „kwestię” naszego getta. Po kilku dniach
wszyscy wrócili do normalnych zajęć i właśnie w tedj,
kiedy czujność ludzi została uśpiona, wtargnął niespo
dziewanie do getta Batalion Niszczycielski. Inżynier Czer
niaków zorientował się w sytuacji. Nie chcąc podpisać
dokumentu niemieckiego wyrażającego zgodę na wysiedle
nie Żydów z Warszawy na wschód, popełnił samobójstwo.
Był to jedyny człowiek z Judenratu, który cieszył się
dobrą opinią w społeczeństwie żydowskim w W arsza
wie. Niemcy wyznaczyli go na to stanowisko, wiedząc,
19
że wszyscy go zaaprobują. Po jego śmierci prezesem
został inżynier Lichtenbaum. {Nawiasem mówiąc, syn jego
prowadził budowę murów w getcie, oczywiście na koszt
Judenratu).
Od samobójstwa Czerniakowa Niemcy przestali się li
czyć z Judenratem . Największy głos miała teraz pozostała
garstka żydowskich gestapowców. Piszę garstka, gdyż więk
sza ich część pouciekała jeszcze przed wysiedleniem. Wi
docznie czuli, na co się zanosi, albo też ktoś z przyjaciół-
-gestapowców dał im znać. Nikt z nas nie znał wtedy przy
czyny tego zniknięcia. O ich ucieczce dowiedzieliśmy się
z listów gończych, które gestapo rozesłało za nimi do wszyst
kich domów. Wszystkie komitety domowe otrzymały za
wiadomienie, że ktokolwiek zna miejsce ich pobytu, obowią
zany jest donieść o tym władzom. Za ukrywanie ich grozi
śmierć, przy czym cały dom jest odpowiedzialny zbiorowo.
Listy nie na wiele się zdały. Ludzie opowiadali, że niektórzy
z nich zdołali przedostać się do Szwajcarii. Pomogli im
przyjaciele wśród Niemców. Wśród uciekinierów byli także
Gancwajch i Stemfeld.
Tak więc 22 lipca, pierwszego dnia, wywieziono najuboż
szych mieszkańców getta oraz ludzi z punktów. Ludzie za
mieszkujący punkty byli bardzo biedni, gdyż Niemcy wyg
nali ich znienacka, nie pozwoliwszy zabrać niczego ze swego
dobytku. Rada Żydowska umieściła ich w bóżnicach, szko
łach itd. Panował tam niesłychany brud, pleniło się roba
ctwo — wszy. Komitety domowe starały się im ulżyć, w czym
mo£iyi choć miały dość trudności w niesieniu pomocy lu
dziom zamieszkałym w domach, które im podlegały.
Przed wieczorem Niemcy rozplakatowali po całym getcie
obwieszczenie treści następującej:
Z dniem 22 lipca rozpoczyna się przesiedlanie Żydów na
wschód. Każdy ma prawo zabrać ze sobą 15 kg bagażu oraz
złoto, biżuterię i pieniądze, które nie będą mu odebrane.
Żywność na 3 dni. Wysiedleniu nie podlegają:
1. Pracownicy szopów oraz fabryk produkujących dla
Niemców.
2. Robotnicy wychodzący na placówki poza granice getta.
3. Pracownicy gminy.
4. Pracownicy instytucji dobroczynnych, jak Ż.T.S.S., Cen-
tos, Zoz itd.
20
5. Policja żydowska.
6. Szpitale i personel.
7. Związek Rzemieślników.
Każdy mężczyzna pracujący ochrania od wysiedlenia żonę
i dzieci do lat 14. Mężczyźni zdolni do pracy będą skoszaro
wani w domach leżących w pobliżu miejsca pracy.
Treść plakatów wywołała niesłychaną panikę wśród
ludności, która nie pracowała dotychczas dla Niemców. Nikt
chyba nie spał tej nocy. Obmyślano, w jaki sposób zostać
pracownikiem szopu czy też placówki, aby nie podlegać
wysiedleniu. Nikomu nie przyszło na myśl, że to jest po
czątek likwidacji, czyli początek eksterminacji. Z treści
plakatów wynikało, tak przynajmniej nam się zdawało, ze
nastąpiła jakaś „strukturalna” zmiana w społeczeństwie
żydowskim. Podobnie było już przedtem w niektórych get
tach, jak np. w Łodzi, w Krakowie. Zlikwidowano tam
wszelkie prywatne przedsiębiorstwa. Istniały tylko szopy
prowadzone przez Radę Żydowską i aprowizowane przez
nią. Nie było innych środków egzystencji. Pogodziliśmy się
więc z myślą, że system ten zostaje i u nas wprowadzony.
Rozpoczęła się gonitwa za dostaniem się do szopów. Ale
tu okazało się, że trudności zaczynają się piętrzyć. Oficjal
nych przyjęć do szopów poważnych, tj. faktycznie niemiec
kich, nie było. Tam mogli się dostać bezpłatnie tylko facho
wcy, i to wybitni, i oczywiście przez protekcję. Zaczęto więc
tworzyć nowe szopy. Przede wszystkim starano się o legali
zację i kapitalistów. Ale tych spraw nie można było tak
szybko przeprowadzić, a czas naglił. Przy tym nie można
było bez zaświadczenia stwierdzającego przyjęcie lub za
trudnienie w szopie chodzić po mieście, gdyż w między
czasie zaczęły się już łapanki. Każdy policjant, a było ich 2
tysiące, musiał dostarczyć 5 osób dziennie. Można sobie wyo
brazić niebezpieczeństwo, jakie groziło każdemu obracają
cemu się po mieście bez zaświadczenia pracy. To znów po
ciągnęło za sobą pogoń za zaświadczeniem o przyjęciu do
szopu. Starzy pracownicy szopów, którzy mieli protekcję
u zwierzchników, weszli z nimi w porozumienie i zaczęło się
zapisywanie „świeżych”, oczywiście za sowitym wynagro
dzeniem. Równocześnie powstała cała masa mniejszych szo
pów, które oficjalnie legalizacji jeszcze nie miały, jednak
przyjmowały zapisy pracowników, licząc, że jakoś to będzie.
21
Aby otrzymać legalizację na szop, należało przedstawić
władzom niemieckim urządzony lokal z maszynami i listę
ludzi do pracy. Szła ona do potwierdzenia do arbeitsamtu.
Każdy, kto oddał swoją maszynę do szopu, mógł zostać jego
pracownikiem. Maszyny oddawano, ale nikt nie dostawał
pokwitowania.
Ludzie od świtu do nocy nie myśleli o niczym in n y m _
tylko o szopach. '
Jednocześnie przez cały czas odbywały się ranne odpra
wy policji żydowskiej, na których otrzymywała spis ulic,
gdzie miały się odbyć tzw. blokady: blokowano wyloty wy
znaczonych ulic, a mieszkańców domów wywożono na
Umschlagplatz na wozach zaprzęgniętych w konie. Blokady
żydowskiej policji w pierwszych dniach rozpoczynały się
około godziny 8.00 rano i trw ały do 4.00 — 5.00 po południu
W tych godzinach ruch na ulicach był minimalny. Chodzili
tylko ci, którzy mieli zaświadczenie z szopów. Sklepy były
pozamykane już od pierwszego dnia likwidacji. Ponieważ
getto było ściśle obstawione, ustał szmugiel i zaczął się do
tkliwie dawać we znaki brak żywności. Aprowizacja rów
nież mocno szwankowała. Doskonale wyszli na tym pieką-
**2e. Zamiast dostarczać chleb kartkowy do sklepów aprowi-
zacyjnych w terminie, wypiekali go potajemnie w nocy
i sprzedawali po wygórowanych cenach. Brali za chleb zło
to i brylanty. Gdy już wreszcie dostarczali pieczywo do
sklepów, sprzedawano je oczywiście po kryjomu, jeszcze
drożej, tłumacząc, że piekarze jeszcze nie dostarczyli kon
tyngentu. W godzinach przedwieczornych uchylały się drzwi
sklepów i wyprzedawano po cenach wybitnie paskarskich
resztki zapasów. Ludzie wracający z placówek sprzedawali
na ulicach to, co udało im się przeszmuglować. Drożyzna
rosła z godziny na godzinę.
Jakby dla dopełnienia miary, deszcz padał bez ustanku
przez cały tydzień.
Pierwszego dnia po przeczytaniu plakatów ogarnęła
mnie rozpacz. Dotychczas mieliśmy pryw atne przedsiębior
stwo, oczywiście za pozwoleniem władz niemieckich, które
dobrze prosperowało jak na ówczesne warunki. Mieliśmy
kontakt z naszymi przedwojennymi klientami, szczególnie
z firmą Józefy Hebdy. Pani Hebdowa przysyłała szmuglera,
który zabierał naszą skromną produkcję. W ten sposób
22
mogliśmy się utrzymać i nie głodowaliśmy jak większość
w getcie. O szopach w ogóle miałam dosyć mgliste pojęcie.
Znajomi, którzy mieli „szczęście” tam pracować, przymie
rali głodem. Zarobek ich wynosił 4—6 zł dziennie, w zależ
ności od kwalifikacji, oraz 3/4 litra wodnistej zupki. W tej
chwili szop przedstawiał mi się jako upragniony cel. Nie
przestawałam ani na chwilę wytężać myśli, w jaki sposób
mój mąż mógłby dostać się do szopu, by w ten sposób za
bezpieczyć mnie i naszego synka, który liczył wówczas trzy
i pół miesiąca. Ponieważ mąż mój był bardzo ambitny, po
stanowił stworzyć samodzielny szop wespół ze znajomym
z te' samej branży. Wędrowali od piątej rano do dziesiątej
wieczór, aby to załatwić. Minął pierwszy, drugi dzień, zna
jomi zdołali już sobie kupić zaświadczenie pracy za grube
pieniądze, a z naszego szopu jeszcze nic. Już ktoś obiecał
wystarać się o legalizację w ciągu kilku godzin, ale trzeba
byłe dać mu 50 tysięcy zł. (Aferzystów w tym okresie nie
brakowało. Nawet niektórzy Niemcy czyhali na wyłudzenie
w ten sposób pieniędzy). Zaczęli więc biegać za kapitalista
mi. Zachodzili do zamożniejszych znajomych, proponując
udział: 10 tysięcy za osobę. Po całodziennej bieganinie zna-
lezicno wreszcie jednego, który gotów był zostać udziałow
cem. zastrzegł sobie jednak, że musi zatrudnić kilku swoich
ludzi. Gdy wreszcie po wielogodzinnej gonitwie o głodzie,
przemoczony do nitki, mąż wracał do domu, mając już tych
chętnych kapitalistów, dowiedział się, że legalizacja została
oddana komu innemu. Później się okazało, że te wszystkie
legalizacje były tylko fikcją i te właśnie szopy poszły na
pierwszy ogień w likwidacji. Nazajutrz o świcie zjawili się
znowu ludzie z propozycjami. Jeden miał legalizację, inn.
znowu kapitalistów i mąż wyruszył na nowo załatwiać
utworzenie szopu. f
Wreszcie miałam tego dość. Ponieważ nie mieliśmy je
szcze żadnego zaświadczenia pracy, a blokady odbywały się
stale, na razie w domach zamieszkanych przez najbiedniej
szych, przygotowałam się „do drogi”. Było nas troje do-
rosłvch: mąż, wysiedlona z Niemiec pielęgniarka dyplomo
wana do dziecka i ja. Mieliśmy prawo zabrać ze sobą po 15
kg. czyli 45 kg bagażu razem. Spakowałam trzy walizki:
najcenniejszą garderobę i bieliznę stołową oraz pościel, tor
bę z żywnością i zimowe palta do włożenia, pomimo że był
to najgorętszy miesiąc — lipiec. Sąsiedzi uczynili to samo,
23
2 tą jedyną odmianą, że z maglowników uszyli sobie wielkie
plecaki, aby dozwolone 15 kg na osobę mogło się w nich
pomieścić. Mieszkania były pootwierane. Wszystkie kobiety
i dzieci stały w drzwiach i prowadziło się rozmowy, prze
ważnie na temat, kto już jest „załatwiony”, tj. dostał się do
szopu, w jaki sposób i za ile...
Na trzeci dzień rozmówiłam się kategorycznie z mężem,
żeby już wreszcie załatwił sobie szop, ale koniecznie wię
kszy i taki, który już od dawna istnieje, gdyż nie miałam
zaufania do nowo utworzonych. Wiedziałam, że mąż nie zre
zygnuje z utworzenia własnego zakładu. Prosiłam więc, aby
dla mojego spokoju i ze względu na dziecko na razie kupił
sobie miejsce w szopie, nie zaprzestając rozpoczętych starań.
Tegoż dnia, stojąc na balkonie naszego mieszkania, za
kłopotana i zmartwiona, zauważyłam w oknie obok na
szego sąsiada Rosenberga. W jednej chwili uświadomiłam
sobie, że jego żona pracuje od 15 lat w fabryce Bro-Ro
(Braun i Rowiński) przy ul. Leszno 78, która obecnie produ
kuje, jak mi kiedyś wspomniała, dla wojska niemieckiego.
Zapytałam więc, nie wierząc w rezultat, czy mógłby coś
załatwić u nich dla mego męża. On zaś odpowiedział, że
owszem, nawet dziś może przynieść za tysiąc złotych legity
mację stwierdzającą przyjęcie do pracy męża i zaświadcze
nie dla mnie i dziecka. Ogarnęła mnie tak wielka niecierpli
wość, że nie czekając na męża, napisałam na kartce wszelkie
personalia i dałam 2 fotografie męża, prosząc o pośpiech.
Po godzinie Rosenberg wrócił z podaniem, które należało
złożyć do biura dyrekcji z prośbą o przyjęcie. W tym czasie
nadszedł mąż. Okazało się, że prosił o załatwienie pracy
u tzw. Dużego Schultza na Nowolipiu. Był to duży szop na
terenie garbarni Blunka. Mieściły się tam fabryki pracujące
dla Niemców. Bez namysłu radziłam odwołać to miejsce.
Tego samego dnia złożyliśmy podanie do firm y Karol Geor-
ge Schultz, który obecnie objął fabrykę Bro-Ro. Nie miał
on nic wspólnego z Dużym Schultzem.
Nazajutrz, tj. czwartego dnia od rozpoczęcia likwidacji,
pomimo olbrzymiej łapanki na mieście Rosenberg przyniósł
dla męża oficjalną legitymację z fotografią oraz zaświadcze
nie dla mnie i naszego dziecka. Odetchnęliśmy. Za tysiąc
złotych kupiliśmy sobie chwilowo spokój. Była to cena dość
niska w stosunku do innych szopów, gdyż na przykład nasz
sąsiad, lekarz weterynarii, kupił trzy zaświadczenia pracy
24
dla siebie i rodziny za 21 tys., a później się okazało, że to
afera i szop taki w ogóle nie istnieje.
Pielęgniarka naszego synka usilnie starała się również
zabezpieczyć przed wysiedleniem. Miała znajomego, który
był zatrudniony u Heimana, w przedsiębiorstwie wywożenia
śmieci z getta. Według obwieszczenia był więc bezpieczny.
Prosiliśmy, by się ożenił z wychowawczynią. Tu jednak wy
łoniła się trudność. Okazało się, że on i jego brat, również
zatrudniony u Heimana, mając dwie siostry niezabezpieczo
ne, postanowili ożenić się z nimi fikcyjnie. Kwestia została
rozwiązana w ten sposób, że młodszy brat za kilka tysięcy
złotych ożenił się nazajutrz z jakąś panną, a za te pieniądze
kupił 2 miejsca dla sióstr w szopie Toebbensa. Następnego
dnia o godz. 6.00 rano wychowawczyni ze starszym z braci
udała się do rabina. Mój mąż był ich jedynym świadkiem.
Oczywiście rabin pobrał sześciokrotną należność za udziele
nie ślubu. Jak się okazało, czekała tam już cała gromada
„młodych par”. Każdy się ratował, jak mógł. Im lep
szy i pewniejszy szop, względnie im dłużej „on” był za
trudniony, tym wyższą cenę osiągał za fikcyjne małżeństwo.
Na razie aktu ślubu nie można było uzyskać, musiała w y
starczyć kartka od rabina, stwierdzająca zawarcie związku.
Ludzie jednak byli dobrej myśli. Jacy byliśmy naiwni: są
dzono, że gdy wszystko się unormuje, przeprowadzi się
resztę formalności. Nasza wychowawczyni wróciła więc
zadowolona i spokojna.
Dowiedziałam się, że jedna z moich trzech sióstr od razu
drugiego dnia likwidacji przeszła przez gmach sądów, mie
szczący się przy ulicy Leszno, na stronę aryjską. Miała me
trykę chrztu swej zmarłej koleżanki katolicżki. Mąż mojej
drugiej siostry dostał się do Dużego Schultza na Nowolipiu
44, a trzecia była również zabezpieczona. Syn jej męża
z pierwszego małżeństwa był policjantem i podał ją jako
swą matkę. W ciągu tych pierwszych -kilku dni prawie
wszyscy -nasi znajomi zabezpieczyli się przed wysiedleniem.
Tak przynajmniej nam się wydawało.
Zaczęłam się rozglądać trochę spokojniej dookoła. Mia
łam za sobą kilka nieprzespanych nocy i byłam zmęczona.
Nocami bez przerwy strzelano z ręcznych karabinów albo
na zmianę z maszynowych. Ludzie byli przerażeni i oszo
łomieni. Zbyt wiele zwaliło się naraz. Strzały komentowano
następująco: mówiono, że w nocy rozstrzeliwują i od razu
25
chowają starców i kaleki z Umschlagplatzu. Umschlagplatz
znajdował się na Stawkach, gdzie Niemcy przywozili su
rowce dla fabryk i szopów produkujących dla nich, a go
towe wyroby zabierali pociągami towarowymi. Również ca
ła aprowizacja getta przychodziła na Umschlagplatz. Obec
nie Niemcy używali go przy wysiedlaniu na... wschód. Za
miast towarów ładowano Żydów i transportowano do ko
mór gazowych. Oczywiście w tym okresie jeszcze nie mie
liśmy pojęcia, co Herrenvolk robi z tymi ludźmi.
Tak więc Niemcy z pomocą żydowskiej policji kierowali
złapanych Żydów na Umschlagplatz. Po likwidacji starców
i kalek, jak mówiono, reszta była wysyłana do obozów pra
cy i do robót rolnych. Ponoć nadchodziły już pierwsze listy
od wysiedleńców z Białegostoku, gdzie Gmina Żydowska
dobrze ich przyjęła, rozdzielono między nich żywność i zo
stali rozesłani po wsiach, jednym słowem: wszyscy byli
bardzo zadowoleni. Później wyszło na jaw, że Niemcy sami
fabrykowali te listy.
Tymczasem ukazało się nowe zarządzenie władz nie
mieckich, że każdy policjant zabezpieczający całą swą ro
dzinę w zamian musi dostarczyć codziennie 10 osób na
Umschlagplatz.
Któregoś dnia na podwórzu naszego domu, zamieszka
nego przez ponad 70 rodzin, po zamknięciu bramy lokato
rzy jak zwykle komentowali wypadki dnia. W pewnej chwi
li dozorca oddał mężowi, który był wówczas prezesem na
szego komitetu domowego, jakiś list, mówiąc, że to z gmi
ny. Ponieważ już było za ciemno na przeczytanie listu, mąż
poprosił członków komitetu do nas, aby wspólnie zapoznali
się z jego treścią. Jak się okazało, nie był to list z Gminy
Żydowskiej, ale odezwa do ludności nie wiadomo przez ko
go napisana. Wyjaśniała ona, że to nie jest wysiedlenie, że
te wszystkie listy, które rodziny otrzymują, są nieprawdzi
we. wysiedlenie jest faktycznym mordowaniem Żydów,
idzie tu o zupełne zgładzenie całej żydowskiej ludności
w Polsce. Dalej nieznany autor nawoływał do obrony i do
stawienia oporu: „Nie dać się prowadzić jak barany na
rzeź, jak ginąć, to z honorem.” Ludzie z komitetu skwito
wali to wzruszeniem ramion, ktoś dodał, że to prowokacja
niemiecka.
Jakiś czas później, gdy mąż już pracował w fabryce
Schultza, poznał tam Stefana Grajka. Był to poważny
26
i aktywny syjonista, jak się okazało. Należał do Hechalucu
i był kierownikiem „Hachszary” na Grochówie koło W ar
szawy. Zaprzyjaźnili się. Razem nosili kotły z zupą do roz
dzielania wśród pracowników szopu. Mąż opowiedział mu
0 odezwie. Wtedy Grajek wyjaśnił, że wysyłała je i kol
portowała organizacja syjonistyczna. Niestety odezwa ta po
została bez echa. Każdy był zaabsorbowany sobą i swoją
rodziną — reszta go nie obchodziła. Grajek opowiadał też
mężowi, że zwrócono się do wszystkich organizacji prawi
cowych oraz lewicowych o zorganizowanie wspólnej obro
ny, ale niestety nie mogli dojść do porozumienia.
Pierwszy raz byłam świadkiem blokady żydowskiej po
licji czwartego dnia wysiedlenia. Miało to miejsce dwie
bramy dalej od naszego domu. Dzień był deszczowy. Policja
otoczyła dom, zamykając bramę. Po kilkunastu minutach
zajechało kilka wozów, które zaczęły się szybko zapełniać.
Wychudłe szkielety ludzkie, ubrane w strzępy, z ubożuchny
mi tobołkami, powsiadały na wozy zaprzężone w parę koni.
Dzieci trzymały się kurczowo matczynych spódnic. Mężczy
źni stali w ponurym milczeniu. Kobiety szlochały rozpacz
liwie. Krewni i znajomi, ci szczęśliwi, którzy posiadali za
świadczenia pracy, szli za wozami, odprowadzając jeszcze
kawałek swoich bliskich. Żegnano się z rozpaczliwą deter
minacją, jakby przeczuwając, że to ostatni raz. Stałam na
balkonie, gdyż mieliśmy frontowe mieszkanie, na razie by
łam jeszcze widzem. Łzy oślepiały mnie. Serce ścisnęło się
złym przeczuciem. Usta bezwiednie prosiły Boga, by bło
gosławił tej nędzy ludzkiej i pozwolił dożyć jaśniejszych
dni.
Nazajutrz rano odbyła się pierwsza blokada u nas.
Zamknięto bramę. Każda klatka schodowa, a było ich sie
dem, obstawiona została grupą policjantów. Chodzili po
mieszkaniach, polecając wszystkim lokatorom zejść na po
dwórze i pozostawić otwarte drzwi mieszkań. Męża pod
czas tej blokady nie było w domu. O siebie i dziecko by
łam spokojna, gdyż posiadałam zaświadczenie. Natomiast
niepokoiła mię inna sprawa: na parterze, w tej samej klatce
schodowej, gdzie mieszkaliśmy, mieściła się nasza fabrycz
ka. Ukrywali się w niej dwaj nasi pracownicy z żonami
1 dziećmi, bo nie mieli żadnych zaświadczeń. Mąż dlatego
między innymi tak usilnie starał się o założenie własnego
szopu, by móc ich zatrudnić i w ten sposób dać im ochroną
27
i zabezpieczyć od wysiedlenia. Łączyły nas serdeczne sto
sunki. Pracowali od początku założenia fabryki przez męża,
jeszcze za jego czasów kawalerskich. Reszta pracowników
udała się do Rosji zaraz po wybuchu wojny. Ukrywaliśmy
również kilku sąsiadów, którzy na razie jeszcze nie mieli
zaświadczeń. Trzymaliśmy drzwi zamknięte na kłódkę,
a okiennice pozamykane. W ten sposób miało się wrażenie,
że nikogo tam nie ma. Inni ludzie z naszego domu chowali
się po piwnicach lub gdzie mogli. Dom przy Nowolipkach
63 (my mieszkaliśmy pod nr 57) miał na podwórzu schron
na wypadek nalotów. Zejście było jakby do kanału. Urzą
dzono tam płatną kryjówkę. Opłatę pobierał dozorca domu.
Gdy wszyscy byli już w schronie, zamykał wieko i zasypy
wał piaskiem. Wszyscyf którzy mieli zaświadczenia pracy,
schodzili na podwórko, a po sprawdzeniu przez policę w ra
cali do mieszkań. Ja naw et nie zeszłam. Wylegitymowałam
się w domu. Ze względu na maleńkiego synka i na deszcz
pozwolono mi pozostać. Z naszego domu nie zabrano niko
go. To się zdarzało tylko na początku.
Z aprowizacją było tymczasem coraz gorzej. W sklepach
pustki. Nastał złoty okres dla policji. Obecnie sprzedawca
mi żywności były żony policjantów żydowskich. Policjanci
nie bali się łapanek, szli więc do hurtowni rozdzielczych
warzyw i brali, ile kto mógł udźwignąć, i sprzedawali po
bardzo wygórowanych cenach. Ponieważ trzeba było w a
rzywa w jakiś sposób przetransportować do domu, zmu
szali rykszarzy, aby za darmo je przewozili. Gdy napoty
kali na opór, bili bez litości. Ryksze były jedynym środkiem
lokomocji od czasu zamknięcia getta. Oddawały nam wiel
kie usługi. Rykszarze dobrze zarabiali także w okresie li
kwidacji, gdy okoliczności zmuszały ludzi do stałej zmiany
mieszkań.
W miarę upływu czasu rozwydrzenie policji żydowskiej
wzrastało, zuchwalstwo i bestialstwo ich dochodziło do naj
wyższych granic. Mąż był świadkiem, jak schwytan na
ulicy Nowolipie, niedaleko Karmelickiej, kobietę, która
trzymała w ręku małą buteleczkę z mlekiem, na pewno
z wielkim trudem zdobytą w tych warunkach. Dwóch po
licjantów napadło na nią i siłą zaczęło popychać na wóz.
Kobieta rozpaczliwie się opierała, przyciskając buteleczkę.
Błagała, by ją zwolnili. Mówiła, że w domu ma maleńkie
dziecko.’ głodne, dla niego zdobyła trochę mleka. Prosiła,
28
żeby jej przynajmniej pozwolili zabrać dziecko z sobą. J e
den z policjantów wyrwał jej siłą buteleczkę i cisnął o zie
mię. Wyjąc wprost, rzuciła się na te resztki. Wtedy ci dwaj
łotrzy, chwyciwszy ją za włosy, zawlekli na wóz. Takie za
chowanie policji było na porządku dziennym. Niemcy w ie
dzieli, jak dzielić ludność żydowską i szczuć jednego na
drugiego, by osiągnąć swój cel.
Mniej więcej po sześciu dniach łapanek na ulicach od
była się pierwsza blokada z asystą Niemców na ulicy Mu-
ranowskiej nr 44. Brali w niej udział Łotysze, Ukraińcy
i Litwini. Byli to ludzie-bestie. Niemcy specjalnie ich szko
lili w tak zwanym ausrotungsbatalionie. Właściwie była to
zbieranina najgorszych wyrzutków o zbrodniczych in
stynktach, zwyrodnialców, którzy lubowali się widokiem
krwi, szczególnie żydowskiej. Sprowadzono ich zaraz na
początku wysiedlenia i umieszczono w domu przy Żelaznej
103, którego mieszkańcy otrzymali nakaz opuszczenia mie
szkań w* ciągu 15 minut. Podczas blokady Muranowskiej,
która odbyła się w godzinach przedwieczornych, tj. po po
wrocie ludzi z pracy, nie honorowano żadnych zaświadczeń.
Wszyscy mieszkańcy tego domu zabrani zostali na Um-
schlagplatz. Między nimi byli nawet ci, którzy już od roku
pracowali w szopach. Moja kuzynka, która tam mieszkała,
ratowała się ucieczką, skacząc z 3-letnim synkiem z okna
pierwszego piętra. Okna jej mieszkania wychodziły na po
sesję przy ulicy Niskiej. Nie mając innego wyjścia, zawo
łała przechodniów, którzy schwytali dziecko, a następnie
sama wyskoczyła. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego Niem
cy nie honorują żadnych zaświadczeń. Przecież sami wy
dali rozporządzenie, że kto będzie pracował dla nich, nie
będzie wysiedlony z getta.
Tego samego wieczoru pielęgniarka naszego synka, mie
szkająca przy Ceglanej w tzw. małym getcie, zmuszona
była przyjść do nas z powrotem. Była przerażona. Opowia
dała, że Nowolipie od rogu Smoczej do Karmelickiej oto
czone jest kordonem Niemców i policji żydowskiej. Jak się
później dowiedziałam od mojej siostry, która mieszkała na
tej ulicy, była to blokada na większą skalę, trw ała od godz.
6.00 rano do 9.00 wieczór. Kazano wszystkim zejść na po
dwórko, kto pozostanie w mieszkaniu, zostanie z miejsca
zastrzelony. Siostra należała do tych, którzy nie zlękli się
i zostali w domu, dzięki czemu chwilowo ocalała. Z tej blo
29
kady zabrano kilka tysięcy osób. Widziałam, jak prowadzo
no ich Smoczą. Tej nocy wcale nie spaliśmy.
Na klatce schodowej prócz nas i pani Hekselman nie
mieszkał już nikt. Nasz sąsiad Weksler, stary kawaler, uzy
skał pracę w szopie przy pruciu starych spodni i zapisał
swą siostrę, również niezamężną, jako żonę, chcąc ją w ten
sposób zabezpieczyć. Bojąc się, że to wyjdzie na jaw pod
czas blokad, szła codziennie o 5.00 rano do siostrzeńca, któ
ry był policjantem. Wierzyła, że u niego nikt jej nie ruszy.
Niestety, po 3 dniach dowiedzieliśmy się, że podczas nie
mieckiej blokady domu, gdzie mieszkał jej siostrzeniec, zo
stała zabrana wraz z innymi na Umschlagplatz. W dodatku
sam siostrzeniec musiał ją wsadzić do wagonu i nic nie
mógł pomóc ciotce. Wiadomość ta wywarła na nas przygnę
biające wrażenie.
Podczas blokady niemieckiej w domach przy ulicy Ogro
dowej 27, 29, 31 zabrano bez wyjątku wszystkich. Siostrze
nica jednej z siąsiadek, której mąż był zatrudniony w „Ursu
sie” (fabryka produkująca dla Niemców) i akurat wtedy był
w pracy, została zabrana z dwumiesięcznym dzieckiem. By
ła pewna, że gdy okaże zaświadczenie, że jest żoną pra
cownika „Ursusa”, zostanie zwolniona. Niestety nie została
w ogóle wysłuchana. Nie pozwolono jej naw et wrócić po
pieluszki dla dziecka.
Nastrój na mieście był coraz smutniejszy. Ludzie zosta
wiali mieszkania i cały dobytek. Urządzali sobie kryjówki,
gdzie tylko mogli. Zamieniano piwnice na mieszkania. Rów
nież w fabrykach i prywatnych warsztatach powstawały
kryjówki. Ktokolwiek miał znajomych z jakimś lokum na
dającym się do ukrycia, uciekał do nich z własnego domu.
W tym samym czasie obiegły getto wieści, że mają wysie
dlić tylko 70 tysięcy osób. Ponieważ policji codziennie na
rannej odprawie nakazywano, ile osób musi dostarczyć (5
10 tys. dziennie), obliczono, że po dwóch tygodniach życie
wróci do normalnego trybu. Ludzie więc, nie zwracając
uwagi na posiadane zaświadczenia, ukrywali się, jak mogli,
żeby przetrwać. Na ulicach małego getta odbywały się nie
słychane łapanki. W ciągu dnia prowadzono stamtąd długie
kolumny na Umschlagplatz. Żałosny widok przedstawiał
ten orszak z tobołkami, walizkami i płaczącymi dziećmi.
Mówiono, że ma być zupełnie zlikwidowane. Pozostanie je
dynie przy ulicy Prostej centrala szopu Toebbensa i kilka do
30
mów sąsiednich dla pomieszczenia skoszarowanych pra
cowników. Wobec takich pogłosek ludzie stamtąd zaczęli
się gwałtownie przeprowadzać do dużego getta. Już od
godz. 5.00 rano (ghdzina policyjna była w tym okresie od
5.00 do 9.00 wieczorem) ulicami ciągnęły karaw any w o
zów, ręcznych wózków, ryksz załadowanych meblami, to-
bołkarhi, pościelą itp. Gdyśmy patrzyli na to wszystko, przy
pominał się nam rok 1939. Pierwsze bombardowania W ar
szawy i pożary. Każdy uciekał ze swojego domu do drugie
go, sądząc że „tam ” będzie bezpieczniej. Od godziny 7.00
rano, w porze rozpoczęcia blokad, wszelki ruch i życie na
ulicach zamierały. Ludzie kryli się jak tropione zwierzęta.
Stanęliśmy przed nowym problemem. Obok naszego do
mu znajdował się szop stolarski Niemca Hallmana. W yra
biał on meble dla Niemców. Każdy szop koszarował swych
pracowników w domach w pobliżu miejsca pracy. W tym
celu Niemcy blokowali budynki, a mieszkańców wysyłali
na Umschlagplatz. Hallman wezwał męża jako prezesa ko
mitetu domowego z kilkoma innymi z sąsiednich domów.
Oświadczył, że kwfestię mieszkań dla ludzi zatrudnionych
u niego pragnąłby załatwić polubownie, a nie siłą jak w in
nych szopach. Prosił o zwolnienie na razie po 20 mieszkań
w każdym domu. W miarę dalszego zapotrzebowania zawia
domi komitety domowe. Zwołano naprędce posiedzenie na
szego komitetu i uchwalono, że małe rodziny mają ustąpić
swe mieszkania i przenieść się do wyznaczonych mieszkań
sąsiadów posiadających 2—3 pokoje. W ten sposób w ciągu
dnia zwolniono żądaną ilość lokali. W innych domach po
stępowano w ten sam sposób.
Odbyła się u nas druga blokada policji żydowskiej. Mąż
tym razem był obecny. Blokada przebiegała tak jak po
przednia, z tym jednak wyjątkiem, że strychy musiały być
otwarte, właściciel zaś piwnicy lub sutereny musiał ją otwo
rzyć w obecności dozorcy i policji. Zabrano wiele osób. Prze
de wszystkim tych ze strychów i piwnic oraz tych, którzy
nie mieli żadnych zaświadczeń pracy. Policja honorowała
jedynie zaświadczenia dużych, znanych, od dawna już istnie
jących szopów. Taki rozkaz miała obecnie. Kobiety spazma
tycznie płakały. Jedną wynieśli na krześle, gdyż nie chciała
dobrowolnie pójść, mając zaświadczenie, że mąż pracuje.
Między innymi zabrano sekretarza naszego komitetu Rosen-
picka. Mąż jako prezes starał się usilnie o zwolnienie go.
31
Byłoby się udało, gdyby niespodziewanie nie nadszedł puł
kownik Szeryński, komendant policji żydowskiej, dobrze
znany na terenie getta. Przechrzta i antysemita, zajmował
to stanowisko jeszcze przed likwidacją. Z powodu jakiegoś
przewinienia Niemcy aresztowali go i osadzili w więzieniu.
(Jego następcą był m. in. niejaki Marian Haendel, który
uciekł na stronę aryjską przed samą likwidacją i wszelki
ślad po nim zaginął. Los chciał, że po wojnie, mieszkając
w Caracas, byliśmy w kontakcie handlowym z jakimś Kli-
nowskim. Po pewnym czasie ktoś rozpoznał w nim Haendla
i doniósł o tym gminie żydowskiej. Wytoczono mu pro
ces o współpracę z Niemcami. Widząc, że grunt pali mu się
pod nogami, pewnego „dnia znikł z widowni, pozostawiając
żonę i syna). Gdy rozpoczęła się likwidacja, Niemcy zwol
nili Szeryńskiego i z powrotem mianowali go komendantem
policji żydowskiej. Los Rosenpicka był przesądzany. Zała
dowano go wraz z innymi na wóz, który ruszył przy akom
paniamencie płaczu dzieci i krzyku kobiet. Reszta zwolnio
nych, do których i my należeliśmy, powróciła do mieszkań.
Żałowaliśmy bardzo Rosenpicka. Był to m ądry i kulturalny
człowiek. W dyskusji z mężem zawsze mawiał: „My, Żydzi
europejscy, skazani jesteśmy na zagładę, za to powstanie
nowy naród żydowski w Palestynie z tych, którzy ocaleją,
i z Żydów Ameryki Północnej i Południowej”.
Naradziliśmy się z Hekselmanem i postanowiliśmy po
prosić drugiego sąsiada, Flantzmana, właściciela fabryki
wyrobów szmuklerskich przy ulicy Sochaczewskiej 10, aby
nam pozwolił skryć się w niej. Jego syn, który był pra
cownikiem gminy i tym samym nie podlegał chwilowo wy
siedleniu, przyniósł nam tegoż dnia przyzwalającą odpo
wiedź od rodziców, którzy przedtem ukryli się w swo
jej fabryce.
Poprzedniego dnia protektorka męża, Jadzia, poleciła mu
bezzwłocznie udać się do fabryki Schultza z prośbą o skie
rowanie do działu krajalni i rozpocząć pracę. Zaczęto bo
wiem przydzielać pracownikom firmy mieszkania opróżnio
ne na skutek blokad niemieckich w domach przy ulicy
Ogrodowej 27 i 29. Postanowiliśmy, że weźmiemy z Jadzią
wspólne mieszkanie. Mąż zgłosił się do urzędnika fabryki
po przydział do pracy. Oczywiście wynagrodził go za to
odpowiednio. W przeciwnym razie nie można było marzyć
o uzyskaniu przydziału. Gdy Jadzia dowiedziała się, że mąż
32
już pracuje, była niezmiernie zdziwiona i jednocześnie ura
dowana. Z nowo zapisanych do pracy bardzo nikły procent
ją otrzymał. Nawet i pieniądze nie miały znaczenia. Dla
nowo przyjętych pracowników miały powstać filie, gdyż
w starej fabryce nie było już miejsca. Ponieważ oficjalnie
miało być zatrudnionych tylko 800 osób, a przyjętych zo
stało 2500, mąż mój należał dd szczęśliwych wybrańców
losu.
Gdy mąż wrócił po pracy, oznajmiłam,, iż postanowiłam
tego dnia jeszcze opuścić mieszkanie, gdyż boję się, że pod
czas jego nieobecności może być blokada i zabiorą mnie
z dzieckiem. Poprosiliśmy sąsiada policjanta, który miał
rykszę, aby nas odwiózł na Sochaczewską. Najpierw poje
chała Hekselmanowa z dziećmi, a potem my. Przygotowa
łam do zabrania tylko niezbędne rzeczy dla dziecka i skro
mny zapas jedzenia. Miałam jeszcze 3 kg cukru kostkowe
go, 2 puszki mleka skondensowanego, pudełko mączki Nestle
i fosfatyny. W owym czasie był to skarb w getcie. Groma
dziłam to przez długi okres. Synek nasz liczył 3 m ie
siące i trzy tygodnie. Dotychczas karmiony był wyłącznie
piersią. Ze zmartwienia i nieprzespanych nocy oraz niedo
statecznego odżywiania zaczęłam tracić pokarm. Musiałam
więc zacząć dziecko dokarmiać. Przez pierwszych kilka dni
wysiedlenia można jeszcze było dostać trochę mleka. W get
cie było wiele krów. Mąż po kryjomu, bez mojej wiedzy,
chodził po mleko dla synka. W tym czasie nie miał jeszcze
zaświadczenia pracy i w każdej chwili był narażony na
schwytanie podczas łapanek. Po kilku dniach wywieszono
ogłoszenie oznajmiające, że każdy posiadacz krow y zostanie
wraz z nią przyjęty do szopu. Zaczęto więc zapisywać się
do szopów i oddawać krowy. Wobec tego obory opustosza
ły i więcej nie można było dostać nigdzie mleka. Pociesza
liśmy się, że ten cały rozgardiasz szybko minie. Mąż był
już przecież pracownikiem szopu, więc dla tak małego dzie
cka otrzymamy przydział mleka. Myśleliśmy, że dla pra
cowników szopu życie unormuje się i wszystko wróci do
zwykłego trybu. G runt to przetrwać. Do tych dwóch ty
godni trwania likwidacji pozostało tylko sześć dni. Opu
ściliśmy więc mieszkanie pełni nadziei. Zostawiliśmy klu
cze pielęgniarce synka, gdyż do małego getta coraz trudniej
było się jej dostać. W tym okresie blokady odbywały się
przeważnie tam.
3 — C u d em przeżyliśm y...
33
Wyszliśmy z domu w godzinach przedwieczornych, tj.
w porze ukończenia blokad. Rzuciliśmy ostatnie spojrzenie
na mieszkanie. Na dole stała garstka naszych sąsiadów
i znajomych. Pożegnaliśmy ich serdecznym uściskiem dłoni.
Mieliśmy ciągle nadzieję, że wszystko się unormuje. Sąsiad
policjant prowadził wózek z naszym dzieckiem. Ulice znów
zapełniły się tłumem ludzi, gwarem i życiem. Przygląda
liśmy się zatroskanym twarzom przechodniów, wypatrując
znajomych. Przybyliśmy szczęśliwie na Sochaczewską. By
ła to mała boczna uliczka, mało zamieszkana. Przeważnie
znajdowały się tam domy fabryczne. Dotychczas, jak nas
poinformowali, nie było tam jeszcze żadnej blokady, nawet
przeprowadzanej przez żydowską policję. Fabryka Flantz-
mana była duża. Mieściła się w jego własnym dwupiętro
wym budynku. Zostaliśmy umieszczeni na półpiętrze, w ol
brzymiej sali o 13 oknach, obstawionej gęsto maszynami
szmuklerskimi. Mieliśmy wodę, zlew i światło elektryczne.
W przejściu między maszynami umieściliśmy łóżko połowę,
które zabraliśmy ze sobą. Wózek z dzieckiem stał między
maszyną a oknem. Okna były zakratowane. Dla bezpie
czeństwa pozostawiliśmy je zamknięte. Otworzyliśmy je
dynie oberluft, by dziecko miało trochę świeżego powietrza.
Sala miała podwójne drzwi: drewniane i mocne żelazne.
Postanowiliśmy wszyscy, a było nas 14 osób, że w razie
niemieckiej blokady schowamy się za maszynami i nie zgło
simy się na wezwanie z podwórka, nawet pod groźbą śmier
ci. Liczyliśmy, że drzwi nie rozwalą. Gdyby zajrzeli oknem,
nic nie zobaczą. Jeżeli będą strzelać, to położymy się płasko
na podłodze. Oceniliśmy wszelkie dodatnie strony tej kry
jówki i byliśmy z niej zadowoleni.
W tym okresie polepszyły się również nasze finanse.
Gdy rozpoczęło się wysiedlenie, mieliśmy gotówką wszy
stkiego 100 zł. Jak już wspomniałam, klientka nasza sprzed
wojny, Józefa Hebda, której sklep mieścił się przy Mar
szałkowskiej 77, była z nami w kontakcie handlowym przez
cały okres od chwili zamknięcia getta, to jest od je
sieni 1940 r. Z jej ramienia przychodził do nas Henryk Mi
chalski pracujący na poczcie przy rogu ulic dr. Zamenhofa
i Gęsiej. Dzięki temu miał przepustkę umożliwiającą wstęp
do getta. Odwiedzał nas niemal codziennie, odbierał całą
produkcję i dostarczał Hebdowej. Gdy Polakom zabroniono
wstępu do getta, a poczta na Zamenhofa została zlikwido
34
wana i przebudowana na więzienie dla Żydów, Michalski
szmuglował towar przez m ury otaczające getto. Gdy roz
poczęło się wysiedlenie, należała nam się spora suma od
Hebdowej, ale nie sposób było skomunikować się z nią. Na
darzyła się jednak okazja. Mieliśmy sąsiada Morawskiego,
z którym byliśmy zaprzyjaźnieni. Służył jeszcze przed woj
ną w Państwowej Policji Polskiej w III Komisariacie, No
wolipki 53. Do zamknięcia getta słuchaliśmy razem wie
czorami radia londyńskiego. Jak wiadomo, Niemcy zarekwi
rowali wszystkie odbiorniki i zabronili pod karą. śmierci
słuchania audycji. Morawski wybrał najlepsze radio z za
rekwirowanych i magazynowanych w komisariacie i przy
niósł do domu. Razem z mężem znaleźli odpowiedni scho
wek na -strychu. Po zamknięciu getta Morawscy wyprowa
dzili się poza jego obręb, natomiast komisariaty granatowej
policji jeszcze jakiś czas urzędowały na tym terenie. Pe
wnego dnia mąż spotkał go na ulicy i poprosił, by zwrócił
się do Michalskiego po odbiór należnych nam pieniędzy. Mo
rawski zgodził się. Ku naszej wielkiej radości i zdziwieniu
Michalski przysłał nam 1500 zł. Mieliśmy także jeszcze
trochę naszych wyrobów. W naszym domu mieszkał rów
nież placówkarz, to znaczy robotnik, który wychodził z gru
pą do pracy na stronę aryjską. Dawaliśmy mu codzien
nie trochę towaru, który przenosił w spodniach i sprze
dawał Polakom już. czekającym na niego. Wieczorem,
wracając z placówki, wręczał nam pieniądze względnie
żywność. Tak więc w czasie przeniesienia się do fabryki
Flantzmana nasze warunki materialne były już znoś
niejsze.
Rozpoczęło się dla nas ciężkie życie, pełne niepokoju
i napięcia, zaczęła się nasza tułaczka.
O 5.00 rano mąż szedł do pracy, bo o tak wczesnej go
dzinie nie było jeszcze łapanek. Trzeba było się pilnować,
gdyż policja nie zawsze honorowała zaświadczenia. W dzia
le męża praca rozpoczynała się o godz. 6.45 i trw ała do
3.15 po południu. Rano zazwyczaj mąż wstępował do na
szego mieszkania, gdyż jako prezes komitetu domowego
miał w tym czasie jeszcze wiele spraw do załatwienia,
w szczególności dalsze zwalnianie mieszkań. Nie było to
już wtedy tak trudne. Część ludzi została wywieziona,
a część wraz z rodzinami przeniosła się do szopów. W ca
łym naszym domu pozostało zaledwie kilka rodzin. Mie
35
li oni rozmaitego rodzaju kryjówki i w razie blokady cho
wali się.
Była również i taka grupa w getcie, składająca się prze
ważnie z młodych ludzi, których gnała żądza przygód. Mło
dzi, zdrowi, chętni do pracy, wierzyli, że Niemcy poślą ich
na roboty rolne. Czekali więc okazji, by wyrwać się z cia
snego kręgu getta, otoczonego w dzień i w nocy Niemcami,
Litwinami, Łotyszami i Ukraińcami. Młodzi chcieli ode
tchnąć świeżym powietrzem pól i lasów, nasycić oczy zie
lenią, której już trzy lata nie widzieli. Nic więc dziwnego,
że mieli plecaki spakowane i czekali tylko blokady, by pójść.
Do tej grupy należał syn Flantzmana, 23-letni zdrowy chło
pak, i jego 21-letnia żona. W ostatniej rozmowie ze mną po
wiedział:
— Ja nie będę się chował. Przede wszystkim jestem pra
cownikiem gminy, więc MUSZĄ mnie zwolnić, a po wtóre
po co się tu męczyć i ukrywać, kiedy tam na pewno dosta
nę pracę.
Po dwóch tygodniach dowiedzieliśmy się, że zabrano ich
i odtąd wszelki ślad po nich, jak po wszystkich innych, za
ginął. Później, gdy znałam już prawdę i zdołałam uwierzyć,
dokąd wszystkich wożą, często o nich myślałam. O mło
dości, pełna wiary i naiwności...
Pierwszego ranka u Flantzmana, po nieprzespanej na nie
wygodnym łóżku polowym nocy, przywitała nas blokada
żydowskiej policji. Nasz synek zachował się wzorowo. Na
wet nie pisnął. Leżał spokojnie, bawiąc się nóżkami. Obser
wowaliśmy go z daleka. Leżał przy samym oknie, do któ
rego nie sposób było dostać się niezauważonym. Na szczę
ście blokada nie trwała długo, gdyż był to fabryczny dom
i wszystkiego cztery prywatne mieszkania. Nikogo nie za
brali. Odetchnęliśmy. Zdawało nam się, że jakiś czas będzie
spokój. _ _ ___
Życie nasze w tej kryjówce ułożyło się dość znośnie. Nie
wychodziliśmy nawet na podwórze, by nikt nie podejrze
wał, że ktoś się tam ukrywa, a tym samym, aby uniknąć
wsypy. Nawet w porze, gdy już nie było blokad, nie poka
zywaliśmy się przy oknach. Zakupy robiła nam lianlzm a-
nowa, gdyż wszyscy ją znali jako właścicielkę fabryki. K a
mienica przecież też do nich należała. Mieliśmy dwie m a
szynki elektryczne. Obiady gotowało się od wczesnego rana
kolejno. Najciężej było z naszym tak małym jeszcze
36
dzieckiem. Powietrze było przesycone wonią smarów
od maszyn. Okna pozamykane, obawialiśmy się bo
wiem w każdej chwili niemieckiej blokady. Nasze le
gowiska na dzień składaliśmy i ustawialiśmy z bo
ku pod ścianą, aby nie było śladu ludzi na wypa
dek, gdyby kto oknem zajrzał. Nie mogłam nawet
uprać pieluch dziecka. Nie chciałam się naprzykrzać, a nie
było ani w czym prać, ani gdzie rozwiesić. Suszyłam więc
na budzie wózeczka nieprane. Było gorąco, dziecko się poci
ło. Nie było mowy o kąpaniu. Ledwo mogłam w talerzu za
moczyć gałganek i w ten sposób obmyć je trochę. Serce
mi się ściskało, gdy widziałam, jak moje' maleństwo staje
się coraz bledsze. Najgorzej, że pierwsza puszka mączki
Nestle była na ukończeniu, a za żadną cenę nie można było
dostać w getcie w owym czasie podobnych rzeczy. Sklepy
były pozamykane. Na ulicach pustki. Stanęłam przed bar
dzo trudnym problemem: skąd wezmę te wszystkie prepa
raty, które zastępują pokarm matki, i mleko dla tak m a
leńkiego dziecka? Na razie sprawa była nie do rozwiązania.
Pozostawiłam to czasowi. Miałam jeszcze żywność dla dzie
cka na dwa tygodnie.
W tym okresie spadł na nas nowy cios. Mąż napił się
w naszym dawnym mieszkaniu sosu z ogórków, których ca
ły garnek zakisiłam, a potem wody. Wynik był łatwy do
przewidzenia: czerwonka! Przytłoczyło mnie to po prostu.
W normalnych warunkach jest to choroba niebezpieczna,
wymagająca wielkiej troskliwości, a szczególnie odpowie
dniej diety. Cóż robić? Do pracy musiał chodzić, gdyż opu
szczenie 2 dni groziło utratą posady, co równało się utra
cie życia nas trojga. Apteki były nieczynne. Żaden ze zna
jomych lekarzy nie mieszkał już pod swoim adresem. Opie
ki lekarskiej na terenie fabryki jeszcze nie zorganizowano,
gdyż chaos i bałagan panowały wszędzie. Na razie choroba,
jak to zwykle na początku bywa, miała łagodny przebieg.
Na szczęście miałam jeszcze trochę ryżu. Gotowałam więc
mężowi same kleiki, licząc, że może organizm sam prze
zwycięży chorobę.
Trzeciego dnia pobytu w tej kryjówce mąż wrócił z szo-
pu bardzo uradowany. Okazało się, że gdy po pracy wszyscy
niemal stali na podwórku fabrycznym omawiając wydarze
nia dnia, zajechał ostentacyjnie Schultz i wyjął szyldzik, tak
aby wszyscy widzieli, na którym figurował napis, że fabry-
37
'ka jego pracuje dla wojska. W rezultacie nazajutrz legity
macje pracowników zostały zaopatrzone w nowe stemple ze
swastykami, zwanymi popularnie ptaszkami. Takie legity
macje były honorowane przez policją żydowską w czasie ła
panek, gdyż miały je tylko fabryki posiadające legalizację.
W tym okresie rozpoczęto już przydzielać mieszkania. Ulica
Ogrodowa 27 i 29 miała już komplet mieszkańców z fabryki
naszego Schultza. Ponieważ nie wszyscy pracownicy znaleź
li tam zakwaterowanie, zaczęto opróżniać dom przyległy do
fabryki przy ulicy Leszno 76. Tam po wielkich staraniach
i protekcji Jadzi otrzymaliśmy przydział na mieszkanie
dwuizbowe. Niestety nie można go było jeszcze zająć, gdyż
poprzedni lokatorzy nie otrzymali przydziału w swoim szo
pie.
Tymczasem na ulicach zostały rozplakatowane zarządze
nia, że do dnia 22 sierpnia wszyscy pracownicy szopów wraz
z rodzinami muszą być już .skoszarowani w wyznaczonych
dońiach. Jednocześnie podano spis lokali, które do godziny
5.00 rano 22 VIII miały być opróżnione przez mieszkańców.
Kijka miesięcy później domy te przyłączono do dzielnicy
aryjskiej.
Od 5.00 rano ulice zapełniały się wozami, wózkami rę
cznymi, rykszami, które wiozły meble i rozmaitego rodzaju
przedmioty codziennego użytku. Zabrakło furmanek do
przeprowadzek. Cena za wynajęcie takiej furmanki z jed
nej ulicy na drugą zaczynała się od 500 zł. Ludzie gorączko
wo po nocach pakowali dobytek, by skoro świt wyruszyć
do wyznaczonych mieszkań. Dążyliśmy do nich jak do bez
piecznej przystani. Wierzyliśmy, że tam wreszcie znajdzie
my spokój. Zazdrościliśmy tym, którzy już mieszkali w tych
skoszarowanych domach. Im już nie grożą blokady. Nie ro
zumieliśmy, że Niemcy z premedytacją koncentrują ludzi,
aby ich łatwiej wywieźć na Umschlagplatz. Mieszkanie
przydzielone nam było jeszcze ciągle nie opróżnione. Jadzia
postanowiła nam jakoś pomóc. Ponieważ pracowała 15 lat
w swojej fabryce, więc miała szerokie znajomości zarówno
w kierownictwie, jak i wśród pracowników. Jedna z cha-
łupniczek, której robotę przyjmowała Jadzia, zrozumiała
moją sytuację i na jej prośbę zgodziła Się przyjąć mnie
z dzieckiem do siebie.
Po sześciodniowym pobycie w kryjówce Flantzmanów
spakowaliśmy manatki i w godzinach przedwieczornych
38
pożegnaliśmy serdecznie naszych sąsiadów. Nie przypusz
czaliśmy wtedy, że ich po raz ostatni widzimy. Załadowa
liśmy rzeczy na rykszę i ruszyliśmy w drogę. Mąż szedł je
zdnią obok rykszy, a ja chodnikiem, wioząc dziecko w wó-
zeczku. Po pobycie w dusznej fabryce odetchnęłam na uli
cy pełną piersią. Ruch szalony. Tłumy szły w rozmaitych
kierunkach. Chodniki i jezdnie były przepełnione. Skąd się
tyle ludzi wzięło, kiedy zdawało się, że większa część została
już wywieziona. Ruch i hałas oszołomiły mię. Przywykła od
kilku dni do grobowej ciszy, do chodzęnia na palcach
i rozmów szeptem, nie mogłam w pierwszej chwili zdać so
bie sprawy, że oto znów jestem wśród tłumu i mogę głośno
rozmawiać. Najgorzej bałam się przejścia obok wachy, któ
rej niepodobna było uniknąć, idąc na Ogrodową. Przecho
dząc Żelazną obok wachy na rogu Leszna, nie patrzyłam
w kierunku znienawidzonych postaci niemieckich. Tacy
mocni i pewni siebie! Panowie i władcy naszego życia. Ja,
m am y proch, którego szanse przeżycia były prawie żadne,
zaniosłam gorącą prośbę do Boga, by pozwolił nam dożyć
chwili, gdy te harde głowy ugną się. Zobaczyć ich klęskę,
a potem można już spokojnie umrzeć...
Dotarliśmy bez żadnych przeszkód na miejsce. Na po-
dw irzu unosiły się kłęby dymu. Na ziemi leżały książki
w pięknych oprawach, pościel, poduszki, pierzyny, kołdry,
kryształy, porcelana, srebro stołowe itp. Całe podwórze za
stawione było rozmaitymi meblami. Piękne fotele, łóżka
obok szaf. Całe mnóstwo balii, kotłów, wyżymaczek. Po
przedni mieszkańcy, ofiary pierwszych blokad, znienacka
zabrani, pozostawili cały swój dobytek. Nowi lokatorzy
sprowadzili swoje meble. Nie mając gdzie ich pomieścić, po
prostu zostawiali wszystko na podwórzu. Układano je więc
w stosy i palono. Dym i czad unosiły się w powietrzu. Upał
panował nieznośny. Trudno było oddychać.
Mieszkanie, do którego weszłam, składało się z pokoju
z kuchnią. Zajmowały je dwie rodziny. W przedpokoju
urządzono kuchnię. Kuchnię właściwą zamieniono na pokój,
który zajmowało młode małżeństwo. Kobieta była w siód
mym miesiącu ciąży. W drugiej izbie, wąskiej i niewielkiej,
mieszkała siostra ciężarnej kobiety z mężem i czteroletnim
chłopczykiem. Żyli w biedzie. Gdy dziecko prosiło o kromkę
czarnego chleba, nie zawsze mogli mu ją dać. Mimo to nie
chcieli ode mnie przyjąć zapłaty. Potraktowali mnie bardzo
39
grzecznie i okazali wiele serdeczności. Mieszkałam tam 6
dni. Ze wzruszeniem zawsze będę ich wspominać. Odpręży
łam się trochę. Sama wiara w to, że w domu tym nie będzie
blokad, gdyż zajmują go skoszarowani pracownicy, dała mi
chwilowy spokój.
Mąż, pracując od świtu do nocy, nie jedząc w ogóle go
towanych potraw, tracił coraz bardziej siły. W moich wa
runkach nie było mowy, żebym go mogła odpowiednio do
glądać. Nawet spać nie mógł z nami, gdyż ledwo starczyło
miejsca dla dziecka i dla mnie. Czerwonka czyniła więc
szybkie postępy. Mąż ledwo się trzymał na nogach. Na
szczęście mieszkanie na Lesznie zostało opróżnione. Po
przedni właściciele pozostawili wszystkie swoje rzeczy. Mąż
przyszedł do mnie tego dnia, była to sobota, proponując,
bym przeszła na razie z dzieckiem do nowego mieszkania,
a nazajutrz sprowadzi resztę rzeczy. Zgodziłam się chętnie.
Byłam gotowa do wyjścia, gdy nadeszła Jadzia. Radziła,
żebym nie szła, dopóki nie sprowadzi się rzeczy i wszyscy
razem nie zamieszkamy. Posłuchałam jej. Jak się potem
okazało, godzinę później odbyła się tam niemiecka blokada,
pod pretekstem, że dom ma być opróżniony dla pracowni
ków Schultza. Zabrano wszystkich bez wyjątku, nawet ro
dziny z naszego szopu, które zdążyły się już przeprowadzić.
Byłabym stracona, gdyby nie Jadzia.
Nazajutrz o 5.00 rano mąż zabrał z naszego mieszkania
na Nowolipkach 57 wszystkie rzeczy, oczywiście prócz me
bli, gdyż nie byłoby ich gdzie pomieścić w skoszarowanym
domu. Mój biedny, chory i zmęczony mąż pakował przez
całą noc. Nazajutrz po przeprowadzce już nie mógł się pod
nieść z łóżka. Gdy dowiedziałam się, że jest tak ciężko cho
ry, postanowiłam natychmiast przenieść się do naszego no
wego mieszkania, nie licząc się z żadnym niebezpieczeń
stwem. Pan, u którego się znajdowałam, odprowadził mię.
Zostawiłam wszystkie rzeczy, wzięłam tylko dziecko na rę
kę i poszliśmy. Postanowiliśmy pójść drogą okrężną, przez
dom przechodni na Ogrodowej, aby uniknąć wachy na rogu
Żelaznej i Leszna. Nikt nas nie zatrzymał i szczęśliwie do
tarliśm y na Leszno. Znalazłam męża w opłakanym stanie.
Jedyną moją myślą w tej chwili było pomóc mu, gdyż bez
niego byliśmy zgubieni. Dowiedziałam się, że jeden z leka
rzy, dr Knaster, już się sprowadził do naszego domu. Uda
łam się więc do niego, prosząc o zbadanie męża. Na począt
40
ku choroby mąż był już raz u naszego lekarza domowego.
Zdążył naw et otrzymać lekarstwo w aptece, jeszcze czynnej.
Gdy po kilku dniach udał się po raz wtóry do tego samego
lekarza, nie zastał go już pod tym adresem. Apteki były po
zamykane. Dr Knaster stwierdził ciężki stan. Zapisał le
karstwo, podpisał receptę bardzo nieczytelnie, tak żeby
można było kupić lek w aptece po stronie aryjskiej. Za
łatwiła to współpracownica Jadzi Janina Szyderkiewiczowa.
Z całą energią zabrałam się do kuracji męża.
W mieszkaniu panował straszny nieporządek. Okazało
się, że w tym jednym pokoju z kuchnią, który nam przy
dzielono, musi zamieszkać 9 osób. Ponieważ było nas tylko
pięcioro, wprowadziła się jeszcze matka Jadzi i siostra
z narzeczonym. Każdy przyniósł z sobą niezliczoną ilość
worków pościeli, tobołów i rozmaitych przedmiotów po
trzebnych do gospodarstwa domowego. Nie można było
zrobić kroku, by nie zahaczyć o coś. Przy tym pluskwy
i pchły rozpanoszyły się w takiej ilości, że rano człowiek
budził się pokryty wysypką na całym ciele.
Mnóstwo gratów, które zawaliły całe mieszkanie, miało
i swoją dobrą stronę: sprzedawało się je lub wymieniało na
żywność u Polaków pracujących w naszym szopie i w ten
sposób człowiek przynajmniej nie głodował. Wszyscy tak
robili. Sprzedawano cały dobytek, ubrania, bieliznę poście
lową, obuwie itd. Słowem, co się dało i na co znalazł się
nabywca. W mieszkaniach ludzie poustawiali w kątach m a
szyny i wyrabiano na sprzedaż pończochy, skarpetki, rę
kawiczki itp. Gdyby nam dano spokój i pozostawiono przy
najmniej tak, jak jest, życie nasze ułożyłoby się znośnie.
Ceny były w dalszym ciągu wygórowane. Kilogramowy
bochenek chleba kosztował po stronie aryjskiej 12 zł, u nas
75 zł. Bułeczka po stronie aryjskiej 1,80, u nas 8—9 zł. Za
pieniądze można było wszystko dostać. Fabryka nasza miała
też oddział po stronie aryjskiej przy ulicy Ogrodowej 51,
gdzie pracowali Żydzi. Co dzień rano zbierali się pracowni
cy, których prowadził tak zwany grupowy i kilku policjan
tów. Każda osoba miała prawo przenieść przez wachę
w drodze powrotnej 5 kg warzyw i bochenek chleba. Zro
zumiałe, że szmugiel szedł pełną parą. Przenosili na brzuchu
słoninę, za co groziła śmierć na miejscu. Ludzie jednak ry
zykowali. U tych powracających z pracy grup kupowało się
po cenach horrendalnych żywność. Pod względem apro
41
wizacji w naszej fabryce było dobrze. Gorzej było w innych
szopach. Duży Schultz na Nowolipiu, gdzie na początku pra
cowało 12 tys. osób, filii po stronie aryjskiej nie miał.
0 godz. 12.00 w południe robotnicy otrzymywali 3/4 litra
wodnistej zupy, w której niekiedy pływało kilka kawałków
kartofli względnie jarzyn. Według regulaminu każdy miał
otrzymać 1/8 chleba. W rzeczywistości nikt tego chleba nie
widział.
Wracam więc do tych pierwszych dni naszego pobytu
w nowym mieszkaniu. Nareszcie miałam swój własny kąt.
Mogłam łóżeczko dziecka ustawić przy oknie. Co najważ
niejsze, wreszcie po dwóch tygodniach naszej włóczęgi mo
głam wykąpać po raz pierwszy moje maleństwo i uprać pie
luszki. Jakaż była radość, gdy widziałam, jak dziecko pod
wpływem wody i lepszego powietrza zaczyna nabierać ko
lorów. Znikła również jeszcze jedna zmora: żywność dla
dziecka. Tu mogłam już dostać kaszę mannę, masło, płatki
owsiane i inne produkty. Jadzia prosiła swoje aryjskie ko
leżanki o przyniesienie rozmaitych preparatów odżywczych.
Dostałam nawet od razu pudełko maltonu Klawego. Stan
zdrowia męża zaczął się powoli poprawiać. Po dwóch dniach
odpoczynku w łóżku musiał, blady i słaniając się na no
gach, wrócić do pracy. Baliśmy się, że nieobecność posłuży
za pretekst wykreślenia go z listy pracowników.
W tym czasie spadł na mnie nowy kłopot w postaci mo
jej siostry. Pasierb jej, jak wspomniałam, był policjantem.
Gdy wyznaczono policji dzielnicę, okazało się, że na nowe
mieszkanie można zabrać tylko żony i dzieci. Tym samym
rodzice, których policjanci rzekomo mieli kryć, pozostali
bez dachu nad głową. Zaświadczenia nie były honorowane.
Siostra musiała się wyprowadzić z mieszkania, męża jej
wzięła do siebie córka. Siostra została na bruku. Po nara
dzie z mężem i zezwoleniu Jadzi i jej męża postanowiliśmy,
że na razie zamieszka z nami.
Po -kilku dniach względnego spokoju zostaliśmy zasko
czeni nową niespodzianką. Otóż obok naszego domu, w szo
pie Toebbensa, Leszno 72, odbyła Się blokada niemiecka i za
brano ze skoszarowanego domu wszystkie kobiety i dzieci.
1 znów owładnęła nami trwoga. Jak to? Przecież obwiesz
czenia wyraźnie ozńajmiały, że mąż, który pracuje w szopie,
osłania żonę i dzieci do lat 14. Dlaczego teraz ich wywożą?
Zaczęły krążyć wieści, że w skoszarowanych domach mogą
mieszkać tylko ci, którzy pracują. A zatem nikt nikogo nie
osłf-nia. Jedynie pracujące małżeństwo może zapewnić bez
pieczeństwo swoim dzieciom. Mąż rozpoczął starania o wpi
sanie mię na listę pracowników i uzyskanie dla mnie le
gitymacji. Zwrócił się z tym do tego samego kierownika,
który przyjął go do pracy. Zaofiarował za to nowiutką m a
szynę do pisania i wpłacił 1500 zł gotówką. Kierownik obie
cał mężowi, że zostanę zatrudniona. Trzeba jednak trochę
poczekać, aż będzie przydział. Za przydział będzie się osob
no płacić.
Już na początku koszarowania ludzi w domach -należą
cych do szopów porobione zostały drewniane parkany od
dzielające chodniki od jezdni. Wyloty parkanów zaopatrzo
no ' bramy. Obok każdej bramy stało kilku żydowskich
policjantów, nie wpuszczając nikogo bez przepustki. Od 22
sk:pnia pod karą śmierci nie wolno było chodzić ulicami
ber przepustki. Każdy -musiał przebywać wyłącznie na te
renie szopu, w którym był zatrudniony. Na początku jednak
panował taki rozgardiasz i nieporządek, że ludzie nie bardzo
stosowali się do tego rozporządzenia. Radzono sobie w roz
m aity sposób. Nasz dom miał w trzecim podwórku prze
bity otwór, który wiódł na Nowolipie 67. Szop Dużego
Schułtza na Nowolipiu miał przejście przez bazar na Leszno
obok szopu Toebbensa. Żywność sprowadzana drogą szmu-
glu dd naszego szopu szła przez trzecie już ręce do innych,
a ceny były znacznie wyższe.
Tymczasem zdenerwowanie na mieście wzmagało się.
Już upłynęły owe dwa tygodnie, po których miał nastąpić
spokój. Minął naw et trzeci i zapoczynał się czwarty, a Niem
cy szaleli w dalszym ciągu. Blokady nie ustawały. Odbywa
ły r:ę nawet teraz, gdy w skoszarowanych blokach nie było
już obcych ludzi. Ofiarą padały przeważnie kobiety niepra
cujące i dzieci. Któregoś dnia w godzinach przedwieczor
nych werkschutz, tj. policja fabryczna (każdy szop miał
swoją policję, która mieszkała w skoszarowanych domach
przy szopie), nakazała, by wszyscy pracownicy naszej fabry
ki dali się do mieszkań i by nikt się nie pokazywał na po-
dT* rzu. Rozkaz został natychmiast wykonany. Podwórze
w ;ednej chwili opustoszało, przerażeni ludzie zza firanek
trwożliwie wyglądali oknem, spodziewając się w każdej
ch iii blokady. Upłynęła godzina. Nic. Cisza. Upłynęła dru
ga . ciągle spokój. Zaczął zapadać zmierzch, ale spokój dalej
43
panował. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że była to
blokada pracowników placówek powracających ze str ny
aryjskiej. Podzielono ich koło wachy na dwie grupy. Więk
szą odesłano na Umschlagplatz, reszta wróciła do swych
mieszkań. Zaskoczyło to wszystkich. Zrozumieliśmy, że te
szopy i placówki to blaga, że wysyłka czeka wszystkich —
bez wyjątku. Jedni pójdą wcześniej, drudzy później.
Należało więc pomyśleć, co robić dalej. Jak się ochronić?
W naszym skoszarowanym domu ludzie wyszukiwali sobie
indywidualne i zbiorowe kryjówki. Jedna ze zbiorowych
kryjówek mieściła się na strychach domów Leszna 76 i 74
oraz w sąsiednim, przy ulicy Nowolipie 67. Za pomocą w y
bitych otworów w murach można było przejść z jednego
strychu na drugi. Do tej kryjówki wchodziło się po drabinie
z naszej klatki schodowej. Przeważnie kryły się w niej ko
biety z dziećmi oraz starcy niezdolni do pracy. Doszły nas
wńadomości, że podczas niemieckich blokad Ukraińcy, Litwi
ni i Łotysze, którzy przeważnie chodzą po mieszkaniach,
plądrują i szabrują. Szczególnie łasi są na złote zegarki.
Słyszeliśmy, że podczas blokady domów na Nalewkach, wy
łamawszy drzwi jakiegoś mieszkania, znaleźli siedem osób.
Cztery dały jako okup zegarki. Te pozostawiono na miejscu.
Pozostali zaś musieli zejść na podwórze i przyłączyć się do
grupy przeznaczonej na Umschlagplatz. Podczas tej samej
blokady inna grupa Ukraińców i Łotyszów zabiła na miej
scu trzy osoby, zabrawszy im wszystkie wartościowe rzeczy.
Zaczęliśmy się rozglądać po mieszkaniu, by wynaleźć bodaj
prowizoryczny schowek. Znaleźliśmy dwa. W kuchni mieścił
się staroświecki, masywny, duży kredens kuchenny. Opróż
niliśmy jego dolną część. Mogły się tam pomieścić mocno
skulone dwie osoby. W mieszkaniu pełno było najrozmait
szych paczek, worków i tobołków. Wybrałyśmy z siostrą
kilka większych i bardzo nędznie wyglądających. Przy
mocowałyśmy do nich sznurki tak, aby siedząc już w kry
jówce, można je było przyciągnąć i zastawić nimi kredens.
Teraz zabrałyśmy się do urządzenia drugiej kryjówki.
W przedpokoju nad drzwiami prowadzącymi do sieni była
antresola. Stała tam balia, kocioł, wyżymaczka itp. Za
słonięty tymi przedmiotami, leżąc, mógł się ukryć jeden
człowiek. Musiał mu jednak ktoś pomagać. Na antresolę
można się było dostać tylko po drabinie. Ktoś musiał potem
odstawić ją do ubikacji, żeby zatrzeć ślad. Pozostawała
44
kwestia najtrudniejsza: co zrobić z dzieckiem czteroipółmie-
sięcznym? Jak je ukryć? Nic tu, niestety, nie mogliśmy wy
myślić.
W tym krytycznym czasie do naszej Jadzi przyszła Jani
na, Polka, o której już wspomniałam. Miała przepustkę do
getta. Ponieważ była chałupniczką, mogła, ile razy za
pragnęła, wchodzić i wychodzić z getta w ciągu dnia. Stały
pracownik fabryki mógł tylko rano i wieczorem, po pracy,
przejść przez wachę. Korzystając z tych przywilejów, Jani
na zajmowała się jednocześnie handlem i szmuglem, jak
zresztą wszyscy. Przynosiła nam żywność. Kupowała i w y
nosiła od nas towary i ubrania. Ponieważ nie zastała Jadzi,
postanowiła zaczekać na nią. Zaczęłyśmy rozmawiać, jak
zwykle o blokadach, o wywożeniu Żydów. Ponieważ Janina
była pierwszą Polką, z -którą w tym okresie rozmawiałam,
chciałam się dowiedzieć, jakie jest jej zdanie i w ogóle Po
laków na tę całą sprawę. Przede wszystkim zadałam jej
pytanie, czy wie, dokąd wiozą ludzi. Spojrzała na mnie
z wielkim zdziwieniem:
— Jak to, pani nie wie? Wszystkich wiozą do Treblinki
i tam w specjalnie na ten cel urządzonych komorach gazo
wych zabijają.
Więc nie do pracy na wschód, jak mówili Niemcy, tylko
po prostu na śmierć wożą wszystkich! Zaniemówiłam z w ra
żenia. Nie byłam zdolna o niczym innym myśleć. Gdy mąż
wrócił do domu, powtórzyłam mu tę rozmowę. Dowiedział
się po raz pierwszy z moich ust o tej nowinie, ale nie chciał
uwierzyć. Tłumaczył sobie w naiwności, jak każdy inny zre
sztą, że żaden naród na świecie nie byłby zdolny do takiej
barbarzyńskiej podłości. Mordowanie podstępnie bezbron
nych ludzi w tak haniebny sposób? Za co? Za to, że są Ży
dami? Nie, to niemożliwe.
' Mąż nie uwierzył, ale ja za to prędko. Zaczęłam się jesz
cze bardziej bać Niemców. Wszystkie moje władze umysło
we, cały spryt i inteligencja skupione były w jednym kie
runku: nie dać się! Chciałam żyć jak nigdy jeszcze. Wyjść
wreszcie z tej nory... Przestać żyć jak szczury. Zawsze pod
strachem i zawsze w ucieczce, szczuci jak psy. Zaznać znów
wolności i zobaczyć świat w całej krasie. Czuć zapach pól
i łąk. Kiedy wreszcie znikną te koszmary? Najbardziej ba
łam się o nasze niewinne i" tak jeszcze malutkie dziecko.
Największym moim pragnieniem było usłyszeć przynaj-
45
mniej raz z ust dziecka ten jeden wyraz, na który tak bar
dzo się czeka: MAMA... Taki krótki, tylko z dwóch sylab
składający się wyraz, ale jak upragniony... Te maleńkie
usteczka, śliczna twarzyczka, niewinne oczęta, które jeszcze
nic nie widziały na świecie... Czy ma się zamknąć dla nich
wszystko, bo tak chce jeden jedyny człowiek-bestia, który
sprowadził kataklizm na świat? Nie chcę umierać, chcę żyć,
przetrwać! Odchodziłam prawie od zmysłów. Błagałam mę
ża, by nas ratował, prosiłam Jadzię. Byłam tak tragiczna
w tym swoim obłędnym strachu, że poruszyłam wszystkich.
Tymczasem Niemcy robili w skoszarowanych domach
bez przerwy blokady, zabierając starców, kobiety i dzieci.
Codziennie spodziewaliśmy się ich u nas. Mąż postanowił
umieścić mię wraz z dzieckiem na terenie fabrycznym aż do
otrzymania legitymacji. I w tym wypadku przyszła nam
z pomocą Jadzia. Miała znajomego stolarza, który od wielu
lat pracował tu wraz z synami. Cieszył się wielkim powa
żaniem u samego Rowińskiego i nawet u Schultza. Mając
jedno mieszkanie w domu skoszarowanym, Leszno 76, dostał
chwilowo jeszcze pomieszczenie składające się z obszernej
kuchni i przedpokoju w jednym z lokali na terenie fabryki
Leszno 78. W dalszych dwóch pokojach za kuchnią były
ustawione maszyny. Jadzia wyprosiła u niego zgodę, abym
w tejże kuchni mogła przebywać w ciągu dnia z dzieckiem.
Zaczęłam więc wędrówkę. Wstawałam o czwartej rano. Pa
kowałam do torby pieluchy, pożywienie dla dziecka i kilka
kawałków chleba dla siebie na cały dzień. W yrywałam dzie
cko ze snu. Ubierałam je. Punktualnie o 5.00 rano musiałam
być przed bramą fabryczną, by skorzystać z pierwszego
nadarzającego się momentu i niepostrzeżenie wśliznąć się,
zanim werkschutz nadejdzie. Na teren fabryczny mogli bo
wiem wchodzić tylko pracownicy za okazaniem legitymacji
i ostemplowanej karty pracy. Ponieważ jeszcze nie miałam
tych dokumentów, wstęp dla mnie był wzbroniony. Pierw
szego dnia udało mi się dostać przy pomocy męża. Ponieważ
w mieszkaniu, w którym miałam przebywać, domownicy
spali o tak wczesnej godzinie, musiałam zaczekać w klatce
schodowej. Zabrałam ze sobą butelkę gorącego mleka i kar
miłam moje biedne maleństwo, siedząc na schodach. Dziecko
spokojnie ssało, a my oboje płakaliśmy cicho. Jakże byli
śmy nieszczęśliwi. Połączeni wspólnym niebezpieczeństwem,
szukaliśmy wyjścia z matni. O 6.30 mąż udał się do pracy.
Zostałam sama na brudnej klatce schodowej. Minuty wlo
kły się. Wreszcie o 7.30 otworzyły się drzwi i wpuszczono
mnie do kuchni, w której pozwolono mi zostać do wieczora,
aż do ukończenia blokad.
W kuchni był tylko jeden materac, na którym mo
głam ułożyć dziecko. W mieszkaniu zostawała matka sta
ruszka i córka z dzieckiem półtorarocznym. Reszta domow
ników udawała się do pracy. Matka i córka miały już le
gitymacje jako pracownice, więc miały szanse zwolnienia
w razie blokady. Jakże im zazdrościłam. Byłam zmęczona
i niewyspana. Siedziałam cały dzień apatyczna i modliłam
się, prosząc Boga tylko o jedno: żeby nie było blokady. W sta
wałam tylko, aby przewinąć dziecko i ugotować mu jedze
nie na gazowej kuchence. O godz. 12.00 w południe w fa
bryce była przerwa obiadowa. Robotnicy1 z garnczkami
i łyżkami stawali w kolejce po zupę, za którą płacono 50
gr. Na początku tygodnia każdy wpłacał 3 zł za cały ty
dzień. Polacy dostawali inną zupę i Żydzi inną. Mąż przy
nosił swoją porcję, by się ze mną podzielić. Była to mętna
woda, w której pływało kilka kawałków kartofli. Czasem
można było wyłowić kawałek marchwi lub buraka. Na tę
zupę czekało się 6 godzin, by zapełnić pusty żołądek. Wiele
osób zabierało swój garnek zupy do domu. Dokładali k ar
tofle, przegotowywali ją jeszcze raz, żeby rzeczywiście
przypominała zupę. W porze obiadowej dowiadywałam się
zazwyczaj nowinek: gdzie się odbyła przed południem blo
kada; kiedy Batalion Niszczycielski wyjeżdża; co mówią na
mieście itd. Wciąż tylko na ten temat. W owym czasie za
powiedziano kilkudniową przerwę, gdyż Batalion miał się
udać do Otwocka. W pierwszych dniach wysiedlenia schro
niło się tam wielu Żydów. Przeważnie wyjeżdżali zamoż
niejsi, gdyż kosztowało to grube pieniądze. Okazało się,
że spokój ich był chwilowy. Trwał tylko cztery tygodnie.
Były to czasy, kiedy każdy myślał tylko o sobie. Uchwyci
liśmy się zbawczej myśli, że nastąpi przynajmniej chwilo
wo jakieś odprężenie. Na razie jednak Batalion wciąż je
szcze miał siedzibę przy Żelaznej 103. Co dzień trwożnie
spoglądało się rano na ich wymarsz: dokąd, w jakim kie
runku się udadzą. Po przerwie obiadowej mąż wracał do
pracy, a ja liczyłam z niecierpliwością godziny do zapadnię
cia zmroku. Sierpień był upalny. Gorąco dawało nam się
we znaki. Cały dzień w dusznym mieszkaniu z takim ma-
47
ieństwem jak moje było bardzo ciężko siedzieć. Jednak dzię
kowałam Bogu, że przynajmniej mam gdzie dziecko poło
żyć i jeszcze mogę mu ugotować coś niecoś. Inni i tego nie
mieli. Siedzieli przez cały dzień z dziećmi na klatkach scho
dowych. Dzieci płakały, domagając się ciepłej strawy. Mę
czyło je pragnienie. Jakże nieszczęsne, godne pożałowania
byłyśmy my, matki. O godz. 6.00 wieczorem mąż wracał
z pracy i zabierał nas do domu. Tu czekała mnie jeszcze
praca. Wykąpać dziecko, uprać pieluchy, ugotować trochę
ciepłej zupy i przygotować wszystko na następny dzień.
Drugiego dnia na terenie fabrycznym na Lesznie zapa
nowała od wczesnego ranka trwoga. Okazało się, że Batalion
Niszczycielski grasuje w szopie Toebbensa, Leszno 72, zaled
wie trzy bramy od nas. Z biciem serca oczekiwaliśmy
w każdej chwili blokady. Matka stolarza z córką i dziec
kiem zostały ukryte w jednej z piwnic na terenie fabryki.
Do kuchni, gdzie przebywałam, wtargnęła gromada ludzi
siedzących dotychczas w sieni. Gwar, zamieszanie, płacz
dzieci oszołomiły i przybiły mię zupełnie. Nie wiedziałam,
co mam począć. Zdecydowałam się jednak na jedno: zginąć
na miejscu i nie schodzić w żadnym wypadku na podwórze.
Ciągle zdawało mi się, że się zbliżają. Nie przyszli jednak
tego dnia. Był to przedwczesny alarm. Pod wieczór wrócili,
ludzie z piwnic.
Dowiedziałam się, że pracownicy mający względy u in
żynierów i wyższych urzędników fabrycznych otrzymali
pozwolenie na ukrycie swoich rodzin w piwnicach. Niestety,
mąż mój był nowo zatrudnionym. Nikogo nie znał i nie miał
pleców... Nie miałam więc żadnych szans należeć do grona
szczęśliwych wybranek. Zaczęłam wypytywać męża, jak się
ułożyły jego stosunki w pracy, czy może zna już jakieś gru
bsze ryby... Niestety stanowisko męża w owym czasie było
. zupełnie nieważne. W krajalni pracowało kilkadziesiąt osób.
Wśród nich trzech Polaków, reszta to Żydzi, w większości no
wo przyjęci. Kierownikiem krajalni był Lurie. Mąż znał do
brze jego brata, gdyż należeli obaj do Związku Kupców
i Wytwórców. Lurie był prokurentem firm y Braun-Rowiń-
ski, w której pracował długie lata. Po objęciu fabryki przez
K. G. Schultza został usunięty ze swego stanowiska, otrzy
mując w zamian kierownictwo krajalni. Dzięki temu za
bezpieczył swą rodzinę. Do mojego męża odnosił się bardzo
przychylnie. Był to porządny człowiek i nigdy nikomu
nie zaszkodził. Należało jeszcze pozyskać względy volks-
deutscha Hasego, który był głównym kierownikiem szwalni
i krajalni, oraz dwóch najstarszych, krojczych, Szpilberga
i Napieraja. Mąż na razie był pomocnikiem krojczego.
Głównym krojczym jego stołu był Eichel. Był on uciekinie
rem z getta łódzkiego, gdzie miał swoje przedsiębiorstwo.
Widząc, że robi się coraz gorzej, postanowił się stamtąd wy
dostać, co nie było łatwym przedsięwzięciem. Przetranspor
towali go do Warszawy za 9 tys. zł znani u nas w Warsza
wie Kohn i Heller, współpracujący z gestapo. Oni też po
chodzili z Łodzi, gdzie jeszcze przed wojną mieli złą opinię.
Transport ludzi z getta łódzkiego za grube tysiące wcho
dził w zakres ich działalności... Na początku wysiedlenia,
sądząc że ma ono na celu tylko wysyłkę 70 tysięcy ludzi,
sami byli pomocni Niemcom. Gdy jednak liczba oznaczona
ciągle wzrastała, udali się na rozmowę z dowódcą Batalionu
Niszczycielskiego, który codziennie rano miał odprawę
w Komendzie Głównej Policji Żydowskiej przy ulicy Ogro
dowej. Po tej rozmowie, a raczej po proteście, zostali w ha
niebny sposób rozstrzelani. Na wyraźny rozkaz Niemców
ciała ich wywieziono wozem śmieciarskim na cmentarz. Tak
się skończyła kariera Kohna i Hellera. Mąż zaprzyjaźnił się
bardzo z Eichlem. Zbliżyły ich wspólne cierpienia i troska
o żony i dzieci. Mąż prosił go, by nauczył go w możliwie
krótkim czasie samodzielnie kroić, gdyż w razie redukcji
personelu na pierwszy ogień idą laicy. Eichel zajął się mę
żem gorliwie, udzielał mu rad i wskazówek, jak najprędzej
osiągnąć sprawność zawodową. Przychylność Szpilberga
również mąż sobie pozyskał, gdyż i on rozumiał, co znaczy
walka o życie żony i dziecka. Głównego kierownika Hasego,
przyzwoitego człowieka, pomimo że był volksdeutschem, mo
żna było sobie pozyskać przede wszystkim pilną pracą i...
upominkami. Pozostawał jeszcze Napieraj, który decydują
cego głosu nie miał, ale mógł zaszkodzić. Do niego można
było przemówić wyłącznie pieniędzmi lub upominkami, gdyż
był to wredny typek. Często bywało, że kierownicy dzia
łów robili sobie z tego interes, ciągnąc grube zyski, jak na
przykład Pęczyna czy naw et syn Rowińskiego Sioma. (Kie
dyśmy opuszczali Polskę w roku 1946, na dworcu kolejo
wym w Katowicach spotkaliśmy młodego Rowińskiego, któ
ry również wyjeżdżał za granicę. Był jednym z nielicznych,
którzy przeżyli jak i my).
4 — C u d em p rzeży liśm y ...
49
Do najszczęśliwszych należał ten, kto dostał się do pra
cy, oczywiście za bardzo wysokim wynagrodzeniem, bez
pośrednio przez głównego dyrektora, inżyniera Koszutskie
go. Cena za przyjęcie przez niego: od 10 tys. zł wzwyż.
Wpłatę można było uiścić także w brylantach i kosztowno
ściach oraz w walucie. Za to po zapłaceniu haraczu szczę
śliwiec siedział już spokojnie przy pracy bez obawy reduk
cji lub jakiegokolwiek innego wypadku. Otrzymywał rów
nież szybko odpowiedni przydział na mieszkanie, bo dy
sponował tym główny dyrektor. Na mieszkaniach również
można było zrobić interes. Kto chciał mieć większe, z ma
łą ilością współlokatorów, płacił odpowiednią sumę i nie
czekał długo na przydział. Natomiast zwykli śmiertelnicy,
którzy nie rozporządzali pieniędzmi, wystawali godzinami
przez kilka dni w kolejce, przy czym na jedną izbę przy
dzielano 8—9 osób. Prócz wybrańców Koszutskiego, który
zresztą po jakimś czasie zasłynął jako milioner, była jeszcze
grupa samego K. G. Schultza. Pierwsze skrzypce grał
w niej inżynier Mazurek. W ybrańcy rekrutow ali się prze
ważnie z byłych właścicieli większych fabryk: Pęczyna, Jo-
sełson (przeżył wojnę i mieszka w Nowym Jorku, gdzie
założył firmę maszyn do szycia znanej włoskiej m arki Nec-
chi), Landau i Goldlustowa oraz cały szereg innych. Wnie
śli oni swój cały majątek w postaci maszyn, urządzeń i su
rowców, aby ratować się wraz z rodzinami i uniknąć ofi
cjalnej konfiskaty majątków. Ci mieli największe względy
i najwyższe stanowiska. Landau oddał całe urządzenie swej
fabryki, która mieściła się przy Ogrodowej 51 po stronie
aryjskiej, dokąd co dzień rano naszych robotników grupa
mi prowadzono do pracy. On też był głównym kierowni
kiem tych grup. Korzystał z indywidualnej przepustki
i mógł swobodnie poruszać się po stronie aryjskiej. Miał
nawet własne mieszkanie fabryczne na Ogrodowej 51. Rów
nocześnie rozporządzał dwupokojowym mieszkaniem z ku
chnią tylko dla siebie, żony i córki w skoszarowanym do
mu na Lesznie pod numerem 76. W późniejszym okresie
mogłam niejednokrotnie obserwować go, gdyż mieszkał
vis-a-vis nas. Był zawsze uprzedzony na czas przez swych
protektorów o mających się odbyć blokadach. Wtedy wraz
z żoną i córką zostawał na kilka dni po stronie aryjskiej.
Tak wyglądała potęga złotego cielca.
Początkowo we wszystkich działach panował nieporzą
50
dek, ruch i niesłychany rozgardiasz. Co dzień brakowało
pracowników z powodu łapanek ulicznych, bo nie honoro
wano już zaświadczeń z naszej fabryki, albo z powodu mie
szkań, a raczej wielogodzinnych kolejek po przydział. Lu
dzie przychodzili zdruzgotani coraz to nowymi ciosami. Za
bierano podczas ich nieobecności żony i dzieci. Pracujące
matki po powrocie zastawały puste mieszkania. Każdy stał
przy pracy zatroskany, myśląc jedynie o tym, czy w domu
zastanie jeszcze swoich najbliższych, czy też powita go
pustka. Nic więc dziwnego, że wobec takiego stanu rzeczy
produkcja zmniejszała się z każdym dniem, co odbijało się
ujemnie na wszystkich.
Tymczasem na bramach skoszarowanych domów na
Ogrodowej 27 i 29 ukazały się wywieszki z rozporządze
niem, że wszyscy mają się w ciągu trzech dni wyprowadzić
do mieszkań w domach na Nalewkach 33, 35 i 37. Rozpo
częło się znów wystawanie godzinami po przydział. Potem
gorączkowe pakowanie rzeczy, poszukiwanie wozów, ryksz
czy innych środków transportu. Znów bezsenne noce, pod
czas których ładowano najpotrzebniejsze i niezbędne rzeczy,
i oczekiwanie świtu, by wyruszyć na nowe mieszkanie.
I znów karawany wozów i wózków ręcznych, a za nimi lu
dzie o bladych, zmęczonych twarzach, zgasłych oczach,
z opuszczonymi ramionami.
Chodziły słuchy, że mieszkania w naszym domu są prze
znaczone wyłącznie dla dyrekcji, wszyscy zwykli śmiertel
nicy będą musieli przeprowadzić się na Nalewki. Wobec
tych wersji my, bez protekcji i protektorów, nie rozpako
waliśmy naszych rzeczy, gdyż spodziewaliśmy się stale prze
prowadzki. Na dodatek Jadzia, na którą tak liczyliśmy,
była w niełasce u dyrektora Koszutskiego. Protegowany
Pęczyna miał kochankę, którą umieścił w dziale, gdzie Ja
dzia była kierowniczką. Chciał, by kochanka zajęła jej miej
sce. Posunął się do tego, że wymagał, żeby Jadzia zapozna
ła tę kobietę ze swoją pracą i czynnościami na tej funkcji.
W tych nieuczciwych machinacjach chciał wykorzystać swo
ją protekcję u Koszutskiego, z którym miał różne nieczyste
interesy i kombinacje. Jadzia broniła się mocno, powołując
się na 15-letnią pracę w dziale. Była naw et gotowa udać
się do samego Schultza, by bronić swego stanowiska do
ostatka. Koszutski prawdopodobnie domyślał się tego i na
razie sprawa pozostała w zawieszeniu.
51
Ciągle jeszcze chodziłam o 5.00 rano na Leszno, gdzie
co dzień powtarzała się pogłoska o mającej się odbyć u nas
blokadzie. Miały one miejsce w wielu mniejszych szopach,
jak również u Dużego Schultza na Nowolipiu oraz u Toeb-
bensa na Prostej w małym getcie i w dużym na Lesznie.
W skoszarowanym domu przy ulicy Ogrodowej 29 tworzył
się nowy oddział naszej fabryki, w którym mieli być za
trudnieni nowo przyjęci. Po przeprowadzce mieszkańców
na Nalewki uprzątnięto gmach i zaczęto zwozić maszyny.
Było ich tak wiele, że nasze fabryczne podwórze dosłownie
było nimi zawalone. Mówiono, że ta część Ogrodowej, w któ
rej mieścić się będzie nowy oddział, ma być wkrótce w łą
czona do dzielnicy aryjskiej. Zaczęło się przyjmowanie no
wych pracowników i pobieranie świeżych łapówek. Mąż
starał się nadal usilnie, bym i ja została wpisana na listę
pracowników nowo tworzącego się szopu. W najbliższych
dniach miałam otrzymać legitymację.
Któregoś dnia, siedząc z synem na Lesznie, dowiedzia
łam się, że policja żydowska na rannnej odprawie otrzy
mała następujący rozkaz: każdy policjant musi dostarczyć
na Umschlagplatz po pięć osób. W razie niewykonania płaci
głową. Poza tym mają być przeprowadzone blokady w sko
szarowanych domach wszystkich szopów celem usunięcia
dzieci, jako niepracujących. Można sobie wyobrazić, jakie
piekło rozpętało się na mieście, kiedy policja zaczęła wy
konywać rozkazy. Od wczesnego ranka trw ało formalne po
lowanie na ludzi. Tego dnia nie pomogła nawet największa
łapówka. Kto został schwytany, tego los był już przesądzo
ny. Odbyły się również blokady we wszystkich domach
skoszarowanych przy szopach i pochłonęły tysiące ofiar.
Było gorzej niż podczas blokad niemieckich, Niemcy bo
wiem kryjówek nie znali. Rozbijano drzwi mieszkań i siłą
wyprowadzano znalezione tam ofiary. Z owej kryjówki na
strychach, o której wspominałam, wyprowadzono 60 osób.
Wydał ją ojciec jednego z policjantów, który poprzedniego
dnia sam był w niej ukryty. Z naszego domu wyprowadzo
no około 200 osób.
Wróciłam późno do domu, gdyż bałam się, by mię nie
zatrzymano na podwórzu. Zastałam Jadzię, jej matkę i sio
strę głośno lamentujące. Na ulicy złapano brata Jadzi z żo
ną i trzyipółroczną córeczką, ulubienicą całej rodziny.
O bardzo wczesnej godzinie szli z Nalewek na Gęsią do
52
krewnych, którzy mieli dobrą kryjówkę. B rat Jadzi, nie
świadomy owego nieszczęsnego rozporządzenia, chciał przed
pójściem do pracy odprowadzić żonę i dziecko w bezpiecz
ne miejsce. Zaofiarowali 10 tys. zł łapówki (normalnie za
500 zł policjant zwalniał zatrzymaną osobę), ale cena nie
miała teraz znaczenia, policjant cieszył się, że schwytał od
razu trzy osoby. Odprowadził ich bezzwłocznie na Umschlag
platz, z którego tego dnia mowy nie było o wydostaniu
się. Mieli oni przy sobie znaczną sumę pieniędzy, dwa ze
garki złote, stugramową sztabkę złota próby 96 i wszystko
to ofiarowali za zwolnienie. Na próżno. Po kilku godzinach
zjawił się oficer, legitymując obecnych. Brata Jadzi, po
okazaniu zaświadczenia szopu K. G. Schultza, ustawił
w grupie przeznaczonej do zwolnienia. Żona, mimo że miała
legitymację, ze względu na dziecko znalazła się w grupie
skazańców. Później grupę zwolnionych brutalnie wypchnię
to z placu. Wtedy stała się rzecz, której brat Jadzi nigdy nie
mógł zapomnieć. Córeczka nagle rzuciła się za nim wołając:
— Tatusiu, pocałuj mię ostatni raz, czy kochasz mię je
szcze? Nie chcę tu zostać.
Niemiec brutalnie oderwał dziecko od ojca, jego zaś siłą
pchnął do grupy. Gdy zamieszkał z nami, opowiadał mi
wielokrotnie o rozstaniu z żoną i ostatnich słowach dziecka.
Widziałam go co dzień wieczorami płaczącego przed snem.
Trawiła go tęsknota za ukochanymi i w yrzuty sumienia, że
je zostawił i sam wrócił. Za każdym razem, gdy odpako-
wywał którąś ze swych paczek i znajdował sukienkę lub
jakiś przedmiot dziecka, wybuchał strasznym piaczora.
Jakże go rozumiałam i współczułam mu. Ja, nieszczęsna
matka, której jutro było tylko znakiem zapytania, pociesza
łam go, jak mogłam, mówiłam, że żona i dziecko na pewno
żyją. Zostały pewno przewiezione do pracy gdzieś na wieś,
do chłopów. Wmawiałam mu, że zapłaciły okup, i łudziłam
go, że jeszcze kiedyś się zejdą z powrotem. Nie wierzyłam
ani przez moment w moje własne słowa. Wiedziałam, że
nie ma ich już wśród żyjących. Jedni wcześniej, drudzy
później... Czułam jednak, że bardzo potrzeba mu pociechy,
nie żałowałam więc kłamliwych słów.
Tegoż dnia wieczorem krążyła wersja, że nazajutrz już
na pewno u nas w domu i na terenie fabrycznym odbędzie
się gruntowna blokada. Zaczęliśmy łamać sobie głowę, do
kąd mam się udać na ten dzień z dzieckiem, tak żeby w ogó
53
Przedmowa Zapis pamiętnikarski Leokadii Schmidt z okresu okupacji zapoczątkowany został w 1943 r. Autorka, Żydówka w ar szawska chroniąca się po opuszczeniu getta w warsztacie blacharskim przy ul. Belwederskdej, postanowiła wtedy — jak opowiada — „opisać dokładnie i bezstronnie wszelkie wydarzenia zarówno w getcie, jak i po stronie aryjskiej”. Jeden z jej polskich opiekunów przynosił wydawaną przez Niemców prasę codzienną, a sporadycznie też egzem plarze polskiej prasy konspiracyjnej. Nie lektury jednak stanowią o wartości tekstu autorki, która przy tym nie by ła (i nie mogła być) dobrze zorientowana w sprawach ów czesnego polskiego żyoia społecznego, nie mówiąc już o funkcjonowaniu różnych agend polskiej konspiracji nie podległościowej, polskiego państwa podziemnego. Głównym walorem jej pracy jest bogactwo doświadczeń osobistych, skrupulatnie przeniesionych na papier. Zarysowała więc, realizując swój zamiar, retrospektywny obraz wydarzeń z 1942 r., dobrze wtedy zachowanych w pamięci, i kon tynuowała opis przeżyć bieżących, aż do wybuchu powsta nia warszawskiego w sierpniu 1944 r. Rękopis, włożony do blaszamki i ukryty w ziemi, odnaleziony został w styczniu 1945 r. Autorka i jej mąż, również szczęśliwie ocalały po stronie „aryjskiej”, odzyskali w marcu 1945 r. trzyletniego synka, który przebywał w ciągu 2 lat i 4 miesięcy w znanej placówce opiekuńczej — Domu im. ks. Boduena. W kwietniu urodził się ich drugi syn. W listopadzie 1946 r. opuścili Pol skę. Rodzina Schmidtów przebywała potem rok we Francji, piętnaście lat w Wenezueli, a od 1962 r. w Stanach Zjedno 5
czonych. W Wenezueli — po upływie kilkunastu lat od opi sanych w pamiętniku wydarzeń — autorka powróciła do pracy nad ocalałym tekstem i przy pomocy męża uzupełniła swą relację przedstawieniem losów ich obojga od chwili wybuchu powstania warszawskiego 1 sierpnia 1944 r. do stycznia 1945 r. Leokadia Schmidt zmarła w Stanach Zjednoczonych w roku 1980, przeżyła swego męża o pięć lat. Jeszcze za ży cia wyraziła chęć wydania swego pamiętnika w Polsce. Całość jej relacji zamyka się w dwóch odrębnych częściach. Wydarzenia opisane w pierwszej dotyczą okresu stosunkowo krótkiego, lecz szczególnie tragicznego w dzie jach skupiska żydowskiego w Warszawie, rozpoczynają cego się 22 lipca 1942 r. podjęciem przez okupantów masowej deportacji mężczyzn, kobiet i dzieci z getta do ośrodka zagłady w Treblince. W pierwszych dniach paź dziernika 1942 ir. udało się rodzinie Schmidtów opuścić getto i ukryć po stronie „aryjskiej”. Druga część tekstu do tyczy przeszło dwuletniego okresu ukrywania się autorki i jej najbliższych w Warszawie i miejscowościach podwar szawskich, w tym też krótkotrwałego okresu wolności w objętej powstaniem Warszawie w lecie 1944 roku. , Schmidtowie należeli w chwili wybuchu drugiej wojny światowej do znacznej liczebnie społeczności Żydów w ar szawskich, liczącej — wg danych przeprowadzonego przez okupantów pod koniec października 1939 r. spisu — co najmniej 360 000 osób.'Społeczność żydowska w Warszawie, podobnie jak w innych okupowanych przez Niemcy częś ciach kraju, podlegała już jesienią i w zimie 1939/1940 r. licznym i coraz brutalniejszym aktom dyskryminacji, a nas tępnie terroru. Po nakazie noszenia opasek z Gwiazdą nas tąpiła konfiskata m ajątku nieruchomego i częściowa konfis kata ruchomego, usunięcie z pracy w instytucjach publicz nych, ograniczenie swobody poruszania się, zakaz korzysta nia z publicznych środków komunikacji i, szczególnie bez względnie egzekwowany, przymus pracy dla ludności żydowskiej w wieku od lat 14 do 60. Moment krytyczny sta nowiło utworzenie jesienią 1940 roku — na podstawie de- cjzji hitlerowskiego gubernatora dystryktu warszawskiego Ludwiga Fischera — zamkniętej żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej, którą od 15 listopada 1940 r. otoczono m u rem trzymetrowej wysokości, izolowano ściśle od reszty 6 miasta. Początkowo skupiono tam ok. 410 000 ludzi z W ar szawy i spod Warszawy uznanych przez okupanta za żydów w świetle tzw. ustaw norymberskich. W następnych m ie siącach napływały do getta grupy ludzi przymusowo wysied lanych z różnych miast i osiedli tzw. dystryktu warszaw skiego, tak że liczebność mieszkańców żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej w Warszawie przekraczała już w marcu 1941 r. 460 000 osób i wzrastałaby w liczbach bezwzględnych nadal, gdyby nie ubytek spowodowany szybko rosnącą śmiertelnością, wywołaną głodem i chorobami epidemiczny - mi. Już po kilku miesiącach istnienia getta umierało tam miesięcznie „naturalną” śmiercią ponad 5500 osób, co pro centowo odpowiadało śmiertelności w obozach koncentra cyjnych. Łącznie zaś ok. 100 000 Żydów zmarło wtedy w Warszawie w wyniku wyniszczenia planowo stworzony mi przez okupanta warunkam i codziennego bytowania. Ucieczki z getta, na podstawie licznych rozporządzeń cen tralnych i lokalnych władz hitlerowskich ogłoszonych juz w październiku i w listopadzie 1941 r., karane były śmiercią. Karze śmierci podlegały też formalnie oraz w powszechnie stosowanej praktyce osoby udzielające Żydom ukryw ają cym się poza gettem pomocy w jakiejkolwiek formie. Do tyczyło to zarówno udzielenia schronienia, jak dania czy nawet sprzedaży żywności. W styczniu 1942 r. zapadła w Głównym Urzędzie Bez pieczeństwa Rzeszy (Reichssicherheitshauptamt RSHA) decyzja o tzw. ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej przez wymordowanie wszystkich Żydów w krajach okupo wanych, jak również w tych, które dostałyby się ewentu alnie w zasięg władzy Trzeciej Rzeszy. Wiosną i latem 1942 r. formacje hitlerowskie przystąpiły do planowej akcji zupełnej likwidacji skupisk żydowskich w miastach, m ia steczkach i osiedlach na całym terenie tzw. Generalnego Gubernatorstwa (tj. ziem Polski centralnej, południowej i południowo-wschodniej), wywożąc Żydów pod pozorem przesiedlenia do ośrodków zagłady w Treblince, Bełżcu. Sobiborze i Oświęcimiu lub mordując ich na miejscu. Dnia 22 lipca 1942 r. — w chwili gdy w getcie warszawskim po zostawało przy życiu 370—380 tysięcy osób specjalne ekipy SS i policji hitlerowskiej pod dowództwem SS-Sturm- bannfiihrera Hermana Hoefle przystąpiły do deportacji ludności. W ciągu dwóch i pół miesiąca, z parodniowymi 7
ledwie przerwami, wywożono ludzi na śmierć do komór gazowych Treblinki. Według wiarygodnych w tym przy padku danych pochodzących z wewnętrznej dokumentacji okupantów wysłano do Treblinki 310—322 tysięcy osób W czasie przeprowadzania akcji deportacyjnej zginęło po nadto na ulicach getta i w mieszkaniach 5961 osób, przede wszystkim starców i chorych, którzy nie mogli dość spraw nie wykonywać poleceń policji lub nie byli zdolni do trans portu. Hitlerowskie Vernichtungskommando przeprowadziło to krwawe zadanie przy pomocy formacji kolaboracyjnych: ukraińskich, litewskich i łotewskich, oraz policji gettowej (tzw. Żydowskiej Służby Porządkowej). W wyniku akcji eksterminacyjnej z lata 1942 roku zginęło więc co najmniej 320 000 ludzi, tj. 85% ogółu mieszkańców getta. Spis ludno ści dokonany w październiku 1942 roku, po zakończaniu tych działań, wykazał obecność w getcie 35 632 osób. Byli to Wyłącznie ludzie zatrudnieni w znajdujących się na te renie getta warsztatach przemysłowych (tzw. szopach), pra cujący dla potrzeb gospodarki wojennej okupanta. Niemal drugie tyle jednak wynosiła liczba żyjących w getcie nie legalnie i niezarejestrowanych najbliższych członków ro dzin pracujących, ich żon, dzieci i m ateljJ Relacja pamiętnikarska Leokadii Schmidt z getta w ar szawskiego plastycznie i drobiazgowo przedstawia niemal dzień po dniu przeżycia autorki, jej najbliższej rodziny i otoczenia w tygodniach wielkiej deportacji. Rodzina Schmidtów znajdowała się przed jej rozpoczęciem w w a r inkach jak na ówczesne życie getta nie najgorszych. Jako posiadacze prywatnego w arsztatu produkującego pantofle domowe na potrzeby handlu po stronie „aryjskiej”, utrzy mują potajemny kontakt z firmą polską kupującą wytwo- iy warsztatu, stać ich na opłacenie pielęgniarki do dziecka (Żydówki z Niemiec osiedlonej przymusowo w getcie w ar szawskim); dysponują pewnymi zasobami materialnymi, któ re umożliwiały im — przynajmniej początkowo — płacenie wymaganych łapówek. Po rozpoczęciu akcji deportacyjnej sytuacja Schmidtów pogarszała się jednak gwałtownie, już nie z tygodnia na tydzień, ale niemal z godziny na godzinę. Problemem stało się zapewnienie prymitywnej wegetacji sobie, a w szczególności dziecku, a sprawą życia i śmierci uratowanie się przed wywiezieniem. Powtarzalność drob nych udręk, huśtawka złudzeń i beznadziejności, drastyczne 8 doświadczenia z ludźmi, w których pod wpływem lęku o ży cie zachodzą niepojęte przeobrażenia psychiczne, wreszcie zachowanie policji żydowskiej i współpracowników gestapo w getcie — wszystko to składa się na drobiazgowy obraz infernalnych doświadczeń zwyczajnego człowieka, młodej matki i żony. Bytowanie autorki i perypetie jej najbliższych po stro nie „aryjskiej”, w ukryciu wśród Polaków, stanowią przed miot relacji nie mniej szczerej i drobiazgowej niż w części pamiętnika poświęconej przeżyciom w getcie. W jeszcze większym tylko stopniu występuje wahliwość nastrojów re- lacjonistki, co zrozumiałe, choćby wobec upływu czasu, zsumowania się ciężkich przeżyć i narastającego zmęczenia. Nie brak tu sądów ostrych o ludziach z otoczenia, nie zawsze sprawiedliwych i niekiedy przez samą autorkę w dalszym toku narracji korygowanych, trafiają się też oce ny i opinie sprzeczne ze sobą, ale spotyka się przy tym wypowiedzi nacechowane nie tylko rozsądkiem, ale nawet szerszym zrozumieniem sytuacji. I tak na przykład na mar ginesie wiadomości o tragicznej walce i zagładzie getta warszawskiego wiosną 1943 r. autorka zapisuje refleksję. ..Powstanie, które trwało 6 tygodni, zrehabilitowało nas. Żydów, w oczach Polaków. Zarzucali nam poprzednio, że dajemy się prowadzić jak barany na rzeź. Gdy mąż praco wał jeszcze w fabryce Schultza, Polacy powtarzali ciągie. »Dajcie tylko hasło i rozpocznijcie pierwsi, a zobaczycie, że przyjdziemy wam z pomocą«. Obecnie okazało się, jak absur dalne były te słowa. Terror niemiecki szalał, powstanie Po laków w tych warunkach zostałoby momentalnie zgniecione i niepotrzebnie pochłonęłoby moc ofiar. Polacy, mimo swych największych chęci, byli w tym okresie słabi i za bardzo sterroryzowani, by mogn udzielić nam skutecznej pom - cy” (s. 226—227). Gdy zaś w sierpniu 1944 r. wybuchło powśtanie warszawskie, a Schmidtowie znaleźli się na wyzwolonym terenie: „mąż zgłosił się na posterunek AK celem zameldowania się, podając wszelkie dane we dług dokumentów aryjskich oraz nasze prawdziwe nazwi ska — zapisuje pamiętnikarka. — Został przyjęty bardzo ser ' decznie. Po załatwieniu spraw starszy komendant zapytał męża, czy potrzebna nam jest pomoc pieniężna. Mąż oświad czył, że nie, natomiast prosił o opiekę. — Tu znajduje się pan na terenie Rzeczypospolitej Polskiej i nic panu nie 9
grozi. Cokolwiek się stanie z nami, będzie i z panem — usłyszał w odpowiedzi. Nareszcie po dwóch latach ode tchnęliśmy” (s. 276—277). Jakże charakterystyczna to . scenka dla atmosfery pierwszych dni powstania w ar szawskiego — braterstwa i demokratyzmu na skraw ku wol nej Polski. Obok takich blasków rejestruje jednak Schmidtowa z okresu pobytu wśród Polaków niemało cieni. Będą do nich należały nie tylko przejawy lęku, słabości i załamań ze strony osób świadczących pomoc, co można zrozumieć, ale także oddane w sposób wiarygodny przejawy nikczemności. zagrożenia bezpieczeństwa podopiecznych, wyzyskiwania sytuacji ukrywających się i zbrodniczych szantaży. Umiejętność obserwacji i szczerość sądów należą do podstawowych walorów pamiętnikarskiej relacji Leokadii Schmidt z getta warszawskiego i ukrywania się poza mu- irami. Pomnaża ona naszą wiedzę o dziejach społecznych okupacji w dobie II wojny światowej, ale także ogólną i ponadczasową wiedzę o człowieku, o sile nadziei i ogrom nych możliwościach płynących z mocnego poczucia więzi rodzinnej, obowiązku wobec najbliższych i woli życia. Władysław Bartoszewski Dzieciom książkę tę
Likwidacja getta warszawskiego | Dnia 22 lipca 1942 r. od wczesnego rana zapanował w getcie, gdzie było skupionych około 500 tysięcy mieszkańców, wielki niepokój. Dowiedzieliśmy się, że mury, które otacza ły getto, obstawione są po stronie zewnętrznej co kilkadzie siąt kroków Litwinami, Łotyszami, Ukraińcami i esesowca- mi oraz granatową policją. Niepokój rósł z każdą godziną. Ludzie skuoiali się na podwórkach domów i na ulicach, roz mawiając o sytuacji i gubiąc się w najrozmaitszych domy słach. Dzień był pochmurny, niebo ołowiane. Drobny deszcz pa dał przez cały dzień. Wyglądało, jakby sama natura, a może sam Pan Bóg opłakiwał naszą sytuację. Przechodniów wracających z innych ulic nagabywano pytaniami: „Co słychać?” Opowiadali, że wszystkie wyloty, tzw. wachy, są ściśle obstawione przez żandarmerię, policję niemiecką, gestapo itp. Policja żydowska została stamtąd usunięta. Nikogo nie wpuszczono ani też nie wypuszczono. Nawet Żydów pracujących na placówkach niemieckich po za gettem nie wysłano do pracy. Nikt nie wiedział nic konkretnego. Napięcie rosło. W godzinach późniejszych do wiedzieliśmy się, że rano policja żydowska została wezwa na do Głównej Komendy na odprawę, która trw ała kilka godzin. Z odprawy wyruszyli od razu do punktów, tj. do schronisk dla Żydów wysiedlonych z małych miasteczek, i do więzienia żydowskiego mieszczącego się przy ulicy Gę siej, dawnego urzędu pocztowego. Siedzieli tam przeważnie złapani po stronie aryjskiej, którzy oczekiwali wyroku śmierci za przekroczenie murów getta. Byli to ludzie naj-
biedniejsi. Nie mając żadnych środków utrzymania w getcie, wychodzili na stroną aryjską, żebrząc na ulicach, nie ba cząc na plakaty, które głosiły, że każdy Żyd złapany poza obrębem getta zostanie rozstrzelany. Pod groźbą śmierci głodowej, z braku innego wyjścia ryzykowali w pogoni za chlebem dla siebie i swoich najbliższych. W tymże więzie niu po raz pierwszy oficjalnie rozstrzelano na postrach 17 osób, wśród których znajdowała się ciężarna kobieta bliska rozwiązania i 14-letnia dziewczynka. Pluton egzekucyjny granatowej policji składał się z policjantów wybranych po dwóch z każdego komisariatu. Wyrok wykonano w obecno ści przedstawicieli władz niemieckich i Rady Żydowskiej. Przedtem na oczach skazanych przed więzienie zajechały karawany. Mniej więcej na rok przed wysiedleniem, czyli w 1941 roku, rozpoczęła się likwidacja ludności żydowskiej z m a łych miasteczek, przeważnie z terenów przyłączonych do Rzeszy. Niemcy ładowali Żydów do wagonów i wysyłali w niewiadomym kierunku. Rozmaici ludzie mieli krewnych między wysiedlonymi, nigdy jednak żadnych wiadomości nie otrzymali. Gdzie podziali się ci wysiedleńcy, było dla nas za gadką. Judenrat wiedział, że to wszystko padło ofiarą komór gazowych. Trzymał to jednak w ścisłej tajemnicy. Gdy bu dziły się wśród nas niepokoje, natychmiast apelował, żeby nie szerzyć kłamliwych wersji, które nie m ają żadnych re alnych podstaw. A kilka dni później ukazywały się plakaty głoszące, że ludność otrzyma dodatkowe artykuły na karty aprowizacyjne: po jednym jajku, pudełku zapałek i kilo gram szarej soli. To były środki uspokajające... Niektóre pisma polskiej prasy podziemnej, które docie rały do nas, zamieszczały krótkie wzmianki o likwidacji Ży dów w mniejszych miejscowościach. Podawano kiedyś, że kazano ludziom rozebrać się do naga i ładowano do samo chodów o specjalnej konstrukcji, w których na miejscu byli zabijani gazem. Ci nieliczni, którzy czytali prasę podziemną, dość sceptycznie zapatrywali się na te sprawy. Nikt nie chciał wierzyć, że Niemcy zdolni są do tak haniebnych morderstw. Każdy mówił: przesada! W 1941 roku, po konsolidacji podziemnych organizacji, Polacy zwrócili się za pośrednictwem pisma „Jutro” z pro pozycją do organizacji żydowskich, że gotowi są dostarczyć do getta broń, by Żydzi stworzyli własną organizację bo- 14 jową i obronę. Mój mąż przyczynił się do nawiązania kon taktu między obiema stronami, gdyż zdawał sobie sprawę, jakie doniosłe znaczenie może to mieć dla nas w getcie. Pertraktacje toczyły się przez jakiś czas, nagle jednak z nie znanej nam przyczyny urwały się i sprawa spełzła na ni czym. Nie było widocznie jedności, a gdzie jej nie ma, nie ma i siły... Byliśmy też stale terroryzowani przez żydowskich gesta powców, których było bez liku. Paru pomniejszych — jak na przykład Kohn i Heller — zginęło z rąk swoich przeło żonych. Gestapo dopadło także ich żon, które wysłali do Otwocka, aby przetrw ały tam okres likwidacji. Niektórych żydowskich gestapowców oraz zajmujących wyższe stano wiska w policji żydowskiej i w szopach dosięgną! wyrok Żydowskiej Organizacji Bojowej, jak Hirschla, adwokata Lejkina, Szmerlinga. Wielu z nich, zwłaszcza ci pochodzący z Łodzi, już przed wojną nie miało dobrej reputacji Wśród rodaków. Gancwajch i Sternfeld na przykład byli twórcami słynnej Trzynastki, która mieściła się na Lesznie pod nr. 13 i stąd jej nazwa. Faktycznie była to, pod płaszczykiem walki z lichwą w dzielnicy żydowskiej, ekspozytura gestapo z Alei Szucha. Była postrachem; szantaż i donosicielstwo, — od tego się zaczynała ich działalność. Ci z Trzynastki mieli biu ra handlowe, dostarczające Niemcom różne towary z getta. Żyli w takim luksusie, że po stronie aryjskiej było z tego powodu bardzo popularne powiedzenie: „Chcesz się bawić, idź do getta.” Ulica Leszno roiła się od dancingów, lokali z występami artystów, kaw iarni i restauracji. Myślę, że na wet przed wojną nie można było tak się bawić w dzielnicy żydowskiej jak teraz w getcie. W ytworne śniadania, obiady i kolacje z najwyszukańszymi trunkam i mogłeś znaleźć właśnie tu. Gestapo i inni Niemcy również nie odmawiali sobie zabaw w getcie. Obok tego luksusu, który aż raził w oczy, na ulicach, tuż pod drzwiami ekskluzywnych lokali, leżały dzieci i bie dacy — raczej szkielety ludzkie, wychudłe, wynędzniałe ciała pokryte krostami i wrzodami. Inni znowu byli opu chnięci, twarze niepodobne do ludzkich — żółte maski, nogi popuchnięte, okryte pęcherzami i wrzodami. Leżeli wszyscy oparci o mur, prosząc o trochę jedzenia. Mąż widział tuż przed likwidacją słynnego błazna Rubinsteina już całkowi cie spuchniętego z głodu. Przed wojną był złodziejem na 15
br jku warszawskim, a w getcie udawał wariata i szanta żował wszystkich, aby zdobyć jedzenie. Do piekarza, który m:ał piekarnię w domu, gdzieśmy mieszkali, mówił: „Jeżeli mi nie dasz chleba, będę głośno krzyczał »precz z Hitle r >m« . Oczywiście nikt nie śmiał mu się przeciwstawić. Miał też słynne w gettcie powiedzenie: „Ingel, halt dich” (trzymaj się, chłopcze). Za pogrzebem mówił: „Gib awek di bonę” (oddaj kartę aprowizacyjną). Krążyły też dowcipy na tem at jego przedwojennego zawodu. Biedak zginął głodową śmiercią. Opłakany widok przedstawiały dzieci, których by ło tysiące, żebrzące po ulicach i podwórkach, skarłowaciałe, wynędzniałe. Pięcioletnie dziecko miało wzrost dwuletnie go. Jego nóżki były grubości dosłownie kurzych łapek. Czło wiek się dziwił, jak ten wynędzniały korpusik mógł się utrzymać na tak cienkich nóżkach. Wszyscy przeważnie trudnili się szmuglem. Z drugiej strony, gdyby nie szmugiel, prawdopodobnie więcej ludzi ginęłoby w getcie z powodu braku żywności. Ponieważ pro dukcja u Niemców dla ludności cywilnej była ograniczona, gdyż wszystko szło dla wojska, więc w getcie szczególnie odczuwało się brak różnych artykułów codziennej potrzeby. Ludzie zmuszeni byli zakładać potajemnie przedsiębiorstwa. Ponieważ przydział mąki na wypiek chleba był niewystar czający dla całej ludności, piekarze zakładali młyny. Dzięki temu w getcie można było nabywać chleb na czarnym ryn- ■ku. Zarówno w tym, jak i w innych wypadkach, łotry z Trzynastki stawali się „wspólnikami” tych potajemnych przedsiębiorstw. Po prostu szantażowali właściciela, że go zadenuncjują na gestapo, jeśli odmówi im haraczu. Niemcy osiągnęli swoje: rozłam w społeczeństwie. Zła manych fizycznie i moralnie, udało im się wytępić nas bez żadnych przeszkód. Pomijając to, tyfus i inne choroby nę kały nas przez dwa lata, zbierając dziesiątki tysięcy ofiar. Codziennie rano setki trupów z ulic i mieszkań zawożono ręcznymi wózkami na cmentarz. 1W kwietniu 1942 r. jedno z polskich pism podziemnych podawało, że Himmler podczas ostatniego pobytu w Warsza wie wydał rozkaz likwidacji getta w ciągu miesiąca maja. Ponieważ maj przeszedł spokojnie, ludzie zaczęli uważać wiadomość za wymyśloną, tak jak wszystkie inne dotych czasowe. Niektórzy twierdzili, że to Niemcy rozmyślnie sze rzą takie wersje, by zakłócić spokój. Dopiero w czerwcu, tj. 16 miesiąc przed likwidacją, zaczęło powoli wyłazić szydło z worka. Pewnego ranka o bardzo wczesnej godzinie ludzie zaczęli się gromadzić na ulicy i omawiać wypadki ubiegłej nocy. W getcie zostało zabitych pięćdziesięciu kilku ludzi z różnych warstw społecznych w sposób następujący: Po północy zaczęło krążyć po ulicach getta małe auto. Pod bramami domów zatrzymywało się i wysiadali z niego Niemcy. Osobom, po które przyjeżdżali, kazali iść przed sie bie. Gdy dany osobnik uszedł kilka kroków, strzelali do nie go. Sprawdzali, czy jest martwy, po czym wsiadali do auta i jechali dalej. Trupy pozostawiali na ulicy. Po niedługim czasie zwłoki zabierały karaw any Ostatniej Posługi, którą telefonicznie przedtem zawiadomiono, podając miejsce. Wśród zabitych byli nikomu nie znani, jak dozorca domu z ulicy Wołyńskiej 4 z dwoma synami. Byli również i po pularni ludzie, jak piekarz Blauman z żoną i kilku znanych bogaczy. Zastanawialiśmy się, z jakiego powodu ich mordo wano. Kilka dni później gestapo zawiadomiło Judenrat te lefonicznie, że ludzie oi zginęli, ponieważ zajmowali się „nie swoimi sprawam i”. Okazało się, że wśród zabitych by ło kilku żydowskich gestapowców. Widocznie swoje zrobili i nie byli więcej potrzebni. Było też kilku działaczy poli tycznych, którzy mieli kontakt z polskimi organizacjami, wielu drukarzy itp. O Blaumanie mówiono, że dawał dużo pieniędzy na organizacje podziemne. Wypadki takie pow tarzały się prawie każdej nocy, aż do rozpoczęcia likwidacji getta. Liczba ofiar wzrastała ciągle. Opowiadano, że podczas jednej takiej nocy zajechało zie lone auto na ulicę Mylną. Nie zastali jednak poszukiwanego w domu. Był ‘tylko jego sparaliżowany ojciec. Chcieli go wziąć zamiast syna. Ponieważ nie mógł chodzić, wyrzucili go oknem iz 3. piętra. Ponoć ludzie ci przechowywali u sie bie Polaka, który był poszukiwany przez Niemców. Po ja kimś czasie to samo auto zaczęło przywozić Polaków, któ rych zabijali w ten sam sposób w getcie. Nasze karawany zabierały ich na cmentarz żydowski, gdzie byli chowani. To samo zielone auto, które w krótkim czasie stało się po strachem wszystkich, krążyło co dzień rano po ulicach, cza tując na ludzi. Ktokolwiek ukazał się choć m inutę przed 5.00 rana, był z miejsca zastrzelony. Auto to krążyło rów nież w rannych godzinach pod murami getta, a jego pasa żerowie a ypatrywali i zabijali szmuglerów. 17
Żyliśmy w najwyższym naprężeniu. Ludzie szusali schronienia u znajomych, myśląc, że „tam ” jest bezpiecz niej... Do nas przychodził jeden z moich kuzynów, wysiedlo ny z Żyrardowa. Zamykałam go na noc z mężem oraz dwo ma pracownikami w naszej pracowni, która mieściła się na tej samej klatce schodowej. Przestałam zupełnie sypiać po nocach. Ponieważ okna naszego mieszkania wychodziły na ulicę, słyszałam przejeżdżające auta niemieckie. Gdy usły szałam szum motoru, serce biło mi niespokojnie. Myślałam, ze to już pod naszą bramę zajechali. Z ulgą witałam nad chodzący ranek, z lękiem myślałam o zbliżającej się nocy. Któregoś dnia przed likwidacją getta ukazały się na mu rach plakaty, podpisane przez komisarza niemieckiego dla dzielnicy żydowskiej Auerswalda, że nie wolno Żydom jeździć pociągami, nie wolno wychodzić poza obręb getta ani chodzić po drogach i szosach. Były to zarządzenia nawet małemu dziecku znane. Wydano je dwa lata temu, po za mknięciu getta. Byliśmy zdziwieni, że teraz nam przypomi nają to wszystko. Niepokój rósł. Niemcy z wyrafinowaniem, umiejętnie nas szachowali. Przesunęli nam łaskawie godzi nę policyjną do 10.00 wieczorem, i to z terminem od 1 i.rześnia. Pamiętam, że na kilka dni przed rozpoczęciem likwidacji składaliśmy z rozkazu Niemców dokumenty na otrzymanie karty rozpoznawczej. Wszystko na pozór wy glądało normalnie. Aż nadszedł ten pamiętny dzień 22 lipca i rozpoczęło się u nas piekło. W ciągu dwóch miesięcy zli kwidowano 450 tysięcy Żydów. W okresie gdy wyszliśmy na stronę aryjską, pracowało oficjalnie w szopach i innych instytucjach 25 tysięcy Żydów. Nielegalnych w nowo utwo rzonym getcie obliczono na 25—30 tysięcy. Tak wyglądał bilans niemieckiej zbrodniczej buchalterii po dwóch mie siącach likwidowania getta warszawskiego. Kilka miesięcy przed likwidacją naszego getta odbyło się to samo w Lublinie. Nazywało się to, że miasto zostało oczyszczone z Żydów, których rzekomo przesiedlono pod Lublin. Wielu Żydom udało się zbiec i przedostać do W ar szawy. Opowiadali o strasznym Batalionie Niszczycielskim, który został specjalnie wyszkolony. Opowiadania ich były tak straszne i pełne grozy, że napełniły nas śmiertelną trwogą. W tym okresie kilkanaście zaplombowanych wa gonów z Żydami stało przez parę dni na dworcu w Warsza wie. Polacy, którzy przychodzili do getta, mówili, że po 18 takim postoju więcej było trupów niż żywych. Za szklankę wody chcieli płacić złotymi obrączkami i innymi kosztow nościami. Nie można było im jednak podać tej wody, gdyż byli pilnie strzeżeni. Ginęli więc z głodu i pragnienia. Mó wiono wtedy także, że toczą się pertraktacje między Ju- denratem a gminą lubelską, by wpuścić do naszego getta przybyszów z pociągów widm, jak je nazywano. Po kilku dniach wagony z ludźmi znikły. Pertraktacje^ przerwano z powodu przeludnienia i epidemii tyfusu, jakie panowały u nas. Dopiero wiele miesięcy później zrozumieliśmy, jak w rzeczywistości przedstawiała się ta kwestia. Wysiedleńcy z Lublina zostali przewiezieni do Majdanka, gdzie komory gazowe pochłonęły ofiary tak samo jak w Treblince. Wago ny z dworca warszawskiego poszły wprost do Treblinki. Na tydzień przed likwidacją naszego getta rozeszła się wieść, że Batalion Niszczycielski przybył do Warszawy z Pabianic. W Pabianicach, jak opowiadano, zabrali om dzieci od 1 do 10 lat i zawieźli w niewiadomym kierunku. O tym, jak matki broniły dzieci, ile było ofiar i jakie pie kielne sceny się tam rozgrywały, trudno pisać. Wprost z Pa bianic Żydzi przyszli do nas, by później zginąć w Tre blince. Wieść o przybyciu Batalionu, podawana z ust do ust, w jednej chwili obiegła całe getto. Ustał handel, stanęły warsztaty. W ciągu kilku godzin zamarło u nas życie. W te dy to przewodniczący Judenratu Adam Czerniaków został wezwany do W arschauer Distrikt, gdzie mu polecono, aby uspokoił społeczeństwo żydowskie, że nie ma żadnych pod staw do niepokoju. Ktokolwiek będzie szerzył kłamliwe wersje, podlega karze śmierci. Czerniaków telefonicznie zawiadomił o tym policję żydowską, która z kolei prze kazała komunikat ludności. Mówiono więc, że Judenrat zażegnał „coś”, co — dokładnie nikt nie wiedział, i po myślnie załatwił „kwestię” naszego getta. Po kilku dniach wszyscy wrócili do normalnych zajęć i właśnie w tedj, kiedy czujność ludzi została uśpiona, wtargnął niespo dziewanie do getta Batalion Niszczycielski. Inżynier Czer niaków zorientował się w sytuacji. Nie chcąc podpisać dokumentu niemieckiego wyrażającego zgodę na wysiedle nie Żydów z Warszawy na wschód, popełnił samobójstwo. Był to jedyny człowiek z Judenratu, który cieszył się dobrą opinią w społeczeństwie żydowskim w W arsza wie. Niemcy wyznaczyli go na to stanowisko, wiedząc, 19
że wszyscy go zaaprobują. Po jego śmierci prezesem został inżynier Lichtenbaum. {Nawiasem mówiąc, syn jego prowadził budowę murów w getcie, oczywiście na koszt Judenratu). Od samobójstwa Czerniakowa Niemcy przestali się li czyć z Judenratem . Największy głos miała teraz pozostała garstka żydowskich gestapowców. Piszę garstka, gdyż więk sza ich część pouciekała jeszcze przed wysiedleniem. Wi docznie czuli, na co się zanosi, albo też ktoś z przyjaciół- -gestapowców dał im znać. Nikt z nas nie znał wtedy przy czyny tego zniknięcia. O ich ucieczce dowiedzieliśmy się z listów gończych, które gestapo rozesłało za nimi do wszyst kich domów. Wszystkie komitety domowe otrzymały za wiadomienie, że ktokolwiek zna miejsce ich pobytu, obowią zany jest donieść o tym władzom. Za ukrywanie ich grozi śmierć, przy czym cały dom jest odpowiedzialny zbiorowo. Listy nie na wiele się zdały. Ludzie opowiadali, że niektórzy z nich zdołali przedostać się do Szwajcarii. Pomogli im przyjaciele wśród Niemców. Wśród uciekinierów byli także Gancwajch i Stemfeld. Tak więc 22 lipca, pierwszego dnia, wywieziono najuboż szych mieszkańców getta oraz ludzi z punktów. Ludzie za mieszkujący punkty byli bardzo biedni, gdyż Niemcy wyg nali ich znienacka, nie pozwoliwszy zabrać niczego ze swego dobytku. Rada Żydowska umieściła ich w bóżnicach, szko łach itd. Panował tam niesłychany brud, pleniło się roba ctwo — wszy. Komitety domowe starały się im ulżyć, w czym mo£iyi choć miały dość trudności w niesieniu pomocy lu dziom zamieszkałym w domach, które im podlegały. Przed wieczorem Niemcy rozplakatowali po całym getcie obwieszczenie treści następującej: Z dniem 22 lipca rozpoczyna się przesiedlanie Żydów na wschód. Każdy ma prawo zabrać ze sobą 15 kg bagażu oraz złoto, biżuterię i pieniądze, które nie będą mu odebrane. Żywność na 3 dni. Wysiedleniu nie podlegają: 1. Pracownicy szopów oraz fabryk produkujących dla Niemców. 2. Robotnicy wychodzący na placówki poza granice getta. 3. Pracownicy gminy. 4. Pracownicy instytucji dobroczynnych, jak Ż.T.S.S., Cen- tos, Zoz itd. 20 5. Policja żydowska. 6. Szpitale i personel. 7. Związek Rzemieślników. Każdy mężczyzna pracujący ochrania od wysiedlenia żonę i dzieci do lat 14. Mężczyźni zdolni do pracy będą skoszaro wani w domach leżących w pobliżu miejsca pracy. Treść plakatów wywołała niesłychaną panikę wśród ludności, która nie pracowała dotychczas dla Niemców. Nikt chyba nie spał tej nocy. Obmyślano, w jaki sposób zostać pracownikiem szopu czy też placówki, aby nie podlegać wysiedleniu. Nikomu nie przyszło na myśl, że to jest po czątek likwidacji, czyli początek eksterminacji. Z treści plakatów wynikało, tak przynajmniej nam się zdawało, ze nastąpiła jakaś „strukturalna” zmiana w społeczeństwie żydowskim. Podobnie było już przedtem w niektórych get tach, jak np. w Łodzi, w Krakowie. Zlikwidowano tam wszelkie prywatne przedsiębiorstwa. Istniały tylko szopy prowadzone przez Radę Żydowską i aprowizowane przez nią. Nie było innych środków egzystencji. Pogodziliśmy się więc z myślą, że system ten zostaje i u nas wprowadzony. Rozpoczęła się gonitwa za dostaniem się do szopów. Ale tu okazało się, że trudności zaczynają się piętrzyć. Oficjal nych przyjęć do szopów poważnych, tj. faktycznie niemiec kich, nie było. Tam mogli się dostać bezpłatnie tylko facho wcy, i to wybitni, i oczywiście przez protekcję. Zaczęto więc tworzyć nowe szopy. Przede wszystkim starano się o legali zację i kapitalistów. Ale tych spraw nie można było tak szybko przeprowadzić, a czas naglił. Przy tym nie można było bez zaświadczenia stwierdzającego przyjęcie lub za trudnienie w szopie chodzić po mieście, gdyż w między czasie zaczęły się już łapanki. Każdy policjant, a było ich 2 tysiące, musiał dostarczyć 5 osób dziennie. Można sobie wyo brazić niebezpieczeństwo, jakie groziło każdemu obracają cemu się po mieście bez zaświadczenia pracy. To znów po ciągnęło za sobą pogoń za zaświadczeniem o przyjęciu do szopu. Starzy pracownicy szopów, którzy mieli protekcję u zwierzchników, weszli z nimi w porozumienie i zaczęło się zapisywanie „świeżych”, oczywiście za sowitym wynagro dzeniem. Równocześnie powstała cała masa mniejszych szo pów, które oficjalnie legalizacji jeszcze nie miały, jednak przyjmowały zapisy pracowników, licząc, że jakoś to będzie. 21
Aby otrzymać legalizację na szop, należało przedstawić władzom niemieckim urządzony lokal z maszynami i listę ludzi do pracy. Szła ona do potwierdzenia do arbeitsamtu. Każdy, kto oddał swoją maszynę do szopu, mógł zostać jego pracownikiem. Maszyny oddawano, ale nikt nie dostawał pokwitowania. Ludzie od świtu do nocy nie myśleli o niczym in n y m _ tylko o szopach. ' Jednocześnie przez cały czas odbywały się ranne odpra wy policji żydowskiej, na których otrzymywała spis ulic, gdzie miały się odbyć tzw. blokady: blokowano wyloty wy znaczonych ulic, a mieszkańców domów wywożono na Umschlagplatz na wozach zaprzęgniętych w konie. Blokady żydowskiej policji w pierwszych dniach rozpoczynały się około godziny 8.00 rano i trw ały do 4.00 — 5.00 po południu W tych godzinach ruch na ulicach był minimalny. Chodzili tylko ci, którzy mieli zaświadczenie z szopów. Sklepy były pozamykane już od pierwszego dnia likwidacji. Ponieważ getto było ściśle obstawione, ustał szmugiel i zaczął się do tkliwie dawać we znaki brak żywności. Aprowizacja rów nież mocno szwankowała. Doskonale wyszli na tym pieką- **2e. Zamiast dostarczać chleb kartkowy do sklepów aprowi- zacyjnych w terminie, wypiekali go potajemnie w nocy i sprzedawali po wygórowanych cenach. Brali za chleb zło to i brylanty. Gdy już wreszcie dostarczali pieczywo do sklepów, sprzedawano je oczywiście po kryjomu, jeszcze drożej, tłumacząc, że piekarze jeszcze nie dostarczyli kon tyngentu. W godzinach przedwieczornych uchylały się drzwi sklepów i wyprzedawano po cenach wybitnie paskarskich resztki zapasów. Ludzie wracający z placówek sprzedawali na ulicach to, co udało im się przeszmuglować. Drożyzna rosła z godziny na godzinę. Jakby dla dopełnienia miary, deszcz padał bez ustanku przez cały tydzień. Pierwszego dnia po przeczytaniu plakatów ogarnęła mnie rozpacz. Dotychczas mieliśmy pryw atne przedsiębior stwo, oczywiście za pozwoleniem władz niemieckich, które dobrze prosperowało jak na ówczesne warunki. Mieliśmy kontakt z naszymi przedwojennymi klientami, szczególnie z firmą Józefy Hebdy. Pani Hebdowa przysyłała szmuglera, który zabierał naszą skromną produkcję. W ten sposób 22 mogliśmy się utrzymać i nie głodowaliśmy jak większość w getcie. O szopach w ogóle miałam dosyć mgliste pojęcie. Znajomi, którzy mieli „szczęście” tam pracować, przymie rali głodem. Zarobek ich wynosił 4—6 zł dziennie, w zależ ności od kwalifikacji, oraz 3/4 litra wodnistej zupki. W tej chwili szop przedstawiał mi się jako upragniony cel. Nie przestawałam ani na chwilę wytężać myśli, w jaki sposób mój mąż mógłby dostać się do szopu, by w ten sposób za bezpieczyć mnie i naszego synka, który liczył wówczas trzy i pół miesiąca. Ponieważ mąż mój był bardzo ambitny, po stanowił stworzyć samodzielny szop wespół ze znajomym z te' samej branży. Wędrowali od piątej rano do dziesiątej wieczór, aby to załatwić. Minął pierwszy, drugi dzień, zna jomi zdołali już sobie kupić zaświadczenie pracy za grube pieniądze, a z naszego szopu jeszcze nic. Już ktoś obiecał wystarać się o legalizację w ciągu kilku godzin, ale trzeba byłe dać mu 50 tysięcy zł. (Aferzystów w tym okresie nie brakowało. Nawet niektórzy Niemcy czyhali na wyłudzenie w ten sposób pieniędzy). Zaczęli więc biegać za kapitalista mi. Zachodzili do zamożniejszych znajomych, proponując udział: 10 tysięcy za osobę. Po całodziennej bieganinie zna- lezicno wreszcie jednego, który gotów był zostać udziałow cem. zastrzegł sobie jednak, że musi zatrudnić kilku swoich ludzi. Gdy wreszcie po wielogodzinnej gonitwie o głodzie, przemoczony do nitki, mąż wracał do domu, mając już tych chętnych kapitalistów, dowiedział się, że legalizacja została oddana komu innemu. Później się okazało, że te wszystkie legalizacje były tylko fikcją i te właśnie szopy poszły na pierwszy ogień w likwidacji. Nazajutrz o świcie zjawili się znowu ludzie z propozycjami. Jeden miał legalizację, inn. znowu kapitalistów i mąż wyruszył na nowo załatwiać utworzenie szopu. f Wreszcie miałam tego dość. Ponieważ nie mieliśmy je szcze żadnego zaświadczenia pracy, a blokady odbywały się stale, na razie w domach zamieszkanych przez najbiedniej szych, przygotowałam się „do drogi”. Było nas troje do- rosłvch: mąż, wysiedlona z Niemiec pielęgniarka dyplomo wana do dziecka i ja. Mieliśmy prawo zabrać ze sobą po 15 kg. czyli 45 kg bagażu razem. Spakowałam trzy walizki: najcenniejszą garderobę i bieliznę stołową oraz pościel, tor bę z żywnością i zimowe palta do włożenia, pomimo że był to najgorętszy miesiąc — lipiec. Sąsiedzi uczynili to samo, 23
2 tą jedyną odmianą, że z maglowników uszyli sobie wielkie plecaki, aby dozwolone 15 kg na osobę mogło się w nich pomieścić. Mieszkania były pootwierane. Wszystkie kobiety i dzieci stały w drzwiach i prowadziło się rozmowy, prze ważnie na temat, kto już jest „załatwiony”, tj. dostał się do szopu, w jaki sposób i za ile... Na trzeci dzień rozmówiłam się kategorycznie z mężem, żeby już wreszcie załatwił sobie szop, ale koniecznie wię kszy i taki, który już od dawna istnieje, gdyż nie miałam zaufania do nowo utworzonych. Wiedziałam, że mąż nie zre zygnuje z utworzenia własnego zakładu. Prosiłam więc, aby dla mojego spokoju i ze względu na dziecko na razie kupił sobie miejsce w szopie, nie zaprzestając rozpoczętych starań. Tegoż dnia, stojąc na balkonie naszego mieszkania, za kłopotana i zmartwiona, zauważyłam w oknie obok na szego sąsiada Rosenberga. W jednej chwili uświadomiłam sobie, że jego żona pracuje od 15 lat w fabryce Bro-Ro (Braun i Rowiński) przy ul. Leszno 78, która obecnie produ kuje, jak mi kiedyś wspomniała, dla wojska niemieckiego. Zapytałam więc, nie wierząc w rezultat, czy mógłby coś załatwić u nich dla mego męża. On zaś odpowiedział, że owszem, nawet dziś może przynieść za tysiąc złotych legity mację stwierdzającą przyjęcie do pracy męża i zaświadcze nie dla mnie i dziecka. Ogarnęła mnie tak wielka niecierpli wość, że nie czekając na męża, napisałam na kartce wszelkie personalia i dałam 2 fotografie męża, prosząc o pośpiech. Po godzinie Rosenberg wrócił z podaniem, które należało złożyć do biura dyrekcji z prośbą o przyjęcie. W tym czasie nadszedł mąż. Okazało się, że prosił o załatwienie pracy u tzw. Dużego Schultza na Nowolipiu. Był to duży szop na terenie garbarni Blunka. Mieściły się tam fabryki pracujące dla Niemców. Bez namysłu radziłam odwołać to miejsce. Tego samego dnia złożyliśmy podanie do firm y Karol Geor- ge Schultz, który obecnie objął fabrykę Bro-Ro. Nie miał on nic wspólnego z Dużym Schultzem. Nazajutrz, tj. czwartego dnia od rozpoczęcia likwidacji, pomimo olbrzymiej łapanki na mieście Rosenberg przyniósł dla męża oficjalną legitymację z fotografią oraz zaświadcze nie dla mnie i naszego dziecka. Odetchnęliśmy. Za tysiąc złotych kupiliśmy sobie chwilowo spokój. Była to cena dość niska w stosunku do innych szopów, gdyż na przykład nasz sąsiad, lekarz weterynarii, kupił trzy zaświadczenia pracy 24 dla siebie i rodziny za 21 tys., a później się okazało, że to afera i szop taki w ogóle nie istnieje. Pielęgniarka naszego synka usilnie starała się również zabezpieczyć przed wysiedleniem. Miała znajomego, który był zatrudniony u Heimana, w przedsiębiorstwie wywożenia śmieci z getta. Według obwieszczenia był więc bezpieczny. Prosiliśmy, by się ożenił z wychowawczynią. Tu jednak wy łoniła się trudność. Okazało się, że on i jego brat, również zatrudniony u Heimana, mając dwie siostry niezabezpieczo ne, postanowili ożenić się z nimi fikcyjnie. Kwestia została rozwiązana w ten sposób, że młodszy brat za kilka tysięcy złotych ożenił się nazajutrz z jakąś panną, a za te pieniądze kupił 2 miejsca dla sióstr w szopie Toebbensa. Następnego dnia o godz. 6.00 rano wychowawczyni ze starszym z braci udała się do rabina. Mój mąż był ich jedynym świadkiem. Oczywiście rabin pobrał sześciokrotną należność za udziele nie ślubu. Jak się okazało, czekała tam już cała gromada „młodych par”. Każdy się ratował, jak mógł. Im lep szy i pewniejszy szop, względnie im dłużej „on” był za trudniony, tym wyższą cenę osiągał za fikcyjne małżeństwo. Na razie aktu ślubu nie można było uzyskać, musiała w y starczyć kartka od rabina, stwierdzająca zawarcie związku. Ludzie jednak byli dobrej myśli. Jacy byliśmy naiwni: są dzono, że gdy wszystko się unormuje, przeprowadzi się resztę formalności. Nasza wychowawczyni wróciła więc zadowolona i spokojna. Dowiedziałam się, że jedna z moich trzech sióstr od razu drugiego dnia likwidacji przeszła przez gmach sądów, mie szczący się przy ulicy Leszno, na stronę aryjską. Miała me trykę chrztu swej zmarłej koleżanki katolicżki. Mąż mojej drugiej siostry dostał się do Dużego Schultza na Nowolipiu 44, a trzecia była również zabezpieczona. Syn jej męża z pierwszego małżeństwa był policjantem i podał ją jako swą matkę. W ciągu tych pierwszych -kilku dni prawie wszyscy -nasi znajomi zabezpieczyli się przed wysiedleniem. Tak przynajmniej nam się wydawało. Zaczęłam się rozglądać trochę spokojniej dookoła. Mia łam za sobą kilka nieprzespanych nocy i byłam zmęczona. Nocami bez przerwy strzelano z ręcznych karabinów albo na zmianę z maszynowych. Ludzie byli przerażeni i oszo łomieni. Zbyt wiele zwaliło się naraz. Strzały komentowano następująco: mówiono, że w nocy rozstrzeliwują i od razu 25
chowają starców i kaleki z Umschlagplatzu. Umschlagplatz znajdował się na Stawkach, gdzie Niemcy przywozili su rowce dla fabryk i szopów produkujących dla nich, a go towe wyroby zabierali pociągami towarowymi. Również ca ła aprowizacja getta przychodziła na Umschlagplatz. Obec nie Niemcy używali go przy wysiedlaniu na... wschód. Za miast towarów ładowano Żydów i transportowano do ko mór gazowych. Oczywiście w tym okresie jeszcze nie mie liśmy pojęcia, co Herrenvolk robi z tymi ludźmi. Tak więc Niemcy z pomocą żydowskiej policji kierowali złapanych Żydów na Umschlagplatz. Po likwidacji starców i kalek, jak mówiono, reszta była wysyłana do obozów pra cy i do robót rolnych. Ponoć nadchodziły już pierwsze listy od wysiedleńców z Białegostoku, gdzie Gmina Żydowska dobrze ich przyjęła, rozdzielono między nich żywność i zo stali rozesłani po wsiach, jednym słowem: wszyscy byli bardzo zadowoleni. Później wyszło na jaw, że Niemcy sami fabrykowali te listy. Tymczasem ukazało się nowe zarządzenie władz nie mieckich, że każdy policjant zabezpieczający całą swą ro dzinę w zamian musi dostarczyć codziennie 10 osób na Umschlagplatz. Któregoś dnia na podwórzu naszego domu, zamieszka nego przez ponad 70 rodzin, po zamknięciu bramy lokato rzy jak zwykle komentowali wypadki dnia. W pewnej chwi li dozorca oddał mężowi, który był wówczas prezesem na szego komitetu domowego, jakiś list, mówiąc, że to z gmi ny. Ponieważ już było za ciemno na przeczytanie listu, mąż poprosił członków komitetu do nas, aby wspólnie zapoznali się z jego treścią. Jak się okazało, nie był to list z Gminy Żydowskiej, ale odezwa do ludności nie wiadomo przez ko go napisana. Wyjaśniała ona, że to nie jest wysiedlenie, że te wszystkie listy, które rodziny otrzymują, są nieprawdzi we. wysiedlenie jest faktycznym mordowaniem Żydów, idzie tu o zupełne zgładzenie całej żydowskiej ludności w Polsce. Dalej nieznany autor nawoływał do obrony i do stawienia oporu: „Nie dać się prowadzić jak barany na rzeź, jak ginąć, to z honorem.” Ludzie z komitetu skwito wali to wzruszeniem ramion, ktoś dodał, że to prowokacja niemiecka. Jakiś czas później, gdy mąż już pracował w fabryce Schultza, poznał tam Stefana Grajka. Był to poważny 26 i aktywny syjonista, jak się okazało. Należał do Hechalucu i był kierownikiem „Hachszary” na Grochówie koło W ar szawy. Zaprzyjaźnili się. Razem nosili kotły z zupą do roz dzielania wśród pracowników szopu. Mąż opowiedział mu 0 odezwie. Wtedy Grajek wyjaśnił, że wysyłała je i kol portowała organizacja syjonistyczna. Niestety odezwa ta po została bez echa. Każdy był zaabsorbowany sobą i swoją rodziną — reszta go nie obchodziła. Grajek opowiadał też mężowi, że zwrócono się do wszystkich organizacji prawi cowych oraz lewicowych o zorganizowanie wspólnej obro ny, ale niestety nie mogli dojść do porozumienia. Pierwszy raz byłam świadkiem blokady żydowskiej po licji czwartego dnia wysiedlenia. Miało to miejsce dwie bramy dalej od naszego domu. Dzień był deszczowy. Policja otoczyła dom, zamykając bramę. Po kilkunastu minutach zajechało kilka wozów, które zaczęły się szybko zapełniać. Wychudłe szkielety ludzkie, ubrane w strzępy, z ubożuchny mi tobołkami, powsiadały na wozy zaprzężone w parę koni. Dzieci trzymały się kurczowo matczynych spódnic. Mężczy źni stali w ponurym milczeniu. Kobiety szlochały rozpacz liwie. Krewni i znajomi, ci szczęśliwi, którzy posiadali za świadczenia pracy, szli za wozami, odprowadzając jeszcze kawałek swoich bliskich. Żegnano się z rozpaczliwą deter minacją, jakby przeczuwając, że to ostatni raz. Stałam na balkonie, gdyż mieliśmy frontowe mieszkanie, na razie by łam jeszcze widzem. Łzy oślepiały mnie. Serce ścisnęło się złym przeczuciem. Usta bezwiednie prosiły Boga, by bło gosławił tej nędzy ludzkiej i pozwolił dożyć jaśniejszych dni. Nazajutrz rano odbyła się pierwsza blokada u nas. Zamknięto bramę. Każda klatka schodowa, a było ich sie dem, obstawiona została grupą policjantów. Chodzili po mieszkaniach, polecając wszystkim lokatorom zejść na po dwórze i pozostawić otwarte drzwi mieszkań. Męża pod czas tej blokady nie było w domu. O siebie i dziecko by łam spokojna, gdyż posiadałam zaświadczenie. Natomiast niepokoiła mię inna sprawa: na parterze, w tej samej klatce schodowej, gdzie mieszkaliśmy, mieściła się nasza fabrycz ka. Ukrywali się w niej dwaj nasi pracownicy z żonami 1 dziećmi, bo nie mieli żadnych zaświadczeń. Mąż dlatego między innymi tak usilnie starał się o założenie własnego szopu, by móc ich zatrudnić i w ten sposób dać im ochroną 27
i zabezpieczyć od wysiedlenia. Łączyły nas serdeczne sto sunki. Pracowali od początku założenia fabryki przez męża, jeszcze za jego czasów kawalerskich. Reszta pracowników udała się do Rosji zaraz po wybuchu wojny. Ukrywaliśmy również kilku sąsiadów, którzy na razie jeszcze nie mieli zaświadczeń. Trzymaliśmy drzwi zamknięte na kłódkę, a okiennice pozamykane. W ten sposób miało się wrażenie, że nikogo tam nie ma. Inni ludzie z naszego domu chowali się po piwnicach lub gdzie mogli. Dom przy Nowolipkach 63 (my mieszkaliśmy pod nr 57) miał na podwórzu schron na wypadek nalotów. Zejście było jakby do kanału. Urzą dzono tam płatną kryjówkę. Opłatę pobierał dozorca domu. Gdy wszyscy byli już w schronie, zamykał wieko i zasypy wał piaskiem. Wszyscyf którzy mieli zaświadczenia pracy, schodzili na podwórko, a po sprawdzeniu przez policę w ra cali do mieszkań. Ja naw et nie zeszłam. Wylegitymowałam się w domu. Ze względu na maleńkiego synka i na deszcz pozwolono mi pozostać. Z naszego domu nie zabrano niko go. To się zdarzało tylko na początku. Z aprowizacją było tymczasem coraz gorzej. W sklepach pustki. Nastał złoty okres dla policji. Obecnie sprzedawca mi żywności były żony policjantów żydowskich. Policjanci nie bali się łapanek, szli więc do hurtowni rozdzielczych warzyw i brali, ile kto mógł udźwignąć, i sprzedawali po bardzo wygórowanych cenach. Ponieważ trzeba było w a rzywa w jakiś sposób przetransportować do domu, zmu szali rykszarzy, aby za darmo je przewozili. Gdy napoty kali na opór, bili bez litości. Ryksze były jedynym środkiem lokomocji od czasu zamknięcia getta. Oddawały nam wiel kie usługi. Rykszarze dobrze zarabiali także w okresie li kwidacji, gdy okoliczności zmuszały ludzi do stałej zmiany mieszkań. W miarę upływu czasu rozwydrzenie policji żydowskiej wzrastało, zuchwalstwo i bestialstwo ich dochodziło do naj wyższych granic. Mąż był świadkiem, jak schwytan na ulicy Nowolipie, niedaleko Karmelickiej, kobietę, która trzymała w ręku małą buteleczkę z mlekiem, na pewno z wielkim trudem zdobytą w tych warunkach. Dwóch po licjantów napadło na nią i siłą zaczęło popychać na wóz. Kobieta rozpaczliwie się opierała, przyciskając buteleczkę. Błagała, by ją zwolnili. Mówiła, że w domu ma maleńkie dziecko.’ głodne, dla niego zdobyła trochę mleka. Prosiła, 28 żeby jej przynajmniej pozwolili zabrać dziecko z sobą. J e den z policjantów wyrwał jej siłą buteleczkę i cisnął o zie mię. Wyjąc wprost, rzuciła się na te resztki. Wtedy ci dwaj łotrzy, chwyciwszy ją za włosy, zawlekli na wóz. Takie za chowanie policji było na porządku dziennym. Niemcy w ie dzieli, jak dzielić ludność żydowską i szczuć jednego na drugiego, by osiągnąć swój cel. Mniej więcej po sześciu dniach łapanek na ulicach od była się pierwsza blokada z asystą Niemców na ulicy Mu- ranowskiej nr 44. Brali w niej udział Łotysze, Ukraińcy i Litwini. Byli to ludzie-bestie. Niemcy specjalnie ich szko lili w tak zwanym ausrotungsbatalionie. Właściwie była to zbieranina najgorszych wyrzutków o zbrodniczych in stynktach, zwyrodnialców, którzy lubowali się widokiem krwi, szczególnie żydowskiej. Sprowadzono ich zaraz na początku wysiedlenia i umieszczono w domu przy Żelaznej 103, którego mieszkańcy otrzymali nakaz opuszczenia mie szkań w* ciągu 15 minut. Podczas blokady Muranowskiej, która odbyła się w godzinach przedwieczornych, tj. po po wrocie ludzi z pracy, nie honorowano żadnych zaświadczeń. Wszyscy mieszkańcy tego domu zabrani zostali na Um- schlagplatz. Między nimi byli nawet ci, którzy już od roku pracowali w szopach. Moja kuzynka, która tam mieszkała, ratowała się ucieczką, skacząc z 3-letnim synkiem z okna pierwszego piętra. Okna jej mieszkania wychodziły na po sesję przy ulicy Niskiej. Nie mając innego wyjścia, zawo łała przechodniów, którzy schwytali dziecko, a następnie sama wyskoczyła. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego Niem cy nie honorują żadnych zaświadczeń. Przecież sami wy dali rozporządzenie, że kto będzie pracował dla nich, nie będzie wysiedlony z getta. Tego samego wieczoru pielęgniarka naszego synka, mie szkająca przy Ceglanej w tzw. małym getcie, zmuszona była przyjść do nas z powrotem. Była przerażona. Opowia dała, że Nowolipie od rogu Smoczej do Karmelickiej oto czone jest kordonem Niemców i policji żydowskiej. Jak się później dowiedziałam od mojej siostry, która mieszkała na tej ulicy, była to blokada na większą skalę, trw ała od godz. 6.00 rano do 9.00 wieczór. Kazano wszystkim zejść na po dwórko, kto pozostanie w mieszkaniu, zostanie z miejsca zastrzelony. Siostra należała do tych, którzy nie zlękli się i zostali w domu, dzięki czemu chwilowo ocalała. Z tej blo 29
kady zabrano kilka tysięcy osób. Widziałam, jak prowadzo no ich Smoczą. Tej nocy wcale nie spaliśmy. Na klatce schodowej prócz nas i pani Hekselman nie mieszkał już nikt. Nasz sąsiad Weksler, stary kawaler, uzy skał pracę w szopie przy pruciu starych spodni i zapisał swą siostrę, również niezamężną, jako żonę, chcąc ją w ten sposób zabezpieczyć. Bojąc się, że to wyjdzie na jaw pod czas blokad, szła codziennie o 5.00 rano do siostrzeńca, któ ry był policjantem. Wierzyła, że u niego nikt jej nie ruszy. Niestety, po 3 dniach dowiedzieliśmy się, że podczas nie mieckiej blokady domu, gdzie mieszkał jej siostrzeniec, zo stała zabrana wraz z innymi na Umschlagplatz. W dodatku sam siostrzeniec musiał ją wsadzić do wagonu i nic nie mógł pomóc ciotce. Wiadomość ta wywarła na nas przygnę biające wrażenie. Podczas blokady niemieckiej w domach przy ulicy Ogro dowej 27, 29, 31 zabrano bez wyjątku wszystkich. Siostrze nica jednej z siąsiadek, której mąż był zatrudniony w „Ursu sie” (fabryka produkująca dla Niemców) i akurat wtedy był w pracy, została zabrana z dwumiesięcznym dzieckiem. By ła pewna, że gdy okaże zaświadczenie, że jest żoną pra cownika „Ursusa”, zostanie zwolniona. Niestety nie została w ogóle wysłuchana. Nie pozwolono jej naw et wrócić po pieluszki dla dziecka. Nastrój na mieście był coraz smutniejszy. Ludzie zosta wiali mieszkania i cały dobytek. Urządzali sobie kryjówki, gdzie tylko mogli. Zamieniano piwnice na mieszkania. Rów nież w fabrykach i prywatnych warsztatach powstawały kryjówki. Ktokolwiek miał znajomych z jakimś lokum na dającym się do ukrycia, uciekał do nich z własnego domu. W tym samym czasie obiegły getto wieści, że mają wysie dlić tylko 70 tysięcy osób. Ponieważ policji codziennie na rannej odprawie nakazywano, ile osób musi dostarczyć (5 10 tys. dziennie), obliczono, że po dwóch tygodniach życie wróci do normalnego trybu. Ludzie więc, nie zwracając uwagi na posiadane zaświadczenia, ukrywali się, jak mogli, żeby przetrwać. Na ulicach małego getta odbywały się nie słychane łapanki. W ciągu dnia prowadzono stamtąd długie kolumny na Umschlagplatz. Żałosny widok przedstawiał ten orszak z tobołkami, walizkami i płaczącymi dziećmi. Mówiono, że ma być zupełnie zlikwidowane. Pozostanie je dynie przy ulicy Prostej centrala szopu Toebbensa i kilka do 30 mów sąsiednich dla pomieszczenia skoszarowanych pra cowników. Wobec takich pogłosek ludzie stamtąd zaczęli się gwałtownie przeprowadzać do dużego getta. Już od godz. 5.00 rano (ghdzina policyjna była w tym okresie od 5.00 do 9.00 wieczorem) ulicami ciągnęły karaw any w o zów, ręcznych wózków, ryksz załadowanych meblami, to- bołkarhi, pościelą itp. Gdyśmy patrzyli na to wszystko, przy pominał się nam rok 1939. Pierwsze bombardowania W ar szawy i pożary. Każdy uciekał ze swojego domu do drugie go, sądząc że „tam ” będzie bezpieczniej. Od godziny 7.00 rano, w porze rozpoczęcia blokad, wszelki ruch i życie na ulicach zamierały. Ludzie kryli się jak tropione zwierzęta. Stanęliśmy przed nowym problemem. Obok naszego do mu znajdował się szop stolarski Niemca Hallmana. W yra biał on meble dla Niemców. Każdy szop koszarował swych pracowników w domach w pobliżu miejsca pracy. W tym celu Niemcy blokowali budynki, a mieszkańców wysyłali na Umschlagplatz. Hallman wezwał męża jako prezesa ko mitetu domowego z kilkoma innymi z sąsiednich domów. Oświadczył, że kwfestię mieszkań dla ludzi zatrudnionych u niego pragnąłby załatwić polubownie, a nie siłą jak w in nych szopach. Prosił o zwolnienie na razie po 20 mieszkań w każdym domu. W miarę dalszego zapotrzebowania zawia domi komitety domowe. Zwołano naprędce posiedzenie na szego komitetu i uchwalono, że małe rodziny mają ustąpić swe mieszkania i przenieść się do wyznaczonych mieszkań sąsiadów posiadających 2—3 pokoje. W ten sposób w ciągu dnia zwolniono żądaną ilość lokali. W innych domach po stępowano w ten sam sposób. Odbyła się u nas druga blokada policji żydowskiej. Mąż tym razem był obecny. Blokada przebiegała tak jak po przednia, z tym jednak wyjątkiem, że strychy musiały być otwarte, właściciel zaś piwnicy lub sutereny musiał ją otwo rzyć w obecności dozorcy i policji. Zabrano wiele osób. Prze de wszystkim tych ze strychów i piwnic oraz tych, którzy nie mieli żadnych zaświadczeń pracy. Policja honorowała jedynie zaświadczenia dużych, znanych, od dawna już istnie jących szopów. Taki rozkaz miała obecnie. Kobiety spazma tycznie płakały. Jedną wynieśli na krześle, gdyż nie chciała dobrowolnie pójść, mając zaświadczenie, że mąż pracuje. Między innymi zabrano sekretarza naszego komitetu Rosen- picka. Mąż jako prezes starał się usilnie o zwolnienie go. 31
Byłoby się udało, gdyby niespodziewanie nie nadszedł puł kownik Szeryński, komendant policji żydowskiej, dobrze znany na terenie getta. Przechrzta i antysemita, zajmował to stanowisko jeszcze przed likwidacją. Z powodu jakiegoś przewinienia Niemcy aresztowali go i osadzili w więzieniu. (Jego następcą był m. in. niejaki Marian Haendel, który uciekł na stronę aryjską przed samą likwidacją i wszelki ślad po nim zaginął. Los chciał, że po wojnie, mieszkając w Caracas, byliśmy w kontakcie handlowym z jakimś Kli- nowskim. Po pewnym czasie ktoś rozpoznał w nim Haendla i doniósł o tym gminie żydowskiej. Wytoczono mu pro ces o współpracę z Niemcami. Widząc, że grunt pali mu się pod nogami, pewnego „dnia znikł z widowni, pozostawiając żonę i syna). Gdy rozpoczęła się likwidacja, Niemcy zwol nili Szeryńskiego i z powrotem mianowali go komendantem policji żydowskiej. Los Rosenpicka był przesądzany. Zała dowano go wraz z innymi na wóz, który ruszył przy akom paniamencie płaczu dzieci i krzyku kobiet. Reszta zwolnio nych, do których i my należeliśmy, powróciła do mieszkań. Żałowaliśmy bardzo Rosenpicka. Był to m ądry i kulturalny człowiek. W dyskusji z mężem zawsze mawiał: „My, Żydzi europejscy, skazani jesteśmy na zagładę, za to powstanie nowy naród żydowski w Palestynie z tych, którzy ocaleją, i z Żydów Ameryki Północnej i Południowej”. Naradziliśmy się z Hekselmanem i postanowiliśmy po prosić drugiego sąsiada, Flantzmana, właściciela fabryki wyrobów szmuklerskich przy ulicy Sochaczewskiej 10, aby nam pozwolił skryć się w niej. Jego syn, który był pra cownikiem gminy i tym samym nie podlegał chwilowo wy siedleniu, przyniósł nam tegoż dnia przyzwalającą odpo wiedź od rodziców, którzy przedtem ukryli się w swo jej fabryce. Poprzedniego dnia protektorka męża, Jadzia, poleciła mu bezzwłocznie udać się do fabryki Schultza z prośbą o skie rowanie do działu krajalni i rozpocząć pracę. Zaczęto bo wiem przydzielać pracownikom firmy mieszkania opróżnio ne na skutek blokad niemieckich w domach przy ulicy Ogrodowej 27 i 29. Postanowiliśmy, że weźmiemy z Jadzią wspólne mieszkanie. Mąż zgłosił się do urzędnika fabryki po przydział do pracy. Oczywiście wynagrodził go za to odpowiednio. W przeciwnym razie nie można było marzyć o uzyskaniu przydziału. Gdy Jadzia dowiedziała się, że mąż 32 już pracuje, była niezmiernie zdziwiona i jednocześnie ura dowana. Z nowo zapisanych do pracy bardzo nikły procent ją otrzymał. Nawet i pieniądze nie miały znaczenia. Dla nowo przyjętych pracowników miały powstać filie, gdyż w starej fabryce nie było już miejsca. Ponieważ oficjalnie miało być zatrudnionych tylko 800 osób, a przyjętych zo stało 2500, mąż mój należał dd szczęśliwych wybrańców losu. Gdy mąż wrócił po pracy, oznajmiłam,, iż postanowiłam tego dnia jeszcze opuścić mieszkanie, gdyż boję się, że pod czas jego nieobecności może być blokada i zabiorą mnie z dzieckiem. Poprosiliśmy sąsiada policjanta, który miał rykszę, aby nas odwiózł na Sochaczewską. Najpierw poje chała Hekselmanowa z dziećmi, a potem my. Przygotowa łam do zabrania tylko niezbędne rzeczy dla dziecka i skro mny zapas jedzenia. Miałam jeszcze 3 kg cukru kostkowe go, 2 puszki mleka skondensowanego, pudełko mączki Nestle i fosfatyny. W owym czasie był to skarb w getcie. Groma dziłam to przez długi okres. Synek nasz liczył 3 m ie siące i trzy tygodnie. Dotychczas karmiony był wyłącznie piersią. Ze zmartwienia i nieprzespanych nocy oraz niedo statecznego odżywiania zaczęłam tracić pokarm. Musiałam więc zacząć dziecko dokarmiać. Przez pierwszych kilka dni wysiedlenia można jeszcze było dostać trochę mleka. W get cie było wiele krów. Mąż po kryjomu, bez mojej wiedzy, chodził po mleko dla synka. W tym czasie nie miał jeszcze zaświadczenia pracy i w każdej chwili był narażony na schwytanie podczas łapanek. Po kilku dniach wywieszono ogłoszenie oznajmiające, że każdy posiadacz krow y zostanie wraz z nią przyjęty do szopu. Zaczęto więc zapisywać się do szopów i oddawać krowy. Wobec tego obory opustosza ły i więcej nie można było dostać nigdzie mleka. Pociesza liśmy się, że ten cały rozgardiasz szybko minie. Mąż był już przecież pracownikiem szopu, więc dla tak małego dzie cka otrzymamy przydział mleka. Myśleliśmy, że dla pra cowników szopu życie unormuje się i wszystko wróci do zwykłego trybu. G runt to przetrwać. Do tych dwóch ty godni trwania likwidacji pozostało tylko sześć dni. Opu ściliśmy więc mieszkanie pełni nadziei. Zostawiliśmy klu cze pielęgniarce synka, gdyż do małego getta coraz trudniej było się jej dostać. W tym okresie blokady odbywały się przeważnie tam. 3 — C u d em przeżyliśm y... 33
Wyszliśmy z domu w godzinach przedwieczornych, tj. w porze ukończenia blokad. Rzuciliśmy ostatnie spojrzenie na mieszkanie. Na dole stała garstka naszych sąsiadów i znajomych. Pożegnaliśmy ich serdecznym uściskiem dłoni. Mieliśmy ciągle nadzieję, że wszystko się unormuje. Sąsiad policjant prowadził wózek z naszym dzieckiem. Ulice znów zapełniły się tłumem ludzi, gwarem i życiem. Przygląda liśmy się zatroskanym twarzom przechodniów, wypatrując znajomych. Przybyliśmy szczęśliwie na Sochaczewską. By ła to mała boczna uliczka, mało zamieszkana. Przeważnie znajdowały się tam domy fabryczne. Dotychczas, jak nas poinformowali, nie było tam jeszcze żadnej blokady, nawet przeprowadzanej przez żydowską policję. Fabryka Flantz- mana była duża. Mieściła się w jego własnym dwupiętro wym budynku. Zostaliśmy umieszczeni na półpiętrze, w ol brzymiej sali o 13 oknach, obstawionej gęsto maszynami szmuklerskimi. Mieliśmy wodę, zlew i światło elektryczne. W przejściu między maszynami umieściliśmy łóżko połowę, które zabraliśmy ze sobą. Wózek z dzieckiem stał między maszyną a oknem. Okna były zakratowane. Dla bezpie czeństwa pozostawiliśmy je zamknięte. Otworzyliśmy je dynie oberluft, by dziecko miało trochę świeżego powietrza. Sala miała podwójne drzwi: drewniane i mocne żelazne. Postanowiliśmy wszyscy, a było nas 14 osób, że w razie niemieckiej blokady schowamy się za maszynami i nie zgło simy się na wezwanie z podwórka, nawet pod groźbą śmier ci. Liczyliśmy, że drzwi nie rozwalą. Gdyby zajrzeli oknem, nic nie zobaczą. Jeżeli będą strzelać, to położymy się płasko na podłodze. Oceniliśmy wszelkie dodatnie strony tej kry jówki i byliśmy z niej zadowoleni. W tym okresie polepszyły się również nasze finanse. Gdy rozpoczęło się wysiedlenie, mieliśmy gotówką wszy stkiego 100 zł. Jak już wspomniałam, klientka nasza sprzed wojny, Józefa Hebda, której sklep mieścił się przy Mar szałkowskiej 77, była z nami w kontakcie handlowym przez cały okres od chwili zamknięcia getta, to jest od je sieni 1940 r. Z jej ramienia przychodził do nas Henryk Mi chalski pracujący na poczcie przy rogu ulic dr. Zamenhofa i Gęsiej. Dzięki temu miał przepustkę umożliwiającą wstęp do getta. Odwiedzał nas niemal codziennie, odbierał całą produkcję i dostarczał Hebdowej. Gdy Polakom zabroniono wstępu do getta, a poczta na Zamenhofa została zlikwido 34 wana i przebudowana na więzienie dla Żydów, Michalski szmuglował towar przez m ury otaczające getto. Gdy roz poczęło się wysiedlenie, należała nam się spora suma od Hebdowej, ale nie sposób było skomunikować się z nią. Na darzyła się jednak okazja. Mieliśmy sąsiada Morawskiego, z którym byliśmy zaprzyjaźnieni. Służył jeszcze przed woj ną w Państwowej Policji Polskiej w III Komisariacie, No wolipki 53. Do zamknięcia getta słuchaliśmy razem wie czorami radia londyńskiego. Jak wiadomo, Niemcy zarekwi rowali wszystkie odbiorniki i zabronili pod karą. śmierci słuchania audycji. Morawski wybrał najlepsze radio z za rekwirowanych i magazynowanych w komisariacie i przy niósł do domu. Razem z mężem znaleźli odpowiedni scho wek na -strychu. Po zamknięciu getta Morawscy wyprowa dzili się poza jego obręb, natomiast komisariaty granatowej policji jeszcze jakiś czas urzędowały na tym terenie. Pe wnego dnia mąż spotkał go na ulicy i poprosił, by zwrócił się do Michalskiego po odbiór należnych nam pieniędzy. Mo rawski zgodził się. Ku naszej wielkiej radości i zdziwieniu Michalski przysłał nam 1500 zł. Mieliśmy także jeszcze trochę naszych wyrobów. W naszym domu mieszkał rów nież placówkarz, to znaczy robotnik, który wychodził z gru pą do pracy na stronę aryjską. Dawaliśmy mu codzien nie trochę towaru, który przenosił w spodniach i sprze dawał Polakom już. czekającym na niego. Wieczorem, wracając z placówki, wręczał nam pieniądze względnie żywność. Tak więc w czasie przeniesienia się do fabryki Flantzmana nasze warunki materialne były już znoś niejsze. Rozpoczęło się dla nas ciężkie życie, pełne niepokoju i napięcia, zaczęła się nasza tułaczka. O 5.00 rano mąż szedł do pracy, bo o tak wczesnej go dzinie nie było jeszcze łapanek. Trzeba było się pilnować, gdyż policja nie zawsze honorowała zaświadczenia. W dzia le męża praca rozpoczynała się o godz. 6.45 i trw ała do 3.15 po południu. Rano zazwyczaj mąż wstępował do na szego mieszkania, gdyż jako prezes komitetu domowego miał w tym czasie jeszcze wiele spraw do załatwienia, w szczególności dalsze zwalnianie mieszkań. Nie było to już wtedy tak trudne. Część ludzi została wywieziona, a część wraz z rodzinami przeniosła się do szopów. W ca łym naszym domu pozostało zaledwie kilka rodzin. Mie 35
li oni rozmaitego rodzaju kryjówki i w razie blokady cho wali się. Była również i taka grupa w getcie, składająca się prze ważnie z młodych ludzi, których gnała żądza przygód. Mło dzi, zdrowi, chętni do pracy, wierzyli, że Niemcy poślą ich na roboty rolne. Czekali więc okazji, by wyrwać się z cia snego kręgu getta, otoczonego w dzień i w nocy Niemcami, Litwinami, Łotyszami i Ukraińcami. Młodzi chcieli ode tchnąć świeżym powietrzem pól i lasów, nasycić oczy zie lenią, której już trzy lata nie widzieli. Nic więc dziwnego, że mieli plecaki spakowane i czekali tylko blokady, by pójść. Do tej grupy należał syn Flantzmana, 23-letni zdrowy chło pak, i jego 21-letnia żona. W ostatniej rozmowie ze mną po wiedział: — Ja nie będę się chował. Przede wszystkim jestem pra cownikiem gminy, więc MUSZĄ mnie zwolnić, a po wtóre po co się tu męczyć i ukrywać, kiedy tam na pewno dosta nę pracę. Po dwóch tygodniach dowiedzieliśmy się, że zabrano ich i odtąd wszelki ślad po nich, jak po wszystkich innych, za ginął. Później, gdy znałam już prawdę i zdołałam uwierzyć, dokąd wszystkich wożą, często o nich myślałam. O mło dości, pełna wiary i naiwności... Pierwszego ranka u Flantzmana, po nieprzespanej na nie wygodnym łóżku polowym nocy, przywitała nas blokada żydowskiej policji. Nasz synek zachował się wzorowo. Na wet nie pisnął. Leżał spokojnie, bawiąc się nóżkami. Obser wowaliśmy go z daleka. Leżał przy samym oknie, do któ rego nie sposób było dostać się niezauważonym. Na szczę ście blokada nie trwała długo, gdyż był to fabryczny dom i wszystkiego cztery prywatne mieszkania. Nikogo nie za brali. Odetchnęliśmy. Zdawało nam się, że jakiś czas będzie spokój. _ _ ___ Życie nasze w tej kryjówce ułożyło się dość znośnie. Nie wychodziliśmy nawet na podwórze, by nikt nie podejrze wał, że ktoś się tam ukrywa, a tym samym, aby uniknąć wsypy. Nawet w porze, gdy już nie było blokad, nie poka zywaliśmy się przy oknach. Zakupy robiła nam lianlzm a- nowa, gdyż wszyscy ją znali jako właścicielkę fabryki. K a mienica przecież też do nich należała. Mieliśmy dwie m a szynki elektryczne. Obiady gotowało się od wczesnego rana kolejno. Najciężej było z naszym tak małym jeszcze 36 dzieckiem. Powietrze było przesycone wonią smarów od maszyn. Okna pozamykane, obawialiśmy się bo wiem w każdej chwili niemieckiej blokady. Nasze le gowiska na dzień składaliśmy i ustawialiśmy z bo ku pod ścianą, aby nie było śladu ludzi na wypa dek, gdyby kto oknem zajrzał. Nie mogłam nawet uprać pieluch dziecka. Nie chciałam się naprzykrzać, a nie było ani w czym prać, ani gdzie rozwiesić. Suszyłam więc na budzie wózeczka nieprane. Było gorąco, dziecko się poci ło. Nie było mowy o kąpaniu. Ledwo mogłam w talerzu za moczyć gałganek i w ten sposób obmyć je trochę. Serce mi się ściskało, gdy widziałam, jak moje' maleństwo staje się coraz bledsze. Najgorzej, że pierwsza puszka mączki Nestle była na ukończeniu, a za żadną cenę nie można było dostać w getcie w owym czasie podobnych rzeczy. Sklepy były pozamykane. Na ulicach pustki. Stanęłam przed bar dzo trudnym problemem: skąd wezmę te wszystkie prepa raty, które zastępują pokarm matki, i mleko dla tak m a leńkiego dziecka? Na razie sprawa była nie do rozwiązania. Pozostawiłam to czasowi. Miałam jeszcze żywność dla dzie cka na dwa tygodnie. W tym okresie spadł na nas nowy cios. Mąż napił się w naszym dawnym mieszkaniu sosu z ogórków, których ca ły garnek zakisiłam, a potem wody. Wynik był łatwy do przewidzenia: czerwonka! Przytłoczyło mnie to po prostu. W normalnych warunkach jest to choroba niebezpieczna, wymagająca wielkiej troskliwości, a szczególnie odpowie dniej diety. Cóż robić? Do pracy musiał chodzić, gdyż opu szczenie 2 dni groziło utratą posady, co równało się utra cie życia nas trojga. Apteki były nieczynne. Żaden ze zna jomych lekarzy nie mieszkał już pod swoim adresem. Opie ki lekarskiej na terenie fabryki jeszcze nie zorganizowano, gdyż chaos i bałagan panowały wszędzie. Na razie choroba, jak to zwykle na początku bywa, miała łagodny przebieg. Na szczęście miałam jeszcze trochę ryżu. Gotowałam więc mężowi same kleiki, licząc, że może organizm sam prze zwycięży chorobę. Trzeciego dnia pobytu w tej kryjówce mąż wrócił z szo- pu bardzo uradowany. Okazało się, że gdy po pracy wszyscy niemal stali na podwórku fabrycznym omawiając wydarze nia dnia, zajechał ostentacyjnie Schultz i wyjął szyldzik, tak aby wszyscy widzieli, na którym figurował napis, że fabry- 37
'ka jego pracuje dla wojska. W rezultacie nazajutrz legity macje pracowników zostały zaopatrzone w nowe stemple ze swastykami, zwanymi popularnie ptaszkami. Takie legity macje były honorowane przez policją żydowską w czasie ła panek, gdyż miały je tylko fabryki posiadające legalizację. W tym okresie rozpoczęto już przydzielać mieszkania. Ulica Ogrodowa 27 i 29 miała już komplet mieszkańców z fabryki naszego Schultza. Ponieważ nie wszyscy pracownicy znaleź li tam zakwaterowanie, zaczęto opróżniać dom przyległy do fabryki przy ulicy Leszno 76. Tam po wielkich staraniach i protekcji Jadzi otrzymaliśmy przydział na mieszkanie dwuizbowe. Niestety nie można go było jeszcze zająć, gdyż poprzedni lokatorzy nie otrzymali przydziału w swoim szo pie. Tymczasem na ulicach zostały rozplakatowane zarządze nia, że do dnia 22 sierpnia wszyscy pracownicy szopów wraz z rodzinami muszą być już .skoszarowani w wyznaczonych dońiach. Jednocześnie podano spis lokali, które do godziny 5.00 rano 22 VIII miały być opróżnione przez mieszkańców. Kijka miesięcy później domy te przyłączono do dzielnicy aryjskiej. Od 5.00 rano ulice zapełniały się wozami, wózkami rę cznymi, rykszami, które wiozły meble i rozmaitego rodzaju przedmioty codziennego użytku. Zabrakło furmanek do przeprowadzek. Cena za wynajęcie takiej furmanki z jed nej ulicy na drugą zaczynała się od 500 zł. Ludzie gorączko wo po nocach pakowali dobytek, by skoro świt wyruszyć do wyznaczonych mieszkań. Dążyliśmy do nich jak do bez piecznej przystani. Wierzyliśmy, że tam wreszcie znajdzie my spokój. Zazdrościliśmy tym, którzy już mieszkali w tych skoszarowanych domach. Im już nie grożą blokady. Nie ro zumieliśmy, że Niemcy z premedytacją koncentrują ludzi, aby ich łatwiej wywieźć na Umschlagplatz. Mieszkanie przydzielone nam było jeszcze ciągle nie opróżnione. Jadzia postanowiła nam jakoś pomóc. Ponieważ pracowała 15 lat w swojej fabryce, więc miała szerokie znajomości zarówno w kierownictwie, jak i wśród pracowników. Jedna z cha- łupniczek, której robotę przyjmowała Jadzia, zrozumiała moją sytuację i na jej prośbę zgodziła Się przyjąć mnie z dzieckiem do siebie. Po sześciodniowym pobycie w kryjówce Flantzmanów spakowaliśmy manatki i w godzinach przedwieczornych 38 pożegnaliśmy serdecznie naszych sąsiadów. Nie przypusz czaliśmy wtedy, że ich po raz ostatni widzimy. Załadowa liśmy rzeczy na rykszę i ruszyliśmy w drogę. Mąż szedł je zdnią obok rykszy, a ja chodnikiem, wioząc dziecko w wó- zeczku. Po pobycie w dusznej fabryce odetchnęłam na uli cy pełną piersią. Ruch szalony. Tłumy szły w rozmaitych kierunkach. Chodniki i jezdnie były przepełnione. Skąd się tyle ludzi wzięło, kiedy zdawało się, że większa część została już wywieziona. Ruch i hałas oszołomiły mię. Przywykła od kilku dni do grobowej ciszy, do chodzęnia na palcach i rozmów szeptem, nie mogłam w pierwszej chwili zdać so bie sprawy, że oto znów jestem wśród tłumu i mogę głośno rozmawiać. Najgorzej bałam się przejścia obok wachy, któ rej niepodobna było uniknąć, idąc na Ogrodową. Przecho dząc Żelazną obok wachy na rogu Leszna, nie patrzyłam w kierunku znienawidzonych postaci niemieckich. Tacy mocni i pewni siebie! Panowie i władcy naszego życia. Ja, m am y proch, którego szanse przeżycia były prawie żadne, zaniosłam gorącą prośbę do Boga, by pozwolił nam dożyć chwili, gdy te harde głowy ugną się. Zobaczyć ich klęskę, a potem można już spokojnie umrzeć... Dotarliśmy bez żadnych przeszkód na miejsce. Na po- dw irzu unosiły się kłęby dymu. Na ziemi leżały książki w pięknych oprawach, pościel, poduszki, pierzyny, kołdry, kryształy, porcelana, srebro stołowe itp. Całe podwórze za stawione było rozmaitymi meblami. Piękne fotele, łóżka obok szaf. Całe mnóstwo balii, kotłów, wyżymaczek. Po przedni mieszkańcy, ofiary pierwszych blokad, znienacka zabrani, pozostawili cały swój dobytek. Nowi lokatorzy sprowadzili swoje meble. Nie mając gdzie ich pomieścić, po prostu zostawiali wszystko na podwórzu. Układano je więc w stosy i palono. Dym i czad unosiły się w powietrzu. Upał panował nieznośny. Trudno było oddychać. Mieszkanie, do którego weszłam, składało się z pokoju z kuchnią. Zajmowały je dwie rodziny. W przedpokoju urządzono kuchnię. Kuchnię właściwą zamieniono na pokój, który zajmowało młode małżeństwo. Kobieta była w siód mym miesiącu ciąży. W drugiej izbie, wąskiej i niewielkiej, mieszkała siostra ciężarnej kobiety z mężem i czteroletnim chłopczykiem. Żyli w biedzie. Gdy dziecko prosiło o kromkę czarnego chleba, nie zawsze mogli mu ją dać. Mimo to nie chcieli ode mnie przyjąć zapłaty. Potraktowali mnie bardzo 39
grzecznie i okazali wiele serdeczności. Mieszkałam tam 6 dni. Ze wzruszeniem zawsze będę ich wspominać. Odpręży łam się trochę. Sama wiara w to, że w domu tym nie będzie blokad, gdyż zajmują go skoszarowani pracownicy, dała mi chwilowy spokój. Mąż, pracując od świtu do nocy, nie jedząc w ogóle go towanych potraw, tracił coraz bardziej siły. W moich wa runkach nie było mowy, żebym go mogła odpowiednio do glądać. Nawet spać nie mógł z nami, gdyż ledwo starczyło miejsca dla dziecka i dla mnie. Czerwonka czyniła więc szybkie postępy. Mąż ledwo się trzymał na nogach. Na szczęście mieszkanie na Lesznie zostało opróżnione. Po przedni właściciele pozostawili wszystkie swoje rzeczy. Mąż przyszedł do mnie tego dnia, była to sobota, proponując, bym przeszła na razie z dzieckiem do nowego mieszkania, a nazajutrz sprowadzi resztę rzeczy. Zgodziłam się chętnie. Byłam gotowa do wyjścia, gdy nadeszła Jadzia. Radziła, żebym nie szła, dopóki nie sprowadzi się rzeczy i wszyscy razem nie zamieszkamy. Posłuchałam jej. Jak się potem okazało, godzinę później odbyła się tam niemiecka blokada, pod pretekstem, że dom ma być opróżniony dla pracowni ków Schultza. Zabrano wszystkich bez wyjątku, nawet ro dziny z naszego szopu, które zdążyły się już przeprowadzić. Byłabym stracona, gdyby nie Jadzia. Nazajutrz o 5.00 rano mąż zabrał z naszego mieszkania na Nowolipkach 57 wszystkie rzeczy, oczywiście prócz me bli, gdyż nie byłoby ich gdzie pomieścić w skoszarowanym domu. Mój biedny, chory i zmęczony mąż pakował przez całą noc. Nazajutrz po przeprowadzce już nie mógł się pod nieść z łóżka. Gdy dowiedziałam się, że jest tak ciężko cho ry, postanowiłam natychmiast przenieść się do naszego no wego mieszkania, nie licząc się z żadnym niebezpieczeń stwem. Pan, u którego się znajdowałam, odprowadził mię. Zostawiłam wszystkie rzeczy, wzięłam tylko dziecko na rę kę i poszliśmy. Postanowiliśmy pójść drogą okrężną, przez dom przechodni na Ogrodowej, aby uniknąć wachy na rogu Żelaznej i Leszna. Nikt nas nie zatrzymał i szczęśliwie do tarliśm y na Leszno. Znalazłam męża w opłakanym stanie. Jedyną moją myślą w tej chwili było pomóc mu, gdyż bez niego byliśmy zgubieni. Dowiedziałam się, że jeden z leka rzy, dr Knaster, już się sprowadził do naszego domu. Uda łam się więc do niego, prosząc o zbadanie męża. Na począt 40 ku choroby mąż był już raz u naszego lekarza domowego. Zdążył naw et otrzymać lekarstwo w aptece, jeszcze czynnej. Gdy po kilku dniach udał się po raz wtóry do tego samego lekarza, nie zastał go już pod tym adresem. Apteki były po zamykane. Dr Knaster stwierdził ciężki stan. Zapisał le karstwo, podpisał receptę bardzo nieczytelnie, tak żeby można było kupić lek w aptece po stronie aryjskiej. Za łatwiła to współpracownica Jadzi Janina Szyderkiewiczowa. Z całą energią zabrałam się do kuracji męża. W mieszkaniu panował straszny nieporządek. Okazało się, że w tym jednym pokoju z kuchnią, który nam przy dzielono, musi zamieszkać 9 osób. Ponieważ było nas tylko pięcioro, wprowadziła się jeszcze matka Jadzi i siostra z narzeczonym. Każdy przyniósł z sobą niezliczoną ilość worków pościeli, tobołów i rozmaitych przedmiotów po trzebnych do gospodarstwa domowego. Nie można było zrobić kroku, by nie zahaczyć o coś. Przy tym pluskwy i pchły rozpanoszyły się w takiej ilości, że rano człowiek budził się pokryty wysypką na całym ciele. Mnóstwo gratów, które zawaliły całe mieszkanie, miało i swoją dobrą stronę: sprzedawało się je lub wymieniało na żywność u Polaków pracujących w naszym szopie i w ten sposób człowiek przynajmniej nie głodował. Wszyscy tak robili. Sprzedawano cały dobytek, ubrania, bieliznę poście lową, obuwie itd. Słowem, co się dało i na co znalazł się nabywca. W mieszkaniach ludzie poustawiali w kątach m a szyny i wyrabiano na sprzedaż pończochy, skarpetki, rę kawiczki itp. Gdyby nam dano spokój i pozostawiono przy najmniej tak, jak jest, życie nasze ułożyłoby się znośnie. Ceny były w dalszym ciągu wygórowane. Kilogramowy bochenek chleba kosztował po stronie aryjskiej 12 zł, u nas 75 zł. Bułeczka po stronie aryjskiej 1,80, u nas 8—9 zł. Za pieniądze można było wszystko dostać. Fabryka nasza miała też oddział po stronie aryjskiej przy ulicy Ogrodowej 51, gdzie pracowali Żydzi. Co dzień rano zbierali się pracowni cy, których prowadził tak zwany grupowy i kilku policjan tów. Każda osoba miała prawo przenieść przez wachę w drodze powrotnej 5 kg warzyw i bochenek chleba. Zro zumiałe, że szmugiel szedł pełną parą. Przenosili na brzuchu słoninę, za co groziła śmierć na miejscu. Ludzie jednak ry zykowali. U tych powracających z pracy grup kupowało się po cenach horrendalnych żywność. Pod względem apro 41
wizacji w naszej fabryce było dobrze. Gorzej było w innych szopach. Duży Schultz na Nowolipiu, gdzie na początku pra cowało 12 tys. osób, filii po stronie aryjskiej nie miał. 0 godz. 12.00 w południe robotnicy otrzymywali 3/4 litra wodnistej zupy, w której niekiedy pływało kilka kawałków kartofli względnie jarzyn. Według regulaminu każdy miał otrzymać 1/8 chleba. W rzeczywistości nikt tego chleba nie widział. Wracam więc do tych pierwszych dni naszego pobytu w nowym mieszkaniu. Nareszcie miałam swój własny kąt. Mogłam łóżeczko dziecka ustawić przy oknie. Co najważ niejsze, wreszcie po dwóch tygodniach naszej włóczęgi mo głam wykąpać po raz pierwszy moje maleństwo i uprać pie luszki. Jakaż była radość, gdy widziałam, jak dziecko pod wpływem wody i lepszego powietrza zaczyna nabierać ko lorów. Znikła również jeszcze jedna zmora: żywność dla dziecka. Tu mogłam już dostać kaszę mannę, masło, płatki owsiane i inne produkty. Jadzia prosiła swoje aryjskie ko leżanki o przyniesienie rozmaitych preparatów odżywczych. Dostałam nawet od razu pudełko maltonu Klawego. Stan zdrowia męża zaczął się powoli poprawiać. Po dwóch dniach odpoczynku w łóżku musiał, blady i słaniając się na no gach, wrócić do pracy. Baliśmy się, że nieobecność posłuży za pretekst wykreślenia go z listy pracowników. W tym czasie spadł na mnie nowy kłopot w postaci mo jej siostry. Pasierb jej, jak wspomniałam, był policjantem. Gdy wyznaczono policji dzielnicę, okazało się, że na nowe mieszkanie można zabrać tylko żony i dzieci. Tym samym rodzice, których policjanci rzekomo mieli kryć, pozostali bez dachu nad głową. Zaświadczenia nie były honorowane. Siostra musiała się wyprowadzić z mieszkania, męża jej wzięła do siebie córka. Siostra została na bruku. Po nara dzie z mężem i zezwoleniu Jadzi i jej męża postanowiliśmy, że na razie zamieszka z nami. Po -kilku dniach względnego spokoju zostaliśmy zasko czeni nową niespodzianką. Otóż obok naszego domu, w szo pie Toebbensa, Leszno 72, odbyła Się blokada niemiecka i za brano ze skoszarowanego domu wszystkie kobiety i dzieci. 1 znów owładnęła nami trwoga. Jak to? Przecież obwiesz czenia wyraźnie ozńajmiały, że mąż, który pracuje w szopie, osłania żonę i dzieci do lat 14. Dlaczego teraz ich wywożą? Zaczęły krążyć wieści, że w skoszarowanych domach mogą mieszkać tylko ci, którzy pracują. A zatem nikt nikogo nie osłf-nia. Jedynie pracujące małżeństwo może zapewnić bez pieczeństwo swoim dzieciom. Mąż rozpoczął starania o wpi sanie mię na listę pracowników i uzyskanie dla mnie le gitymacji. Zwrócił się z tym do tego samego kierownika, który przyjął go do pracy. Zaofiarował za to nowiutką m a szynę do pisania i wpłacił 1500 zł gotówką. Kierownik obie cał mężowi, że zostanę zatrudniona. Trzeba jednak trochę poczekać, aż będzie przydział. Za przydział będzie się osob no płacić. Już na początku koszarowania ludzi w domach -należą cych do szopów porobione zostały drewniane parkany od dzielające chodniki od jezdni. Wyloty parkanów zaopatrzo no ' bramy. Obok każdej bramy stało kilku żydowskich policjantów, nie wpuszczając nikogo bez przepustki. Od 22 sk:pnia pod karą śmierci nie wolno było chodzić ulicami ber przepustki. Każdy -musiał przebywać wyłącznie na te renie szopu, w którym był zatrudniony. Na początku jednak panował taki rozgardiasz i nieporządek, że ludzie nie bardzo stosowali się do tego rozporządzenia. Radzono sobie w roz m aity sposób. Nasz dom miał w trzecim podwórku prze bity otwór, który wiódł na Nowolipie 67. Szop Dużego Schułtza na Nowolipiu miał przejście przez bazar na Leszno obok szopu Toebbensa. Żywność sprowadzana drogą szmu- glu dd naszego szopu szła przez trzecie już ręce do innych, a ceny były znacznie wyższe. Tymczasem zdenerwowanie na mieście wzmagało się. Już upłynęły owe dwa tygodnie, po których miał nastąpić spokój. Minął naw et trzeci i zapoczynał się czwarty, a Niem cy szaleli w dalszym ciągu. Blokady nie ustawały. Odbywa ły r:ę nawet teraz, gdy w skoszarowanych blokach nie było już obcych ludzi. Ofiarą padały przeważnie kobiety niepra cujące i dzieci. Któregoś dnia w godzinach przedwieczor nych werkschutz, tj. policja fabryczna (każdy szop miał swoją policję, która mieszkała w skoszarowanych domach przy szopie), nakazała, by wszyscy pracownicy naszej fabry ki dali się do mieszkań i by nikt się nie pokazywał na po- dT* rzu. Rozkaz został natychmiast wykonany. Podwórze w ;ednej chwili opustoszało, przerażeni ludzie zza firanek trwożliwie wyglądali oknem, spodziewając się w każdej ch iii blokady. Upłynęła godzina. Nic. Cisza. Upłynęła dru ga . ciągle spokój. Zaczął zapadać zmierzch, ale spokój dalej 43
panował. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że była to blokada pracowników placówek powracających ze str ny aryjskiej. Podzielono ich koło wachy na dwie grupy. Więk szą odesłano na Umschlagplatz, reszta wróciła do swych mieszkań. Zaskoczyło to wszystkich. Zrozumieliśmy, że te szopy i placówki to blaga, że wysyłka czeka wszystkich — bez wyjątku. Jedni pójdą wcześniej, drudzy później. Należało więc pomyśleć, co robić dalej. Jak się ochronić? W naszym skoszarowanym domu ludzie wyszukiwali sobie indywidualne i zbiorowe kryjówki. Jedna ze zbiorowych kryjówek mieściła się na strychach domów Leszna 76 i 74 oraz w sąsiednim, przy ulicy Nowolipie 67. Za pomocą w y bitych otworów w murach można było przejść z jednego strychu na drugi. Do tej kryjówki wchodziło się po drabinie z naszej klatki schodowej. Przeważnie kryły się w niej ko biety z dziećmi oraz starcy niezdolni do pracy. Doszły nas wńadomości, że podczas niemieckich blokad Ukraińcy, Litwi ni i Łotysze, którzy przeważnie chodzą po mieszkaniach, plądrują i szabrują. Szczególnie łasi są na złote zegarki. Słyszeliśmy, że podczas blokady domów na Nalewkach, wy łamawszy drzwi jakiegoś mieszkania, znaleźli siedem osób. Cztery dały jako okup zegarki. Te pozostawiono na miejscu. Pozostali zaś musieli zejść na podwórze i przyłączyć się do grupy przeznaczonej na Umschlagplatz. Podczas tej samej blokady inna grupa Ukraińców i Łotyszów zabiła na miej scu trzy osoby, zabrawszy im wszystkie wartościowe rzeczy. Zaczęliśmy się rozglądać po mieszkaniu, by wynaleźć bodaj prowizoryczny schowek. Znaleźliśmy dwa. W kuchni mieścił się staroświecki, masywny, duży kredens kuchenny. Opróż niliśmy jego dolną część. Mogły się tam pomieścić mocno skulone dwie osoby. W mieszkaniu pełno było najrozmait szych paczek, worków i tobołków. Wybrałyśmy z siostrą kilka większych i bardzo nędznie wyglądających. Przy mocowałyśmy do nich sznurki tak, aby siedząc już w kry jówce, można je było przyciągnąć i zastawić nimi kredens. Teraz zabrałyśmy się do urządzenia drugiej kryjówki. W przedpokoju nad drzwiami prowadzącymi do sieni była antresola. Stała tam balia, kocioł, wyżymaczka itp. Za słonięty tymi przedmiotami, leżąc, mógł się ukryć jeden człowiek. Musiał mu jednak ktoś pomagać. Na antresolę można się było dostać tylko po drabinie. Ktoś musiał potem odstawić ją do ubikacji, żeby zatrzeć ślad. Pozostawała 44 kwestia najtrudniejsza: co zrobić z dzieckiem czteroipółmie- sięcznym? Jak je ukryć? Nic tu, niestety, nie mogliśmy wy myślić. W tym krytycznym czasie do naszej Jadzi przyszła Jani na, Polka, o której już wspomniałam. Miała przepustkę do getta. Ponieważ była chałupniczką, mogła, ile razy za pragnęła, wchodzić i wychodzić z getta w ciągu dnia. Stały pracownik fabryki mógł tylko rano i wieczorem, po pracy, przejść przez wachę. Korzystając z tych przywilejów, Jani na zajmowała się jednocześnie handlem i szmuglem, jak zresztą wszyscy. Przynosiła nam żywność. Kupowała i w y nosiła od nas towary i ubrania. Ponieważ nie zastała Jadzi, postanowiła zaczekać na nią. Zaczęłyśmy rozmawiać, jak zwykle o blokadach, o wywożeniu Żydów. Ponieważ Janina była pierwszą Polką, z -którą w tym okresie rozmawiałam, chciałam się dowiedzieć, jakie jest jej zdanie i w ogóle Po laków na tę całą sprawę. Przede wszystkim zadałam jej pytanie, czy wie, dokąd wiozą ludzi. Spojrzała na mnie z wielkim zdziwieniem: — Jak to, pani nie wie? Wszystkich wiozą do Treblinki i tam w specjalnie na ten cel urządzonych komorach gazo wych zabijają. Więc nie do pracy na wschód, jak mówili Niemcy, tylko po prostu na śmierć wożą wszystkich! Zaniemówiłam z w ra żenia. Nie byłam zdolna o niczym innym myśleć. Gdy mąż wrócił do domu, powtórzyłam mu tę rozmowę. Dowiedział się po raz pierwszy z moich ust o tej nowinie, ale nie chciał uwierzyć. Tłumaczył sobie w naiwności, jak każdy inny zre sztą, że żaden naród na świecie nie byłby zdolny do takiej barbarzyńskiej podłości. Mordowanie podstępnie bezbron nych ludzi w tak haniebny sposób? Za co? Za to, że są Ży dami? Nie, to niemożliwe. ' Mąż nie uwierzył, ale ja za to prędko. Zaczęłam się jesz cze bardziej bać Niemców. Wszystkie moje władze umysło we, cały spryt i inteligencja skupione były w jednym kie runku: nie dać się! Chciałam żyć jak nigdy jeszcze. Wyjść wreszcie z tej nory... Przestać żyć jak szczury. Zawsze pod strachem i zawsze w ucieczce, szczuci jak psy. Zaznać znów wolności i zobaczyć świat w całej krasie. Czuć zapach pól i łąk. Kiedy wreszcie znikną te koszmary? Najbardziej ba łam się o nasze niewinne i" tak jeszcze malutkie dziecko. Największym moim pragnieniem było usłyszeć przynaj- 45
mniej raz z ust dziecka ten jeden wyraz, na który tak bar dzo się czeka: MAMA... Taki krótki, tylko z dwóch sylab składający się wyraz, ale jak upragniony... Te maleńkie usteczka, śliczna twarzyczka, niewinne oczęta, które jeszcze nic nie widziały na świecie... Czy ma się zamknąć dla nich wszystko, bo tak chce jeden jedyny człowiek-bestia, który sprowadził kataklizm na świat? Nie chcę umierać, chcę żyć, przetrwać! Odchodziłam prawie od zmysłów. Błagałam mę ża, by nas ratował, prosiłam Jadzię. Byłam tak tragiczna w tym swoim obłędnym strachu, że poruszyłam wszystkich. Tymczasem Niemcy robili w skoszarowanych domach bez przerwy blokady, zabierając starców, kobiety i dzieci. Codziennie spodziewaliśmy się ich u nas. Mąż postanowił umieścić mię wraz z dzieckiem na terenie fabrycznym aż do otrzymania legitymacji. I w tym wypadku przyszła nam z pomocą Jadzia. Miała znajomego stolarza, który od wielu lat pracował tu wraz z synami. Cieszył się wielkim powa żaniem u samego Rowińskiego i nawet u Schultza. Mając jedno mieszkanie w domu skoszarowanym, Leszno 76, dostał chwilowo jeszcze pomieszczenie składające się z obszernej kuchni i przedpokoju w jednym z lokali na terenie fabryki Leszno 78. W dalszych dwóch pokojach za kuchnią były ustawione maszyny. Jadzia wyprosiła u niego zgodę, abym w tejże kuchni mogła przebywać w ciągu dnia z dzieckiem. Zaczęłam więc wędrówkę. Wstawałam o czwartej rano. Pa kowałam do torby pieluchy, pożywienie dla dziecka i kilka kawałków chleba dla siebie na cały dzień. W yrywałam dzie cko ze snu. Ubierałam je. Punktualnie o 5.00 rano musiałam być przed bramą fabryczną, by skorzystać z pierwszego nadarzającego się momentu i niepostrzeżenie wśliznąć się, zanim werkschutz nadejdzie. Na teren fabryczny mogli bo wiem wchodzić tylko pracownicy za okazaniem legitymacji i ostemplowanej karty pracy. Ponieważ jeszcze nie miałam tych dokumentów, wstęp dla mnie był wzbroniony. Pierw szego dnia udało mi się dostać przy pomocy męża. Ponieważ w mieszkaniu, w którym miałam przebywać, domownicy spali o tak wczesnej godzinie, musiałam zaczekać w klatce schodowej. Zabrałam ze sobą butelkę gorącego mleka i kar miłam moje biedne maleństwo, siedząc na schodach. Dziecko spokojnie ssało, a my oboje płakaliśmy cicho. Jakże byli śmy nieszczęśliwi. Połączeni wspólnym niebezpieczeństwem, szukaliśmy wyjścia z matni. O 6.30 mąż udał się do pracy. Zostałam sama na brudnej klatce schodowej. Minuty wlo kły się. Wreszcie o 7.30 otworzyły się drzwi i wpuszczono mnie do kuchni, w której pozwolono mi zostać do wieczora, aż do ukończenia blokad. W kuchni był tylko jeden materac, na którym mo głam ułożyć dziecko. W mieszkaniu zostawała matka sta ruszka i córka z dzieckiem półtorarocznym. Reszta domow ników udawała się do pracy. Matka i córka miały już le gitymacje jako pracownice, więc miały szanse zwolnienia w razie blokady. Jakże im zazdrościłam. Byłam zmęczona i niewyspana. Siedziałam cały dzień apatyczna i modliłam się, prosząc Boga tylko o jedno: żeby nie było blokady. W sta wałam tylko, aby przewinąć dziecko i ugotować mu jedze nie na gazowej kuchence. O godz. 12.00 w południe w fa bryce była przerwa obiadowa. Robotnicy1 z garnczkami i łyżkami stawali w kolejce po zupę, za którą płacono 50 gr. Na początku tygodnia każdy wpłacał 3 zł za cały ty dzień. Polacy dostawali inną zupę i Żydzi inną. Mąż przy nosił swoją porcję, by się ze mną podzielić. Była to mętna woda, w której pływało kilka kawałków kartofli. Czasem można było wyłowić kawałek marchwi lub buraka. Na tę zupę czekało się 6 godzin, by zapełnić pusty żołądek. Wiele osób zabierało swój garnek zupy do domu. Dokładali k ar tofle, przegotowywali ją jeszcze raz, żeby rzeczywiście przypominała zupę. W porze obiadowej dowiadywałam się zazwyczaj nowinek: gdzie się odbyła przed południem blo kada; kiedy Batalion Niszczycielski wyjeżdża; co mówią na mieście itd. Wciąż tylko na ten temat. W owym czasie za powiedziano kilkudniową przerwę, gdyż Batalion miał się udać do Otwocka. W pierwszych dniach wysiedlenia schro niło się tam wielu Żydów. Przeważnie wyjeżdżali zamoż niejsi, gdyż kosztowało to grube pieniądze. Okazało się, że spokój ich był chwilowy. Trwał tylko cztery tygodnie. Były to czasy, kiedy każdy myślał tylko o sobie. Uchwyci liśmy się zbawczej myśli, że nastąpi przynajmniej chwilo wo jakieś odprężenie. Na razie jednak Batalion wciąż je szcze miał siedzibę przy Żelaznej 103. Co dzień trwożnie spoglądało się rano na ich wymarsz: dokąd, w jakim kie runku się udadzą. Po przerwie obiadowej mąż wracał do pracy, a ja liczyłam z niecierpliwością godziny do zapadnię cia zmroku. Sierpień był upalny. Gorąco dawało nam się we znaki. Cały dzień w dusznym mieszkaniu z takim ma- 47
ieństwem jak moje było bardzo ciężko siedzieć. Jednak dzię kowałam Bogu, że przynajmniej mam gdzie dziecko poło żyć i jeszcze mogę mu ugotować coś niecoś. Inni i tego nie mieli. Siedzieli przez cały dzień z dziećmi na klatkach scho dowych. Dzieci płakały, domagając się ciepłej strawy. Mę czyło je pragnienie. Jakże nieszczęsne, godne pożałowania byłyśmy my, matki. O godz. 6.00 wieczorem mąż wracał z pracy i zabierał nas do domu. Tu czekała mnie jeszcze praca. Wykąpać dziecko, uprać pieluchy, ugotować trochę ciepłej zupy i przygotować wszystko na następny dzień. Drugiego dnia na terenie fabrycznym na Lesznie zapa nowała od wczesnego ranka trwoga. Okazało się, że Batalion Niszczycielski grasuje w szopie Toebbensa, Leszno 72, zaled wie trzy bramy od nas. Z biciem serca oczekiwaliśmy w każdej chwili blokady. Matka stolarza z córką i dziec kiem zostały ukryte w jednej z piwnic na terenie fabryki. Do kuchni, gdzie przebywałam, wtargnęła gromada ludzi siedzących dotychczas w sieni. Gwar, zamieszanie, płacz dzieci oszołomiły i przybiły mię zupełnie. Nie wiedziałam, co mam począć. Zdecydowałam się jednak na jedno: zginąć na miejscu i nie schodzić w żadnym wypadku na podwórze. Ciągle zdawało mi się, że się zbliżają. Nie przyszli jednak tego dnia. Był to przedwczesny alarm. Pod wieczór wrócili, ludzie z piwnic. Dowiedziałam się, że pracownicy mający względy u in żynierów i wyższych urzędników fabrycznych otrzymali pozwolenie na ukrycie swoich rodzin w piwnicach. Niestety, mąż mój był nowo zatrudnionym. Nikogo nie znał i nie miał pleców... Nie miałam więc żadnych szans należeć do grona szczęśliwych wybranek. Zaczęłam wypytywać męża, jak się ułożyły jego stosunki w pracy, czy może zna już jakieś gru bsze ryby... Niestety stanowisko męża w owym czasie było . zupełnie nieważne. W krajalni pracowało kilkadziesiąt osób. Wśród nich trzech Polaków, reszta to Żydzi, w większości no wo przyjęci. Kierownikiem krajalni był Lurie. Mąż znał do brze jego brata, gdyż należeli obaj do Związku Kupców i Wytwórców. Lurie był prokurentem firm y Braun-Rowiń- ski, w której pracował długie lata. Po objęciu fabryki przez K. G. Schultza został usunięty ze swego stanowiska, otrzy mując w zamian kierownictwo krajalni. Dzięki temu za bezpieczył swą rodzinę. Do mojego męża odnosił się bardzo przychylnie. Był to porządny człowiek i nigdy nikomu nie zaszkodził. Należało jeszcze pozyskać względy volks- deutscha Hasego, który był głównym kierownikiem szwalni i krajalni, oraz dwóch najstarszych, krojczych, Szpilberga i Napieraja. Mąż na razie był pomocnikiem krojczego. Głównym krojczym jego stołu był Eichel. Był on uciekinie rem z getta łódzkiego, gdzie miał swoje przedsiębiorstwo. Widząc, że robi się coraz gorzej, postanowił się stamtąd wy dostać, co nie było łatwym przedsięwzięciem. Przetranspor towali go do Warszawy za 9 tys. zł znani u nas w Warsza wie Kohn i Heller, współpracujący z gestapo. Oni też po chodzili z Łodzi, gdzie jeszcze przed wojną mieli złą opinię. Transport ludzi z getta łódzkiego za grube tysiące wcho dził w zakres ich działalności... Na początku wysiedlenia, sądząc że ma ono na celu tylko wysyłkę 70 tysięcy ludzi, sami byli pomocni Niemcom. Gdy jednak liczba oznaczona ciągle wzrastała, udali się na rozmowę z dowódcą Batalionu Niszczycielskiego, który codziennie rano miał odprawę w Komendzie Głównej Policji Żydowskiej przy ulicy Ogro dowej. Po tej rozmowie, a raczej po proteście, zostali w ha niebny sposób rozstrzelani. Na wyraźny rozkaz Niemców ciała ich wywieziono wozem śmieciarskim na cmentarz. Tak się skończyła kariera Kohna i Hellera. Mąż zaprzyjaźnił się bardzo z Eichlem. Zbliżyły ich wspólne cierpienia i troska o żony i dzieci. Mąż prosił go, by nauczył go w możliwie krótkim czasie samodzielnie kroić, gdyż w razie redukcji personelu na pierwszy ogień idą laicy. Eichel zajął się mę żem gorliwie, udzielał mu rad i wskazówek, jak najprędzej osiągnąć sprawność zawodową. Przychylność Szpilberga również mąż sobie pozyskał, gdyż i on rozumiał, co znaczy walka o życie żony i dziecka. Głównego kierownika Hasego, przyzwoitego człowieka, pomimo że był volksdeutschem, mo żna było sobie pozyskać przede wszystkim pilną pracą i... upominkami. Pozostawał jeszcze Napieraj, który decydują cego głosu nie miał, ale mógł zaszkodzić. Do niego można było przemówić wyłącznie pieniędzmi lub upominkami, gdyż był to wredny typek. Często bywało, że kierownicy dzia łów robili sobie z tego interes, ciągnąc grube zyski, jak na przykład Pęczyna czy naw et syn Rowińskiego Sioma. (Kie dyśmy opuszczali Polskę w roku 1946, na dworcu kolejo wym w Katowicach spotkaliśmy młodego Rowińskiego, któ ry również wyjeżdżał za granicę. Był jednym z nielicznych, którzy przeżyli jak i my). 4 — C u d em p rzeży liśm y ... 49
Do najszczęśliwszych należał ten, kto dostał się do pra cy, oczywiście za bardzo wysokim wynagrodzeniem, bez pośrednio przez głównego dyrektora, inżyniera Koszutskie go. Cena za przyjęcie przez niego: od 10 tys. zł wzwyż. Wpłatę można było uiścić także w brylantach i kosztowno ściach oraz w walucie. Za to po zapłaceniu haraczu szczę śliwiec siedział już spokojnie przy pracy bez obawy reduk cji lub jakiegokolwiek innego wypadku. Otrzymywał rów nież szybko odpowiedni przydział na mieszkanie, bo dy sponował tym główny dyrektor. Na mieszkaniach również można było zrobić interes. Kto chciał mieć większe, z ma łą ilością współlokatorów, płacił odpowiednią sumę i nie czekał długo na przydział. Natomiast zwykli śmiertelnicy, którzy nie rozporządzali pieniędzmi, wystawali godzinami przez kilka dni w kolejce, przy czym na jedną izbę przy dzielano 8—9 osób. Prócz wybrańców Koszutskiego, który zresztą po jakimś czasie zasłynął jako milioner, była jeszcze grupa samego K. G. Schultza. Pierwsze skrzypce grał w niej inżynier Mazurek. W ybrańcy rekrutow ali się prze ważnie z byłych właścicieli większych fabryk: Pęczyna, Jo- sełson (przeżył wojnę i mieszka w Nowym Jorku, gdzie założył firmę maszyn do szycia znanej włoskiej m arki Nec- chi), Landau i Goldlustowa oraz cały szereg innych. Wnie śli oni swój cały majątek w postaci maszyn, urządzeń i su rowców, aby ratować się wraz z rodzinami i uniknąć ofi cjalnej konfiskaty majątków. Ci mieli największe względy i najwyższe stanowiska. Landau oddał całe urządzenie swej fabryki, która mieściła się przy Ogrodowej 51 po stronie aryjskiej, dokąd co dzień rano naszych robotników grupa mi prowadzono do pracy. On też był głównym kierowni kiem tych grup. Korzystał z indywidualnej przepustki i mógł swobodnie poruszać się po stronie aryjskiej. Miał nawet własne mieszkanie fabryczne na Ogrodowej 51. Rów nocześnie rozporządzał dwupokojowym mieszkaniem z ku chnią tylko dla siebie, żony i córki w skoszarowanym do mu na Lesznie pod numerem 76. W późniejszym okresie mogłam niejednokrotnie obserwować go, gdyż mieszkał vis-a-vis nas. Był zawsze uprzedzony na czas przez swych protektorów o mających się odbyć blokadach. Wtedy wraz z żoną i córką zostawał na kilka dni po stronie aryjskiej. Tak wyglądała potęga złotego cielca. Początkowo we wszystkich działach panował nieporzą 50 dek, ruch i niesłychany rozgardiasz. Co dzień brakowało pracowników z powodu łapanek ulicznych, bo nie honoro wano już zaświadczeń z naszej fabryki, albo z powodu mie szkań, a raczej wielogodzinnych kolejek po przydział. Lu dzie przychodzili zdruzgotani coraz to nowymi ciosami. Za bierano podczas ich nieobecności żony i dzieci. Pracujące matki po powrocie zastawały puste mieszkania. Każdy stał przy pracy zatroskany, myśląc jedynie o tym, czy w domu zastanie jeszcze swoich najbliższych, czy też powita go pustka. Nic więc dziwnego, że wobec takiego stanu rzeczy produkcja zmniejszała się z każdym dniem, co odbijało się ujemnie na wszystkich. Tymczasem na bramach skoszarowanych domów na Ogrodowej 27 i 29 ukazały się wywieszki z rozporządze niem, że wszyscy mają się w ciągu trzech dni wyprowadzić do mieszkań w domach na Nalewkach 33, 35 i 37. Rozpo częło się znów wystawanie godzinami po przydział. Potem gorączkowe pakowanie rzeczy, poszukiwanie wozów, ryksz czy innych środków transportu. Znów bezsenne noce, pod czas których ładowano najpotrzebniejsze i niezbędne rzeczy, i oczekiwanie świtu, by wyruszyć na nowe mieszkanie. I znów karawany wozów i wózków ręcznych, a za nimi lu dzie o bladych, zmęczonych twarzach, zgasłych oczach, z opuszczonymi ramionami. Chodziły słuchy, że mieszkania w naszym domu są prze znaczone wyłącznie dla dyrekcji, wszyscy zwykli śmiertel nicy będą musieli przeprowadzić się na Nalewki. Wobec tych wersji my, bez protekcji i protektorów, nie rozpako waliśmy naszych rzeczy, gdyż spodziewaliśmy się stale prze prowadzki. Na dodatek Jadzia, na którą tak liczyliśmy, była w niełasce u dyrektora Koszutskiego. Protegowany Pęczyna miał kochankę, którą umieścił w dziale, gdzie Ja dzia była kierowniczką. Chciał, by kochanka zajęła jej miej sce. Posunął się do tego, że wymagał, żeby Jadzia zapozna ła tę kobietę ze swoją pracą i czynnościami na tej funkcji. W tych nieuczciwych machinacjach chciał wykorzystać swo ją protekcję u Koszutskiego, z którym miał różne nieczyste interesy i kombinacje. Jadzia broniła się mocno, powołując się na 15-letnią pracę w dziale. Była naw et gotowa udać się do samego Schultza, by bronić swego stanowiska do ostatka. Koszutski prawdopodobnie domyślał się tego i na razie sprawa pozostała w zawieszeniu. 51
Ciągle jeszcze chodziłam o 5.00 rano na Leszno, gdzie co dzień powtarzała się pogłoska o mającej się odbyć u nas blokadzie. Miały one miejsce w wielu mniejszych szopach, jak również u Dużego Schultza na Nowolipiu oraz u Toeb- bensa na Prostej w małym getcie i w dużym na Lesznie. W skoszarowanym domu przy ulicy Ogrodowej 29 tworzył się nowy oddział naszej fabryki, w którym mieli być za trudnieni nowo przyjęci. Po przeprowadzce mieszkańców na Nalewki uprzątnięto gmach i zaczęto zwozić maszyny. Było ich tak wiele, że nasze fabryczne podwórze dosłownie było nimi zawalone. Mówiono, że ta część Ogrodowej, w któ rej mieścić się będzie nowy oddział, ma być wkrótce w łą czona do dzielnicy aryjskiej. Zaczęło się przyjmowanie no wych pracowników i pobieranie świeżych łapówek. Mąż starał się nadal usilnie, bym i ja została wpisana na listę pracowników nowo tworzącego się szopu. W najbliższych dniach miałam otrzymać legitymację. Któregoś dnia, siedząc z synem na Lesznie, dowiedzia łam się, że policja żydowska na rannnej odprawie otrzy mała następujący rozkaz: każdy policjant musi dostarczyć na Umschlagplatz po pięć osób. W razie niewykonania płaci głową. Poza tym mają być przeprowadzone blokady w sko szarowanych domach wszystkich szopów celem usunięcia dzieci, jako niepracujących. Można sobie wyobrazić, jakie piekło rozpętało się na mieście, kiedy policja zaczęła wy konywać rozkazy. Od wczesnego ranka trw ało formalne po lowanie na ludzi. Tego dnia nie pomogła nawet największa łapówka. Kto został schwytany, tego los był już przesądzo ny. Odbyły się również blokady we wszystkich domach skoszarowanych przy szopach i pochłonęły tysiące ofiar. Było gorzej niż podczas blokad niemieckich, Niemcy bo wiem kryjówek nie znali. Rozbijano drzwi mieszkań i siłą wyprowadzano znalezione tam ofiary. Z owej kryjówki na strychach, o której wspominałam, wyprowadzono 60 osób. Wydał ją ojciec jednego z policjantów, który poprzedniego dnia sam był w niej ukryty. Z naszego domu wyprowadzo no około 200 osób. Wróciłam późno do domu, gdyż bałam się, by mię nie zatrzymano na podwórzu. Zastałam Jadzię, jej matkę i sio strę głośno lamentujące. Na ulicy złapano brata Jadzi z żo ną i trzyipółroczną córeczką, ulubienicą całej rodziny. O bardzo wczesnej godzinie szli z Nalewek na Gęsią do 52 krewnych, którzy mieli dobrą kryjówkę. B rat Jadzi, nie świadomy owego nieszczęsnego rozporządzenia, chciał przed pójściem do pracy odprowadzić żonę i dziecko w bezpiecz ne miejsce. Zaofiarowali 10 tys. zł łapówki (normalnie za 500 zł policjant zwalniał zatrzymaną osobę), ale cena nie miała teraz znaczenia, policjant cieszył się, że schwytał od razu trzy osoby. Odprowadził ich bezzwłocznie na Umschlag platz, z którego tego dnia mowy nie było o wydostaniu się. Mieli oni przy sobie znaczną sumę pieniędzy, dwa ze garki złote, stugramową sztabkę złota próby 96 i wszystko to ofiarowali za zwolnienie. Na próżno. Po kilku godzinach zjawił się oficer, legitymując obecnych. Brata Jadzi, po okazaniu zaświadczenia szopu K. G. Schultza, ustawił w grupie przeznaczonej do zwolnienia. Żona, mimo że miała legitymację, ze względu na dziecko znalazła się w grupie skazańców. Później grupę zwolnionych brutalnie wypchnię to z placu. Wtedy stała się rzecz, której brat Jadzi nigdy nie mógł zapomnieć. Córeczka nagle rzuciła się za nim wołając: — Tatusiu, pocałuj mię ostatni raz, czy kochasz mię je szcze? Nie chcę tu zostać. Niemiec brutalnie oderwał dziecko od ojca, jego zaś siłą pchnął do grupy. Gdy zamieszkał z nami, opowiadał mi wielokrotnie o rozstaniu z żoną i ostatnich słowach dziecka. Widziałam go co dzień wieczorami płaczącego przed snem. Trawiła go tęsknota za ukochanymi i w yrzuty sumienia, że je zostawił i sam wrócił. Za każdym razem, gdy odpako- wywał którąś ze swych paczek i znajdował sukienkę lub jakiś przedmiot dziecka, wybuchał strasznym piaczora. Jakże go rozumiałam i współczułam mu. Ja, nieszczęsna matka, której jutro było tylko znakiem zapytania, pociesza łam go, jak mogłam, mówiłam, że żona i dziecko na pewno żyją. Zostały pewno przewiezione do pracy gdzieś na wieś, do chłopów. Wmawiałam mu, że zapłaciły okup, i łudziłam go, że jeszcze kiedyś się zejdą z powrotem. Nie wierzyłam ani przez moment w moje własne słowa. Wiedziałam, że nie ma ich już wśród żyjących. Jedni wcześniej, drudzy później... Czułam jednak, że bardzo potrzeba mu pociechy, nie żałowałam więc kłamliwych słów. Tegoż dnia wieczorem krążyła wersja, że nazajutrz już na pewno u nas w domu i na terenie fabrycznym odbędzie się gruntowna blokada. Zaczęliśmy łamać sobie głowę, do kąd mam się udać na ten dzień z dzieckiem, tak żeby w ogó 53