eugeniusz30

  • Dokumenty288
  • Odsłony29 262
  • Obserwuję16
  • Rozmiar dokumentów2.3 GB
  • Ilość pobrań15 680

Leokadia Schmidt - cudem przeżyliśmy czas zagłady

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :10.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Leokadia Schmidt - cudem przeżyliśmy czas zagłady.pdf

eugeniusz30 SKANY2 historia II wojna światowa
Użytkownik eugeniusz30 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 167 stron)

Przedmowa Zapis pamiętnikarski Leokadii Schmidt z okresu okupacji zapoczątkowany został w 1943 r. Autorka, Żydówka w ar­ szawska chroniąca się po opuszczeniu getta w warsztacie blacharskim przy ul. Belwederskdej, postanowiła wtedy — jak opowiada — „opisać dokładnie i bezstronnie wszelkie wydarzenia zarówno w getcie, jak i po stronie aryjskiej”. Jeden z jej polskich opiekunów przynosił wydawaną przez Niemców prasę codzienną, a sporadycznie też egzem­ plarze polskiej prasy konspiracyjnej. Nie lektury jednak stanowią o wartości tekstu autorki, która przy tym nie by­ ła (i nie mogła być) dobrze zorientowana w sprawach ów­ czesnego polskiego żyoia społecznego, nie mówiąc już o funkcjonowaniu różnych agend polskiej konspiracji nie­ podległościowej, polskiego państwa podziemnego. Głównym walorem jej pracy jest bogactwo doświadczeń osobistych, skrupulatnie przeniesionych na papier. Zarysowała więc, realizując swój zamiar, retrospektywny obraz wydarzeń z 1942 r., dobrze wtedy zachowanych w pamięci, i kon­ tynuowała opis przeżyć bieżących, aż do wybuchu powsta­ nia warszawskiego w sierpniu 1944 r. Rękopis, włożony do blaszamki i ukryty w ziemi, odnaleziony został w styczniu 1945 r. Autorka i jej mąż, również szczęśliwie ocalały po stronie „aryjskiej”, odzyskali w marcu 1945 r. trzyletniego synka, który przebywał w ciągu 2 lat i 4 miesięcy w znanej placówce opiekuńczej — Domu im. ks. Boduena. W kwietniu urodził się ich drugi syn. W listopadzie 1946 r. opuścili Pol­ skę. Rodzina Schmidtów przebywała potem rok we Francji, piętnaście lat w Wenezueli, a od 1962 r. w Stanach Zjedno­ 5

czonych. W Wenezueli — po upływie kilkunastu lat od opi­ sanych w pamiętniku wydarzeń — autorka powróciła do pracy nad ocalałym tekstem i przy pomocy męża uzupełniła swą relację przedstawieniem losów ich obojga od chwili wybuchu powstania warszawskiego 1 sierpnia 1944 r. do stycznia 1945 r. Leokadia Schmidt zmarła w Stanach Zjednoczonych w roku 1980, przeżyła swego męża o pięć lat. Jeszcze za ży­ cia wyraziła chęć wydania swego pamiętnika w Polsce. Całość jej relacji zamyka się w dwóch odrębnych częściach. Wydarzenia opisane w pierwszej dotyczą okresu stosunkowo krótkiego, lecz szczególnie tragicznego w dzie­ jach skupiska żydowskiego w Warszawie, rozpoczynają­ cego się 22 lipca 1942 r. podjęciem przez okupantów masowej deportacji mężczyzn, kobiet i dzieci z getta do ośrodka zagłady w Treblince. W pierwszych dniach paź­ dziernika 1942 ir. udało się rodzinie Schmidtów opuścić getto i ukryć po stronie „aryjskiej”. Druga część tekstu do­ tyczy przeszło dwuletniego okresu ukrywania się autorki i jej najbliższych w Warszawie i miejscowościach podwar­ szawskich, w tym też krótkotrwałego okresu wolności w objętej powstaniem Warszawie w lecie 1944 roku. , Schmidtowie należeli w chwili wybuchu drugiej wojny światowej do znacznej liczebnie społeczności Żydów w ar­ szawskich, liczącej — wg danych przeprowadzonego przez okupantów pod koniec października 1939 r. spisu — co najmniej 360 000 osób.'Społeczność żydowska w Warszawie, podobnie jak w innych okupowanych przez Niemcy częś­ ciach kraju, podlegała już jesienią i w zimie 1939/1940 r. licznym i coraz brutalniejszym aktom dyskryminacji, a nas­ tępnie terroru. Po nakazie noszenia opasek z Gwiazdą nas­ tąpiła konfiskata m ajątku nieruchomego i częściowa konfis­ kata ruchomego, usunięcie z pracy w instytucjach publicz­ nych, ograniczenie swobody poruszania się, zakaz korzysta­ nia z publicznych środków komunikacji i, szczególnie bez­ względnie egzekwowany, przymus pracy dla ludności żydowskiej w wieku od lat 14 do 60. Moment krytyczny sta­ nowiło utworzenie jesienią 1940 roku — na podstawie de- cjzji hitlerowskiego gubernatora dystryktu warszawskiego Ludwiga Fischera — zamkniętej żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej, którą od 15 listopada 1940 r. otoczono m u­ rem trzymetrowej wysokości, izolowano ściśle od reszty 6 miasta. Początkowo skupiono tam ok. 410 000 ludzi z W ar­ szawy i spod Warszawy uznanych przez okupanta za żydów w świetle tzw. ustaw norymberskich. W następnych m ie­ siącach napływały do getta grupy ludzi przymusowo wysied­ lanych z różnych miast i osiedli tzw. dystryktu warszaw­ skiego, tak że liczebność mieszkańców żydowskiej dzielnicy mieszkaniowej w Warszawie przekraczała już w marcu 1941 r. 460 000 osób i wzrastałaby w liczbach bezwzględnych nadal, gdyby nie ubytek spowodowany szybko rosnącą śmiertelnością, wywołaną głodem i chorobami epidemiczny - mi. Już po kilku miesiącach istnienia getta umierało tam miesięcznie „naturalną” śmiercią ponad 5500 osób, co pro­ centowo odpowiadało śmiertelności w obozach koncentra­ cyjnych. Łącznie zaś ok. 100 000 Żydów zmarło wtedy w Warszawie w wyniku wyniszczenia planowo stworzony­ mi przez okupanta warunkam i codziennego bytowania. Ucieczki z getta, na podstawie licznych rozporządzeń cen­ tralnych i lokalnych władz hitlerowskich ogłoszonych juz w październiku i w listopadzie 1941 r., karane były śmiercią. Karze śmierci podlegały też formalnie oraz w powszechnie stosowanej praktyce osoby udzielające Żydom ukryw ają­ cym się poza gettem pomocy w jakiejkolwiek formie. Do­ tyczyło to zarówno udzielenia schronienia, jak dania czy nawet sprzedaży żywności. W styczniu 1942 r. zapadła w Głównym Urzędzie Bez­ pieczeństwa Rzeszy (Reichssicherheitshauptamt RSHA) decyzja o tzw. ostatecznym rozwiązaniu kwestii żydowskiej przez wymordowanie wszystkich Żydów w krajach okupo­ wanych, jak również w tych, które dostałyby się ewentu­ alnie w zasięg władzy Trzeciej Rzeszy. Wiosną i latem 1942 r. formacje hitlerowskie przystąpiły do planowej akcji zupełnej likwidacji skupisk żydowskich w miastach, m ia­ steczkach i osiedlach na całym terenie tzw. Generalnego Gubernatorstwa (tj. ziem Polski centralnej, południowej i południowo-wschodniej), wywożąc Żydów pod pozorem przesiedlenia do ośrodków zagłady w Treblince, Bełżcu. Sobiborze i Oświęcimiu lub mordując ich na miejscu. Dnia 22 lipca 1942 r. — w chwili gdy w getcie warszawskim po­ zostawało przy życiu 370—380 tysięcy osób specjalne ekipy SS i policji hitlerowskiej pod dowództwem SS-Sturm- bannfiihrera Hermana Hoefle przystąpiły do deportacji ludności. W ciągu dwóch i pół miesiąca, z parodniowymi 7

ledwie przerwami, wywożono ludzi na śmierć do komór gazowych Treblinki. Według wiarygodnych w tym przy­ padku danych pochodzących z wewnętrznej dokumentacji okupantów wysłano do Treblinki 310—322 tysięcy osób W czasie przeprowadzania akcji deportacyjnej zginęło po­ nadto na ulicach getta i w mieszkaniach 5961 osób, przede wszystkim starców i chorych, którzy nie mogli dość spraw­ nie wykonywać poleceń policji lub nie byli zdolni do trans­ portu. Hitlerowskie Vernichtungskommando przeprowadziło to krwawe zadanie przy pomocy formacji kolaboracyjnych: ukraińskich, litewskich i łotewskich, oraz policji gettowej (tzw. Żydowskiej Służby Porządkowej). W wyniku akcji eksterminacyjnej z lata 1942 roku zginęło więc co najmniej 320 000 ludzi, tj. 85% ogółu mieszkańców getta. Spis ludno­ ści dokonany w październiku 1942 roku, po zakończaniu tych działań, wykazał obecność w getcie 35 632 osób. Byli to Wyłącznie ludzie zatrudnieni w znajdujących się na te­ renie getta warsztatach przemysłowych (tzw. szopach), pra­ cujący dla potrzeb gospodarki wojennej okupanta. Niemal drugie tyle jednak wynosiła liczba żyjących w getcie nie­ legalnie i niezarejestrowanych najbliższych członków ro­ dzin pracujących, ich żon, dzieci i m ateljJ Relacja pamiętnikarska Leokadii Schmidt z getta w ar­ szawskiego plastycznie i drobiazgowo przedstawia niemal dzień po dniu przeżycia autorki, jej najbliższej rodziny i otoczenia w tygodniach wielkiej deportacji. Rodzina Schmidtów znajdowała się przed jej rozpoczęciem w w a­ r inkach jak na ówczesne życie getta nie najgorszych. Jako posiadacze prywatnego w arsztatu produkującego pantofle domowe na potrzeby handlu po stronie „aryjskiej”, utrzy­ mują potajemny kontakt z firmą polską kupującą wytwo- iy warsztatu, stać ich na opłacenie pielęgniarki do dziecka (Żydówki z Niemiec osiedlonej przymusowo w getcie w ar­ szawskim); dysponują pewnymi zasobami materialnymi, któ­ re umożliwiały im — przynajmniej początkowo — płacenie wymaganych łapówek. Po rozpoczęciu akcji deportacyjnej sytuacja Schmidtów pogarszała się jednak gwałtownie, już nie z tygodnia na tydzień, ale niemal z godziny na godzinę. Problemem stało się zapewnienie prymitywnej wegetacji sobie, a w szczególności dziecku, a sprawą życia i śmierci uratowanie się przed wywiezieniem. Powtarzalność drob­ nych udręk, huśtawka złudzeń i beznadziejności, drastyczne 8 doświadczenia z ludźmi, w których pod wpływem lęku o ży­ cie zachodzą niepojęte przeobrażenia psychiczne, wreszcie zachowanie policji żydowskiej i współpracowników gestapo w getcie — wszystko to składa się na drobiazgowy obraz infernalnych doświadczeń zwyczajnego człowieka, młodej matki i żony. Bytowanie autorki i perypetie jej najbliższych po stro­ nie „aryjskiej”, w ukryciu wśród Polaków, stanowią przed­ miot relacji nie mniej szczerej i drobiazgowej niż w części pamiętnika poświęconej przeżyciom w getcie. W jeszcze większym tylko stopniu występuje wahliwość nastrojów re- lacjonistki, co zrozumiałe, choćby wobec upływu czasu, zsumowania się ciężkich przeżyć i narastającego zmęczenia. Nie brak tu sądów ostrych o ludziach z otoczenia, nie zawsze sprawiedliwych i niekiedy przez samą autorkę w dalszym toku narracji korygowanych, trafiają się też oce­ ny i opinie sprzeczne ze sobą, ale spotyka się przy tym wypowiedzi nacechowane nie tylko rozsądkiem, ale nawet szerszym zrozumieniem sytuacji. I tak na przykład na mar­ ginesie wiadomości o tragicznej walce i zagładzie getta warszawskiego wiosną 1943 r. autorka zapisuje refleksję. ..Powstanie, które trwało 6 tygodni, zrehabilitowało nas. Żydów, w oczach Polaków. Zarzucali nam poprzednio, że dajemy się prowadzić jak barany na rzeź. Gdy mąż praco­ wał jeszcze w fabryce Schultza, Polacy powtarzali ciągie. »Dajcie tylko hasło i rozpocznijcie pierwsi, a zobaczycie, że przyjdziemy wam z pomocą«. Obecnie okazało się, jak absur­ dalne były te słowa. Terror niemiecki szalał, powstanie Po­ laków w tych warunkach zostałoby momentalnie zgniecione i niepotrzebnie pochłonęłoby moc ofiar. Polacy, mimo swych największych chęci, byli w tym okresie słabi i za bardzo sterroryzowani, by mogn udzielić nam skutecznej pom - cy” (s. 226—227). Gdy zaś w sierpniu 1944 r. wybuchło powśtanie warszawskie, a Schmidtowie znaleźli się na wyzwolonym terenie: „mąż zgłosił się na posterunek AK celem zameldowania się, podając wszelkie dane we­ dług dokumentów aryjskich oraz nasze prawdziwe nazwi­ ska — zapisuje pamiętnikarka. — Został przyjęty bardzo ser­ ' decznie. Po załatwieniu spraw starszy komendant zapytał męża, czy potrzebna nam jest pomoc pieniężna. Mąż oświad­ czył, że nie, natomiast prosił o opiekę. — Tu znajduje się pan na terenie Rzeczypospolitej Polskiej i nic panu nie 9

grozi. Cokolwiek się stanie z nami, będzie i z panem — usłyszał w odpowiedzi. Nareszcie po dwóch latach ode­ tchnęliśmy” (s. 276—277). Jakże charakterystyczna to . scenka dla atmosfery pierwszych dni powstania w ar­ szawskiego — braterstwa i demokratyzmu na skraw ku wol­ nej Polski. Obok takich blasków rejestruje jednak Schmidtowa z okresu pobytu wśród Polaków niemało cieni. Będą do nich należały nie tylko przejawy lęku, słabości i załamań ze strony osób świadczących pomoc, co można zrozumieć, ale także oddane w sposób wiarygodny przejawy nikczemności. zagrożenia bezpieczeństwa podopiecznych, wyzyskiwania sytuacji ukrywających się i zbrodniczych szantaży. Umiejętność obserwacji i szczerość sądów należą do podstawowych walorów pamiętnikarskiej relacji Leokadii Schmidt z getta warszawskiego i ukrywania się poza mu- irami. Pomnaża ona naszą wiedzę o dziejach społecznych okupacji w dobie II wojny światowej, ale także ogólną i ponadczasową wiedzę o człowieku, o sile nadziei i ogrom­ nych możliwościach płynących z mocnego poczucia więzi rodzinnej, obowiązku wobec najbliższych i woli życia. Władysław Bartoszewski Dzieciom książkę tę

Likwidacja getta warszawskiego | Dnia 22 lipca 1942 r. od wczesnego rana zapanował w getcie, gdzie było skupionych około 500 tysięcy mieszkańców, wielki niepokój. Dowiedzieliśmy się, że mury, które otacza­ ły getto, obstawione są po stronie zewnętrznej co kilkadzie­ siąt kroków Litwinami, Łotyszami, Ukraińcami i esesowca- mi oraz granatową policją. Niepokój rósł z każdą godziną. Ludzie skuoiali się na podwórkach domów i na ulicach, roz­ mawiając o sytuacji i gubiąc się w najrozmaitszych domy­ słach. Dzień był pochmurny, niebo ołowiane. Drobny deszcz pa­ dał przez cały dzień. Wyglądało, jakby sama natura, a może sam Pan Bóg opłakiwał naszą sytuację. Przechodniów wracających z innych ulic nagabywano pytaniami: „Co słychać?” Opowiadali, że wszystkie wyloty, tzw. wachy, są ściśle obstawione przez żandarmerię, policję niemiecką, gestapo itp. Policja żydowska została stamtąd usunięta. Nikogo nie wpuszczono ani też nie wypuszczono. Nawet Żydów pracujących na placówkach niemieckich po­ za gettem nie wysłano do pracy. Nikt nie wiedział nic konkretnego. Napięcie rosło. W godzinach późniejszych do­ wiedzieliśmy się, że rano policja żydowska została wezwa­ na do Głównej Komendy na odprawę, która trw ała kilka godzin. Z odprawy wyruszyli od razu do punktów, tj. do schronisk dla Żydów wysiedlonych z małych miasteczek, i do więzienia żydowskiego mieszczącego się przy ulicy Gę­ siej, dawnego urzędu pocztowego. Siedzieli tam przeważnie złapani po stronie aryjskiej, którzy oczekiwali wyroku śmierci za przekroczenie murów getta. Byli to ludzie naj-

biedniejsi. Nie mając żadnych środków utrzymania w getcie, wychodzili na stroną aryjską, żebrząc na ulicach, nie ba­ cząc na plakaty, które głosiły, że każdy Żyd złapany poza obrębem getta zostanie rozstrzelany. Pod groźbą śmierci głodowej, z braku innego wyjścia ryzykowali w pogoni za chlebem dla siebie i swoich najbliższych. W tymże więzie­ niu po raz pierwszy oficjalnie rozstrzelano na postrach 17 osób, wśród których znajdowała się ciężarna kobieta bliska rozwiązania i 14-letnia dziewczynka. Pluton egzekucyjny granatowej policji składał się z policjantów wybranych po dwóch z każdego komisariatu. Wyrok wykonano w obecno­ ści przedstawicieli władz niemieckich i Rady Żydowskiej. Przedtem na oczach skazanych przed więzienie zajechały karawany. Mniej więcej na rok przed wysiedleniem, czyli w 1941 roku, rozpoczęła się likwidacja ludności żydowskiej z m a­ łych miasteczek, przeważnie z terenów przyłączonych do Rzeszy. Niemcy ładowali Żydów do wagonów i wysyłali w niewiadomym kierunku. Rozmaici ludzie mieli krewnych między wysiedlonymi, nigdy jednak żadnych wiadomości nie otrzymali. Gdzie podziali się ci wysiedleńcy, było dla nas za­ gadką. Judenrat wiedział, że to wszystko padło ofiarą komór gazowych. Trzymał to jednak w ścisłej tajemnicy. Gdy bu­ dziły się wśród nas niepokoje, natychmiast apelował, żeby nie szerzyć kłamliwych wersji, które nie m ają żadnych re­ alnych podstaw. A kilka dni później ukazywały się plakaty głoszące, że ludność otrzyma dodatkowe artykuły na karty aprowizacyjne: po jednym jajku, pudełku zapałek i kilo­ gram szarej soli. To były środki uspokajające... Niektóre pisma polskiej prasy podziemnej, które docie­ rały do nas, zamieszczały krótkie wzmianki o likwidacji Ży­ dów w mniejszych miejscowościach. Podawano kiedyś, że kazano ludziom rozebrać się do naga i ładowano do samo­ chodów o specjalnej konstrukcji, w których na miejscu byli zabijani gazem. Ci nieliczni, którzy czytali prasę podziemną, dość sceptycznie zapatrywali się na te sprawy. Nikt nie chciał wierzyć, że Niemcy zdolni są do tak haniebnych morderstw. Każdy mówił: przesada! W 1941 roku, po konsolidacji podziemnych organizacji, Polacy zwrócili się za pośrednictwem pisma „Jutro” z pro­ pozycją do organizacji żydowskich, że gotowi są dostarczyć do getta broń, by Żydzi stworzyli własną organizację bo- 14 jową i obronę. Mój mąż przyczynił się do nawiązania kon­ taktu między obiema stronami, gdyż zdawał sobie sprawę, jakie doniosłe znaczenie może to mieć dla nas w getcie. Pertraktacje toczyły się przez jakiś czas, nagle jednak z nie znanej nam przyczyny urwały się i sprawa spełzła na ni­ czym. Nie było widocznie jedności, a gdzie jej nie ma, nie ma i siły... Byliśmy też stale terroryzowani przez żydowskich gesta­ powców, których było bez liku. Paru pomniejszych — jak na przykład Kohn i Heller — zginęło z rąk swoich przeło­ żonych. Gestapo dopadło także ich żon, które wysłali do Otwocka, aby przetrw ały tam okres likwidacji. Niektórych żydowskich gestapowców oraz zajmujących wyższe stano­ wiska w policji żydowskiej i w szopach dosięgną! wyrok Żydowskiej Organizacji Bojowej, jak Hirschla, adwokata Lejkina, Szmerlinga. Wielu z nich, zwłaszcza ci pochodzący z Łodzi, już przed wojną nie miało dobrej reputacji Wśród rodaków. Gancwajch i Sternfeld na przykład byli twórcami słynnej Trzynastki, która mieściła się na Lesznie pod nr. 13 i stąd jej nazwa. Faktycznie była to, pod płaszczykiem walki z lichwą w dzielnicy żydowskiej, ekspozytura gestapo z Alei Szucha. Była postrachem; szantaż i donosicielstwo, — od tego się zaczynała ich działalność. Ci z Trzynastki mieli biu­ ra handlowe, dostarczające Niemcom różne towary z getta. Żyli w takim luksusie, że po stronie aryjskiej było z tego powodu bardzo popularne powiedzenie: „Chcesz się bawić, idź do getta.” Ulica Leszno roiła się od dancingów, lokali z występami artystów, kaw iarni i restauracji. Myślę, że na­ wet przed wojną nie można było tak się bawić w dzielnicy żydowskiej jak teraz w getcie. W ytworne śniadania, obiady i kolacje z najwyszukańszymi trunkam i mogłeś znaleźć właśnie tu. Gestapo i inni Niemcy również nie odmawiali sobie zabaw w getcie. Obok tego luksusu, który aż raził w oczy, na ulicach, tuż pod drzwiami ekskluzywnych lokali, leżały dzieci i bie­ dacy — raczej szkielety ludzkie, wychudłe, wynędzniałe ciała pokryte krostami i wrzodami. Inni znowu byli opu­ chnięci, twarze niepodobne do ludzkich — żółte maski, nogi popuchnięte, okryte pęcherzami i wrzodami. Leżeli wszyscy oparci o mur, prosząc o trochę jedzenia. Mąż widział tuż przed likwidacją słynnego błazna Rubinsteina już całkowi­ cie spuchniętego z głodu. Przed wojną był złodziejem na 15

br jku warszawskim, a w getcie udawał wariata i szanta­ żował wszystkich, aby zdobyć jedzenie. Do piekarza, który m:ał piekarnię w domu, gdzieśmy mieszkali, mówił: „Jeżeli mi nie dasz chleba, będę głośno krzyczał »precz z Hitle­ r >m« . Oczywiście nikt nie śmiał mu się przeciwstawić. Miał też słynne w gettcie powiedzenie: „Ingel, halt dich” (trzymaj się, chłopcze). Za pogrzebem mówił: „Gib awek di bonę” (oddaj kartę aprowizacyjną). Krążyły też dowcipy na tem at jego przedwojennego zawodu. Biedak zginął głodową śmiercią. Opłakany widok przedstawiały dzieci, których by­ ło tysiące, żebrzące po ulicach i podwórkach, skarłowaciałe, wynędzniałe. Pięcioletnie dziecko miało wzrost dwuletnie­ go. Jego nóżki były grubości dosłownie kurzych łapek. Czło­ wiek się dziwił, jak ten wynędzniały korpusik mógł się utrzymać na tak cienkich nóżkach. Wszyscy przeważnie trudnili się szmuglem. Z drugiej strony, gdyby nie szmugiel, prawdopodobnie więcej ludzi ginęłoby w getcie z powodu braku żywności. Ponieważ pro­ dukcja u Niemców dla ludności cywilnej była ograniczona, gdyż wszystko szło dla wojska, więc w getcie szczególnie odczuwało się brak różnych artykułów codziennej potrzeby. Ludzie zmuszeni byli zakładać potajemnie przedsiębiorstwa. Ponieważ przydział mąki na wypiek chleba był niewystar­ czający dla całej ludności, piekarze zakładali młyny. Dzięki temu w getcie można było nabywać chleb na czarnym ryn- ■ku. Zarówno w tym, jak i w innych wypadkach, łotry z Trzynastki stawali się „wspólnikami” tych potajemnych przedsiębiorstw. Po prostu szantażowali właściciela, że go zadenuncjują na gestapo, jeśli odmówi im haraczu. Niemcy osiągnęli swoje: rozłam w społeczeństwie. Zła­ manych fizycznie i moralnie, udało im się wytępić nas bez żadnych przeszkód. Pomijając to, tyfus i inne choroby nę­ kały nas przez dwa lata, zbierając dziesiątki tysięcy ofiar. Codziennie rano setki trupów z ulic i mieszkań zawożono ręcznymi wózkami na cmentarz. 1W kwietniu 1942 r. jedno z polskich pism podziemnych podawało, że Himmler podczas ostatniego pobytu w Warsza­ wie wydał rozkaz likwidacji getta w ciągu miesiąca maja. Ponieważ maj przeszedł spokojnie, ludzie zaczęli uważać wiadomość za wymyśloną, tak jak wszystkie inne dotych­ czasowe. Niektórzy twierdzili, że to Niemcy rozmyślnie sze­ rzą takie wersje, by zakłócić spokój. Dopiero w czerwcu, tj. 16 miesiąc przed likwidacją, zaczęło powoli wyłazić szydło z worka. Pewnego ranka o bardzo wczesnej godzinie ludzie zaczęli się gromadzić na ulicy i omawiać wypadki ubiegłej nocy. W getcie zostało zabitych pięćdziesięciu kilku ludzi z różnych warstw społecznych w sposób następujący: Po północy zaczęło krążyć po ulicach getta małe auto. Pod bramami domów zatrzymywało się i wysiadali z niego Niemcy. Osobom, po które przyjeżdżali, kazali iść przed sie­ bie. Gdy dany osobnik uszedł kilka kroków, strzelali do nie­ go. Sprawdzali, czy jest martwy, po czym wsiadali do auta i jechali dalej. Trupy pozostawiali na ulicy. Po niedługim czasie zwłoki zabierały karaw any Ostatniej Posługi, którą telefonicznie przedtem zawiadomiono, podając miejsce. Wśród zabitych byli nikomu nie znani, jak dozorca domu z ulicy Wołyńskiej 4 z dwoma synami. Byli również i po­ pularni ludzie, jak piekarz Blauman z żoną i kilku znanych bogaczy. Zastanawialiśmy się, z jakiego powodu ich mordo­ wano. Kilka dni później gestapo zawiadomiło Judenrat te­ lefonicznie, że ludzie oi zginęli, ponieważ zajmowali się „nie swoimi sprawam i”. Okazało się, że wśród zabitych by­ ło kilku żydowskich gestapowców. Widocznie swoje zrobili i nie byli więcej potrzebni. Było też kilku działaczy poli­ tycznych, którzy mieli kontakt z polskimi organizacjami, wielu drukarzy itp. O Blaumanie mówiono, że dawał dużo pieniędzy na organizacje podziemne. Wypadki takie pow­ tarzały się prawie każdej nocy, aż do rozpoczęcia likwidacji getta. Liczba ofiar wzrastała ciągle. Opowiadano, że podczas jednej takiej nocy zajechało zie­ lone auto na ulicę Mylną. Nie zastali jednak poszukiwanego w domu. Był ‘tylko jego sparaliżowany ojciec. Chcieli go wziąć zamiast syna. Ponieważ nie mógł chodzić, wyrzucili go oknem iz 3. piętra. Ponoć ludzie ci przechowywali u sie­ bie Polaka, który był poszukiwany przez Niemców. Po ja­ kimś czasie to samo auto zaczęło przywozić Polaków, któ­ rych zabijali w ten sam sposób w getcie. Nasze karawany zabierały ich na cmentarz żydowski, gdzie byli chowani. To samo zielone auto, które w krótkim czasie stało się po­ strachem wszystkich, krążyło co dzień rano po ulicach, cza­ tując na ludzi. Ktokolwiek ukazał się choć m inutę przed 5.00 rana, był z miejsca zastrzelony. Auto to krążyło rów­ nież w rannych godzinach pod murami getta, a jego pasa­ żerowie a ypatrywali i zabijali szmuglerów. 17

Żyliśmy w najwyższym naprężeniu. Ludzie szusali schronienia u znajomych, myśląc, że „tam ” jest bezpiecz­ niej... Do nas przychodził jeden z moich kuzynów, wysiedlo­ ny z Żyrardowa. Zamykałam go na noc z mężem oraz dwo­ ma pracownikami w naszej pracowni, która mieściła się na tej samej klatce schodowej. Przestałam zupełnie sypiać po nocach. Ponieważ okna naszego mieszkania wychodziły na ulicę, słyszałam przejeżdżające auta niemieckie. Gdy usły­ szałam szum motoru, serce biło mi niespokojnie. Myślałam, ze to już pod naszą bramę zajechali. Z ulgą witałam nad­ chodzący ranek, z lękiem myślałam o zbliżającej się nocy. Któregoś dnia przed likwidacją getta ukazały się na mu­ rach plakaty, podpisane przez komisarza niemieckiego dla dzielnicy żydowskiej Auerswalda, że nie wolno Żydom jeździć pociągami, nie wolno wychodzić poza obręb getta ani chodzić po drogach i szosach. Były to zarządzenia nawet małemu dziecku znane. Wydano je dwa lata temu, po za­ mknięciu getta. Byliśmy zdziwieni, że teraz nam przypomi­ nają to wszystko. Niepokój rósł. Niemcy z wyrafinowaniem, umiejętnie nas szachowali. Przesunęli nam łaskawie godzi­ nę policyjną do 10.00 wieczorem, i to z terminem od 1 i.rześnia. Pamiętam, że na kilka dni przed rozpoczęciem likwidacji składaliśmy z rozkazu Niemców dokumenty na otrzymanie karty rozpoznawczej. Wszystko na pozór wy­ glądało normalnie. Aż nadszedł ten pamiętny dzień 22 lipca i rozpoczęło się u nas piekło. W ciągu dwóch miesięcy zli­ kwidowano 450 tysięcy Żydów. W okresie gdy wyszliśmy na stronę aryjską, pracowało oficjalnie w szopach i innych instytucjach 25 tysięcy Żydów. Nielegalnych w nowo utwo­ rzonym getcie obliczono na 25—30 tysięcy. Tak wyglądał bilans niemieckiej zbrodniczej buchalterii po dwóch mie­ siącach likwidowania getta warszawskiego. Kilka miesięcy przed likwidacją naszego getta odbyło się to samo w Lublinie. Nazywało się to, że miasto zostało oczyszczone z Żydów, których rzekomo przesiedlono pod Lublin. Wielu Żydom udało się zbiec i przedostać do W ar­ szawy. Opowiadali o strasznym Batalionie Niszczycielskim, który został specjalnie wyszkolony. Opowiadania ich były tak straszne i pełne grozy, że napełniły nas śmiertelną trwogą. W tym okresie kilkanaście zaplombowanych wa­ gonów z Żydami stało przez parę dni na dworcu w Warsza­ wie. Polacy, którzy przychodzili do getta, mówili, że po 18 takim postoju więcej było trupów niż żywych. Za szklankę wody chcieli płacić złotymi obrączkami i innymi kosztow­ nościami. Nie można było im jednak podać tej wody, gdyż byli pilnie strzeżeni. Ginęli więc z głodu i pragnienia. Mó­ wiono wtedy także, że toczą się pertraktacje między Ju- denratem a gminą lubelską, by wpuścić do naszego getta przybyszów z pociągów widm, jak je nazywano. Po kilku dniach wagony z ludźmi znikły. Pertraktacje^ przerwano z powodu przeludnienia i epidemii tyfusu, jakie panowały u nas. Dopiero wiele miesięcy później zrozumieliśmy, jak w rzeczywistości przedstawiała się ta kwestia. Wysiedleńcy z Lublina zostali przewiezieni do Majdanka, gdzie komory gazowe pochłonęły ofiary tak samo jak w Treblince. Wago­ ny z dworca warszawskiego poszły wprost do Treblinki. Na tydzień przed likwidacją naszego getta rozeszła się wieść, że Batalion Niszczycielski przybył do Warszawy z Pabianic. W Pabianicach, jak opowiadano, zabrali om dzieci od 1 do 10 lat i zawieźli w niewiadomym kierunku. O tym, jak matki broniły dzieci, ile było ofiar i jakie pie­ kielne sceny się tam rozgrywały, trudno pisać. Wprost z Pa­ bianic Żydzi przyszli do nas, by później zginąć w Tre­ blince. Wieść o przybyciu Batalionu, podawana z ust do ust, w jednej chwili obiegła całe getto. Ustał handel, stanęły warsztaty. W ciągu kilku godzin zamarło u nas życie. W te­ dy to przewodniczący Judenratu Adam Czerniaków został wezwany do W arschauer Distrikt, gdzie mu polecono, aby uspokoił społeczeństwo żydowskie, że nie ma żadnych pod­ staw do niepokoju. Ktokolwiek będzie szerzył kłamliwe wersje, podlega karze śmierci. Czerniaków telefonicznie zawiadomił o tym policję żydowską, która z kolei prze­ kazała komunikat ludności. Mówiono więc, że Judenrat zażegnał „coś”, co — dokładnie nikt nie wiedział, i po­ myślnie załatwił „kwestię” naszego getta. Po kilku dniach wszyscy wrócili do normalnych zajęć i właśnie w tedj, kiedy czujność ludzi została uśpiona, wtargnął niespo­ dziewanie do getta Batalion Niszczycielski. Inżynier Czer­ niaków zorientował się w sytuacji. Nie chcąc podpisać dokumentu niemieckiego wyrażającego zgodę na wysiedle­ nie Żydów z Warszawy na wschód, popełnił samobójstwo. Był to jedyny człowiek z Judenratu, który cieszył się dobrą opinią w społeczeństwie żydowskim w W arsza­ wie. Niemcy wyznaczyli go na to stanowisko, wiedząc, 19

że wszyscy go zaaprobują. Po jego śmierci prezesem został inżynier Lichtenbaum. {Nawiasem mówiąc, syn jego prowadził budowę murów w getcie, oczywiście na koszt Judenratu). Od samobójstwa Czerniakowa Niemcy przestali się li­ czyć z Judenratem . Największy głos miała teraz pozostała garstka żydowskich gestapowców. Piszę garstka, gdyż więk­ sza ich część pouciekała jeszcze przed wysiedleniem. Wi­ docznie czuli, na co się zanosi, albo też ktoś z przyjaciół- -gestapowców dał im znać. Nikt z nas nie znał wtedy przy­ czyny tego zniknięcia. O ich ucieczce dowiedzieliśmy się z listów gończych, które gestapo rozesłało za nimi do wszyst­ kich domów. Wszystkie komitety domowe otrzymały za­ wiadomienie, że ktokolwiek zna miejsce ich pobytu, obowią­ zany jest donieść o tym władzom. Za ukrywanie ich grozi śmierć, przy czym cały dom jest odpowiedzialny zbiorowo. Listy nie na wiele się zdały. Ludzie opowiadali, że niektórzy z nich zdołali przedostać się do Szwajcarii. Pomogli im przyjaciele wśród Niemców. Wśród uciekinierów byli także Gancwajch i Stemfeld. Tak więc 22 lipca, pierwszego dnia, wywieziono najuboż­ szych mieszkańców getta oraz ludzi z punktów. Ludzie za­ mieszkujący punkty byli bardzo biedni, gdyż Niemcy wyg­ nali ich znienacka, nie pozwoliwszy zabrać niczego ze swego dobytku. Rada Żydowska umieściła ich w bóżnicach, szko­ łach itd. Panował tam niesłychany brud, pleniło się roba­ ctwo — wszy. Komitety domowe starały się im ulżyć, w czym mo£iyi choć miały dość trudności w niesieniu pomocy lu­ dziom zamieszkałym w domach, które im podlegały. Przed wieczorem Niemcy rozplakatowali po całym getcie obwieszczenie treści następującej: Z dniem 22 lipca rozpoczyna się przesiedlanie Żydów na wschód. Każdy ma prawo zabrać ze sobą 15 kg bagażu oraz złoto, biżuterię i pieniądze, które nie będą mu odebrane. Żywność na 3 dni. Wysiedleniu nie podlegają: 1. Pracownicy szopów oraz fabryk produkujących dla Niemców. 2. Robotnicy wychodzący na placówki poza granice getta. 3. Pracownicy gminy. 4. Pracownicy instytucji dobroczynnych, jak Ż.T.S.S., Cen- tos, Zoz itd. 20 5. Policja żydowska. 6. Szpitale i personel. 7. Związek Rzemieślników. Każdy mężczyzna pracujący ochrania od wysiedlenia żonę i dzieci do lat 14. Mężczyźni zdolni do pracy będą skoszaro­ wani w domach leżących w pobliżu miejsca pracy. Treść plakatów wywołała niesłychaną panikę wśród ludności, która nie pracowała dotychczas dla Niemców. Nikt chyba nie spał tej nocy. Obmyślano, w jaki sposób zostać pracownikiem szopu czy też placówki, aby nie podlegać wysiedleniu. Nikomu nie przyszło na myśl, że to jest po­ czątek likwidacji, czyli początek eksterminacji. Z treści plakatów wynikało, tak przynajmniej nam się zdawało, ze nastąpiła jakaś „strukturalna” zmiana w społeczeństwie żydowskim. Podobnie było już przedtem w niektórych get­ tach, jak np. w Łodzi, w Krakowie. Zlikwidowano tam wszelkie prywatne przedsiębiorstwa. Istniały tylko szopy prowadzone przez Radę Żydowską i aprowizowane przez nią. Nie było innych środków egzystencji. Pogodziliśmy się więc z myślą, że system ten zostaje i u nas wprowadzony. Rozpoczęła się gonitwa za dostaniem się do szopów. Ale tu okazało się, że trudności zaczynają się piętrzyć. Oficjal­ nych przyjęć do szopów poważnych, tj. faktycznie niemiec­ kich, nie było. Tam mogli się dostać bezpłatnie tylko facho­ wcy, i to wybitni, i oczywiście przez protekcję. Zaczęto więc tworzyć nowe szopy. Przede wszystkim starano się o legali­ zację i kapitalistów. Ale tych spraw nie można było tak szybko przeprowadzić, a czas naglił. Przy tym nie można było bez zaświadczenia stwierdzającego przyjęcie lub za­ trudnienie w szopie chodzić po mieście, gdyż w między­ czasie zaczęły się już łapanki. Każdy policjant, a było ich 2 tysiące, musiał dostarczyć 5 osób dziennie. Można sobie wyo brazić niebezpieczeństwo, jakie groziło każdemu obracają­ cemu się po mieście bez zaświadczenia pracy. To znów po­ ciągnęło za sobą pogoń za zaświadczeniem o przyjęciu do szopu. Starzy pracownicy szopów, którzy mieli protekcję u zwierzchników, weszli z nimi w porozumienie i zaczęło się zapisywanie „świeżych”, oczywiście za sowitym wynagro­ dzeniem. Równocześnie powstała cała masa mniejszych szo­ pów, które oficjalnie legalizacji jeszcze nie miały, jednak przyjmowały zapisy pracowników, licząc, że jakoś to będzie. 21

Aby otrzymać legalizację na szop, należało przedstawić władzom niemieckim urządzony lokal z maszynami i listę ludzi do pracy. Szła ona do potwierdzenia do arbeitsamtu. Każdy, kto oddał swoją maszynę do szopu, mógł zostać jego pracownikiem. Maszyny oddawano, ale nikt nie dostawał pokwitowania. Ludzie od świtu do nocy nie myśleli o niczym in n y m _ tylko o szopach. ' Jednocześnie przez cały czas odbywały się ranne odpra­ wy policji żydowskiej, na których otrzymywała spis ulic, gdzie miały się odbyć tzw. blokady: blokowano wyloty wy­ znaczonych ulic, a mieszkańców domów wywożono na Umschlagplatz na wozach zaprzęgniętych w konie. Blokady żydowskiej policji w pierwszych dniach rozpoczynały się około godziny 8.00 rano i trw ały do 4.00 — 5.00 po południu W tych godzinach ruch na ulicach był minimalny. Chodzili tylko ci, którzy mieli zaświadczenie z szopów. Sklepy były pozamykane już od pierwszego dnia likwidacji. Ponieważ getto było ściśle obstawione, ustał szmugiel i zaczął się do­ tkliwie dawać we znaki brak żywności. Aprowizacja rów­ nież mocno szwankowała. Doskonale wyszli na tym pieką- **2e. Zamiast dostarczać chleb kartkowy do sklepów aprowi- zacyjnych w terminie, wypiekali go potajemnie w nocy i sprzedawali po wygórowanych cenach. Brali za chleb zło­ to i brylanty. Gdy już wreszcie dostarczali pieczywo do sklepów, sprzedawano je oczywiście po kryjomu, jeszcze drożej, tłumacząc, że piekarze jeszcze nie dostarczyli kon­ tyngentu. W godzinach przedwieczornych uchylały się drzwi sklepów i wyprzedawano po cenach wybitnie paskarskich resztki zapasów. Ludzie wracający z placówek sprzedawali na ulicach to, co udało im się przeszmuglować. Drożyzna rosła z godziny na godzinę. Jakby dla dopełnienia miary, deszcz padał bez ustanku przez cały tydzień. Pierwszego dnia po przeczytaniu plakatów ogarnęła mnie rozpacz. Dotychczas mieliśmy pryw atne przedsiębior­ stwo, oczywiście za pozwoleniem władz niemieckich, które dobrze prosperowało jak na ówczesne warunki. Mieliśmy kontakt z naszymi przedwojennymi klientami, szczególnie z firmą Józefy Hebdy. Pani Hebdowa przysyłała szmuglera, który zabierał naszą skromną produkcję. W ten sposób 22 mogliśmy się utrzymać i nie głodowaliśmy jak większość w getcie. O szopach w ogóle miałam dosyć mgliste pojęcie. Znajomi, którzy mieli „szczęście” tam pracować, przymie­ rali głodem. Zarobek ich wynosił 4—6 zł dziennie, w zależ­ ności od kwalifikacji, oraz 3/4 litra wodnistej zupki. W tej chwili szop przedstawiał mi się jako upragniony cel. Nie przestawałam ani na chwilę wytężać myśli, w jaki sposób mój mąż mógłby dostać się do szopu, by w ten sposób za­ bezpieczyć mnie i naszego synka, który liczył wówczas trzy i pół miesiąca. Ponieważ mąż mój był bardzo ambitny, po­ stanowił stworzyć samodzielny szop wespół ze znajomym z te' samej branży. Wędrowali od piątej rano do dziesiątej wieczór, aby to załatwić. Minął pierwszy, drugi dzień, zna­ jomi zdołali już sobie kupić zaświadczenie pracy za grube pieniądze, a z naszego szopu jeszcze nic. Już ktoś obiecał wystarać się o legalizację w ciągu kilku godzin, ale trzeba byłe dać mu 50 tysięcy zł. (Aferzystów w tym okresie nie brakowało. Nawet niektórzy Niemcy czyhali na wyłudzenie w ten sposób pieniędzy). Zaczęli więc biegać za kapitalista­ mi. Zachodzili do zamożniejszych znajomych, proponując udział: 10 tysięcy za osobę. Po całodziennej bieganinie zna- lezicno wreszcie jednego, który gotów był zostać udziałow­ cem. zastrzegł sobie jednak, że musi zatrudnić kilku swoich ludzi. Gdy wreszcie po wielogodzinnej gonitwie o głodzie, przemoczony do nitki, mąż wracał do domu, mając już tych chętnych kapitalistów, dowiedział się, że legalizacja została oddana komu innemu. Później się okazało, że te wszystkie legalizacje były tylko fikcją i te właśnie szopy poszły na pierwszy ogień w likwidacji. Nazajutrz o świcie zjawili się znowu ludzie z propozycjami. Jeden miał legalizację, inn. znowu kapitalistów i mąż wyruszył na nowo załatwiać utworzenie szopu. f Wreszcie miałam tego dość. Ponieważ nie mieliśmy je­ szcze żadnego zaświadczenia pracy, a blokady odbywały się stale, na razie w domach zamieszkanych przez najbiedniej­ szych, przygotowałam się „do drogi”. Było nas troje do- rosłvch: mąż, wysiedlona z Niemiec pielęgniarka dyplomo­ wana do dziecka i ja. Mieliśmy prawo zabrać ze sobą po 15 kg. czyli 45 kg bagażu razem. Spakowałam trzy walizki: najcenniejszą garderobę i bieliznę stołową oraz pościel, tor­ bę z żywnością i zimowe palta do włożenia, pomimo że był to najgorętszy miesiąc — lipiec. Sąsiedzi uczynili to samo, 23

2 tą jedyną odmianą, że z maglowników uszyli sobie wielkie plecaki, aby dozwolone 15 kg na osobę mogło się w nich pomieścić. Mieszkania były pootwierane. Wszystkie kobiety i dzieci stały w drzwiach i prowadziło się rozmowy, prze­ ważnie na temat, kto już jest „załatwiony”, tj. dostał się do szopu, w jaki sposób i za ile... Na trzeci dzień rozmówiłam się kategorycznie z mężem, żeby już wreszcie załatwił sobie szop, ale koniecznie wię­ kszy i taki, który już od dawna istnieje, gdyż nie miałam zaufania do nowo utworzonych. Wiedziałam, że mąż nie zre­ zygnuje z utworzenia własnego zakładu. Prosiłam więc, aby dla mojego spokoju i ze względu na dziecko na razie kupił sobie miejsce w szopie, nie zaprzestając rozpoczętych starań. Tegoż dnia, stojąc na balkonie naszego mieszkania, za­ kłopotana i zmartwiona, zauważyłam w oknie obok na­ szego sąsiada Rosenberga. W jednej chwili uświadomiłam sobie, że jego żona pracuje od 15 lat w fabryce Bro-Ro (Braun i Rowiński) przy ul. Leszno 78, która obecnie produ­ kuje, jak mi kiedyś wspomniała, dla wojska niemieckiego. Zapytałam więc, nie wierząc w rezultat, czy mógłby coś załatwić u nich dla mego męża. On zaś odpowiedział, że owszem, nawet dziś może przynieść za tysiąc złotych legity­ mację stwierdzającą przyjęcie do pracy męża i zaświadcze­ nie dla mnie i dziecka. Ogarnęła mnie tak wielka niecierpli­ wość, że nie czekając na męża, napisałam na kartce wszelkie personalia i dałam 2 fotografie męża, prosząc o pośpiech. Po godzinie Rosenberg wrócił z podaniem, które należało złożyć do biura dyrekcji z prośbą o przyjęcie. W tym czasie nadszedł mąż. Okazało się, że prosił o załatwienie pracy u tzw. Dużego Schultza na Nowolipiu. Był to duży szop na terenie garbarni Blunka. Mieściły się tam fabryki pracujące dla Niemców. Bez namysłu radziłam odwołać to miejsce. Tego samego dnia złożyliśmy podanie do firm y Karol Geor- ge Schultz, który obecnie objął fabrykę Bro-Ro. Nie miał on nic wspólnego z Dużym Schultzem. Nazajutrz, tj. czwartego dnia od rozpoczęcia likwidacji, pomimo olbrzymiej łapanki na mieście Rosenberg przyniósł dla męża oficjalną legitymację z fotografią oraz zaświadcze­ nie dla mnie i naszego dziecka. Odetchnęliśmy. Za tysiąc złotych kupiliśmy sobie chwilowo spokój. Była to cena dość niska w stosunku do innych szopów, gdyż na przykład nasz sąsiad, lekarz weterynarii, kupił trzy zaświadczenia pracy 24 dla siebie i rodziny za 21 tys., a później się okazało, że to afera i szop taki w ogóle nie istnieje. Pielęgniarka naszego synka usilnie starała się również zabezpieczyć przed wysiedleniem. Miała znajomego, który był zatrudniony u Heimana, w przedsiębiorstwie wywożenia śmieci z getta. Według obwieszczenia był więc bezpieczny. Prosiliśmy, by się ożenił z wychowawczynią. Tu jednak wy­ łoniła się trudność. Okazało się, że on i jego brat, również zatrudniony u Heimana, mając dwie siostry niezabezpieczo­ ne, postanowili ożenić się z nimi fikcyjnie. Kwestia została rozwiązana w ten sposób, że młodszy brat za kilka tysięcy złotych ożenił się nazajutrz z jakąś panną, a za te pieniądze kupił 2 miejsca dla sióstr w szopie Toebbensa. Następnego dnia o godz. 6.00 rano wychowawczyni ze starszym z braci udała się do rabina. Mój mąż był ich jedynym świadkiem. Oczywiście rabin pobrał sześciokrotną należność za udziele­ nie ślubu. Jak się okazało, czekała tam już cała gromada „młodych par”. Każdy się ratował, jak mógł. Im lep­ szy i pewniejszy szop, względnie im dłużej „on” był za­ trudniony, tym wyższą cenę osiągał za fikcyjne małżeństwo. Na razie aktu ślubu nie można było uzyskać, musiała w y­ starczyć kartka od rabina, stwierdzająca zawarcie związku. Ludzie jednak byli dobrej myśli. Jacy byliśmy naiwni: są­ dzono, że gdy wszystko się unormuje, przeprowadzi się resztę formalności. Nasza wychowawczyni wróciła więc zadowolona i spokojna. Dowiedziałam się, że jedna z moich trzech sióstr od razu drugiego dnia likwidacji przeszła przez gmach sądów, mie­ szczący się przy ulicy Leszno, na stronę aryjską. Miała me­ trykę chrztu swej zmarłej koleżanki katolicżki. Mąż mojej drugiej siostry dostał się do Dużego Schultza na Nowolipiu 44, a trzecia była również zabezpieczona. Syn jej męża z pierwszego małżeństwa był policjantem i podał ją jako swą matkę. W ciągu tych pierwszych -kilku dni prawie wszyscy -nasi znajomi zabezpieczyli się przed wysiedleniem. Tak przynajmniej nam się wydawało. Zaczęłam się rozglądać trochę spokojniej dookoła. Mia­ łam za sobą kilka nieprzespanych nocy i byłam zmęczona. Nocami bez przerwy strzelano z ręcznych karabinów albo na zmianę z maszynowych. Ludzie byli przerażeni i oszo­ łomieni. Zbyt wiele zwaliło się naraz. Strzały komentowano następująco: mówiono, że w nocy rozstrzeliwują i od razu 25

chowają starców i kaleki z Umschlagplatzu. Umschlagplatz znajdował się na Stawkach, gdzie Niemcy przywozili su­ rowce dla fabryk i szopów produkujących dla nich, a go­ towe wyroby zabierali pociągami towarowymi. Również ca­ ła aprowizacja getta przychodziła na Umschlagplatz. Obec­ nie Niemcy używali go przy wysiedlaniu na... wschód. Za­ miast towarów ładowano Żydów i transportowano do ko­ mór gazowych. Oczywiście w tym okresie jeszcze nie mie­ liśmy pojęcia, co Herrenvolk robi z tymi ludźmi. Tak więc Niemcy z pomocą żydowskiej policji kierowali złapanych Żydów na Umschlagplatz. Po likwidacji starców i kalek, jak mówiono, reszta była wysyłana do obozów pra­ cy i do robót rolnych. Ponoć nadchodziły już pierwsze listy od wysiedleńców z Białegostoku, gdzie Gmina Żydowska dobrze ich przyjęła, rozdzielono między nich żywność i zo­ stali rozesłani po wsiach, jednym słowem: wszyscy byli bardzo zadowoleni. Później wyszło na jaw, że Niemcy sami fabrykowali te listy. Tymczasem ukazało się nowe zarządzenie władz nie­ mieckich, że każdy policjant zabezpieczający całą swą ro­ dzinę w zamian musi dostarczyć codziennie 10 osób na Umschlagplatz. Któregoś dnia na podwórzu naszego domu, zamieszka­ nego przez ponad 70 rodzin, po zamknięciu bramy lokato­ rzy jak zwykle komentowali wypadki dnia. W pewnej chwi­ li dozorca oddał mężowi, który był wówczas prezesem na­ szego komitetu domowego, jakiś list, mówiąc, że to z gmi­ ny. Ponieważ już było za ciemno na przeczytanie listu, mąż poprosił członków komitetu do nas, aby wspólnie zapoznali się z jego treścią. Jak się okazało, nie był to list z Gminy Żydowskiej, ale odezwa do ludności nie wiadomo przez ko­ go napisana. Wyjaśniała ona, że to nie jest wysiedlenie, że te wszystkie listy, które rodziny otrzymują, są nieprawdzi­ we. wysiedlenie jest faktycznym mordowaniem Żydów, idzie tu o zupełne zgładzenie całej żydowskiej ludności w Polsce. Dalej nieznany autor nawoływał do obrony i do stawienia oporu: „Nie dać się prowadzić jak barany na rzeź, jak ginąć, to z honorem.” Ludzie z komitetu skwito­ wali to wzruszeniem ramion, ktoś dodał, że to prowokacja niemiecka. Jakiś czas później, gdy mąż już pracował w fabryce Schultza, poznał tam Stefana Grajka. Był to poważny 26 i aktywny syjonista, jak się okazało. Należał do Hechalucu i był kierownikiem „Hachszary” na Grochówie koło W ar­ szawy. Zaprzyjaźnili się. Razem nosili kotły z zupą do roz­ dzielania wśród pracowników szopu. Mąż opowiedział mu 0 odezwie. Wtedy Grajek wyjaśnił, że wysyłała je i kol­ portowała organizacja syjonistyczna. Niestety odezwa ta po­ została bez echa. Każdy był zaabsorbowany sobą i swoją rodziną — reszta go nie obchodziła. Grajek opowiadał też mężowi, że zwrócono się do wszystkich organizacji prawi­ cowych oraz lewicowych o zorganizowanie wspólnej obro­ ny, ale niestety nie mogli dojść do porozumienia. Pierwszy raz byłam świadkiem blokady żydowskiej po­ licji czwartego dnia wysiedlenia. Miało to miejsce dwie bramy dalej od naszego domu. Dzień był deszczowy. Policja otoczyła dom, zamykając bramę. Po kilkunastu minutach zajechało kilka wozów, które zaczęły się szybko zapełniać. Wychudłe szkielety ludzkie, ubrane w strzępy, z ubożuchny­ mi tobołkami, powsiadały na wozy zaprzężone w parę koni. Dzieci trzymały się kurczowo matczynych spódnic. Mężczy­ źni stali w ponurym milczeniu. Kobiety szlochały rozpacz­ liwie. Krewni i znajomi, ci szczęśliwi, którzy posiadali za­ świadczenia pracy, szli za wozami, odprowadzając jeszcze kawałek swoich bliskich. Żegnano się z rozpaczliwą deter­ minacją, jakby przeczuwając, że to ostatni raz. Stałam na balkonie, gdyż mieliśmy frontowe mieszkanie, na razie by­ łam jeszcze widzem. Łzy oślepiały mnie. Serce ścisnęło się złym przeczuciem. Usta bezwiednie prosiły Boga, by bło­ gosławił tej nędzy ludzkiej i pozwolił dożyć jaśniejszych dni. Nazajutrz rano odbyła się pierwsza blokada u nas. Zamknięto bramę. Każda klatka schodowa, a było ich sie­ dem, obstawiona została grupą policjantów. Chodzili po mieszkaniach, polecając wszystkim lokatorom zejść na po­ dwórze i pozostawić otwarte drzwi mieszkań. Męża pod­ czas tej blokady nie było w domu. O siebie i dziecko by­ łam spokojna, gdyż posiadałam zaświadczenie. Natomiast niepokoiła mię inna sprawa: na parterze, w tej samej klatce schodowej, gdzie mieszkaliśmy, mieściła się nasza fabrycz­ ka. Ukrywali się w niej dwaj nasi pracownicy z żonami 1 dziećmi, bo nie mieli żadnych zaświadczeń. Mąż dlatego między innymi tak usilnie starał się o założenie własnego szopu, by móc ich zatrudnić i w ten sposób dać im ochroną 27

i zabezpieczyć od wysiedlenia. Łączyły nas serdeczne sto­ sunki. Pracowali od początku założenia fabryki przez męża, jeszcze za jego czasów kawalerskich. Reszta pracowników udała się do Rosji zaraz po wybuchu wojny. Ukrywaliśmy również kilku sąsiadów, którzy na razie jeszcze nie mieli zaświadczeń. Trzymaliśmy drzwi zamknięte na kłódkę, a okiennice pozamykane. W ten sposób miało się wrażenie, że nikogo tam nie ma. Inni ludzie z naszego domu chowali się po piwnicach lub gdzie mogli. Dom przy Nowolipkach 63 (my mieszkaliśmy pod nr 57) miał na podwórzu schron na wypadek nalotów. Zejście było jakby do kanału. Urzą­ dzono tam płatną kryjówkę. Opłatę pobierał dozorca domu. Gdy wszyscy byli już w schronie, zamykał wieko i zasypy­ wał piaskiem. Wszyscyf którzy mieli zaświadczenia pracy, schodzili na podwórko, a po sprawdzeniu przez policę w ra­ cali do mieszkań. Ja naw et nie zeszłam. Wylegitymowałam się w domu. Ze względu na maleńkiego synka i na deszcz pozwolono mi pozostać. Z naszego domu nie zabrano niko­ go. To się zdarzało tylko na początku. Z aprowizacją było tymczasem coraz gorzej. W sklepach pustki. Nastał złoty okres dla policji. Obecnie sprzedawca­ mi żywności były żony policjantów żydowskich. Policjanci nie bali się łapanek, szli więc do hurtowni rozdzielczych warzyw i brali, ile kto mógł udźwignąć, i sprzedawali po bardzo wygórowanych cenach. Ponieważ trzeba było w a­ rzywa w jakiś sposób przetransportować do domu, zmu­ szali rykszarzy, aby za darmo je przewozili. Gdy napoty­ kali na opór, bili bez litości. Ryksze były jedynym środkiem lokomocji od czasu zamknięcia getta. Oddawały nam wiel­ kie usługi. Rykszarze dobrze zarabiali także w okresie li­ kwidacji, gdy okoliczności zmuszały ludzi do stałej zmiany mieszkań. W miarę upływu czasu rozwydrzenie policji żydowskiej wzrastało, zuchwalstwo i bestialstwo ich dochodziło do naj­ wyższych granic. Mąż był świadkiem, jak schwytan na ulicy Nowolipie, niedaleko Karmelickiej, kobietę, która trzymała w ręku małą buteleczkę z mlekiem, na pewno z wielkim trudem zdobytą w tych warunkach. Dwóch po­ licjantów napadło na nią i siłą zaczęło popychać na wóz. Kobieta rozpaczliwie się opierała, przyciskając buteleczkę. Błagała, by ją zwolnili. Mówiła, że w domu ma maleńkie dziecko.’ głodne, dla niego zdobyła trochę mleka. Prosiła, 28 żeby jej przynajmniej pozwolili zabrać dziecko z sobą. J e ­ den z policjantów wyrwał jej siłą buteleczkę i cisnął o zie­ mię. Wyjąc wprost, rzuciła się na te resztki. Wtedy ci dwaj łotrzy, chwyciwszy ją za włosy, zawlekli na wóz. Takie za­ chowanie policji było na porządku dziennym. Niemcy w ie­ dzieli, jak dzielić ludność żydowską i szczuć jednego na drugiego, by osiągnąć swój cel. Mniej więcej po sześciu dniach łapanek na ulicach od­ była się pierwsza blokada z asystą Niemców na ulicy Mu- ranowskiej nr 44. Brali w niej udział Łotysze, Ukraińcy i Litwini. Byli to ludzie-bestie. Niemcy specjalnie ich szko­ lili w tak zwanym ausrotungsbatalionie. Właściwie była to zbieranina najgorszych wyrzutków o zbrodniczych in­ stynktach, zwyrodnialców, którzy lubowali się widokiem krwi, szczególnie żydowskiej. Sprowadzono ich zaraz na początku wysiedlenia i umieszczono w domu przy Żelaznej 103, którego mieszkańcy otrzymali nakaz opuszczenia mie­ szkań w* ciągu 15 minut. Podczas blokady Muranowskiej, która odbyła się w godzinach przedwieczornych, tj. po po­ wrocie ludzi z pracy, nie honorowano żadnych zaświadczeń. Wszyscy mieszkańcy tego domu zabrani zostali na Um- schlagplatz. Między nimi byli nawet ci, którzy już od roku pracowali w szopach. Moja kuzynka, która tam mieszkała, ratowała się ucieczką, skacząc z 3-letnim synkiem z okna pierwszego piętra. Okna jej mieszkania wychodziły na po­ sesję przy ulicy Niskiej. Nie mając innego wyjścia, zawo­ łała przechodniów, którzy schwytali dziecko, a następnie sama wyskoczyła. Nie mogliśmy zrozumieć, dlaczego Niem­ cy nie honorują żadnych zaświadczeń. Przecież sami wy­ dali rozporządzenie, że kto będzie pracował dla nich, nie będzie wysiedlony z getta. Tego samego wieczoru pielęgniarka naszego synka, mie­ szkająca przy Ceglanej w tzw. małym getcie, zmuszona była przyjść do nas z powrotem. Była przerażona. Opowia­ dała, że Nowolipie od rogu Smoczej do Karmelickiej oto­ czone jest kordonem Niemców i policji żydowskiej. Jak się później dowiedziałam od mojej siostry, która mieszkała na tej ulicy, była to blokada na większą skalę, trw ała od godz. 6.00 rano do 9.00 wieczór. Kazano wszystkim zejść na po­ dwórko, kto pozostanie w mieszkaniu, zostanie z miejsca zastrzelony. Siostra należała do tych, którzy nie zlękli się i zostali w domu, dzięki czemu chwilowo ocalała. Z tej blo­ 29

kady zabrano kilka tysięcy osób. Widziałam, jak prowadzo­ no ich Smoczą. Tej nocy wcale nie spaliśmy. Na klatce schodowej prócz nas i pani Hekselman nie mieszkał już nikt. Nasz sąsiad Weksler, stary kawaler, uzy­ skał pracę w szopie przy pruciu starych spodni i zapisał swą siostrę, również niezamężną, jako żonę, chcąc ją w ten sposób zabezpieczyć. Bojąc się, że to wyjdzie na jaw pod­ czas blokad, szła codziennie o 5.00 rano do siostrzeńca, któ­ ry był policjantem. Wierzyła, że u niego nikt jej nie ruszy. Niestety, po 3 dniach dowiedzieliśmy się, że podczas nie­ mieckiej blokady domu, gdzie mieszkał jej siostrzeniec, zo­ stała zabrana wraz z innymi na Umschlagplatz. W dodatku sam siostrzeniec musiał ją wsadzić do wagonu i nic nie mógł pomóc ciotce. Wiadomość ta wywarła na nas przygnę­ biające wrażenie. Podczas blokady niemieckiej w domach przy ulicy Ogro­ dowej 27, 29, 31 zabrano bez wyjątku wszystkich. Siostrze­ nica jednej z siąsiadek, której mąż był zatrudniony w „Ursu­ sie” (fabryka produkująca dla Niemców) i akurat wtedy był w pracy, została zabrana z dwumiesięcznym dzieckiem. By­ ła pewna, że gdy okaże zaświadczenie, że jest żoną pra­ cownika „Ursusa”, zostanie zwolniona. Niestety nie została w ogóle wysłuchana. Nie pozwolono jej naw et wrócić po pieluszki dla dziecka. Nastrój na mieście był coraz smutniejszy. Ludzie zosta­ wiali mieszkania i cały dobytek. Urządzali sobie kryjówki, gdzie tylko mogli. Zamieniano piwnice na mieszkania. Rów­ nież w fabrykach i prywatnych warsztatach powstawały kryjówki. Ktokolwiek miał znajomych z jakimś lokum na­ dającym się do ukrycia, uciekał do nich z własnego domu. W tym samym czasie obiegły getto wieści, że mają wysie­ dlić tylko 70 tysięcy osób. Ponieważ policji codziennie na rannej odprawie nakazywano, ile osób musi dostarczyć (5 10 tys. dziennie), obliczono, że po dwóch tygodniach życie wróci do normalnego trybu. Ludzie więc, nie zwracając uwagi na posiadane zaświadczenia, ukrywali się, jak mogli, żeby przetrwać. Na ulicach małego getta odbywały się nie­ słychane łapanki. W ciągu dnia prowadzono stamtąd długie kolumny na Umschlagplatz. Żałosny widok przedstawiał ten orszak z tobołkami, walizkami i płaczącymi dziećmi. Mówiono, że ma być zupełnie zlikwidowane. Pozostanie je­ dynie przy ulicy Prostej centrala szopu Toebbensa i kilka do­ 30 mów sąsiednich dla pomieszczenia skoszarowanych pra­ cowników. Wobec takich pogłosek ludzie stamtąd zaczęli się gwałtownie przeprowadzać do dużego getta. Już od godz. 5.00 rano (ghdzina policyjna była w tym okresie od 5.00 do 9.00 wieczorem) ulicami ciągnęły karaw any w o­ zów, ręcznych wózków, ryksz załadowanych meblami, to- bołkarhi, pościelą itp. Gdyśmy patrzyli na to wszystko, przy­ pominał się nam rok 1939. Pierwsze bombardowania W ar­ szawy i pożary. Każdy uciekał ze swojego domu do drugie­ go, sądząc że „tam ” będzie bezpieczniej. Od godziny 7.00 rano, w porze rozpoczęcia blokad, wszelki ruch i życie na ulicach zamierały. Ludzie kryli się jak tropione zwierzęta. Stanęliśmy przed nowym problemem. Obok naszego do­ mu znajdował się szop stolarski Niemca Hallmana. W yra­ biał on meble dla Niemców. Każdy szop koszarował swych pracowników w domach w pobliżu miejsca pracy. W tym celu Niemcy blokowali budynki, a mieszkańców wysyłali na Umschlagplatz. Hallman wezwał męża jako prezesa ko­ mitetu domowego z kilkoma innymi z sąsiednich domów. Oświadczył, że kwfestię mieszkań dla ludzi zatrudnionych u niego pragnąłby załatwić polubownie, a nie siłą jak w in­ nych szopach. Prosił o zwolnienie na razie po 20 mieszkań w każdym domu. W miarę dalszego zapotrzebowania zawia­ domi komitety domowe. Zwołano naprędce posiedzenie na­ szego komitetu i uchwalono, że małe rodziny mają ustąpić swe mieszkania i przenieść się do wyznaczonych mieszkań sąsiadów posiadających 2—3 pokoje. W ten sposób w ciągu dnia zwolniono żądaną ilość lokali. W innych domach po­ stępowano w ten sam sposób. Odbyła się u nas druga blokada policji żydowskiej. Mąż tym razem był obecny. Blokada przebiegała tak jak po­ przednia, z tym jednak wyjątkiem, że strychy musiały być otwarte, właściciel zaś piwnicy lub sutereny musiał ją otwo­ rzyć w obecności dozorcy i policji. Zabrano wiele osób. Prze­ de wszystkim tych ze strychów i piwnic oraz tych, którzy nie mieli żadnych zaświadczeń pracy. Policja honorowała jedynie zaświadczenia dużych, znanych, od dawna już istnie­ jących szopów. Taki rozkaz miała obecnie. Kobiety spazma­ tycznie płakały. Jedną wynieśli na krześle, gdyż nie chciała dobrowolnie pójść, mając zaświadczenie, że mąż pracuje. Między innymi zabrano sekretarza naszego komitetu Rosen- picka. Mąż jako prezes starał się usilnie o zwolnienie go. 31

Byłoby się udało, gdyby niespodziewanie nie nadszedł puł­ kownik Szeryński, komendant policji żydowskiej, dobrze znany na terenie getta. Przechrzta i antysemita, zajmował to stanowisko jeszcze przed likwidacją. Z powodu jakiegoś przewinienia Niemcy aresztowali go i osadzili w więzieniu. (Jego następcą był m. in. niejaki Marian Haendel, który uciekł na stronę aryjską przed samą likwidacją i wszelki ślad po nim zaginął. Los chciał, że po wojnie, mieszkając w Caracas, byliśmy w kontakcie handlowym z jakimś Kli- nowskim. Po pewnym czasie ktoś rozpoznał w nim Haendla i doniósł o tym gminie żydowskiej. Wytoczono mu pro­ ces o współpracę z Niemcami. Widząc, że grunt pali mu się pod nogami, pewnego „dnia znikł z widowni, pozostawiając żonę i syna). Gdy rozpoczęła się likwidacja, Niemcy zwol­ nili Szeryńskiego i z powrotem mianowali go komendantem policji żydowskiej. Los Rosenpicka był przesądzany. Zała­ dowano go wraz z innymi na wóz, który ruszył przy akom­ paniamencie płaczu dzieci i krzyku kobiet. Reszta zwolnio­ nych, do których i my należeliśmy, powróciła do mieszkań. Żałowaliśmy bardzo Rosenpicka. Był to m ądry i kulturalny człowiek. W dyskusji z mężem zawsze mawiał: „My, Żydzi europejscy, skazani jesteśmy na zagładę, za to powstanie nowy naród żydowski w Palestynie z tych, którzy ocaleją, i z Żydów Ameryki Północnej i Południowej”. Naradziliśmy się z Hekselmanem i postanowiliśmy po­ prosić drugiego sąsiada, Flantzmana, właściciela fabryki wyrobów szmuklerskich przy ulicy Sochaczewskiej 10, aby nam pozwolił skryć się w niej. Jego syn, który był pra­ cownikiem gminy i tym samym nie podlegał chwilowo wy­ siedleniu, przyniósł nam tegoż dnia przyzwalającą odpo­ wiedź od rodziców, którzy przedtem ukryli się w swo­ jej fabryce. Poprzedniego dnia protektorka męża, Jadzia, poleciła mu bezzwłocznie udać się do fabryki Schultza z prośbą o skie­ rowanie do działu krajalni i rozpocząć pracę. Zaczęto bo­ wiem przydzielać pracownikom firmy mieszkania opróżnio­ ne na skutek blokad niemieckich w domach przy ulicy Ogrodowej 27 i 29. Postanowiliśmy, że weźmiemy z Jadzią wspólne mieszkanie. Mąż zgłosił się do urzędnika fabryki po przydział do pracy. Oczywiście wynagrodził go za to odpowiednio. W przeciwnym razie nie można było marzyć o uzyskaniu przydziału. Gdy Jadzia dowiedziała się, że mąż 32 już pracuje, była niezmiernie zdziwiona i jednocześnie ura­ dowana. Z nowo zapisanych do pracy bardzo nikły procent ją otrzymał. Nawet i pieniądze nie miały znaczenia. Dla nowo przyjętych pracowników miały powstać filie, gdyż w starej fabryce nie było już miejsca. Ponieważ oficjalnie miało być zatrudnionych tylko 800 osób, a przyjętych zo­ stało 2500, mąż mój należał dd szczęśliwych wybrańców losu. Gdy mąż wrócił po pracy, oznajmiłam,, iż postanowiłam tego dnia jeszcze opuścić mieszkanie, gdyż boję się, że pod­ czas jego nieobecności może być blokada i zabiorą mnie z dzieckiem. Poprosiliśmy sąsiada policjanta, który miał rykszę, aby nas odwiózł na Sochaczewską. Najpierw poje­ chała Hekselmanowa z dziećmi, a potem my. Przygotowa­ łam do zabrania tylko niezbędne rzeczy dla dziecka i skro­ mny zapas jedzenia. Miałam jeszcze 3 kg cukru kostkowe­ go, 2 puszki mleka skondensowanego, pudełko mączki Nestle i fosfatyny. W owym czasie był to skarb w getcie. Groma­ dziłam to przez długi okres. Synek nasz liczył 3 m ie­ siące i trzy tygodnie. Dotychczas karmiony był wyłącznie piersią. Ze zmartwienia i nieprzespanych nocy oraz niedo­ statecznego odżywiania zaczęłam tracić pokarm. Musiałam więc zacząć dziecko dokarmiać. Przez pierwszych kilka dni wysiedlenia można jeszcze było dostać trochę mleka. W get­ cie było wiele krów. Mąż po kryjomu, bez mojej wiedzy, chodził po mleko dla synka. W tym czasie nie miał jeszcze zaświadczenia pracy i w każdej chwili był narażony na schwytanie podczas łapanek. Po kilku dniach wywieszono ogłoszenie oznajmiające, że każdy posiadacz krow y zostanie wraz z nią przyjęty do szopu. Zaczęto więc zapisywać się do szopów i oddawać krowy. Wobec tego obory opustosza­ ły i więcej nie można było dostać nigdzie mleka. Pociesza­ liśmy się, że ten cały rozgardiasz szybko minie. Mąż był już przecież pracownikiem szopu, więc dla tak małego dzie­ cka otrzymamy przydział mleka. Myśleliśmy, że dla pra­ cowników szopu życie unormuje się i wszystko wróci do zwykłego trybu. G runt to przetrwać. Do tych dwóch ty­ godni trwania likwidacji pozostało tylko sześć dni. Opu­ ściliśmy więc mieszkanie pełni nadziei. Zostawiliśmy klu­ cze pielęgniarce synka, gdyż do małego getta coraz trudniej było się jej dostać. W tym okresie blokady odbywały się przeważnie tam. 3 — C u d em przeżyliśm y... 33

Wyszliśmy z domu w godzinach przedwieczornych, tj. w porze ukończenia blokad. Rzuciliśmy ostatnie spojrzenie na mieszkanie. Na dole stała garstka naszych sąsiadów i znajomych. Pożegnaliśmy ich serdecznym uściskiem dłoni. Mieliśmy ciągle nadzieję, że wszystko się unormuje. Sąsiad policjant prowadził wózek z naszym dzieckiem. Ulice znów zapełniły się tłumem ludzi, gwarem i życiem. Przygląda­ liśmy się zatroskanym twarzom przechodniów, wypatrując znajomych. Przybyliśmy szczęśliwie na Sochaczewską. By­ ła to mała boczna uliczka, mało zamieszkana. Przeważnie znajdowały się tam domy fabryczne. Dotychczas, jak nas poinformowali, nie było tam jeszcze żadnej blokady, nawet przeprowadzanej przez żydowską policję. Fabryka Flantz- mana była duża. Mieściła się w jego własnym dwupiętro­ wym budynku. Zostaliśmy umieszczeni na półpiętrze, w ol­ brzymiej sali o 13 oknach, obstawionej gęsto maszynami szmuklerskimi. Mieliśmy wodę, zlew i światło elektryczne. W przejściu między maszynami umieściliśmy łóżko połowę, które zabraliśmy ze sobą. Wózek z dzieckiem stał między maszyną a oknem. Okna były zakratowane. Dla bezpie­ czeństwa pozostawiliśmy je zamknięte. Otworzyliśmy je­ dynie oberluft, by dziecko miało trochę świeżego powietrza. Sala miała podwójne drzwi: drewniane i mocne żelazne. Postanowiliśmy wszyscy, a było nas 14 osób, że w razie niemieckiej blokady schowamy się za maszynami i nie zgło­ simy się na wezwanie z podwórka, nawet pod groźbą śmier­ ci. Liczyliśmy, że drzwi nie rozwalą. Gdyby zajrzeli oknem, nic nie zobaczą. Jeżeli będą strzelać, to położymy się płasko na podłodze. Oceniliśmy wszelkie dodatnie strony tej kry­ jówki i byliśmy z niej zadowoleni. W tym okresie polepszyły się również nasze finanse. Gdy rozpoczęło się wysiedlenie, mieliśmy gotówką wszy­ stkiego 100 zł. Jak już wspomniałam, klientka nasza sprzed wojny, Józefa Hebda, której sklep mieścił się przy Mar­ szałkowskiej 77, była z nami w kontakcie handlowym przez cały okres od chwili zamknięcia getta, to jest od je­ sieni 1940 r. Z jej ramienia przychodził do nas Henryk Mi­ chalski pracujący na poczcie przy rogu ulic dr. Zamenhofa i Gęsiej. Dzięki temu miał przepustkę umożliwiającą wstęp do getta. Odwiedzał nas niemal codziennie, odbierał całą produkcję i dostarczał Hebdowej. Gdy Polakom zabroniono wstępu do getta, a poczta na Zamenhofa została zlikwido­ 34 wana i przebudowana na więzienie dla Żydów, Michalski szmuglował towar przez m ury otaczające getto. Gdy roz­ poczęło się wysiedlenie, należała nam się spora suma od Hebdowej, ale nie sposób było skomunikować się z nią. Na­ darzyła się jednak okazja. Mieliśmy sąsiada Morawskiego, z którym byliśmy zaprzyjaźnieni. Służył jeszcze przed woj­ ną w Państwowej Policji Polskiej w III Komisariacie, No­ wolipki 53. Do zamknięcia getta słuchaliśmy razem wie­ czorami radia londyńskiego. Jak wiadomo, Niemcy zarekwi­ rowali wszystkie odbiorniki i zabronili pod karą. śmierci słuchania audycji. Morawski wybrał najlepsze radio z za­ rekwirowanych i magazynowanych w komisariacie i przy­ niósł do domu. Razem z mężem znaleźli odpowiedni scho­ wek na -strychu. Po zamknięciu getta Morawscy wyprowa­ dzili się poza jego obręb, natomiast komisariaty granatowej policji jeszcze jakiś czas urzędowały na tym terenie. Pe­ wnego dnia mąż spotkał go na ulicy i poprosił, by zwrócił się do Michalskiego po odbiór należnych nam pieniędzy. Mo­ rawski zgodził się. Ku naszej wielkiej radości i zdziwieniu Michalski przysłał nam 1500 zł. Mieliśmy także jeszcze trochę naszych wyrobów. W naszym domu mieszkał rów­ nież placówkarz, to znaczy robotnik, który wychodził z gru­ pą do pracy na stronę aryjską. Dawaliśmy mu codzien­ nie trochę towaru, który przenosił w spodniach i sprze­ dawał Polakom już. czekającym na niego. Wieczorem, wracając z placówki, wręczał nam pieniądze względnie żywność. Tak więc w czasie przeniesienia się do fabryki Flantzmana nasze warunki materialne były już znoś­ niejsze. Rozpoczęło się dla nas ciężkie życie, pełne niepokoju i napięcia, zaczęła się nasza tułaczka. O 5.00 rano mąż szedł do pracy, bo o tak wczesnej go­ dzinie nie było jeszcze łapanek. Trzeba było się pilnować, gdyż policja nie zawsze honorowała zaświadczenia. W dzia­ le męża praca rozpoczynała się o godz. 6.45 i trw ała do 3.15 po południu. Rano zazwyczaj mąż wstępował do na­ szego mieszkania, gdyż jako prezes komitetu domowego miał w tym czasie jeszcze wiele spraw do załatwienia, w szczególności dalsze zwalnianie mieszkań. Nie było to już wtedy tak trudne. Część ludzi została wywieziona, a część wraz z rodzinami przeniosła się do szopów. W ca­ łym naszym domu pozostało zaledwie kilka rodzin. Mie­ 35

li oni rozmaitego rodzaju kryjówki i w razie blokady cho­ wali się. Była również i taka grupa w getcie, składająca się prze­ ważnie z młodych ludzi, których gnała żądza przygód. Mło­ dzi, zdrowi, chętni do pracy, wierzyli, że Niemcy poślą ich na roboty rolne. Czekali więc okazji, by wyrwać się z cia­ snego kręgu getta, otoczonego w dzień i w nocy Niemcami, Litwinami, Łotyszami i Ukraińcami. Młodzi chcieli ode­ tchnąć świeżym powietrzem pól i lasów, nasycić oczy zie­ lenią, której już trzy lata nie widzieli. Nic więc dziwnego, że mieli plecaki spakowane i czekali tylko blokady, by pójść. Do tej grupy należał syn Flantzmana, 23-letni zdrowy chło­ pak, i jego 21-letnia żona. W ostatniej rozmowie ze mną po­ wiedział: — Ja nie będę się chował. Przede wszystkim jestem pra­ cownikiem gminy, więc MUSZĄ mnie zwolnić, a po wtóre po co się tu męczyć i ukrywać, kiedy tam na pewno dosta­ nę pracę. Po dwóch tygodniach dowiedzieliśmy się, że zabrano ich i odtąd wszelki ślad po nich, jak po wszystkich innych, za­ ginął. Później, gdy znałam już prawdę i zdołałam uwierzyć, dokąd wszystkich wożą, często o nich myślałam. O mło­ dości, pełna wiary i naiwności... Pierwszego ranka u Flantzmana, po nieprzespanej na nie­ wygodnym łóżku polowym nocy, przywitała nas blokada żydowskiej policji. Nasz synek zachował się wzorowo. Na­ wet nie pisnął. Leżał spokojnie, bawiąc się nóżkami. Obser­ wowaliśmy go z daleka. Leżał przy samym oknie, do któ­ rego nie sposób było dostać się niezauważonym. Na szczę­ ście blokada nie trwała długo, gdyż był to fabryczny dom i wszystkiego cztery prywatne mieszkania. Nikogo nie za­ brali. Odetchnęliśmy. Zdawało nam się, że jakiś czas będzie spokój. _ _ ___ Życie nasze w tej kryjówce ułożyło się dość znośnie. Nie wychodziliśmy nawet na podwórze, by nikt nie podejrze­ wał, że ktoś się tam ukrywa, a tym samym, aby uniknąć wsypy. Nawet w porze, gdy już nie było blokad, nie poka­ zywaliśmy się przy oknach. Zakupy robiła nam lianlzm a- nowa, gdyż wszyscy ją znali jako właścicielkę fabryki. K a­ mienica przecież też do nich należała. Mieliśmy dwie m a­ szynki elektryczne. Obiady gotowało się od wczesnego rana kolejno. Najciężej było z naszym tak małym jeszcze 36 dzieckiem. Powietrze było przesycone wonią smarów od maszyn. Okna pozamykane, obawialiśmy się bo­ wiem w każdej chwili niemieckiej blokady. Nasze le­ gowiska na dzień składaliśmy i ustawialiśmy z bo­ ku pod ścianą, aby nie było śladu ludzi na wypa­ dek, gdyby kto oknem zajrzał. Nie mogłam nawet uprać pieluch dziecka. Nie chciałam się naprzykrzać, a nie było ani w czym prać, ani gdzie rozwiesić. Suszyłam więc na budzie wózeczka nieprane. Było gorąco, dziecko się poci­ ło. Nie było mowy o kąpaniu. Ledwo mogłam w talerzu za­ moczyć gałganek i w ten sposób obmyć je trochę. Serce mi się ściskało, gdy widziałam, jak moje' maleństwo staje się coraz bledsze. Najgorzej, że pierwsza puszka mączki Nestle była na ukończeniu, a za żadną cenę nie można było dostać w getcie w owym czasie podobnych rzeczy. Sklepy były pozamykane. Na ulicach pustki. Stanęłam przed bar­ dzo trudnym problemem: skąd wezmę te wszystkie prepa­ raty, które zastępują pokarm matki, i mleko dla tak m a­ leńkiego dziecka? Na razie sprawa była nie do rozwiązania. Pozostawiłam to czasowi. Miałam jeszcze żywność dla dzie­ cka na dwa tygodnie. W tym okresie spadł na nas nowy cios. Mąż napił się w naszym dawnym mieszkaniu sosu z ogórków, których ca­ ły garnek zakisiłam, a potem wody. Wynik był łatwy do przewidzenia: czerwonka! Przytłoczyło mnie to po prostu. W normalnych warunkach jest to choroba niebezpieczna, wymagająca wielkiej troskliwości, a szczególnie odpowie­ dniej diety. Cóż robić? Do pracy musiał chodzić, gdyż opu­ szczenie 2 dni groziło utratą posady, co równało się utra­ cie życia nas trojga. Apteki były nieczynne. Żaden ze zna­ jomych lekarzy nie mieszkał już pod swoim adresem. Opie­ ki lekarskiej na terenie fabryki jeszcze nie zorganizowano, gdyż chaos i bałagan panowały wszędzie. Na razie choroba, jak to zwykle na początku bywa, miała łagodny przebieg. Na szczęście miałam jeszcze trochę ryżu. Gotowałam więc mężowi same kleiki, licząc, że może organizm sam prze­ zwycięży chorobę. Trzeciego dnia pobytu w tej kryjówce mąż wrócił z szo- pu bardzo uradowany. Okazało się, że gdy po pracy wszyscy niemal stali na podwórku fabrycznym omawiając wydarze­ nia dnia, zajechał ostentacyjnie Schultz i wyjął szyldzik, tak aby wszyscy widzieli, na którym figurował napis, że fabry- 37

'ka jego pracuje dla wojska. W rezultacie nazajutrz legity­ macje pracowników zostały zaopatrzone w nowe stemple ze swastykami, zwanymi popularnie ptaszkami. Takie legity­ macje były honorowane przez policją żydowską w czasie ła­ panek, gdyż miały je tylko fabryki posiadające legalizację. W tym okresie rozpoczęto już przydzielać mieszkania. Ulica Ogrodowa 27 i 29 miała już komplet mieszkańców z fabryki naszego Schultza. Ponieważ nie wszyscy pracownicy znaleź­ li tam zakwaterowanie, zaczęto opróżniać dom przyległy do fabryki przy ulicy Leszno 76. Tam po wielkich staraniach i protekcji Jadzi otrzymaliśmy przydział na mieszkanie dwuizbowe. Niestety nie można go było jeszcze zająć, gdyż poprzedni lokatorzy nie otrzymali przydziału w swoim szo­ pie. Tymczasem na ulicach zostały rozplakatowane zarządze­ nia, że do dnia 22 sierpnia wszyscy pracownicy szopów wraz z rodzinami muszą być już .skoszarowani w wyznaczonych dońiach. Jednocześnie podano spis lokali, które do godziny 5.00 rano 22 VIII miały być opróżnione przez mieszkańców. Kijka miesięcy później domy te przyłączono do dzielnicy aryjskiej. Od 5.00 rano ulice zapełniały się wozami, wózkami rę­ cznymi, rykszami, które wiozły meble i rozmaitego rodzaju przedmioty codziennego użytku. Zabrakło furmanek do przeprowadzek. Cena za wynajęcie takiej furmanki z jed­ nej ulicy na drugą zaczynała się od 500 zł. Ludzie gorączko­ wo po nocach pakowali dobytek, by skoro świt wyruszyć do wyznaczonych mieszkań. Dążyliśmy do nich jak do bez­ piecznej przystani. Wierzyliśmy, że tam wreszcie znajdzie­ my spokój. Zazdrościliśmy tym, którzy już mieszkali w tych skoszarowanych domach. Im już nie grożą blokady. Nie ro­ zumieliśmy, że Niemcy z premedytacją koncentrują ludzi, aby ich łatwiej wywieźć na Umschlagplatz. Mieszkanie przydzielone nam było jeszcze ciągle nie opróżnione. Jadzia postanowiła nam jakoś pomóc. Ponieważ pracowała 15 lat w swojej fabryce, więc miała szerokie znajomości zarówno w kierownictwie, jak i wśród pracowników. Jedna z cha- łupniczek, której robotę przyjmowała Jadzia, zrozumiała moją sytuację i na jej prośbę zgodziła Się przyjąć mnie z dzieckiem do siebie. Po sześciodniowym pobycie w kryjówce Flantzmanów spakowaliśmy manatki i w godzinach przedwieczornych 38 pożegnaliśmy serdecznie naszych sąsiadów. Nie przypusz­ czaliśmy wtedy, że ich po raz ostatni widzimy. Załadowa­ liśmy rzeczy na rykszę i ruszyliśmy w drogę. Mąż szedł je­ zdnią obok rykszy, a ja chodnikiem, wioząc dziecko w wó- zeczku. Po pobycie w dusznej fabryce odetchnęłam na uli­ cy pełną piersią. Ruch szalony. Tłumy szły w rozmaitych kierunkach. Chodniki i jezdnie były przepełnione. Skąd się tyle ludzi wzięło, kiedy zdawało się, że większa część została już wywieziona. Ruch i hałas oszołomiły mię. Przywykła od kilku dni do grobowej ciszy, do chodzęnia na palcach i rozmów szeptem, nie mogłam w pierwszej chwili zdać so­ bie sprawy, że oto znów jestem wśród tłumu i mogę głośno rozmawiać. Najgorzej bałam się przejścia obok wachy, któ­ rej niepodobna było uniknąć, idąc na Ogrodową. Przecho­ dząc Żelazną obok wachy na rogu Leszna, nie patrzyłam w kierunku znienawidzonych postaci niemieckich. Tacy mocni i pewni siebie! Panowie i władcy naszego życia. Ja, m am y proch, którego szanse przeżycia były prawie żadne, zaniosłam gorącą prośbę do Boga, by pozwolił nam dożyć chwili, gdy te harde głowy ugną się. Zobaczyć ich klęskę, a potem można już spokojnie umrzeć... Dotarliśmy bez żadnych przeszkód na miejsce. Na po- dw irzu unosiły się kłęby dymu. Na ziemi leżały książki w pięknych oprawach, pościel, poduszki, pierzyny, kołdry, kryształy, porcelana, srebro stołowe itp. Całe podwórze za­ stawione było rozmaitymi meblami. Piękne fotele, łóżka obok szaf. Całe mnóstwo balii, kotłów, wyżymaczek. Po­ przedni mieszkańcy, ofiary pierwszych blokad, znienacka zabrani, pozostawili cały swój dobytek. Nowi lokatorzy sprowadzili swoje meble. Nie mając gdzie ich pomieścić, po prostu zostawiali wszystko na podwórzu. Układano je więc w stosy i palono. Dym i czad unosiły się w powietrzu. Upał panował nieznośny. Trudno było oddychać. Mieszkanie, do którego weszłam, składało się z pokoju z kuchnią. Zajmowały je dwie rodziny. W przedpokoju urządzono kuchnię. Kuchnię właściwą zamieniono na pokój, który zajmowało młode małżeństwo. Kobieta była w siód­ mym miesiącu ciąży. W drugiej izbie, wąskiej i niewielkiej, mieszkała siostra ciężarnej kobiety z mężem i czteroletnim chłopczykiem. Żyli w biedzie. Gdy dziecko prosiło o kromkę czarnego chleba, nie zawsze mogli mu ją dać. Mimo to nie chcieli ode mnie przyjąć zapłaty. Potraktowali mnie bardzo 39

grzecznie i okazali wiele serdeczności. Mieszkałam tam 6 dni. Ze wzruszeniem zawsze będę ich wspominać. Odpręży­ łam się trochę. Sama wiara w to, że w domu tym nie będzie blokad, gdyż zajmują go skoszarowani pracownicy, dała mi chwilowy spokój. Mąż, pracując od świtu do nocy, nie jedząc w ogóle go­ towanych potraw, tracił coraz bardziej siły. W moich wa­ runkach nie było mowy, żebym go mogła odpowiednio do­ glądać. Nawet spać nie mógł z nami, gdyż ledwo starczyło miejsca dla dziecka i dla mnie. Czerwonka czyniła więc szybkie postępy. Mąż ledwo się trzymał na nogach. Na szczęście mieszkanie na Lesznie zostało opróżnione. Po­ przedni właściciele pozostawili wszystkie swoje rzeczy. Mąż przyszedł do mnie tego dnia, była to sobota, proponując, bym przeszła na razie z dzieckiem do nowego mieszkania, a nazajutrz sprowadzi resztę rzeczy. Zgodziłam się chętnie. Byłam gotowa do wyjścia, gdy nadeszła Jadzia. Radziła, żebym nie szła, dopóki nie sprowadzi się rzeczy i wszyscy razem nie zamieszkamy. Posłuchałam jej. Jak się potem okazało, godzinę później odbyła się tam niemiecka blokada, pod pretekstem, że dom ma być opróżniony dla pracowni­ ków Schultza. Zabrano wszystkich bez wyjątku, nawet ro­ dziny z naszego szopu, które zdążyły się już przeprowadzić. Byłabym stracona, gdyby nie Jadzia. Nazajutrz o 5.00 rano mąż zabrał z naszego mieszkania na Nowolipkach 57 wszystkie rzeczy, oczywiście prócz me­ bli, gdyż nie byłoby ich gdzie pomieścić w skoszarowanym domu. Mój biedny, chory i zmęczony mąż pakował przez całą noc. Nazajutrz po przeprowadzce już nie mógł się pod­ nieść z łóżka. Gdy dowiedziałam się, że jest tak ciężko cho­ ry, postanowiłam natychmiast przenieść się do naszego no­ wego mieszkania, nie licząc się z żadnym niebezpieczeń­ stwem. Pan, u którego się znajdowałam, odprowadził mię. Zostawiłam wszystkie rzeczy, wzięłam tylko dziecko na rę­ kę i poszliśmy. Postanowiliśmy pójść drogą okrężną, przez dom przechodni na Ogrodowej, aby uniknąć wachy na rogu Żelaznej i Leszna. Nikt nas nie zatrzymał i szczęśliwie do­ tarliśm y na Leszno. Znalazłam męża w opłakanym stanie. Jedyną moją myślą w tej chwili było pomóc mu, gdyż bez niego byliśmy zgubieni. Dowiedziałam się, że jeden z leka­ rzy, dr Knaster, już się sprowadził do naszego domu. Uda­ łam się więc do niego, prosząc o zbadanie męża. Na począt­ 40 ku choroby mąż był już raz u naszego lekarza domowego. Zdążył naw et otrzymać lekarstwo w aptece, jeszcze czynnej. Gdy po kilku dniach udał się po raz wtóry do tego samego lekarza, nie zastał go już pod tym adresem. Apteki były po­ zamykane. Dr Knaster stwierdził ciężki stan. Zapisał le­ karstwo, podpisał receptę bardzo nieczytelnie, tak żeby można było kupić lek w aptece po stronie aryjskiej. Za­ łatwiła to współpracownica Jadzi Janina Szyderkiewiczowa. Z całą energią zabrałam się do kuracji męża. W mieszkaniu panował straszny nieporządek. Okazało się, że w tym jednym pokoju z kuchnią, który nam przy­ dzielono, musi zamieszkać 9 osób. Ponieważ było nas tylko pięcioro, wprowadziła się jeszcze matka Jadzi i siostra z narzeczonym. Każdy przyniósł z sobą niezliczoną ilość worków pościeli, tobołów i rozmaitych przedmiotów po­ trzebnych do gospodarstwa domowego. Nie można było zrobić kroku, by nie zahaczyć o coś. Przy tym pluskwy i pchły rozpanoszyły się w takiej ilości, że rano człowiek budził się pokryty wysypką na całym ciele. Mnóstwo gratów, które zawaliły całe mieszkanie, miało i swoją dobrą stronę: sprzedawało się je lub wymieniało na żywność u Polaków pracujących w naszym szopie i w ten sposób człowiek przynajmniej nie głodował. Wszyscy tak robili. Sprzedawano cały dobytek, ubrania, bieliznę poście­ lową, obuwie itd. Słowem, co się dało i na co znalazł się nabywca. W mieszkaniach ludzie poustawiali w kątach m a­ szyny i wyrabiano na sprzedaż pończochy, skarpetki, rę­ kawiczki itp. Gdyby nam dano spokój i pozostawiono przy­ najmniej tak, jak jest, życie nasze ułożyłoby się znośnie. Ceny były w dalszym ciągu wygórowane. Kilogramowy bochenek chleba kosztował po stronie aryjskiej 12 zł, u nas 75 zł. Bułeczka po stronie aryjskiej 1,80, u nas 8—9 zł. Za pieniądze można było wszystko dostać. Fabryka nasza miała też oddział po stronie aryjskiej przy ulicy Ogrodowej 51, gdzie pracowali Żydzi. Co dzień rano zbierali się pracowni­ cy, których prowadził tak zwany grupowy i kilku policjan­ tów. Każda osoba miała prawo przenieść przez wachę w drodze powrotnej 5 kg warzyw i bochenek chleba. Zro­ zumiałe, że szmugiel szedł pełną parą. Przenosili na brzuchu słoninę, za co groziła śmierć na miejscu. Ludzie jednak ry ­ zykowali. U tych powracających z pracy grup kupowało się po cenach horrendalnych żywność. Pod względem apro­ 41

wizacji w naszej fabryce było dobrze. Gorzej było w innych szopach. Duży Schultz na Nowolipiu, gdzie na początku pra­ cowało 12 tys. osób, filii po stronie aryjskiej nie miał. 0 godz. 12.00 w południe robotnicy otrzymywali 3/4 litra wodnistej zupy, w której niekiedy pływało kilka kawałków kartofli względnie jarzyn. Według regulaminu każdy miał otrzymać 1/8 chleba. W rzeczywistości nikt tego chleba nie widział. Wracam więc do tych pierwszych dni naszego pobytu w nowym mieszkaniu. Nareszcie miałam swój własny kąt. Mogłam łóżeczko dziecka ustawić przy oknie. Co najważ­ niejsze, wreszcie po dwóch tygodniach naszej włóczęgi mo­ głam wykąpać po raz pierwszy moje maleństwo i uprać pie­ luszki. Jakaż była radość, gdy widziałam, jak dziecko pod wpływem wody i lepszego powietrza zaczyna nabierać ko­ lorów. Znikła również jeszcze jedna zmora: żywność dla dziecka. Tu mogłam już dostać kaszę mannę, masło, płatki owsiane i inne produkty. Jadzia prosiła swoje aryjskie ko­ leżanki o przyniesienie rozmaitych preparatów odżywczych. Dostałam nawet od razu pudełko maltonu Klawego. Stan zdrowia męża zaczął się powoli poprawiać. Po dwóch dniach odpoczynku w łóżku musiał, blady i słaniając się na no­ gach, wrócić do pracy. Baliśmy się, że nieobecność posłuży za pretekst wykreślenia go z listy pracowników. W tym czasie spadł na mnie nowy kłopot w postaci mo­ jej siostry. Pasierb jej, jak wspomniałam, był policjantem. Gdy wyznaczono policji dzielnicę, okazało się, że na nowe mieszkanie można zabrać tylko żony i dzieci. Tym samym rodzice, których policjanci rzekomo mieli kryć, pozostali bez dachu nad głową. Zaświadczenia nie były honorowane. Siostra musiała się wyprowadzić z mieszkania, męża jej wzięła do siebie córka. Siostra została na bruku. Po nara­ dzie z mężem i zezwoleniu Jadzi i jej męża postanowiliśmy, że na razie zamieszka z nami. Po -kilku dniach względnego spokoju zostaliśmy zasko­ czeni nową niespodzianką. Otóż obok naszego domu, w szo­ pie Toebbensa, Leszno 72, odbyła Się blokada niemiecka i za­ brano ze skoszarowanego domu wszystkie kobiety i dzieci. 1 znów owładnęła nami trwoga. Jak to? Przecież obwiesz­ czenia wyraźnie ozńajmiały, że mąż, który pracuje w szopie, osłania żonę i dzieci do lat 14. Dlaczego teraz ich wywożą? Zaczęły krążyć wieści, że w skoszarowanych domach mogą mieszkać tylko ci, którzy pracują. A zatem nikt nikogo nie osłf-nia. Jedynie pracujące małżeństwo może zapewnić bez­ pieczeństwo swoim dzieciom. Mąż rozpoczął starania o wpi­ sanie mię na listę pracowników i uzyskanie dla mnie le­ gitymacji. Zwrócił się z tym do tego samego kierownika, który przyjął go do pracy. Zaofiarował za to nowiutką m a­ szynę do pisania i wpłacił 1500 zł gotówką. Kierownik obie­ cał mężowi, że zostanę zatrudniona. Trzeba jednak trochę poczekać, aż będzie przydział. Za przydział będzie się osob­ no płacić. Już na początku koszarowania ludzi w domach -należą­ cych do szopów porobione zostały drewniane parkany od­ dzielające chodniki od jezdni. Wyloty parkanów zaopatrzo­ no ' bramy. Obok każdej bramy stało kilku żydowskich policjantów, nie wpuszczając nikogo bez przepustki. Od 22 sk:pnia pod karą śmierci nie wolno było chodzić ulicami ber przepustki. Każdy -musiał przebywać wyłącznie na te­ renie szopu, w którym był zatrudniony. Na początku jednak panował taki rozgardiasz i nieporządek, że ludzie nie bardzo stosowali się do tego rozporządzenia. Radzono sobie w roz­ m aity sposób. Nasz dom miał w trzecim podwórku prze­ bity otwór, który wiódł na Nowolipie 67. Szop Dużego Schułtza na Nowolipiu miał przejście przez bazar na Leszno obok szopu Toebbensa. Żywność sprowadzana drogą szmu- glu dd naszego szopu szła przez trzecie już ręce do innych, a ceny były znacznie wyższe. Tymczasem zdenerwowanie na mieście wzmagało się. Już upłynęły owe dwa tygodnie, po których miał nastąpić spokój. Minął naw et trzeci i zapoczynał się czwarty, a Niem­ cy szaleli w dalszym ciągu. Blokady nie ustawały. Odbywa­ ły r:ę nawet teraz, gdy w skoszarowanych blokach nie było już obcych ludzi. Ofiarą padały przeważnie kobiety niepra­ cujące i dzieci. Któregoś dnia w godzinach przedwieczor­ nych werkschutz, tj. policja fabryczna (każdy szop miał swoją policję, która mieszkała w skoszarowanych domach przy szopie), nakazała, by wszyscy pracownicy naszej fabry­ ki dali się do mieszkań i by nikt się nie pokazywał na po- dT* rzu. Rozkaz został natychmiast wykonany. Podwórze w ;ednej chwili opustoszało, przerażeni ludzie zza firanek trwożliwie wyglądali oknem, spodziewając się w każdej ch iii blokady. Upłynęła godzina. Nic. Cisza. Upłynęła dru­ ga . ciągle spokój. Zaczął zapadać zmierzch, ale spokój dalej 43

panował. Dopiero później dowiedzieliśmy się, że była to blokada pracowników placówek powracających ze str ny aryjskiej. Podzielono ich koło wachy na dwie grupy. Więk­ szą odesłano na Umschlagplatz, reszta wróciła do swych mieszkań. Zaskoczyło to wszystkich. Zrozumieliśmy, że te szopy i placówki to blaga, że wysyłka czeka wszystkich — bez wyjątku. Jedni pójdą wcześniej, drudzy później. Należało więc pomyśleć, co robić dalej. Jak się ochronić? W naszym skoszarowanym domu ludzie wyszukiwali sobie indywidualne i zbiorowe kryjówki. Jedna ze zbiorowych kryjówek mieściła się na strychach domów Leszna 76 i 74 oraz w sąsiednim, przy ulicy Nowolipie 67. Za pomocą w y­ bitych otworów w murach można było przejść z jednego strychu na drugi. Do tej kryjówki wchodziło się po drabinie z naszej klatki schodowej. Przeważnie kryły się w niej ko­ biety z dziećmi oraz starcy niezdolni do pracy. Doszły nas wńadomości, że podczas niemieckich blokad Ukraińcy, Litwi­ ni i Łotysze, którzy przeważnie chodzą po mieszkaniach, plądrują i szabrują. Szczególnie łasi są na złote zegarki. Słyszeliśmy, że podczas blokady domów na Nalewkach, wy­ łamawszy drzwi jakiegoś mieszkania, znaleźli siedem osób. Cztery dały jako okup zegarki. Te pozostawiono na miejscu. Pozostali zaś musieli zejść na podwórze i przyłączyć się do grupy przeznaczonej na Umschlagplatz. Podczas tej samej blokady inna grupa Ukraińców i Łotyszów zabiła na miej­ scu trzy osoby, zabrawszy im wszystkie wartościowe rzeczy. Zaczęliśmy się rozglądać po mieszkaniu, by wynaleźć bodaj prowizoryczny schowek. Znaleźliśmy dwa. W kuchni mieścił się staroświecki, masywny, duży kredens kuchenny. Opróż­ niliśmy jego dolną część. Mogły się tam pomieścić mocno skulone dwie osoby. W mieszkaniu pełno było najrozmait­ szych paczek, worków i tobołków. Wybrałyśmy z siostrą kilka większych i bardzo nędznie wyglądających. Przy­ mocowałyśmy do nich sznurki tak, aby siedząc już w kry­ jówce, można je było przyciągnąć i zastawić nimi kredens. Teraz zabrałyśmy się do urządzenia drugiej kryjówki. W przedpokoju nad drzwiami prowadzącymi do sieni była antresola. Stała tam balia, kocioł, wyżymaczka itp. Za­ słonięty tymi przedmiotami, leżąc, mógł się ukryć jeden człowiek. Musiał mu jednak ktoś pomagać. Na antresolę można się było dostać tylko po drabinie. Ktoś musiał potem odstawić ją do ubikacji, żeby zatrzeć ślad. Pozostawała 44 kwestia najtrudniejsza: co zrobić z dzieckiem czteroipółmie- sięcznym? Jak je ukryć? Nic tu, niestety, nie mogliśmy wy­ myślić. W tym krytycznym czasie do naszej Jadzi przyszła Jani­ na, Polka, o której już wspomniałam. Miała przepustkę do getta. Ponieważ była chałupniczką, mogła, ile razy za­ pragnęła, wchodzić i wychodzić z getta w ciągu dnia. Stały pracownik fabryki mógł tylko rano i wieczorem, po pracy, przejść przez wachę. Korzystając z tych przywilejów, Jani­ na zajmowała się jednocześnie handlem i szmuglem, jak zresztą wszyscy. Przynosiła nam żywność. Kupowała i w y­ nosiła od nas towary i ubrania. Ponieważ nie zastała Jadzi, postanowiła zaczekać na nią. Zaczęłyśmy rozmawiać, jak zwykle o blokadach, o wywożeniu Żydów. Ponieważ Janina była pierwszą Polką, z -którą w tym okresie rozmawiałam, chciałam się dowiedzieć, jakie jest jej zdanie i w ogóle Po­ laków na tę całą sprawę. Przede wszystkim zadałam jej pytanie, czy wie, dokąd wiozą ludzi. Spojrzała na mnie z wielkim zdziwieniem: — Jak to, pani nie wie? Wszystkich wiozą do Treblinki i tam w specjalnie na ten cel urządzonych komorach gazo­ wych zabijają. Więc nie do pracy na wschód, jak mówili Niemcy, tylko po prostu na śmierć wożą wszystkich! Zaniemówiłam z w ra­ żenia. Nie byłam zdolna o niczym innym myśleć. Gdy mąż wrócił do domu, powtórzyłam mu tę rozmowę. Dowiedział się po raz pierwszy z moich ust o tej nowinie, ale nie chciał uwierzyć. Tłumaczył sobie w naiwności, jak każdy inny zre­ sztą, że żaden naród na świecie nie byłby zdolny do takiej barbarzyńskiej podłości. Mordowanie podstępnie bezbron­ nych ludzi w tak haniebny sposób? Za co? Za to, że są Ży­ dami? Nie, to niemożliwe. ' Mąż nie uwierzył, ale ja za to prędko. Zaczęłam się jesz­ cze bardziej bać Niemców. Wszystkie moje władze umysło­ we, cały spryt i inteligencja skupione były w jednym kie­ runku: nie dać się! Chciałam żyć jak nigdy jeszcze. Wyjść wreszcie z tej nory... Przestać żyć jak szczury. Zawsze pod strachem i zawsze w ucieczce, szczuci jak psy. Zaznać znów wolności i zobaczyć świat w całej krasie. Czuć zapach pól i łąk. Kiedy wreszcie znikną te koszmary? Najbardziej ba­ łam się o nasze niewinne i" tak jeszcze malutkie dziecko. Największym moim pragnieniem było usłyszeć przynaj- 45

mniej raz z ust dziecka ten jeden wyraz, na który tak bar­ dzo się czeka: MAMA... Taki krótki, tylko z dwóch sylab składający się wyraz, ale jak upragniony... Te maleńkie usteczka, śliczna twarzyczka, niewinne oczęta, które jeszcze nic nie widziały na świecie... Czy ma się zamknąć dla nich wszystko, bo tak chce jeden jedyny człowiek-bestia, który sprowadził kataklizm na świat? Nie chcę umierać, chcę żyć, przetrwać! Odchodziłam prawie od zmysłów. Błagałam mę­ ża, by nas ratował, prosiłam Jadzię. Byłam tak tragiczna w tym swoim obłędnym strachu, że poruszyłam wszystkich. Tymczasem Niemcy robili w skoszarowanych domach bez przerwy blokady, zabierając starców, kobiety i dzieci. Codziennie spodziewaliśmy się ich u nas. Mąż postanowił umieścić mię wraz z dzieckiem na terenie fabrycznym aż do otrzymania legitymacji. I w tym wypadku przyszła nam z pomocą Jadzia. Miała znajomego stolarza, który od wielu lat pracował tu wraz z synami. Cieszył się wielkim powa­ żaniem u samego Rowińskiego i nawet u Schultza. Mając jedno mieszkanie w domu skoszarowanym, Leszno 76, dostał chwilowo jeszcze pomieszczenie składające się z obszernej kuchni i przedpokoju w jednym z lokali na terenie fabryki Leszno 78. W dalszych dwóch pokojach za kuchnią były ustawione maszyny. Jadzia wyprosiła u niego zgodę, abym w tejże kuchni mogła przebywać w ciągu dnia z dzieckiem. Zaczęłam więc wędrówkę. Wstawałam o czwartej rano. Pa­ kowałam do torby pieluchy, pożywienie dla dziecka i kilka kawałków chleba dla siebie na cały dzień. W yrywałam dzie­ cko ze snu. Ubierałam je. Punktualnie o 5.00 rano musiałam być przed bramą fabryczną, by skorzystać z pierwszego nadarzającego się momentu i niepostrzeżenie wśliznąć się, zanim werkschutz nadejdzie. Na teren fabryczny mogli bo­ wiem wchodzić tylko pracownicy za okazaniem legitymacji i ostemplowanej karty pracy. Ponieważ jeszcze nie miałam tych dokumentów, wstęp dla mnie był wzbroniony. Pierw­ szego dnia udało mi się dostać przy pomocy męża. Ponieważ w mieszkaniu, w którym miałam przebywać, domownicy spali o tak wczesnej godzinie, musiałam zaczekać w klatce schodowej. Zabrałam ze sobą butelkę gorącego mleka i kar­ miłam moje biedne maleństwo, siedząc na schodach. Dziecko spokojnie ssało, a my oboje płakaliśmy cicho. Jakże byli­ śmy nieszczęśliwi. Połączeni wspólnym niebezpieczeństwem, szukaliśmy wyjścia z matni. O 6.30 mąż udał się do pracy. Zostałam sama na brudnej klatce schodowej. Minuty wlo­ kły się. Wreszcie o 7.30 otworzyły się drzwi i wpuszczono mnie do kuchni, w której pozwolono mi zostać do wieczora, aż do ukończenia blokad. W kuchni był tylko jeden materac, na którym mo­ głam ułożyć dziecko. W mieszkaniu zostawała matka sta­ ruszka i córka z dzieckiem półtorarocznym. Reszta domow­ ników udawała się do pracy. Matka i córka miały już le­ gitymacje jako pracownice, więc miały szanse zwolnienia w razie blokady. Jakże im zazdrościłam. Byłam zmęczona i niewyspana. Siedziałam cały dzień apatyczna i modliłam się, prosząc Boga tylko o jedno: żeby nie było blokady. W sta­ wałam tylko, aby przewinąć dziecko i ugotować mu jedze­ nie na gazowej kuchence. O godz. 12.00 w południe w fa­ bryce była przerwa obiadowa. Robotnicy1 z garnczkami i łyżkami stawali w kolejce po zupę, za którą płacono 50 gr. Na początku tygodnia każdy wpłacał 3 zł za cały ty­ dzień. Polacy dostawali inną zupę i Żydzi inną. Mąż przy­ nosił swoją porcję, by się ze mną podzielić. Była to mętna woda, w której pływało kilka kawałków kartofli. Czasem można było wyłowić kawałek marchwi lub buraka. Na tę zupę czekało się 6 godzin, by zapełnić pusty żołądek. Wiele osób zabierało swój garnek zupy do domu. Dokładali k ar­ tofle, przegotowywali ją jeszcze raz, żeby rzeczywiście przypominała zupę. W porze obiadowej dowiadywałam się zazwyczaj nowinek: gdzie się odbyła przed południem blo­ kada; kiedy Batalion Niszczycielski wyjeżdża; co mówią na mieście itd. Wciąż tylko na ten temat. W owym czasie za­ powiedziano kilkudniową przerwę, gdyż Batalion miał się udać do Otwocka. W pierwszych dniach wysiedlenia schro­ niło się tam wielu Żydów. Przeważnie wyjeżdżali zamoż­ niejsi, gdyż kosztowało to grube pieniądze. Okazało się, że spokój ich był chwilowy. Trwał tylko cztery tygodnie. Były to czasy, kiedy każdy myślał tylko o sobie. Uchwyci­ liśmy się zbawczej myśli, że nastąpi przynajmniej chwilo­ wo jakieś odprężenie. Na razie jednak Batalion wciąż je­ szcze miał siedzibę przy Żelaznej 103. Co dzień trwożnie spoglądało się rano na ich wymarsz: dokąd, w jakim kie­ runku się udadzą. Po przerwie obiadowej mąż wracał do pracy, a ja liczyłam z niecierpliwością godziny do zapadnię­ cia zmroku. Sierpień był upalny. Gorąco dawało nam się we znaki. Cały dzień w dusznym mieszkaniu z takim ma- 47

ieństwem jak moje było bardzo ciężko siedzieć. Jednak dzię­ kowałam Bogu, że przynajmniej mam gdzie dziecko poło­ żyć i jeszcze mogę mu ugotować coś niecoś. Inni i tego nie mieli. Siedzieli przez cały dzień z dziećmi na klatkach scho­ dowych. Dzieci płakały, domagając się ciepłej strawy. Mę­ czyło je pragnienie. Jakże nieszczęsne, godne pożałowania byłyśmy my, matki. O godz. 6.00 wieczorem mąż wracał z pracy i zabierał nas do domu. Tu czekała mnie jeszcze praca. Wykąpać dziecko, uprać pieluchy, ugotować trochę ciepłej zupy i przygotować wszystko na następny dzień. Drugiego dnia na terenie fabrycznym na Lesznie zapa­ nowała od wczesnego ranka trwoga. Okazało się, że Batalion Niszczycielski grasuje w szopie Toebbensa, Leszno 72, zaled­ wie trzy bramy od nas. Z biciem serca oczekiwaliśmy w każdej chwili blokady. Matka stolarza z córką i dziec­ kiem zostały ukryte w jednej z piwnic na terenie fabryki. Do kuchni, gdzie przebywałam, wtargnęła gromada ludzi siedzących dotychczas w sieni. Gwar, zamieszanie, płacz dzieci oszołomiły i przybiły mię zupełnie. Nie wiedziałam, co mam począć. Zdecydowałam się jednak na jedno: zginąć na miejscu i nie schodzić w żadnym wypadku na podwórze. Ciągle zdawało mi się, że się zbliżają. Nie przyszli jednak tego dnia. Był to przedwczesny alarm. Pod wieczór wrócili, ludzie z piwnic. Dowiedziałam się, że pracownicy mający względy u in­ żynierów i wyższych urzędników fabrycznych otrzymali pozwolenie na ukrycie swoich rodzin w piwnicach. Niestety, mąż mój był nowo zatrudnionym. Nikogo nie znał i nie miał pleców... Nie miałam więc żadnych szans należeć do grona szczęśliwych wybranek. Zaczęłam wypytywać męża, jak się ułożyły jego stosunki w pracy, czy może zna już jakieś gru­ bsze ryby... Niestety stanowisko męża w owym czasie było . zupełnie nieważne. W krajalni pracowało kilkadziesiąt osób. Wśród nich trzech Polaków, reszta to Żydzi, w większości no­ wo przyjęci. Kierownikiem krajalni był Lurie. Mąż znał do­ brze jego brata, gdyż należeli obaj do Związku Kupców i Wytwórców. Lurie był prokurentem firm y Braun-Rowiń- ski, w której pracował długie lata. Po objęciu fabryki przez K. G. Schultza został usunięty ze swego stanowiska, otrzy­ mując w zamian kierownictwo krajalni. Dzięki temu za­ bezpieczył swą rodzinę. Do mojego męża odnosił się bardzo przychylnie. Był to porządny człowiek i nigdy nikomu nie zaszkodził. Należało jeszcze pozyskać względy volks- deutscha Hasego, który był głównym kierownikiem szwalni i krajalni, oraz dwóch najstarszych, krojczych, Szpilberga i Napieraja. Mąż na razie był pomocnikiem krojczego. Głównym krojczym jego stołu był Eichel. Był on uciekinie­ rem z getta łódzkiego, gdzie miał swoje przedsiębiorstwo. Widząc, że robi się coraz gorzej, postanowił się stamtąd wy­ dostać, co nie było łatwym przedsięwzięciem. Przetranspor­ towali go do Warszawy za 9 tys. zł znani u nas w Warsza­ wie Kohn i Heller, współpracujący z gestapo. Oni też po­ chodzili z Łodzi, gdzie jeszcze przed wojną mieli złą opinię. Transport ludzi z getta łódzkiego za grube tysiące wcho­ dził w zakres ich działalności... Na początku wysiedlenia, sądząc że ma ono na celu tylko wysyłkę 70 tysięcy ludzi, sami byli pomocni Niemcom. Gdy jednak liczba oznaczona ciągle wzrastała, udali się na rozmowę z dowódcą Batalionu Niszczycielskiego, który codziennie rano miał odprawę w Komendzie Głównej Policji Żydowskiej przy ulicy Ogro­ dowej. Po tej rozmowie, a raczej po proteście, zostali w ha­ niebny sposób rozstrzelani. Na wyraźny rozkaz Niemców ciała ich wywieziono wozem śmieciarskim na cmentarz. Tak się skończyła kariera Kohna i Hellera. Mąż zaprzyjaźnił się bardzo z Eichlem. Zbliżyły ich wspólne cierpienia i troska o żony i dzieci. Mąż prosił go, by nauczył go w możliwie krótkim czasie samodzielnie kroić, gdyż w razie redukcji personelu na pierwszy ogień idą laicy. Eichel zajął się mę­ żem gorliwie, udzielał mu rad i wskazówek, jak najprędzej osiągnąć sprawność zawodową. Przychylność Szpilberga również mąż sobie pozyskał, gdyż i on rozumiał, co znaczy walka o życie żony i dziecka. Głównego kierownika Hasego, przyzwoitego człowieka, pomimo że był volksdeutschem, mo­ żna było sobie pozyskać przede wszystkim pilną pracą i... upominkami. Pozostawał jeszcze Napieraj, który decydują­ cego głosu nie miał, ale mógł zaszkodzić. Do niego można było przemówić wyłącznie pieniędzmi lub upominkami, gdyż był to wredny typek. Często bywało, że kierownicy dzia­ łów robili sobie z tego interes, ciągnąc grube zyski, jak na przykład Pęczyna czy naw et syn Rowińskiego Sioma. (Kie­ dyśmy opuszczali Polskę w roku 1946, na dworcu kolejo­ wym w Katowicach spotkaliśmy młodego Rowińskiego, któ­ ry również wyjeżdżał za granicę. Był jednym z nielicznych, którzy przeżyli jak i my). 4 — C u d em p rzeży liśm y ... 49

Do najszczęśliwszych należał ten, kto dostał się do pra­ cy, oczywiście za bardzo wysokim wynagrodzeniem, bez­ pośrednio przez głównego dyrektora, inżyniera Koszutskie­ go. Cena za przyjęcie przez niego: od 10 tys. zł wzwyż. Wpłatę można było uiścić także w brylantach i kosztowno­ ściach oraz w walucie. Za to po zapłaceniu haraczu szczę­ śliwiec siedział już spokojnie przy pracy bez obawy reduk­ cji lub jakiegokolwiek innego wypadku. Otrzymywał rów­ nież szybko odpowiedni przydział na mieszkanie, bo dy­ sponował tym główny dyrektor. Na mieszkaniach również można było zrobić interes. Kto chciał mieć większe, z ma­ łą ilością współlokatorów, płacił odpowiednią sumę i nie czekał długo na przydział. Natomiast zwykli śmiertelnicy, którzy nie rozporządzali pieniędzmi, wystawali godzinami przez kilka dni w kolejce, przy czym na jedną izbę przy­ dzielano 8—9 osób. Prócz wybrańców Koszutskiego, który zresztą po jakimś czasie zasłynął jako milioner, była jeszcze grupa samego K. G. Schultza. Pierwsze skrzypce grał w niej inżynier Mazurek. W ybrańcy rekrutow ali się prze­ ważnie z byłych właścicieli większych fabryk: Pęczyna, Jo- sełson (przeżył wojnę i mieszka w Nowym Jorku, gdzie założył firmę maszyn do szycia znanej włoskiej m arki Nec- chi), Landau i Goldlustowa oraz cały szereg innych. Wnie­ śli oni swój cały majątek w postaci maszyn, urządzeń i su­ rowców, aby ratować się wraz z rodzinami i uniknąć ofi­ cjalnej konfiskaty majątków. Ci mieli największe względy i najwyższe stanowiska. Landau oddał całe urządzenie swej fabryki, która mieściła się przy Ogrodowej 51 po stronie aryjskiej, dokąd co dzień rano naszych robotników grupa­ mi prowadzono do pracy. On też był głównym kierowni­ kiem tych grup. Korzystał z indywidualnej przepustki i mógł swobodnie poruszać się po stronie aryjskiej. Miał nawet własne mieszkanie fabryczne na Ogrodowej 51. Rów­ nocześnie rozporządzał dwupokojowym mieszkaniem z ku­ chnią tylko dla siebie, żony i córki w skoszarowanym do­ mu na Lesznie pod numerem 76. W późniejszym okresie mogłam niejednokrotnie obserwować go, gdyż mieszkał vis-a-vis nas. Był zawsze uprzedzony na czas przez swych protektorów o mających się odbyć blokadach. Wtedy wraz z żoną i córką zostawał na kilka dni po stronie aryjskiej. Tak wyglądała potęga złotego cielca. Początkowo we wszystkich działach panował nieporzą­ 50 dek, ruch i niesłychany rozgardiasz. Co dzień brakowało pracowników z powodu łapanek ulicznych, bo nie honoro­ wano już zaświadczeń z naszej fabryki, albo z powodu mie­ szkań, a raczej wielogodzinnych kolejek po przydział. Lu­ dzie przychodzili zdruzgotani coraz to nowymi ciosami. Za­ bierano podczas ich nieobecności żony i dzieci. Pracujące matki po powrocie zastawały puste mieszkania. Każdy stał przy pracy zatroskany, myśląc jedynie o tym, czy w domu zastanie jeszcze swoich najbliższych, czy też powita go pustka. Nic więc dziwnego, że wobec takiego stanu rzeczy produkcja zmniejszała się z każdym dniem, co odbijało się ujemnie na wszystkich. Tymczasem na bramach skoszarowanych domów na Ogrodowej 27 i 29 ukazały się wywieszki z rozporządze­ niem, że wszyscy mają się w ciągu trzech dni wyprowadzić do mieszkań w domach na Nalewkach 33, 35 i 37. Rozpo­ częło się znów wystawanie godzinami po przydział. Potem gorączkowe pakowanie rzeczy, poszukiwanie wozów, ryksz czy innych środków transportu. Znów bezsenne noce, pod­ czas których ładowano najpotrzebniejsze i niezbędne rzeczy, i oczekiwanie świtu, by wyruszyć na nowe mieszkanie. I znów karawany wozów i wózków ręcznych, a za nimi lu­ dzie o bladych, zmęczonych twarzach, zgasłych oczach, z opuszczonymi ramionami. Chodziły słuchy, że mieszkania w naszym domu są prze­ znaczone wyłącznie dla dyrekcji, wszyscy zwykli śmiertel­ nicy będą musieli przeprowadzić się na Nalewki. Wobec tych wersji my, bez protekcji i protektorów, nie rozpako­ waliśmy naszych rzeczy, gdyż spodziewaliśmy się stale prze­ prowadzki. Na dodatek Jadzia, na którą tak liczyliśmy, była w niełasce u dyrektora Koszutskiego. Protegowany Pęczyna miał kochankę, którą umieścił w dziale, gdzie Ja­ dzia była kierowniczką. Chciał, by kochanka zajęła jej miej­ sce. Posunął się do tego, że wymagał, żeby Jadzia zapozna­ ła tę kobietę ze swoją pracą i czynnościami na tej funkcji. W tych nieuczciwych machinacjach chciał wykorzystać swo­ ją protekcję u Koszutskiego, z którym miał różne nieczyste interesy i kombinacje. Jadzia broniła się mocno, powołując się na 15-letnią pracę w dziale. Była naw et gotowa udać się do samego Schultza, by bronić swego stanowiska do ostatka. Koszutski prawdopodobnie domyślał się tego i na razie sprawa pozostała w zawieszeniu. 51

Ciągle jeszcze chodziłam o 5.00 rano na Leszno, gdzie co dzień powtarzała się pogłoska o mającej się odbyć u nas blokadzie. Miały one miejsce w wielu mniejszych szopach, jak również u Dużego Schultza na Nowolipiu oraz u Toeb- bensa na Prostej w małym getcie i w dużym na Lesznie. W skoszarowanym domu przy ulicy Ogrodowej 29 tworzył się nowy oddział naszej fabryki, w którym mieli być za­ trudnieni nowo przyjęci. Po przeprowadzce mieszkańców na Nalewki uprzątnięto gmach i zaczęto zwozić maszyny. Było ich tak wiele, że nasze fabryczne podwórze dosłownie było nimi zawalone. Mówiono, że ta część Ogrodowej, w któ­ rej mieścić się będzie nowy oddział, ma być wkrótce w łą­ czona do dzielnicy aryjskiej. Zaczęło się przyjmowanie no­ wych pracowników i pobieranie świeżych łapówek. Mąż starał się nadal usilnie, bym i ja została wpisana na listę pracowników nowo tworzącego się szopu. W najbliższych dniach miałam otrzymać legitymację. Któregoś dnia, siedząc z synem na Lesznie, dowiedzia­ łam się, że policja żydowska na rannnej odprawie otrzy­ mała następujący rozkaz: każdy policjant musi dostarczyć na Umschlagplatz po pięć osób. W razie niewykonania płaci głową. Poza tym mają być przeprowadzone blokady w sko­ szarowanych domach wszystkich szopów celem usunięcia dzieci, jako niepracujących. Można sobie wyobrazić, jakie piekło rozpętało się na mieście, kiedy policja zaczęła wy­ konywać rozkazy. Od wczesnego ranka trw ało formalne po­ lowanie na ludzi. Tego dnia nie pomogła nawet największa łapówka. Kto został schwytany, tego los był już przesądzo­ ny. Odbyły się również blokady we wszystkich domach skoszarowanych przy szopach i pochłonęły tysiące ofiar. Było gorzej niż podczas blokad niemieckich, Niemcy bo­ wiem kryjówek nie znali. Rozbijano drzwi mieszkań i siłą wyprowadzano znalezione tam ofiary. Z owej kryjówki na strychach, o której wspominałam, wyprowadzono 60 osób. Wydał ją ojciec jednego z policjantów, który poprzedniego dnia sam był w niej ukryty. Z naszego domu wyprowadzo­ no około 200 osób. Wróciłam późno do domu, gdyż bałam się, by mię nie zatrzymano na podwórzu. Zastałam Jadzię, jej matkę i sio­ strę głośno lamentujące. Na ulicy złapano brata Jadzi z żo­ ną i trzyipółroczną córeczką, ulubienicą całej rodziny. O bardzo wczesnej godzinie szli z Nalewek na Gęsią do 52 krewnych, którzy mieli dobrą kryjówkę. B rat Jadzi, nie­ świadomy owego nieszczęsnego rozporządzenia, chciał przed pójściem do pracy odprowadzić żonę i dziecko w bezpiecz­ ne miejsce. Zaofiarowali 10 tys. zł łapówki (normalnie za 500 zł policjant zwalniał zatrzymaną osobę), ale cena nie miała teraz znaczenia, policjant cieszył się, że schwytał od razu trzy osoby. Odprowadził ich bezzwłocznie na Umschlag­ platz, z którego tego dnia mowy nie było o wydostaniu się. Mieli oni przy sobie znaczną sumę pieniędzy, dwa ze­ garki złote, stugramową sztabkę złota próby 96 i wszystko to ofiarowali za zwolnienie. Na próżno. Po kilku godzinach zjawił się oficer, legitymując obecnych. Brata Jadzi, po okazaniu zaświadczenia szopu K. G. Schultza, ustawił w grupie przeznaczonej do zwolnienia. Żona, mimo że miała legitymację, ze względu na dziecko znalazła się w grupie skazańców. Później grupę zwolnionych brutalnie wypchnię­ to z placu. Wtedy stała się rzecz, której brat Jadzi nigdy nie mógł zapomnieć. Córeczka nagle rzuciła się za nim wołając: — Tatusiu, pocałuj mię ostatni raz, czy kochasz mię je­ szcze? Nie chcę tu zostać. Niemiec brutalnie oderwał dziecko od ojca, jego zaś siłą pchnął do grupy. Gdy zamieszkał z nami, opowiadał mi wielokrotnie o rozstaniu z żoną i ostatnich słowach dziecka. Widziałam go co dzień wieczorami płaczącego przed snem. Trawiła go tęsknota za ukochanymi i w yrzuty sumienia, że je zostawił i sam wrócił. Za każdym razem, gdy odpako- wywał którąś ze swych paczek i znajdował sukienkę lub jakiś przedmiot dziecka, wybuchał strasznym piaczora. Jakże go rozumiałam i współczułam mu. Ja, nieszczęsna matka, której jutro było tylko znakiem zapytania, pociesza­ łam go, jak mogłam, mówiłam, że żona i dziecko na pewno żyją. Zostały pewno przewiezione do pracy gdzieś na wieś, do chłopów. Wmawiałam mu, że zapłaciły okup, i łudziłam go, że jeszcze kiedyś się zejdą z powrotem. Nie wierzyłam ani przez moment w moje własne słowa. Wiedziałam, że nie ma ich już wśród żyjących. Jedni wcześniej, drudzy później... Czułam jednak, że bardzo potrzeba mu pociechy, nie żałowałam więc kłamliwych słów. Tegoż dnia wieczorem krążyła wersja, że nazajutrz już na pewno u nas w domu i na terenie fabrycznym odbędzie się gruntowna blokada. Zaczęliśmy łamać sobie głowę, do­ kąd mam się udać na ten dzień z dzieckiem, tak żeby w ogó­ 53