ROZDZIAŁ PIERWSZY
- Do cholery z tobą, stary - rzekł z goryczą Chance Reilly, patrząc
na grób swojego ojca.
Tom pozbawił go szczęśliwego dzieciństwa i normalnej młodości.
Nikt tak jak on nie potrafił go sterroryzować i stłamsić. Teraz okazało
się, że potrafi uderzyć nawet zza grobu. Chance stwierdził, że nigdy
nie wybaczy mu tego, iż pozbawił go jego prawowitego dziedzictwa.
Spojrzał za siebie, na stojący nieco dalej dom. Nawet wieczorny
mrok nie był w stanie ukryć wieloletnich zaniedbań. Trzeba by go
koniecznie wyremontować i pomalować. A poza tym powyrywać
chwasty, które miejscami sięgały kolan. Ale to oczywiście nie
wszystko. Pozostawała obora, której drzwi wisiały smętnie na jednym
zawiasie, a także zagroda z brakującymi żerdziami i zarastające
zielskiem pastwisko.
Chance popatrzył dalej. Stojące na podjeździe samochody
przypomniały mu, że w domu wciąż są goście, którzy brali udział w
pogrzebie, głównie znajomi i ciekawscy sąsiedzi. Powinien wrócić do
środka, by odgrywać rolę pogrążonego w smutku syna. Ale w tej
sytuacji było to bardzo trudne.
Pokręcił głową i spojrzał jeszcze na płytę matki, znajdującą się
tuż obok świeżo wykopanego grobu. Niewiele mu pomogła,
umierając, kiedy on miał zaledwie osiem lat. Zostawiła go z
„Bossem". Ojciec uwielbiał to przezwisko i rzeczywiście traktował
rodzinę tak, jakby składała się z samych podwładnych.
Niejednokrotnie też używał pięści lub, co gorsza, ostrych słów, by
osiągnąć to, o co mu chodziło.
Chance wciągnął głęboko powietrze, chcąc przezwyciężyć skurcz,
jaki poczuł w piersi. Kiedy tylko dowiedział się, że stan ojca się
pogorszył, złapał pierwszy samolot z Wichity w stanie Kansas do
Prosperino w stanie Kalifornia. Jednak ojciec okazał się
nieprzejednany aż do końca. Zmarł zaledwie parę godzin przed
przyjazdem syna, grzebiąc na zawsze nadzieje na jakiekolwiek
pojednanie.
A potem czekało go kolejne rozczarowanie. Prawnik ojca, Walter
Bishop, wyjaśnił mu, jaka jest ostatnia wola zmarłego.
- Żebyś zgnił do reszty - mruknął Chance, patrząc z niechęcią na
świeżą ziemię. - Prześladowałeś mnie przez całe życie.
- Chance?
Obrócił się na dźwięk niskiego, kobiecego głosu, rozgniewany, że
ktoś mu śmiał przeszkodzić. Trochę się rozluźnił, widząc, że to tylko
Lana Ramirez. Kobieta zbliżyła się do niego, nie zwracając uwagi na
jesienny wiatr, który szarpał jej długą spódnicę.
- Nic ci nie jest? - spytała, stając obok niego.
Widzieli się już wcześniej, ale tylko przez chwilę. Ledwie zdążyli
się przywitać, a Chance już musiał zająć się przygotowaniami do
pochówku i późniejszej stypy.
- Nie, skądże - odparł, starając się poskromić nerwy. Nie miał
zamiaru dać po sobie poznać, co naprawdę czuje.
Lana przysunęła się bliżej. Na tyle blisko, że poczuł jej kwiatowy
zapach, który obudził dawne wspomnienia. Używała tych perfum już
wcześniej, kiedy po raz pierwszy znalazł się na ranczu Coltonów.
Miał wtedy szesnaście lat, a ona trzynaście.
Musiał przyznać, że wyrosła na piękną kobietę. Odziedziczyła
ognistą urodę swoich meksykańskich przodków: kruczoczarne włosy
opadały jej na ramiona, a ciemne oczy w ogóle nie wymagały
makijażu.
Chance ponownie przeniósł wzrok na mogiłę.
- Jak ty z nim w ogóle zdołałaś wytrzymać? - spytał i zerknął
ciekawie na Lanę.
Na jej pełnych wargach pojawił się lekki uśmiech.
- Przecież jestem pielęgniarką. Muszę sobie radzić z trudnymi
pacjentami.
- Jak znam ojca, to należał do najtrudniejszych.
Skinęła głową.
- Zdarzały mu się różne zagrania, ale był na tyle chory, że nie
mógł nikomu naprawdę dokuczać - wyznała, kładąc dłoń na jego
ramieniu. - Słyszałam już o testamencie. Bardzo mi przykro.
Chance spojrzał na nią ze zdziwieniem. On sam dowiedział się
wszystkiego niedawno. Właśnie dlatego wciąż kipiał złością.
- Walter Bishop jest świetnym prawnikiem, tyle że lubi dużo
gadać - dodała Lana. - Ale nie przejmuj się. Powiedział mi o tym
tylko dlatego, że był pewny, że wiem już o wszystkim od twojego
ojca.
- I tak nie chciałbym tu wrócić. - Urwał na chwilę, dziwiąc się, że
coś nagle zakłuło go w piersi. - Tylko rozejrzyj się dookoła. Wszystko
trzeba remontować, naprawiać...
Już wcześniej postanowił, że nie wróci na ranczo. Zbyt wiele
bolesnych wspomnień wiązało się z tym miejscem. Założył jednak, że
trochę je odnowi, a potem sprzeda i w ten sposób zdobędzie
pieniądze, by otworzyć firmę.
Lana puściła jego ramię.
- Ale przecież możesz odziedziczyć cały majątek... - zaczęła.
- Pod warunkiem, że się ożenię - wpadł jej w słowo. - Jeśli nie
wiesz, to mogę ci powiedzieć, że nie mam najmniejszego zamiaru
popełnić tego głupstwa. Co znaczy, że majątek przejdzie do fundacji
dobroczynnej.
Chance przeciągnął dłonią po twarzy i głęboko odetchnął.
- A co z tobą? Jakie masz teraz plany?
Kobieta wzruszyła ramionami.
- Przeniosę się do mojego mieszkania w mieście i będę czekała na
kolejne wezwanie - odparła.
Lana mieszkała na ranczu Reillych od pół roku. Właśnie wtedy
Tom miał pierwszy poważny wylew, po którym przyszły następne.
- Zgłoś się do mnie, gdybyś potrzebowała referencji.
Skinęła głową. Kosmyk ciemnych włosów przesunął się na jej
smagły policzek. Wyglądał niczym pasemko jedwabiu, ale kobieta
odsunęła go niecierpliwym gestem.
- A ty, co teraz zrobisz?
Chance spojrzał w stronę ciemniejącego horyzontu.
- To, co do tej pory - odparł, po raz pierwszy myśląc z niechęcią o
swojej pracy.
Zajmował się sprzedażą sprzętu rolniczego. Jeździł od farmy do
farmy, zachwalając swój towar i rozdając materiały reklamowe. Po
latach nauczył się, jak znaleźć najlepsze jedzenie i spanie w mieście, a
także parę chętnych ramion, gotowych przygarnąć go na jedną noc.
Teraz jednak poczuł się zmęczony. Być może miał już dosyć
podróżowania i ciągłych zmian.
- A co słychać u was? - spytał, chcąc zmienić temat. - To bardzo
miło ze strony twoich rodziców, że przyjechali na pogrzeb. Czy ciągle
pracują u Coltonów?
Lana skinęła głową.
- Tak. Chyba nie potrafiliby robić niczego innego. Uwielbiają
Coltonów... - Na jej czole pojawiły się dwie poprzeczne zmarszczki.
- Ale?
Potrząsnęła głową, jakby chciała się pozbyć złych myśli.
- Poza tym Maya wyszła za mąż. Za Drake'a Coltona.
- Naprawdę? - zdziwił się Chance.
- Mhm. Mają już śliczną, sześciomiesięczną córeczkę.
- To znaczy, że jesteś ciotką. - Zaśmiał się, rozbawiony tą myślą.
Lana zupełnie nie odpowiadała jego wyobrażeniom na temat ciotek.
Ona zaś aż się rozpromieniła.
- Tak, jasne.
Wzmianka o małżeństwie jej siostry rozgniewała go jeszcze
bardziej. Chance zwrócił się w stronę domu.
- Powinienem już wracać do gości...
Chciał odejść, ale Lana raz jeszcze położyła dłoń na jego
ramieniu.
- Zaczekaj... - rzekła niepewnie, a on ze zdziwieniem zauważył,
że się zaczerwieniła. - Przecież... przecież ten testament nie mówi, że
musisz trwać w związku małżeńskim. Wystarczy, że się ożenisz.
- Tak, to znaczy, że potrzebuję żony na miesiąc albo dwa. Znasz
kobietę, która by się na to zdecydowała? - spytał z sarkazmem.
Jej rumieniec jeszcze się pogłębił.
- Jestem do dyspozycji.
Ta odpowiedź tak go zaskoczyła, że aż otworzył ze zdziwienia
usta. Po chwili jednak tylko machnął ręką.
- Nie wygłupiaj się.
Chciał ruszyć do domu, ale Lana pokręciła głową.
- Nie mów tak, Chance. To ranczo powinno być twoje. Wyjdę za
ciebie, żebyś mógł je odziedziczyć.
Przyjrzał jej się uważnie.
- Ale dlaczego? Co będziesz z tego miała?
Być może zależy jej na tym, by dostać połowę majątku. Przecież
gdyby odziedziczył je po ślubie, stałaby się jego współwłaścicielką.
Dlaczego inaczej proponowałaby mu taki układ?
Lana wciągnęła powietrze.
- Dziecko.
- Dziecko? - powtórzył z niesmakiem. - A więc jednak chcesz
założyć rodzinę i mieć dzieci...
Kobieta pokręciła głową.
- Nie, Chance. Zależy mi tylko na dziecku - wyjaśniła. - Mam już
trzydzieści jeden lat i z nikim się nie spotykam. Nie myślałam o
małżeństwie, ale chcę mieć dziecko.
Uniosła do góry głowę i zacisnęła usta. Nie użalała się nad sobą.
Emanowała od niej siła, którą zawsze podziwiał.
- Ależ...
- Zastanów się nad tym, Chance - ciągnęła z niezmąconym
spokojem. - To byłby doskonały układ. Ty miałbyś swoje ranczo, a ja
nie musiałabym szukać na oślep kandydata. Kiedy bym zaszła w
ciążę, moglibyśmy się rozejść. Bez łez, bez histerii. Ot, przyjacielskie
rozstanie...
Chance potrząsnął głową, zastanawiając się, co się stało z tą
nieśmiałą, łagodną dziewczyną, która pomogła mu w najtrudniejszych
latach młodości.
- Cóż, ee, jestem ci wdzięczny, ale obawiam się, że opieka nad
moim ojcem mogła osłabić, ee... twoje władze umysłowe - wyjąkał w
końcu. - Musisz wrócić do rzeczywistości i do normalnych ludzi.
Wcale nie miał zamiaru się żenić. Na takich czy innych
warunkach... Aż zacisnął palce ze złości na myśl o ojcu, który nawet
zza grobu starał się zniszczyć jego życie.
- Ale... - Lana próbowała protestować.
- Żadne ale! To wariacki pomysł i tyle! - Obrócił się na pięcie i
ruszył w stronę domu.
Chyba oszalała! Musi być szalona, skoro zaproponowała mu coś
takiego. Lana czuła, jak bardzo płoną jej policzki. Była zdruzgotana i
upokorzona. Po chwili westchnęła i ruszyła za Chance'em w stronę
domu. Widziała jeszcze, jak wchodzi do środka, ale kiedy sama
dotarła do budynku, zatrzymała się na werandzie. Nie miała ochoty na
spotkanie z rodziną i znajomymi. Bała się, że wszyscy od razu się
domyślą, co się stało. A w każdym razie dostrzegą jej zażenowanie.
Zmęczona opadła na jeden z bujanych foteli. Doskonale
wiedziała, dlaczego złożyła Chance'owi taką propozycję. Miała wtedy
przed oczami swą siostrzenicę, słodki uśmiech jej bezzębnych warg, a
w nozdrzach niemowlęcy zapach. Już w momencie, gdy Marissa się
urodziła, Lana poczuła, że musi mieć dziecko. Przekroczyła przecież
trzydziestkę. Poza tym nawet nie ma chłopaka, a biologiczny zegar
tyka bezlitośnie, odmierzając pozostały jej czas.
Zanim dowiedziała się o testamencie Toma Reilly'ego, myślała o
znalezieniu kogoś odpowiedniego, a potem o zapłodnieniu in vitro.
Samotne macierzyństwo w ogóle jej nie przerażało. Oczywiście
chciałaby wyjść za mąż i poczuć się kochaną, ale skoro to nie
nastąpiło, pragnęła i tak zakosztować miłości macierzyńskiej.
Gdy tylko Walter powiedział jej o dziwnym życzeniu
umierającego, powzięła przekonanie, że jest to jej życiowa szansa. Po
pierwsze, znała Chance'a i wiedziała, że jest dobrym człowiekiem. Po
drugie, przy jego pracy i ciągłych wędrówkach niemal po całym kraju
istnieje małe prawdopodobieństwo, że sam zechciałby zająć się
potomkiem. A po trzecie...
Cóż, ten punkt wydawał się chyba najbardziej kontrowersyjny.
Lana usilnie starała się zapomnieć, ile nocy marzyła o tym, że Chance
się w końcu nią zainteresuje. Jak bardzo chciała być blisko niego...
Oczywiście były to młodzieńcze fantazje, ale to chyba przyjemniej
mieć dziecko z kimś, kogo się kiedyś lubiło, i to nawet bardzo, niż z
zupełnym nieznajomym.
Pokiwała głową, jakby chciała samej sobie pokazać, że nie
zmieniła zdania. Wstała szybko i skierowała się do wnętrza domu.
Powinna wrócić do swoich obowiązków, ponieważ pełniła tu rolę
nieoficjalnej gospodyni. Oczywiście jej matka, Inez Ramirez, zajęła
się kuchnią w czasie jej nieobecności, ale trzeba też zadbać o gości.
Kiedy znalazła się w salonie, zauważyła, że Chance stoi przy
oknie i rozmawia z paroma okolicznymi farmerami. Musiała
przyznać, że czas obszedł się z nim bardzo łagodnie. Chance stał się
teraz jeszcze bardziej męski i pociągający. Jego kasztanowe włosy
nabrały słomianego odcienia od słońca, a zielone oczy stały się
jeszcze bardziej wyraziste. Jego twarz, którą może trudno by uznać za
piękną, stanowiła kwintesencję męskości, a szerokie ramiona jeszcze
to podkreślały.
W końcu zdołała oderwać od niego oczy. Rozejrzała się po
pokoju, chcąc sprawdzić, czy gościom niczego nie brakuje, a
następnie pospieszyła do kuchni.
- Przecież nie musisz tego robić, mamo - rzuciła od drzwi.
Inez uśmiechnęła się do niej ciepło.
- Co za różnica, ty czy ja? Przecież Chance sobie z tym nie
poradzi.
Lana wzięła ścierkę i przejęła od matki mokry talerz. Przez chwilę
pracowały w ciszy. Córka zastanawiała się, czy nie powiedzieć Inez o
swej ofercie, ale wiedziała, że starsza kobieta by jej nie zrozumiała.
Sama wyszła za mąż z miłości i wiele wskazywało na to, że to uczucie
wcale nie osłabło w ciągu lat. To dawało jej zupełnie inną życiową
perspektywę.
- No to jesteś już wolna - powiedziała matka, podając jej ostatnie
naczynie.
Lana skinęła głową.
- Muszę się jeszcze spakować. Wieczorem przeprowadzę się do
swojego mieszkania.
Im szybciej, tym lepiej, pomyślała. Nie miała specjalnej ochoty na
kolejne spotkanie z Chance'em. Chociaż z drugiej strony nie spieszyło
jej się też do pustego mieszkania w mieście...
Przyjęcie powoli dobiegało końca. Jej rodzice zdecydowali się
wracać do domu po wyjściu pierwszych gości. Lana pożegnała się z
nimi i pospieszyła na górę, by spakować swoje rzeczy. Przez ostatnich
sześć miesięcy mieszkała w niewielkim pokoiku, przylegającym do
sypialni Toma Reilly'ego. Zatrudniono ją na wyraźne życzenie Jima
Hastingsa, który opiekował się chorym. Mimo rozległego wylewu,
Tom nie chciał pójść do szpitala. Odmawiał też wezwania syna, który
mógłby się nim zająć.
Pakując się, zupełnie straciła poczucie czasu. Niezależnie od tego,
z jak rozkapryszonym pacjentem miała do czynienia, zawsze czuła
smutek po jego śmierci. Jednocześnie wracały do niej pytania o sens
jej pracy i życia w ogóle.
Kiedy w końcu wszystkie jej ubrania znalazły się w walizce,
przypomniała sobie, że w pokoju zmarłego zostawiła książkę. Nie
wiedziała, czy będzie miała ochotę ją skończyć, ale mimo to
postanowiła ją zabrać. Wyszła na korytarz i w tym momencie zdała
sobie sprawę z tego, że w budynku zapanowała kompletna cisza.
Czyżby wszyscy goście pojechali już do domu?
Przy łóżku zmarłego paliła się mała lampka. Poza tym panował tu
zupełny spokój - żaden duch nie nawiedzał tego starego
pomieszczenia. Na dzień przed śmiercią pogotowie zabrało jej
pacjenta do szpitala. Ona została, licząc na to, że jeszcze tu wróci.
Zanim wzięła książkę, odmówiła jeszcze krótką modlitwę za duszę
zmarłego. Czuła, że Tom Reilly może tego potrzebować i że niewielu
będzie się za niego modlić.
- Założę się, że nawet w piekle się go boją.
Lana aż podskoczyła, słysząc ten głos. Dopiero teraz zauważyła
Chance'a, który siedział w fotelu przy oknie.
- Przestraszyłeś mnie - powiedziała, przyciskając książkę do
piersi.
- Przepraszam.
- Jestem już spakowana. Przyszłam tylko po książkę - wyjaśniła. -
No to na razie. A właściwie, żegnaj.
Była już w drzwiach, kiedy Chance ją zawołał.
- Lano, napij się jeszcze ze mną kawy - poprosił.
Wstał i podszedł do niej. W mroku widziała tylko oświetloną od
tyłu sylwetkę, ale czuła, że Chance jest znużony i spięty.
- Wszyscy już poszli - dodał. - Ten dom jest taki... pusty. I tak
mało przyjazny.
- Chętnie zostanę na kawę - rzekła ciepło.
Wiedziała, że Chance nienawidził ojca, ale pamiętała też czasy,
kiedy bardzo pragnął jego wsparcia. Dałby wszystko za słowa zachęty
i mocny uścisk dłoni. Być może było mu trochę żal tego, co się stało.
Dlatego, mimo zażenowania z powodu wcześniejszej rozmowy,
postanowiła z nim jeszcze trochę zostać.
Wyszła na korytarz, a on podążył za nią. Zeszli po schodach do
holu, a potem Lana skierowała się do kuchni. Musiała przyznać
Chance'owi rację. Od razu kiedy się tu przeprowadziła, odniosła
wrażenie, że dom nie należy do najmilszych. W pokojach znajdowały
się tylko niezbędne sprzęty. Ściany były gołe. Brakowało tu różnego
rodzaju bibelotów i ozdób, które czyniłyby wnętrza bardziej
przyjaznymi. Czy choćby bukietów z polnych kwiatów, o które wcale
nie było trudno.
Usiadła przy stole kuchennym, a Chance zabrał się do robienia
kawy. Wcześniej zdjął marynarkę i zakasał rękawy białej koszuli,
ukazując opalone i muskularne ramiona. Przez chwilę myślała, jak
zagaić rozmowę, ale znowu opanowała ją zwykła nieśmiałość.
Siedziała więc tylko i patrzyła.
W końcu Chance postawił przed nią filiżankę smolistego płynu.
- Chcesz cukru albo śmietanki? - spytał.
Potrząsnęła głową.
- Nie, dziękuję.
Chance nalał sobie kawy i usiadł przy stole.
- Nie miałem okazji podziękować ci za to wszystko, co zrobiłaś
dla ojca - bąknął.
Wzruszyła ramionami.
- Przecież to moja praca. - Urwała, a potem odchrząknęła, myśląc
o czymś, co mogłoby wypełnić ciszę.
- Zdaje się, że dużo podróżujesz z powodu swojej pracy, prawda?
Skinął głową; światło lampy zalśniło na jego spalonych słońcem
włosach.
- Zwykle jeżdżę przez sześć dni w tygodniu.
- Tak dużo?
Oparł się o tył krzesła. Po raz pierwszy od powrotu do domu
wyglądał na rozluźnionego.
- Bardzo to lubię. Nie mam żadnych zobowiązań. Jestem wolny
jak ptak. Przez dwadzieścia lat próbowałem sprostać wymaganiom
ojca, a teraz wreszcie mogę o nic nie dbać...
Pomyślała, że tylko tak mówi, a w głębi duszy wciąż jest zły na
Toma.
- Więc pewnie nie zależy ci na ranczu?
Jego oczy aż zapłonęły z gniewu.
- A właśnie, że zależy!
Wstał i podszedł do okna. Przeciągnął dłonią po twarzy, jakby
chciał się uspokoić.
- Chociaż z tym miejscem wiążą się dla mnie wyłącznie złe
wspomnienia i wydawało mi się, że nie mam najmniejszej ochoty na
farmerskie życie, to jednak chciałem odziedziczyć to ranczo - mówił
cicho, pragnąc zapanować nad emocjami. - Miałem zamiar je sprzedać
i założyć własną firmę. Przynajmniej to mi się należało. To tak
niewiele...
Jeśli nie mogłem dostać ojcowskiej miłości, dokończyła za niego
w duchu. Czuła ból i złość, które emanowały z tych słów.
- Więc weź to, co do ciebie należy - rzekła z niezwykłą dla siebie
odwagą. - Ożeń się ze mną, a wtedy ranczo będzie twoje. Mnie
wystarczy tylko dziecko, a ty będziesz mógł wyjechać, nie czekając
nawet na jego urodzenie.
Chance usiadł i popatrzył na nią z niedowierzaniem.
- Mówisz poważnie?
- Nigdy w życiu nie byłam aż tak poważna - odparła zgodnie z
prawdą. Miała tę sprawę gruntownie przemyślaną. Odkąd dowiedziała
się o testamencie, właściwie nie zastanawiała się nad niczym innym.
Chance wypił trochę kawy.
- Ale, hm, wiesz, że jeśli chcesz mieć dzieci, to musisz...
musielibyśmy... - nie dokończył.
- Doskonale wiem, skąd biorą się dzieci - odparła, czerwieniąc się
jednocześnie.
- I nie przeszkadza ci to, że musiałabyś, hm, spać ze mną?
- Jasne, że nie - odparła, nie patrząc mu w oczy.
- Lana, bardzo szanuję twoich rodziców. Nie mógłbym im zrobić
czegoś takiego!
Na jej ustach pojawił się nikły uśmiech.
- Przecież nie będziesz sypiał z nimi, tylko ze mną. - Spojrzała mu
prosto w oczy. - Rodzice uszanują moją decyzję.
Chance zmarszczył brwi i pochylił się nad swoją kawą.
- Mógłbym ci zapłacić. Gdybyś... gdybyś rzeczywiście zgodziła
się na fikcyjne małżeństwo, mógłbym ci zostawić jakąś część
majątku.
Pokręciła głową.
- Nie chcę pieniędzy. - Zebrała się na odwagę i spojrzała mu w
oczy. - Nie potrzebuję pieniędzy. Chodzi mi tylko o dziecko.
Rachunek jest prosty...
Chance westchnął głęboko.
- Jak dla kogo - mruknął i wypił jeszcze trochę kawy. - Chociaż...
miałbym sporo czasu, zanim udałoby mi się doprowadzić to miejsce
do przyzwoitego stanu. Chodzi o to, żeby dostać najlepszą cenę. -
Znowu się zamyślił. - Walt Bishop mówił, że zostało mi pięć dni,
żeby wypełnić warunki zawarte w testamencie. To musiałby być
szybki ślub.
Lana poczuła mrowienie na plecach, kiedy w końcu dotarło do
niej, że Chance poważnie zastanawia się nad jej propozycją.
- Potrzebujemy tylko urzędnika, który wypisze nam akt
małżeński.
- Dobrze - zgodził się po chwili namysłu. - Ty potrzebujesz
dziecka, a ja żony. Może pobierzemy się pojutrze?
Dreszcz znowu przebiegł jej po plecach. Czy naprawdę tego chce?
Przypomniała sobie gaworzenie Marissy i jej niewielkie rączki
wyciągnięte w górę. Nie, nie może już dłużej czekać. Jeszcze parę lat,
a ryzyko związane z urodzeniem dziecka będzie znacznie większe.
- Doskonały termin - powiedziała, odpychając od siebie wszystkie
wątpliwości.
Postanowili, że już następnego dnia wybiorą się do magistratu, by
załatwić formalności, a następnie Lana ruszyła w drogę powrotną. Na
szczęście szosa była pusta, bo chociaż nie wypiła ani kropli alkoholu,
czuła się jak po ładnych paru drinkach. Za dwa dni będę panią Reilly!
„I nie przeszkadza ci to, że będziesz musiała ze mną spać?" -
słowa Chance'a dudniły jej w głowie. Zacisnęła dłonie na kierownicy i
spojrzała w górę, na wrześniowe niebo. Gwiazdy, pomyślała.
Omal nie zjechała na pobocze. Czy jej to nie przeszkadza?
Owszem, i to bardzo. Na myśl o tym wprost zapiera jej dech w
piersiach, a serce zaczyna bić coraz szybciej. Czy to możliwe, by
miały spełnić się jej nastoletnie marzenia?
Tylko czy rzeczywiście o to jej teraz chodzi? Przecież myślała
wtedy, że będą w sobie zakochani i że będzie to początek czegoś
wielkiego. Ale to, na co się zgodziła, nie ma nic wspólnego z
miłością. Jest to partnerski układ, w którym brakuje choćby odrobiny
romantyzmu.
ROZDZIAŁ DRUGI
Dzień ślubu.
Lana stała obok Chance'a, ściskając w dłoniach bukiecik, który o
dziwo sprezentował jej sam „narzeczony". Czuła, że jest jej
jednocześnie gorąco i zimno. Wiedziała oczywiście, że to tylko nerwy
i że to z ich powodu czuje się tak słabo. Czy wybrała najlepsze
wyjście? Sama jeszcze nie wiedziała, czy związek bez miłości wart
jest tego, co zamierza osiągnąć. Wystarczyło jednak, że pomyślała o
dziecku siostry, a natychmiast robiło jej się raźniej na duchu.
Z trudem przełknęła ślinę, kiedy sędzia pokoju odchrząknął, by
zacząć ceremonię. Już za chwilę mieli stać się mężem i żoną. Bez
tradycyjnej sukni ślubnej i smokingu. Bez wesela. Lana miała na sobie
jasnoróżową garsonkę, a Chance włożył brązowy garnitur, który
doskonale współgrał z kolorem jego włosów i oczu. Na uroczystość
zaślubin nie zaprosili nikogo z rodziny ani znajomych. Uważali ten
ślub za rodzaj transakcji, i tak też go chcieli potraktować.
- Jesteś pewna, że tego chcesz? - spytał ją szeptem Chance, kiedy
sędzia pokoju zaczął mówić o więzach miłości i oddania, które mają
łączyć przyszłych małżonków.
Wahanie Lany trwało zaledwie parę sekund, ale w końcu skinęła
głową. Chance uśmiechnął się lekko, a w jego oczach pojawiły się
wesołe iskierki.
- I obiecujesz, że twój ojciec nie będzie ścigał mnie ze strzelbą,
kiedy to się skończy?
Lana miała ochotę parsknąć śmiechem. Jednocześnie poczuła, że
jest już trochę mniej spięta.
- Obiecuję - szepnęła.
Przeżyła wczoraj najgorsze chwile w swoim życiu, wyjaśniając
rodzicom, że wychodzi za Chance'a tylko po to, żeby mógł
odziedziczyć spadek. Nie powiedziała im jednak, jak ma zamiar to
wykorzystać. Teraz czuła się trochę winna, ponieważ rodzice uważali,
że chodzi jej tylko o to, by pomóc dawnemu przyjacielowi. I chociaż
wiedziała, że ta uroczystość jest tylko na niby, nie mogła
powstrzymać wzruszenia, kiedy sędzia pokoju obwieścił, że są mężem
i żoną. Choćby nawet miało to trwać najwyżej parę tygodni...
Ceremonia zaślubin skończyła się bardzo szybko i Chance
otrzymał pozwolenie, by pocałować pannę młodą. Rozejrzał się
najpierw dookoła, jakby szukając pomocy, a potem pochylił się i
dotknął lekko ustami jej warg. Trwało to zaledwie moment, ale Lana
poczuła ciepło, przepływające całe jej ciało.
- Chodźmy już stąd - mruknął Chance.
Zdusiła w sobie ślady rozczarowania. A czego się spodziewała?
Gwałtownych wzruszeń? Wyznań miłości? Doskonale wiedziała, co ją
czeka, kiedy decydowała się na to rozwiązanie.
- Co teraz? - spytała.
- Musimy pojechać do Waltera i przekazać mu kopię aktu
małżeństwa - odparł tylko.
Wsiedli do jego sportowego wozu i pomknęli w stronę biura
prawniczego Bishopa. Lana chciała nawet zacząć rozmowę, ale
kamienny wyraz twarzy Chance'a bynajmniej jej do tego nie zachęcił.
Nie pytała go, czy miał przed nią jakieś kobiety. Nie wiedziała nawet,
czy nie ma jakiejś sympatii w Wichicie. Co prawda Chance twierdził,
że nie ma zamiaru się żenić, ale nie wykluczało to przecież jakiegoś
poważniejszego związku.
Nagle zdała sobie sprawę, jak mało wie o mężczyźnie, który
został przed chwilą jej mężem. Pamiętała go jeszcze jako
zbuntowanego i niezwykle wrażliwego szesnastolatka, którego
przysłano na rok do Coltonów, by się nim zajęli jako rodzina
zastępcza. Miało to osłabić napięcie, które powstało między nim a
ojcem. Jednak nie miała pojęcia, jak się rozwijał i kim stał się po tych
wszystkich latach.
- To zajmie parę minut - powiedział, zatrzymując się przed
budynkiem, w którym mieściła się kancelaria Bishopa. - Pójdziesz ze
mną czy zaczekasz?
- Zaczekam - odparła, a potem pospiesznie dodała: - Chyba że
wolisz, żebym poszła.
Chance zmarszczył brwi.
- Zaraz wracam - rzucił i zatrzasnął drzwi. Wszedł do środka,
nawet się za sobą nie oglądając.
Lana spojrzała na bukiecik, który trzymała na kolanach.
Próbowała się uspokoić. Wypełniła już swoje zobowiązania i
spodziewała się, że dziś wieczorem Chance zabierze się do
wywiązywania ze swojego. To właśnie dziś mają się kochać. Ona po
raz pierwszy w życiu...
Znowu zrobiło jej się jednocześnie zimno i gorąco. Nigdy
wcześniej nie była aż tak zdenerwowana. Pomyśl o dziecku, mówiła
sobie w duchu. Nie emocjonuj się tak bardzo. Już za dziewięć,
dziesięć miesięcy będziesz mogła cieszyć się tym, co najważniejsze...
Serce jej rosło na tę myśl. Zawsze pragnęła mieć dzieci, ale od
czasu narodzin siostrzenicy stało się to wręcz jej obsesją. Czuła, że
będzie dobrą matką i że potrafi zająć się niemowlakiem. Aż
podskoczyła, kiedy Chance otworzył drzwi i zasiadł za kierownicą.
- Wszystko w porządku? - spytała.
- Tak. Walter mówi, że dokumenty będą gotowe za parę tygodni,
ale już teraz mogę zabrać się do pracy na ranczu.
Do domu dotarli dopiero około drugiej. Chance natychmiast
zniknął w swoim pokoju na dole, a Lana stanęła w kuchni, nie bardzo
wiedząc, co dalej. Czy to możliwe, by „mąż" chciał się z nią kochać
właśnie teraz? W biały dzień? Spłonęła rumieńcem na tę myśl.
Wolałaby, żeby to się stało wieczorem, kiedy z całą pewnością będzie
miała więcej odwagi.
Po jakimś czasie Chance pojawił się w kuchni. Przebrał się w
wytarte dżinsy i czarny T-shirt.
- Idę trochę popracować do obory - powiedział, nie patrząc jej w
oczy. - Wrócę za jakiś czas.
Zniknął, zanim te słowa zdążyły wybrzmieć w powietrzu. Lana aż
zamrugała oczami, wciąż stojąc na środku kuchni i nie bardzo
wiedząc, co począć. Mówiła sobie, że nie ma prawa czuć się
niechciana i odrzucona. Przecież doskonale wiedziała, że Chance jej
nie kocha. Nie powinno więc jej dziwić, że pobiegł do pracy w dniu
ich ślubu.
Westchnęła ciężko i ruszyła na górę do dobrze znanej sypialni,
która miała się teraz stać ich małżeńskim pokojem. Już wczoraj
przywiozła tutaj część rzeczy, dziwiąc się, że zabrała je ze sobą dzień
wcześniej do miasta. To właśnie tutaj mają spędzić noc poślubną.
Kiedy weszła do środka, zaskoczył ją widok kolorowej narzuty na
łóżko i świeżej pościeli. Znaczyło to, że Chance postanowił się
zadomowić w tym niezbyt przyjemnym, szarym pokoju. Rozejrzała
się uważnie wokół. Na solidnej komodzie stały kosmetyki Chance'a, a
także leżało pudełko zapałek z Topeki w stanie Kansas, na którym
widniał zapisany ołówkiem numer telefonu.
Od razu rozpoznała kobiecy charakter pisma. Chance ma zapewne
kochanki w całym kraju. Czemuż by nie? Jest na tyle seksowny i
męski, że z pewnością przyprawia o bicie serca niejedną
przedstawicielkę płci pięknej. Poza tym otacza go aura tajemniczości,
związanej z jego przeszłością.
Zdjęła garsonkę i włożyła dżinsy oraz czerwoną bluzkę z długim
rękawem. Jednocześnie zastanawiała się, jak długo jej „mąż" będzie
zajmował się oborą. Czy wróci wieczorem, czy może po godzinie lub
dwóch? Zaniosła swój bukiecik do kuchni i wstawiła go do wody. Co
dalej? Skoro już wyszła za mąż, może przynajmniej przygotować
dobrą kolację. Chciała zająć się czymś, by nie zastanawiać się nad
swoją sytuacją. Nadchodząca noc miała albo potwierdzić jej
najśmielsze marzenia, albo też pokazać, że popełniła niewybaczalny
błąd.
Chance wbił kolejny gwóźdź w drzwi obory. Ten niemal zatonął
w lekko przegniłym drewnie. Raz jeszcze powiedział sobie, że musi
używać mniej siły, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że to bez
sensu. Musiał jakoś rozładować złość. Zawsze, kiedy czuł gniew,
zabierał się do pracy fizycznej. Trochę pomagało. Walnął jeszcze raz i
drzwi niemal się rozleciały.
- Cholera!
Przerwał pracę i usiadł na beli zleżałego siana. Obora i szopa
prawie nie nadawały się do użytku. Pełno tu było przerdzewiałego
sprzętu i niezdatnej do niczego paszy. Zagroda niemal się rozpada.
Trzeba naprawić prawie całe ogrodzenie i bramę. Ojciec nie zajmował
się tym chyba od lat.
A teraz to wszystko należy do mnie, pomyślał i poczuł gwałtowną
dumę. Udało mu się pokonać Bossa. Mimo wysiłków ojca
odziedziczył farmę, której nienawidził. Pomyślał o kobiecie, która mu
w tym pomogła. To niemożliwe, by zgodziła się na takie szaleństwo!
Wciąż jest piękna i zasługuje na coś więcej niż męża na parę miesięcy.
Skubnął trochę siana i roztarł je w palcach, po czym przypomniał
sobie czasy, kiedy trzynastoletnia Lana przygarnęła zbuntowanego i
nieszczęśliwego szesnastolatka. Już wtedy miała w sobie siłę i spokój,
których mógł jej tylko zazdrościć. Poza tym była miła i łagodna i
mimo młodego wieku doskonale wiedziała, jak sobie z nim poradzić.
W czasie, gdy się przyjaźnili, Chance stał się spokojniejszy. To,
co przeżył, mniej go bolało. Kiedy myślał o niej później, czuł głęboką
wdzięczność. Kto wie, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie jej
rady i wsparcie. A teraz czym jej odpłacił? Z chęci zysku przystał na
jej szaleńczy pomysł. Lana wywiązała się już ze swojej części
umowy. Teraz pora na niego...
Uderzył pięścią w belę, aż się zakurzyło, i znowu wstał. Sięgnął
po gwoździe i młotek i wrócił do przerwanej pracy. Jednak wciąż
myślał o nadchodzącej nocy. Wreszcie będzie mógł zapomnieć o
bezpiecznym seksie. Przecież chodzi o to, by „żona" jak najszybciej
zaszła w ciążę. Przez całe swoje dorosłe życie był bardzo ostrożny.
Zawsze dbał o to, żeby pozostawić po sobie dobre wrażenie. I nic
więcej.
Za nic nie chciał zostać ojcem. Aż ściskał mu się żołądek, gdy
myślał o tym, że tak właśnie mogło się stać. Nie chciał przekazywać
dalej tego, czego nauczył się w swoim rodzinnym domu. Ale Lana nie
chce, by jej dziecko miało ojca. Mógł więc traktować siebie jako
anonimowego dawcę. Kogoś na parę nocy. To dziwne, ale przy całym
swoim doświadczeniu był wyraźnie tą myślą zdeprymowany.
A jeśli Lana jednak nie zajdzie w ciążę? Albo jeśli on będzie miał
problemy ze wzwodem? Nie zdarzyło mu się to nigdy wcześniej, ale
teraz sytuacja była zupełnie wyjątkowa. Chance wbił kolejny gwóźdź.
Będzie co ma być. Nie ma sensu w tej chwili się nad tym zastanawiać.
Skończył o zmierzchu, gdy już nie bardzo widział, co robi. Obora
miała elektryczne oświetlenie, ale bał się, że jest zepsute i mogłoby
wywołać pożar. Kiedy otworzył drzwi do domu, poczuł wspaniały
zapach pieczonej wołowiny. Nawet nie przypuszczał, że Lana
przygotuje posiłek!
Nagle przypomniał sobie matkę i jej posiłki. Kiedy umarła, z
domu zniknęła wszelka delikatność. Wciąż pamiętał, jak robiła
bukiety, które stawiała w kuchni i salonie. A także jej śmiech, który
wibrował w powietrzu niczym dźwięk dzwonka. Ten prosty gest jego
„żony" obudził uśpione w nim pragnienia. Kierując się węchem,
ruszył do kuchni.
- O, już jesteś - ucieszyła się na jego widok.
Skinął głową i natychmiast poczuł się winny. Uciekł od niej, gdy
tylko dotarli do domu. Nie tego mogła się spodziewać panna młoda...
Z przepraszającym uśmiechem wskazał stół.
- Wygląda na to, że nie zasypiałaś gruszek w popiele.
Zrobiła zafrasowaną minę.
- Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu - rzekła
niepewnie. - Znalazłam ten obrus w komodzie i pomyślałam, że
świetnie tutaj pasuje.
- Jest bardzo ładny - zapewnił ją, a ona aż poczerwieniała z dumy.
- Zrobiłam kolację. Podam ją, jak tylko będziesz gotów.
Widział, że jest zdenerwowana. Po pierwsze unikała jego wzroku,
poza tym drżał jej trochę głos.
- Chciałbym najpierw wziąć prysznic. - Uśmiechnął się, chcąc ją
trochę ośmielić. - To mi zajmie niecały kwadrans.
CARLA CASSIDY Powrót do Prosperino
ROZDZIAŁ PIERWSZY - Do cholery z tobą, stary - rzekł z goryczą Chance Reilly, patrząc na grób swojego ojca. Tom pozbawił go szczęśliwego dzieciństwa i normalnej młodości. Nikt tak jak on nie potrafił go sterroryzować i stłamsić. Teraz okazało się, że potrafi uderzyć nawet zza grobu. Chance stwierdził, że nigdy nie wybaczy mu tego, iż pozbawił go jego prawowitego dziedzictwa. Spojrzał za siebie, na stojący nieco dalej dom. Nawet wieczorny mrok nie był w stanie ukryć wieloletnich zaniedbań. Trzeba by go koniecznie wyremontować i pomalować. A poza tym powyrywać chwasty, które miejscami sięgały kolan. Ale to oczywiście nie wszystko. Pozostawała obora, której drzwi wisiały smętnie na jednym zawiasie, a także zagroda z brakującymi żerdziami i zarastające zielskiem pastwisko. Chance popatrzył dalej. Stojące na podjeździe samochody przypomniały mu, że w domu wciąż są goście, którzy brali udział w pogrzebie, głównie znajomi i ciekawscy sąsiedzi. Powinien wrócić do środka, by odgrywać rolę pogrążonego w smutku syna. Ale w tej sytuacji było to bardzo trudne. Pokręcił głową i spojrzał jeszcze na płytę matki, znajdującą się tuż obok świeżo wykopanego grobu. Niewiele mu pomogła, umierając, kiedy on miał zaledwie osiem lat. Zostawiła go z „Bossem". Ojciec uwielbiał to przezwisko i rzeczywiście traktował rodzinę tak, jakby składała się z samych podwładnych.
Niejednokrotnie też używał pięści lub, co gorsza, ostrych słów, by osiągnąć to, o co mu chodziło. Chance wciągnął głęboko powietrze, chcąc przezwyciężyć skurcz, jaki poczuł w piersi. Kiedy tylko dowiedział się, że stan ojca się pogorszył, złapał pierwszy samolot z Wichity w stanie Kansas do Prosperino w stanie Kalifornia. Jednak ojciec okazał się nieprzejednany aż do końca. Zmarł zaledwie parę godzin przed przyjazdem syna, grzebiąc na zawsze nadzieje na jakiekolwiek pojednanie. A potem czekało go kolejne rozczarowanie. Prawnik ojca, Walter Bishop, wyjaśnił mu, jaka jest ostatnia wola zmarłego. - Żebyś zgnił do reszty - mruknął Chance, patrząc z niechęcią na świeżą ziemię. - Prześladowałeś mnie przez całe życie. - Chance? Obrócił się na dźwięk niskiego, kobiecego głosu, rozgniewany, że ktoś mu śmiał przeszkodzić. Trochę się rozluźnił, widząc, że to tylko Lana Ramirez. Kobieta zbliżyła się do niego, nie zwracając uwagi na jesienny wiatr, który szarpał jej długą spódnicę. - Nic ci nie jest? - spytała, stając obok niego. Widzieli się już wcześniej, ale tylko przez chwilę. Ledwie zdążyli się przywitać, a Chance już musiał zająć się przygotowaniami do pochówku i późniejszej stypy. - Nie, skądże - odparł, starając się poskromić nerwy. Nie miał zamiaru dać po sobie poznać, co naprawdę czuje.
Lana przysunęła się bliżej. Na tyle blisko, że poczuł jej kwiatowy zapach, który obudził dawne wspomnienia. Używała tych perfum już wcześniej, kiedy po raz pierwszy znalazł się na ranczu Coltonów. Miał wtedy szesnaście lat, a ona trzynaście. Musiał przyznać, że wyrosła na piękną kobietę. Odziedziczyła ognistą urodę swoich meksykańskich przodków: kruczoczarne włosy opadały jej na ramiona, a ciemne oczy w ogóle nie wymagały makijażu. Chance ponownie przeniósł wzrok na mogiłę. - Jak ty z nim w ogóle zdołałaś wytrzymać? - spytał i zerknął ciekawie na Lanę. Na jej pełnych wargach pojawił się lekki uśmiech. - Przecież jestem pielęgniarką. Muszę sobie radzić z trudnymi pacjentami. - Jak znam ojca, to należał do najtrudniejszych. Skinęła głową. - Zdarzały mu się różne zagrania, ale był na tyle chory, że nie mógł nikomu naprawdę dokuczać - wyznała, kładąc dłoń na jego ramieniu. - Słyszałam już o testamencie. Bardzo mi przykro. Chance spojrzał na nią ze zdziwieniem. On sam dowiedział się wszystkiego niedawno. Właśnie dlatego wciąż kipiał złością. - Walter Bishop jest świetnym prawnikiem, tyle że lubi dużo gadać - dodała Lana. - Ale nie przejmuj się. Powiedział mi o tym tylko dlatego, że był pewny, że wiem już o wszystkim od twojego ojca.
- I tak nie chciałbym tu wrócić. - Urwał na chwilę, dziwiąc się, że coś nagle zakłuło go w piersi. - Tylko rozejrzyj się dookoła. Wszystko trzeba remontować, naprawiać... Już wcześniej postanowił, że nie wróci na ranczo. Zbyt wiele bolesnych wspomnień wiązało się z tym miejscem. Założył jednak, że trochę je odnowi, a potem sprzeda i w ten sposób zdobędzie pieniądze, by otworzyć firmę. Lana puściła jego ramię. - Ale przecież możesz odziedziczyć cały majątek... - zaczęła. - Pod warunkiem, że się ożenię - wpadł jej w słowo. - Jeśli nie wiesz, to mogę ci powiedzieć, że nie mam najmniejszego zamiaru popełnić tego głupstwa. Co znaczy, że majątek przejdzie do fundacji dobroczynnej. Chance przeciągnął dłonią po twarzy i głęboko odetchnął. - A co z tobą? Jakie masz teraz plany? Kobieta wzruszyła ramionami. - Przeniosę się do mojego mieszkania w mieście i będę czekała na kolejne wezwanie - odparła. Lana mieszkała na ranczu Reillych od pół roku. Właśnie wtedy Tom miał pierwszy poważny wylew, po którym przyszły następne. - Zgłoś się do mnie, gdybyś potrzebowała referencji. Skinęła głową. Kosmyk ciemnych włosów przesunął się na jej smagły policzek. Wyglądał niczym pasemko jedwabiu, ale kobieta odsunęła go niecierpliwym gestem. - A ty, co teraz zrobisz?
Chance spojrzał w stronę ciemniejącego horyzontu. - To, co do tej pory - odparł, po raz pierwszy myśląc z niechęcią o swojej pracy. Zajmował się sprzedażą sprzętu rolniczego. Jeździł od farmy do farmy, zachwalając swój towar i rozdając materiały reklamowe. Po latach nauczył się, jak znaleźć najlepsze jedzenie i spanie w mieście, a także parę chętnych ramion, gotowych przygarnąć go na jedną noc. Teraz jednak poczuł się zmęczony. Być może miał już dosyć podróżowania i ciągłych zmian. - A co słychać u was? - spytał, chcąc zmienić temat. - To bardzo miło ze strony twoich rodziców, że przyjechali na pogrzeb. Czy ciągle pracują u Coltonów? Lana skinęła głową. - Tak. Chyba nie potrafiliby robić niczego innego. Uwielbiają Coltonów... - Na jej czole pojawiły się dwie poprzeczne zmarszczki. - Ale? Potrząsnęła głową, jakby chciała się pozbyć złych myśli. - Poza tym Maya wyszła za mąż. Za Drake'a Coltona. - Naprawdę? - zdziwił się Chance. - Mhm. Mają już śliczną, sześciomiesięczną córeczkę. - To znaczy, że jesteś ciotką. - Zaśmiał się, rozbawiony tą myślą. Lana zupełnie nie odpowiadała jego wyobrażeniom na temat ciotek. Ona zaś aż się rozpromieniła. - Tak, jasne.
Wzmianka o małżeństwie jej siostry rozgniewała go jeszcze bardziej. Chance zwrócił się w stronę domu. - Powinienem już wracać do gości... Chciał odejść, ale Lana raz jeszcze położyła dłoń na jego ramieniu. - Zaczekaj... - rzekła niepewnie, a on ze zdziwieniem zauważył, że się zaczerwieniła. - Przecież... przecież ten testament nie mówi, że musisz trwać w związku małżeńskim. Wystarczy, że się ożenisz. - Tak, to znaczy, że potrzebuję żony na miesiąc albo dwa. Znasz kobietę, która by się na to zdecydowała? - spytał z sarkazmem. Jej rumieniec jeszcze się pogłębił. - Jestem do dyspozycji. Ta odpowiedź tak go zaskoczyła, że aż otworzył ze zdziwienia usta. Po chwili jednak tylko machnął ręką. - Nie wygłupiaj się. Chciał ruszyć do domu, ale Lana pokręciła głową. - Nie mów tak, Chance. To ranczo powinno być twoje. Wyjdę za ciebie, żebyś mógł je odziedziczyć. Przyjrzał jej się uważnie. - Ale dlaczego? Co będziesz z tego miała? Być może zależy jej na tym, by dostać połowę majątku. Przecież gdyby odziedziczył je po ślubie, stałaby się jego współwłaścicielką. Dlaczego inaczej proponowałaby mu taki układ? Lana wciągnęła powietrze. - Dziecko.
- Dziecko? - powtórzył z niesmakiem. - A więc jednak chcesz założyć rodzinę i mieć dzieci... Kobieta pokręciła głową. - Nie, Chance. Zależy mi tylko na dziecku - wyjaśniła. - Mam już trzydzieści jeden lat i z nikim się nie spotykam. Nie myślałam o małżeństwie, ale chcę mieć dziecko. Uniosła do góry głowę i zacisnęła usta. Nie użalała się nad sobą. Emanowała od niej siła, którą zawsze podziwiał. - Ależ... - Zastanów się nad tym, Chance - ciągnęła z niezmąconym spokojem. - To byłby doskonały układ. Ty miałbyś swoje ranczo, a ja nie musiałabym szukać na oślep kandydata. Kiedy bym zaszła w ciążę, moglibyśmy się rozejść. Bez łez, bez histerii. Ot, przyjacielskie rozstanie... Chance potrząsnął głową, zastanawiając się, co się stało z tą nieśmiałą, łagodną dziewczyną, która pomogła mu w najtrudniejszych latach młodości. - Cóż, ee, jestem ci wdzięczny, ale obawiam się, że opieka nad moim ojcem mogła osłabić, ee... twoje władze umysłowe - wyjąkał w końcu. - Musisz wrócić do rzeczywistości i do normalnych ludzi. Wcale nie miał zamiaru się żenić. Na takich czy innych warunkach... Aż zacisnął palce ze złości na myśl o ojcu, który nawet zza grobu starał się zniszczyć jego życie. - Ale... - Lana próbowała protestować.
- Żadne ale! To wariacki pomysł i tyle! - Obrócił się na pięcie i ruszył w stronę domu. Chyba oszalała! Musi być szalona, skoro zaproponowała mu coś takiego. Lana czuła, jak bardzo płoną jej policzki. Była zdruzgotana i upokorzona. Po chwili westchnęła i ruszyła za Chance'em w stronę domu. Widziała jeszcze, jak wchodzi do środka, ale kiedy sama dotarła do budynku, zatrzymała się na werandzie. Nie miała ochoty na spotkanie z rodziną i znajomymi. Bała się, że wszyscy od razu się domyślą, co się stało. A w każdym razie dostrzegą jej zażenowanie. Zmęczona opadła na jeden z bujanych foteli. Doskonale wiedziała, dlaczego złożyła Chance'owi taką propozycję. Miała wtedy przed oczami swą siostrzenicę, słodki uśmiech jej bezzębnych warg, a w nozdrzach niemowlęcy zapach. Już w momencie, gdy Marissa się urodziła, Lana poczuła, że musi mieć dziecko. Przekroczyła przecież trzydziestkę. Poza tym nawet nie ma chłopaka, a biologiczny zegar tyka bezlitośnie, odmierzając pozostały jej czas. Zanim dowiedziała się o testamencie Toma Reilly'ego, myślała o znalezieniu kogoś odpowiedniego, a potem o zapłodnieniu in vitro. Samotne macierzyństwo w ogóle jej nie przerażało. Oczywiście chciałaby wyjść za mąż i poczuć się kochaną, ale skoro to nie nastąpiło, pragnęła i tak zakosztować miłości macierzyńskiej. Gdy tylko Walter powiedział jej o dziwnym życzeniu umierającego, powzięła przekonanie, że jest to jej życiowa szansa. Po pierwsze, znała Chance'a i wiedziała, że jest dobrym człowiekiem. Po drugie, przy jego pracy i ciągłych wędrówkach niemal po całym kraju
istnieje małe prawdopodobieństwo, że sam zechciałby zająć się potomkiem. A po trzecie... Cóż, ten punkt wydawał się chyba najbardziej kontrowersyjny. Lana usilnie starała się zapomnieć, ile nocy marzyła o tym, że Chance się w końcu nią zainteresuje. Jak bardzo chciała być blisko niego... Oczywiście były to młodzieńcze fantazje, ale to chyba przyjemniej mieć dziecko z kimś, kogo się kiedyś lubiło, i to nawet bardzo, niż z zupełnym nieznajomym. Pokiwała głową, jakby chciała samej sobie pokazać, że nie zmieniła zdania. Wstała szybko i skierowała się do wnętrza domu. Powinna wrócić do swoich obowiązków, ponieważ pełniła tu rolę nieoficjalnej gospodyni. Oczywiście jej matka, Inez Ramirez, zajęła się kuchnią w czasie jej nieobecności, ale trzeba też zadbać o gości. Kiedy znalazła się w salonie, zauważyła, że Chance stoi przy oknie i rozmawia z paroma okolicznymi farmerami. Musiała przyznać, że czas obszedł się z nim bardzo łagodnie. Chance stał się teraz jeszcze bardziej męski i pociągający. Jego kasztanowe włosy nabrały słomianego odcienia od słońca, a zielone oczy stały się jeszcze bardziej wyraziste. Jego twarz, którą może trudno by uznać za piękną, stanowiła kwintesencję męskości, a szerokie ramiona jeszcze to podkreślały. W końcu zdołała oderwać od niego oczy. Rozejrzała się po pokoju, chcąc sprawdzić, czy gościom niczego nie brakuje, a następnie pospieszyła do kuchni. - Przecież nie musisz tego robić, mamo - rzuciła od drzwi.
Inez uśmiechnęła się do niej ciepło. - Co za różnica, ty czy ja? Przecież Chance sobie z tym nie poradzi. Lana wzięła ścierkę i przejęła od matki mokry talerz. Przez chwilę pracowały w ciszy. Córka zastanawiała się, czy nie powiedzieć Inez o swej ofercie, ale wiedziała, że starsza kobieta by jej nie zrozumiała. Sama wyszła za mąż z miłości i wiele wskazywało na to, że to uczucie wcale nie osłabło w ciągu lat. To dawało jej zupełnie inną życiową perspektywę. - No to jesteś już wolna - powiedziała matka, podając jej ostatnie naczynie. Lana skinęła głową. - Muszę się jeszcze spakować. Wieczorem przeprowadzę się do swojego mieszkania. Im szybciej, tym lepiej, pomyślała. Nie miała specjalnej ochoty na kolejne spotkanie z Chance'em. Chociaż z drugiej strony nie spieszyło jej się też do pustego mieszkania w mieście... Przyjęcie powoli dobiegało końca. Jej rodzice zdecydowali się wracać do domu po wyjściu pierwszych gości. Lana pożegnała się z nimi i pospieszyła na górę, by spakować swoje rzeczy. Przez ostatnich sześć miesięcy mieszkała w niewielkim pokoiku, przylegającym do sypialni Toma Reilly'ego. Zatrudniono ją na wyraźne życzenie Jima Hastingsa, który opiekował się chorym. Mimo rozległego wylewu, Tom nie chciał pójść do szpitala. Odmawiał też wezwania syna, który mógłby się nim zająć.
Pakując się, zupełnie straciła poczucie czasu. Niezależnie od tego, z jak rozkapryszonym pacjentem miała do czynienia, zawsze czuła smutek po jego śmierci. Jednocześnie wracały do niej pytania o sens jej pracy i życia w ogóle. Kiedy w końcu wszystkie jej ubrania znalazły się w walizce, przypomniała sobie, że w pokoju zmarłego zostawiła książkę. Nie wiedziała, czy będzie miała ochotę ją skończyć, ale mimo to postanowiła ją zabrać. Wyszła na korytarz i w tym momencie zdała sobie sprawę z tego, że w budynku zapanowała kompletna cisza. Czyżby wszyscy goście pojechali już do domu? Przy łóżku zmarłego paliła się mała lampka. Poza tym panował tu zupełny spokój - żaden duch nie nawiedzał tego starego pomieszczenia. Na dzień przed śmiercią pogotowie zabrało jej pacjenta do szpitala. Ona została, licząc na to, że jeszcze tu wróci. Zanim wzięła książkę, odmówiła jeszcze krótką modlitwę za duszę zmarłego. Czuła, że Tom Reilly może tego potrzebować i że niewielu będzie się za niego modlić. - Założę się, że nawet w piekle się go boją. Lana aż podskoczyła, słysząc ten głos. Dopiero teraz zauważyła Chance'a, który siedział w fotelu przy oknie. - Przestraszyłeś mnie - powiedziała, przyciskając książkę do piersi. - Przepraszam. - Jestem już spakowana. Przyszłam tylko po książkę - wyjaśniła. - No to na razie. A właściwie, żegnaj.
Była już w drzwiach, kiedy Chance ją zawołał. - Lano, napij się jeszcze ze mną kawy - poprosił. Wstał i podszedł do niej. W mroku widziała tylko oświetloną od tyłu sylwetkę, ale czuła, że Chance jest znużony i spięty. - Wszyscy już poszli - dodał. - Ten dom jest taki... pusty. I tak mało przyjazny. - Chętnie zostanę na kawę - rzekła ciepło. Wiedziała, że Chance nienawidził ojca, ale pamiętała też czasy, kiedy bardzo pragnął jego wsparcia. Dałby wszystko za słowa zachęty i mocny uścisk dłoni. Być może było mu trochę żal tego, co się stało. Dlatego, mimo zażenowania z powodu wcześniejszej rozmowy, postanowiła z nim jeszcze trochę zostać. Wyszła na korytarz, a on podążył za nią. Zeszli po schodach do holu, a potem Lana skierowała się do kuchni. Musiała przyznać Chance'owi rację. Od razu kiedy się tu przeprowadziła, odniosła wrażenie, że dom nie należy do najmilszych. W pokojach znajdowały się tylko niezbędne sprzęty. Ściany były gołe. Brakowało tu różnego rodzaju bibelotów i ozdób, które czyniłyby wnętrza bardziej przyjaznymi. Czy choćby bukietów z polnych kwiatów, o które wcale nie było trudno. Usiadła przy stole kuchennym, a Chance zabrał się do robienia kawy. Wcześniej zdjął marynarkę i zakasał rękawy białej koszuli, ukazując opalone i muskularne ramiona. Przez chwilę myślała, jak zagaić rozmowę, ale znowu opanowała ją zwykła nieśmiałość. Siedziała więc tylko i patrzyła.
W końcu Chance postawił przed nią filiżankę smolistego płynu. - Chcesz cukru albo śmietanki? - spytał. Potrząsnęła głową. - Nie, dziękuję. Chance nalał sobie kawy i usiadł przy stole. - Nie miałem okazji podziękować ci za to wszystko, co zrobiłaś dla ojca - bąknął. Wzruszyła ramionami. - Przecież to moja praca. - Urwała, a potem odchrząknęła, myśląc o czymś, co mogłoby wypełnić ciszę. - Zdaje się, że dużo podróżujesz z powodu swojej pracy, prawda? Skinął głową; światło lampy zalśniło na jego spalonych słońcem włosach. - Zwykle jeżdżę przez sześć dni w tygodniu. - Tak dużo? Oparł się o tył krzesła. Po raz pierwszy od powrotu do domu wyglądał na rozluźnionego. - Bardzo to lubię. Nie mam żadnych zobowiązań. Jestem wolny jak ptak. Przez dwadzieścia lat próbowałem sprostać wymaganiom ojca, a teraz wreszcie mogę o nic nie dbać... Pomyślała, że tylko tak mówi, a w głębi duszy wciąż jest zły na Toma. - Więc pewnie nie zależy ci na ranczu? Jego oczy aż zapłonęły z gniewu. - A właśnie, że zależy!
Wstał i podszedł do okna. Przeciągnął dłonią po twarzy, jakby chciał się uspokoić. - Chociaż z tym miejscem wiążą się dla mnie wyłącznie złe wspomnienia i wydawało mi się, że nie mam najmniejszej ochoty na farmerskie życie, to jednak chciałem odziedziczyć to ranczo - mówił cicho, pragnąc zapanować nad emocjami. - Miałem zamiar je sprzedać i założyć własną firmę. Przynajmniej to mi się należało. To tak niewiele... Jeśli nie mogłem dostać ojcowskiej miłości, dokończyła za niego w duchu. Czuła ból i złość, które emanowały z tych słów. - Więc weź to, co do ciebie należy - rzekła z niezwykłą dla siebie odwagą. - Ożeń się ze mną, a wtedy ranczo będzie twoje. Mnie wystarczy tylko dziecko, a ty będziesz mógł wyjechać, nie czekając nawet na jego urodzenie. Chance usiadł i popatrzył na nią z niedowierzaniem. - Mówisz poważnie? - Nigdy w życiu nie byłam aż tak poważna - odparła zgodnie z prawdą. Miała tę sprawę gruntownie przemyślaną. Odkąd dowiedziała się o testamencie, właściwie nie zastanawiała się nad niczym innym. Chance wypił trochę kawy. - Ale, hm, wiesz, że jeśli chcesz mieć dzieci, to musisz... musielibyśmy... - nie dokończył. - Doskonale wiem, skąd biorą się dzieci - odparła, czerwieniąc się jednocześnie. - I nie przeszkadza ci to, że musiałabyś, hm, spać ze mną?
- Jasne, że nie - odparła, nie patrząc mu w oczy. - Lana, bardzo szanuję twoich rodziców. Nie mógłbym im zrobić czegoś takiego! Na jej ustach pojawił się nikły uśmiech. - Przecież nie będziesz sypiał z nimi, tylko ze mną. - Spojrzała mu prosto w oczy. - Rodzice uszanują moją decyzję. Chance zmarszczył brwi i pochylił się nad swoją kawą. - Mógłbym ci zapłacić. Gdybyś... gdybyś rzeczywiście zgodziła się na fikcyjne małżeństwo, mógłbym ci zostawić jakąś część majątku. Pokręciła głową. - Nie chcę pieniędzy. - Zebrała się na odwagę i spojrzała mu w oczy. - Nie potrzebuję pieniędzy. Chodzi mi tylko o dziecko. Rachunek jest prosty... Chance westchnął głęboko. - Jak dla kogo - mruknął i wypił jeszcze trochę kawy. - Chociaż... miałbym sporo czasu, zanim udałoby mi się doprowadzić to miejsce do przyzwoitego stanu. Chodzi o to, żeby dostać najlepszą cenę. - Znowu się zamyślił. - Walt Bishop mówił, że zostało mi pięć dni, żeby wypełnić warunki zawarte w testamencie. To musiałby być szybki ślub. Lana poczuła mrowienie na plecach, kiedy w końcu dotarło do niej, że Chance poważnie zastanawia się nad jej propozycją. - Potrzebujemy tylko urzędnika, który wypisze nam akt małżeński.
- Dobrze - zgodził się po chwili namysłu. - Ty potrzebujesz dziecka, a ja żony. Może pobierzemy się pojutrze? Dreszcz znowu przebiegł jej po plecach. Czy naprawdę tego chce? Przypomniała sobie gaworzenie Marissy i jej niewielkie rączki wyciągnięte w górę. Nie, nie może już dłużej czekać. Jeszcze parę lat, a ryzyko związane z urodzeniem dziecka będzie znacznie większe. - Doskonały termin - powiedziała, odpychając od siebie wszystkie wątpliwości. Postanowili, że już następnego dnia wybiorą się do magistratu, by załatwić formalności, a następnie Lana ruszyła w drogę powrotną. Na szczęście szosa była pusta, bo chociaż nie wypiła ani kropli alkoholu, czuła się jak po ładnych paru drinkach. Za dwa dni będę panią Reilly! „I nie przeszkadza ci to, że będziesz musiała ze mną spać?" - słowa Chance'a dudniły jej w głowie. Zacisnęła dłonie na kierownicy i spojrzała w górę, na wrześniowe niebo. Gwiazdy, pomyślała. Omal nie zjechała na pobocze. Czy jej to nie przeszkadza? Owszem, i to bardzo. Na myśl o tym wprost zapiera jej dech w piersiach, a serce zaczyna bić coraz szybciej. Czy to możliwe, by miały spełnić się jej nastoletnie marzenia? Tylko czy rzeczywiście o to jej teraz chodzi? Przecież myślała wtedy, że będą w sobie zakochani i że będzie to początek czegoś wielkiego. Ale to, na co się zgodziła, nie ma nic wspólnego z miłością. Jest to partnerski układ, w którym brakuje choćby odrobiny romantyzmu.
ROZDZIAŁ DRUGI Dzień ślubu. Lana stała obok Chance'a, ściskając w dłoniach bukiecik, który o dziwo sprezentował jej sam „narzeczony". Czuła, że jest jej jednocześnie gorąco i zimno. Wiedziała oczywiście, że to tylko nerwy i że to z ich powodu czuje się tak słabo. Czy wybrała najlepsze wyjście? Sama jeszcze nie wiedziała, czy związek bez miłości wart jest tego, co zamierza osiągnąć. Wystarczyło jednak, że pomyślała o dziecku siostry, a natychmiast robiło jej się raźniej na duchu. Z trudem przełknęła ślinę, kiedy sędzia pokoju odchrząknął, by zacząć ceremonię. Już za chwilę mieli stać się mężem i żoną. Bez tradycyjnej sukni ślubnej i smokingu. Bez wesela. Lana miała na sobie jasnoróżową garsonkę, a Chance włożył brązowy garnitur, który doskonale współgrał z kolorem jego włosów i oczu. Na uroczystość zaślubin nie zaprosili nikogo z rodziny ani znajomych. Uważali ten ślub za rodzaj transakcji, i tak też go chcieli potraktować. - Jesteś pewna, że tego chcesz? - spytał ją szeptem Chance, kiedy sędzia pokoju zaczął mówić o więzach miłości i oddania, które mają łączyć przyszłych małżonków. Wahanie Lany trwało zaledwie parę sekund, ale w końcu skinęła głową. Chance uśmiechnął się lekko, a w jego oczach pojawiły się wesołe iskierki. - I obiecujesz, że twój ojciec nie będzie ścigał mnie ze strzelbą, kiedy to się skończy?
Lana miała ochotę parsknąć śmiechem. Jednocześnie poczuła, że jest już trochę mniej spięta. - Obiecuję - szepnęła. Przeżyła wczoraj najgorsze chwile w swoim życiu, wyjaśniając rodzicom, że wychodzi za Chance'a tylko po to, żeby mógł odziedziczyć spadek. Nie powiedziała im jednak, jak ma zamiar to wykorzystać. Teraz czuła się trochę winna, ponieważ rodzice uważali, że chodzi jej tylko o to, by pomóc dawnemu przyjacielowi. I chociaż wiedziała, że ta uroczystość jest tylko na niby, nie mogła powstrzymać wzruszenia, kiedy sędzia pokoju obwieścił, że są mężem i żoną. Choćby nawet miało to trwać najwyżej parę tygodni... Ceremonia zaślubin skończyła się bardzo szybko i Chance otrzymał pozwolenie, by pocałować pannę młodą. Rozejrzał się najpierw dookoła, jakby szukając pomocy, a potem pochylił się i dotknął lekko ustami jej warg. Trwało to zaledwie moment, ale Lana poczuła ciepło, przepływające całe jej ciało. - Chodźmy już stąd - mruknął Chance. Zdusiła w sobie ślady rozczarowania. A czego się spodziewała? Gwałtownych wzruszeń? Wyznań miłości? Doskonale wiedziała, co ją czeka, kiedy decydowała się na to rozwiązanie. - Co teraz? - spytała. - Musimy pojechać do Waltera i przekazać mu kopię aktu małżeństwa - odparł tylko. Wsiedli do jego sportowego wozu i pomknęli w stronę biura prawniczego Bishopa. Lana chciała nawet zacząć rozmowę, ale
kamienny wyraz twarzy Chance'a bynajmniej jej do tego nie zachęcił. Nie pytała go, czy miał przed nią jakieś kobiety. Nie wiedziała nawet, czy nie ma jakiejś sympatii w Wichicie. Co prawda Chance twierdził, że nie ma zamiaru się żenić, ale nie wykluczało to przecież jakiegoś poważniejszego związku. Nagle zdała sobie sprawę, jak mało wie o mężczyźnie, który został przed chwilą jej mężem. Pamiętała go jeszcze jako zbuntowanego i niezwykle wrażliwego szesnastolatka, którego przysłano na rok do Coltonów, by się nim zajęli jako rodzina zastępcza. Miało to osłabić napięcie, które powstało między nim a ojcem. Jednak nie miała pojęcia, jak się rozwijał i kim stał się po tych wszystkich latach. - To zajmie parę minut - powiedział, zatrzymując się przed budynkiem, w którym mieściła się kancelaria Bishopa. - Pójdziesz ze mną czy zaczekasz? - Zaczekam - odparła, a potem pospiesznie dodała: - Chyba że wolisz, żebym poszła. Chance zmarszczył brwi. - Zaraz wracam - rzucił i zatrzasnął drzwi. Wszedł do środka, nawet się za sobą nie oglądając. Lana spojrzała na bukiecik, który trzymała na kolanach. Próbowała się uspokoić. Wypełniła już swoje zobowiązania i spodziewała się, że dziś wieczorem Chance zabierze się do wywiązywania ze swojego. To właśnie dziś mają się kochać. Ona po raz pierwszy w życiu...
Znowu zrobiło jej się jednocześnie zimno i gorąco. Nigdy wcześniej nie była aż tak zdenerwowana. Pomyśl o dziecku, mówiła sobie w duchu. Nie emocjonuj się tak bardzo. Już za dziewięć, dziesięć miesięcy będziesz mogła cieszyć się tym, co najważniejsze... Serce jej rosło na tę myśl. Zawsze pragnęła mieć dzieci, ale od czasu narodzin siostrzenicy stało się to wręcz jej obsesją. Czuła, że będzie dobrą matką i że potrafi zająć się niemowlakiem. Aż podskoczyła, kiedy Chance otworzył drzwi i zasiadł za kierownicą. - Wszystko w porządku? - spytała. - Tak. Walter mówi, że dokumenty będą gotowe za parę tygodni, ale już teraz mogę zabrać się do pracy na ranczu. Do domu dotarli dopiero około drugiej. Chance natychmiast zniknął w swoim pokoju na dole, a Lana stanęła w kuchni, nie bardzo wiedząc, co dalej. Czy to możliwe, by „mąż" chciał się z nią kochać właśnie teraz? W biały dzień? Spłonęła rumieńcem na tę myśl. Wolałaby, żeby to się stało wieczorem, kiedy z całą pewnością będzie miała więcej odwagi. Po jakimś czasie Chance pojawił się w kuchni. Przebrał się w wytarte dżinsy i czarny T-shirt. - Idę trochę popracować do obory - powiedział, nie patrząc jej w oczy. - Wrócę za jakiś czas. Zniknął, zanim te słowa zdążyły wybrzmieć w powietrzu. Lana aż zamrugała oczami, wciąż stojąc na środku kuchni i nie bardzo wiedząc, co począć. Mówiła sobie, że nie ma prawa czuć się niechciana i odrzucona. Przecież doskonale wiedziała, że Chance jej
nie kocha. Nie powinno więc jej dziwić, że pobiegł do pracy w dniu ich ślubu. Westchnęła ciężko i ruszyła na górę do dobrze znanej sypialni, która miała się teraz stać ich małżeńskim pokojem. Już wczoraj przywiozła tutaj część rzeczy, dziwiąc się, że zabrała je ze sobą dzień wcześniej do miasta. To właśnie tutaj mają spędzić noc poślubną. Kiedy weszła do środka, zaskoczył ją widok kolorowej narzuty na łóżko i świeżej pościeli. Znaczyło to, że Chance postanowił się zadomowić w tym niezbyt przyjemnym, szarym pokoju. Rozejrzała się uważnie wokół. Na solidnej komodzie stały kosmetyki Chance'a, a także leżało pudełko zapałek z Topeki w stanie Kansas, na którym widniał zapisany ołówkiem numer telefonu. Od razu rozpoznała kobiecy charakter pisma. Chance ma zapewne kochanki w całym kraju. Czemuż by nie? Jest na tyle seksowny i męski, że z pewnością przyprawia o bicie serca niejedną przedstawicielkę płci pięknej. Poza tym otacza go aura tajemniczości, związanej z jego przeszłością. Zdjęła garsonkę i włożyła dżinsy oraz czerwoną bluzkę z długim rękawem. Jednocześnie zastanawiała się, jak długo jej „mąż" będzie zajmował się oborą. Czy wróci wieczorem, czy może po godzinie lub dwóch? Zaniosła swój bukiecik do kuchni i wstawiła go do wody. Co dalej? Skoro już wyszła za mąż, może przynajmniej przygotować dobrą kolację. Chciała zająć się czymś, by nie zastanawiać się nad swoją sytuacją. Nadchodząca noc miała albo potwierdzić jej
najśmielsze marzenia, albo też pokazać, że popełniła niewybaczalny błąd. Chance wbił kolejny gwóźdź w drzwi obory. Ten niemal zatonął w lekko przegniłym drewnie. Raz jeszcze powiedział sobie, że musi używać mniej siły, doskonale zdając sobie sprawę z tego, że to bez sensu. Musiał jakoś rozładować złość. Zawsze, kiedy czuł gniew, zabierał się do pracy fizycznej. Trochę pomagało. Walnął jeszcze raz i drzwi niemal się rozleciały. - Cholera! Przerwał pracę i usiadł na beli zleżałego siana. Obora i szopa prawie nie nadawały się do użytku. Pełno tu było przerdzewiałego sprzętu i niezdatnej do niczego paszy. Zagroda niemal się rozpada. Trzeba naprawić prawie całe ogrodzenie i bramę. Ojciec nie zajmował się tym chyba od lat. A teraz to wszystko należy do mnie, pomyślał i poczuł gwałtowną dumę. Udało mu się pokonać Bossa. Mimo wysiłków ojca odziedziczył farmę, której nienawidził. Pomyślał o kobiecie, która mu w tym pomogła. To niemożliwe, by zgodziła się na takie szaleństwo! Wciąż jest piękna i zasługuje na coś więcej niż męża na parę miesięcy. Skubnął trochę siana i roztarł je w palcach, po czym przypomniał sobie czasy, kiedy trzynastoletnia Lana przygarnęła zbuntowanego i nieszczęśliwego szesnastolatka. Już wtedy miała w sobie siłę i spokój, których mógł jej tylko zazdrościć. Poza tym była miła i łagodna i mimo młodego wieku doskonale wiedziała, jak sobie z nim poradzić.
W czasie, gdy się przyjaźnili, Chance stał się spokojniejszy. To, co przeżył, mniej go bolało. Kiedy myślał o niej później, czuł głęboką wdzięczność. Kto wie, jak potoczyłyby się jego losy, gdyby nie jej rady i wsparcie. A teraz czym jej odpłacił? Z chęci zysku przystał na jej szaleńczy pomysł. Lana wywiązała się już ze swojej części umowy. Teraz pora na niego... Uderzył pięścią w belę, aż się zakurzyło, i znowu wstał. Sięgnął po gwoździe i młotek i wrócił do przerwanej pracy. Jednak wciąż myślał o nadchodzącej nocy. Wreszcie będzie mógł zapomnieć o bezpiecznym seksie. Przecież chodzi o to, by „żona" jak najszybciej zaszła w ciążę. Przez całe swoje dorosłe życie był bardzo ostrożny. Zawsze dbał o to, żeby pozostawić po sobie dobre wrażenie. I nic więcej. Za nic nie chciał zostać ojcem. Aż ściskał mu się żołądek, gdy myślał o tym, że tak właśnie mogło się stać. Nie chciał przekazywać dalej tego, czego nauczył się w swoim rodzinnym domu. Ale Lana nie chce, by jej dziecko miało ojca. Mógł więc traktować siebie jako anonimowego dawcę. Kogoś na parę nocy. To dziwne, ale przy całym swoim doświadczeniu był wyraźnie tą myślą zdeprymowany. A jeśli Lana jednak nie zajdzie w ciążę? Albo jeśli on będzie miał problemy ze wzwodem? Nie zdarzyło mu się to nigdy wcześniej, ale teraz sytuacja była zupełnie wyjątkowa. Chance wbił kolejny gwóźdź. Będzie co ma być. Nie ma sensu w tej chwili się nad tym zastanawiać. Skończył o zmierzchu, gdy już nie bardzo widział, co robi. Obora miała elektryczne oświetlenie, ale bał się, że jest zepsute i mogłoby
wywołać pożar. Kiedy otworzył drzwi do domu, poczuł wspaniały zapach pieczonej wołowiny. Nawet nie przypuszczał, że Lana przygotuje posiłek! Nagle przypomniał sobie matkę i jej posiłki. Kiedy umarła, z domu zniknęła wszelka delikatność. Wciąż pamiętał, jak robiła bukiety, które stawiała w kuchni i salonie. A także jej śmiech, który wibrował w powietrzu niczym dźwięk dzwonka. Ten prosty gest jego „żony" obudził uśpione w nim pragnienia. Kierując się węchem, ruszył do kuchni. - O, już jesteś - ucieszyła się na jego widok. Skinął głową i natychmiast poczuł się winny. Uciekł od niej, gdy tylko dotarli do domu. Nie tego mogła się spodziewać panna młoda... Z przepraszającym uśmiechem wskazał stół. - Wygląda na to, że nie zasypiałaś gruszek w popiele. Zrobiła zafrasowaną minę. - Mam nadzieję, że nie masz nic przeciwko temu - rzekła niepewnie. - Znalazłam ten obrus w komodzie i pomyślałam, że świetnie tutaj pasuje. - Jest bardzo ładny - zapewnił ją, a ona aż poczerwieniała z dumy. - Zrobiłam kolację. Podam ją, jak tylko będziesz gotów. Widział, że jest zdenerwowana. Po pierwsze unikała jego wzroku, poza tym drżał jej trochę głos. - Chciałbym najpierw wziąć prysznic. - Uśmiechnął się, chcąc ją trochę ośmielić. - To mi zajmie niecały kwadrans.