Juliet Grey
Maria Antonina w Wersalu i
Petit Trianon
Days of Splendor, Days of Sorrow
II część trylogii o królowej Francji
Przełożyła Beata Długajczyk
Paryż, 1774 rok. Młodziutka, zaledwie osiemnastoletnia Maria Antonina
wstępuje na tron u boku swego męża, Ludwika XVI. Monarchini prezentuje
światu olśniewające jedwabne toalety i kunsztowne strzeliste uczesania, ale w
głębi jej serca czai się strach o ciągłość dynastii Burbonów i o własną przyszłość.
Od bolesnych początków małżeństwa, przez radość długo wyczekiwanego
macierzyństwa, miłość do przystojnego Szweda Axela von Fersena po
nieszczęsną aferę naszyjnikową — przez cały okres panowania Maria Antonina
usiłuje wznieść się ponad dworskie plotki i intrygi. Jednak niebezpieczeństwo, że
francuska monarchia może zostać zmieciona raz na zawsze z powierzchni ziemi,
czai się tuż za złoconymi bramami Wersalu.
Dla MZR
Za sugestię, która wiele zmieniła w moim życiu. Merci
mille fois.
Wszystkie władczynie powinny być podobne do żon
Ludwika XIV i Ludwika XV, które poświęciły się
czynieniu dobra… Królowa nosząca koronę wyłącznie po
to, by się bawić, jest fatalnym nabytkiem dla narodu,
który musi za to płacić.
Anonimowy wróg Marii Antoniny, wiosna 1774
Prolog
21 CZERWCA 1786
Choć tego dnia przedmioty rzucają najkrótsze cienie,
złowieszczy półmrok i tak zagarnia coraz większą połać
wykładanego brukowymi kostkami dziedzińca Pałacu
Sprawiedliwości, na którym stanął wysoki szafot.
Wzniesiono go dwa dni wcześniej, tak więc ludzie mieli
mnóstwo czasu, aby się zgromadzić. Nadciągnęli tłumie,
objuczeni kocami, zapasami chleba, sera i taniego wina.
Niektórych na Dziedziniec Majowy przywabiły już
pierwsze odgłosy uderzeń młotków w drewniane belki.
Widok robotników zbijających podwyższoną platformę
zwiastował przecież publiczną sensację, a jak wiadomo,
nic nie pozwala skuteczniej zapomnieć o pustce w
kieszeni albo o próżnym żołądku niż atrakcyjne
widowisko. Nieważne, kto zajmie miejsce na
podwyższeniu.
Jednak większość zebranych doskonale wie, kto
odegra główną rolę w dzisiejszym ekscytującym
przedstawieniu, choć władze odmówiły publicznego
ogłoszenia terminu wykonania wyroku. Sędziowie
parlamentu nie życzyli sobie zbiegowiska. Doprawdy
powinni byli przewidzieć, że ich decyzja odniesie wręcz
przeciwny skutek.
W niewielkiej celi Conciergerie mokra od potu
więźniarka leży bezsennie na wiązce słomy, z żołądkiem
zaciśniętym w bolesny węzeł. Wprawdzie dozorcy,
monsieur i madame Hubert, traktują ją życzliwie, ale przy
nich też trzeba mieć się na baczności, gdyż na wszystkie
sposoby starają się wyciągnąć od niej informacje o mężu i
kochanku. Dzisiejszego poranka uwięziona nie myśli o
nich wcale, zajęta rozpamiętywaniem tego, co ją czeka.
Ona również słyszała odgłosy walenia młotkami, ale
wciąż nie traci nadziei, że robotnicy trudzą się na próżno.
A może przybędzie posłaniec z lettre de cachet1
skazującym ją na dożywotni pobyt w klasztorze?
Zamknięcie w odosobnieniu, wśród pobożnych,
rozmodlonych hipokrytek, niewygody niewiele mniejsze
niż te, których doświadcza obecnie z łaski państwa… Jak
ona to zniesie?
Ze stanu między snem a jawą wyrwało ją walenie
pałką w drewnianą okiennicę zakrywającą zakratowany
otwór w górnej części drzwi i chroniącą przed
ciekawskimi spojrzeniami strażników.
– Allez-y!2
– słyszy szorstką komendę.
To wszystko? Ze sposobu, w jaki to powiedział,
kobieta usiłuje odgadnąć swoje przeznaczenie. Czy w
jego głosie brzmiała odrobina pociechy? Może najbliższe
godziny przyniosą jej wyzwolenie? Może nie będzie
klasztoru ani kary? Przecież ludzie wierzą w jej
niewinność. Widziała to na twarzach tych, którzy
przyglądali się procesowi – wszyscy spodziewali się
uniewinnienia. Może trzy tygodnie, które spędziła
zamknięta w kamiennych murach Conciergerie,
wystarczą, aby usatysfakcjonować władze?
– Ubierać się. Szybko.
Strażnik wciąż stoi pod drzwiami celi. Kobieta
podchodzi boso do okienka, wspina się na palce, otwiera
drewnianą okiennicę i spogląda na niego przez kratę.
Żołnierz uśmiecha się, odsłaniając pożółkłe od tytoniu
zęby.
– Bonjour, ma belle.
Mężczyzna kpi sobie, oczywiście. Więźniarka wie
przecież dobrze, że ma już trzydzieści lat i choć nadal jest
dość powabna, daleko jej do piękności. Na powrót
przymyka drewnianą okiennicę, pozostawiając tylko
szczelinę, przez którą wpada wąska smuga światła, i
przystępuje do toalety. Jedyne umeblowanie celi stanowi
niewysoki stół na krzyżakach i proste krzesło z oparciem.
W porcelanowej misce od wczoraj stoi woda. Kobieta
obmywa twarz, dekolt, pachy, podmywa się, następnie
ściąga z głowy nocny czepek i przeczesuje palcami gęste
kasztanowe loki. Próżność podszeptuje jej, aby założyć
kolczyki, wielkie złote obręcze, w których wygląda jak
gitane – Cyganka. Więźniarka przegląda się w odłamku
zwierciadła. Tak, wygląda ładnie. Teraz naciąga
pończochy, podtrzymywane podwiązkami z czarnej
satynowej wstążki, wsuwa stopy w podniszczone
skórzane pantofelki, a na koszulę nakłada gorset. Mocno
dociąga sznurówki, tak by piersi sterczały dumnie pod
prostą poranną suknią, którą narzuca przez głowę. Jeszcze
tylko obszyty srebrną passementerie3
szal w kolorze
skrzepłej krwi, którym otula szczupłe ramiona.
–Je suis prête. Jestem gotowa – oznajmia, otwierając
okienko.
Strażnik, porucznik Gabin, w ciemnobłękitnej
opończy z kapturem skrywającym twarz, odsuwa żelazne
rygle i prowadzi ją w dół wąskimi krętymi schodami,
tymi samymi, którymi schodziła codziennie, by w
towarzystwie Hubertów zjeść śniadanie składające się z
filiżanki czekolady i kromki chleba. Teraz strażnik kieruje
się do pomieszczenia naprzeciwko mieszkania dozorców.
Więźniarka idzie za nim posłusznie. Kiedy przekracza
próg, drzwi zatrzaskują się z hukiem i słychać zgrzyt
zasuwanych rygli, zupełnie jakby była dzikim
zwierzęciem, które trzeba uwięzić w klatce.
Czując ucisk w gardle, kobieta odwraca się do tyłu,
ale dwóch żandarmów brutalnie łapie ją pod ramiona.
Uwięziona szarpie się i wyrywa, ale to na nic się nie
zdaja. Żandarmi wloką ją do sali sądowej, gdzie krępują
jej ramiona grubym sznurem. Nie zakneblowali jej ust,
więc nieszczęsna wrzeszczy i przeklina, wyzywając
oprawców od plugawych łajdaków i synów najgorszych
ulicznic, ale żandarmi śmieją się tylko, nieczuli na jej
niedolę.
Kręcąc głową na wszystkie strony, kobieta dostrzega
krągłą twarz i przysadzistą sylwetkę monsieur Bretona,
sekretarza sądowego, i wówczas przypomina sobie, że
monsieur Hubert mówił, że dziś rano Breton ma
publicznie ogłosić wyrok. Gdyby miało nadejść
ułaskawienia albo chociażby lettre de cachet, nie
traktowano by jej tak brutalnie. Uświadamiając sobie
nieuchronność kary, więźniarka wydaje okrzyk trwogi,
który odbija się od kamiennych ścian i kolumn.
– Non, non, odmawiam wysłuchania tego przeklętego
werdyktu! Odmawiam zgięcia kolan podczas
odczytywania wyroku wydanego przez skorumpowany
parlament Paryża, przekupiony przez wrogów, którzy
pragną mojej zguby!
Nie zważając na jej protesty, oprawcy usiłują
przymusić ją do klęku. Ale kobieta walczy z
niespodziewaną siłą i dopiero po dłuższej chwili
żandarmom udaje się ją poskromić. Mocno chwytają ją
pod łokcie, unieruchamiają między sobą i podnoszą do
góry niczym niesfornego brzdąca. Próbuje im się wyrwać.
Wierzga nogami w powietrzu, ale nadaremnie.
Wśród wrzasków oskarżonej głos monsieur Bretona
jest niemal niesłyszalny. Wreszcie odczytywanie wyroku
dobiega końca. Oprawcy wywlekają ochrypłą,
wyczerpaną szamotaniną więźniarkę na zalany słońcem
dziedziniec, zakładają jej na szyję powróz i ciskają na
wózek, który powiezie ją na szafot niczym zwierzę na
targ.
Co za tłumy zebrały się tutaj, aby być świadkami jej
poniżenia! Skazana nie ma wolnych rąk, więc nie może
osłonić oczu od słońca, kiedy wodzi wzrokiem po
dachach i fasadach domów stojących naprzeciwko Pałacu
Sprawiedliwości. W każdym oknie tłoczą się ciekawscy.
Ludzie, którzy przyszli obejrzeć egzekucję, to nie tylko
uliczny motłoch radujący się cudzym poniżeniem. Wśród
widzów nie brak arystokratów, członków sfery, z której
wywodzi się także ona sama. Suto zapłacili za przywilej
obejrzenia jej kaźni. Więźniarka nie ma pojęcia, ile
stoczono bojów, jak zawzięcie się targowano, aby zdobyć
jak najlepsze miejsce widokowe; nie dostrzega wytwornie
ubranego arystokraty stojącego w jednym z okien w
towarzystwie urodziwej młodej kobiety lekkich
obyczajów. Subretka mocno opiera się plecami o tors
swego towarzysza, którego ręka w roztargnieniu gładzi jej
pierś, niemal całkowicie widoczną w głębokim wycięciu
błękitnej jedwabnej sukni. W drugiej ręce diuk de Crillon
ściska lornetkę teatralną. Specjalnie zabrał ją dziś ze sobą,
żeby nie uronić żadnego szczegółu odrażającego
widowiska.
Poniżej okna, w którym stoi arystokrata, wielki cień
szafotu obejmuje coraz większą część brukowanego
dziedzińca. Dochodzi południe. Wózek ze skazaną
zatrzymuje się u stóp drewnianej konstrukcji i dwaj
żandarmi w błękitnych uniformach wloką kobietę po
schodach na platformę, gdzie już czeka bourreau – kat.
Uwięziona opiera się z całych sił i jej strażnicy omal nie
tracą równowagi na wąskich stopniach. Zaciągnięta na
platformę rozgląda się po tłumie w poszukiwaniu choćby
jednej przyjaznej twarzy. Wokół widzi czerstwe, rumiane
oblicza, ozdobione szyderczymi uśmiechami. Dostrzega
dzieci oblegające prowadzącą na dziedziniec bramę i
każdy cal wysokiego ogrodzenia z żelaznych prętów.
– Ocalcie mnie! – woła donośnie. – Ocalcie
niewinną, w której żyłach płynie krew dawnych władców
Francji!
Jej oczy spoglądają dziko, ciało szarpie się
gwałtownie, próbując oswobodzić się z więzów.
Rozpaczliwe krzyki szybują w powietrzu, ale nie
poruszają serc ludzi – rodaków, których przez całe lata
naiwnie uważała za przyjaciół. Dzisiaj przyszli tu
nacieszyć oczy przedstawieniem.
Bourreau zręcznym ruchem ściąga okrywającą stół
czarną materię. Na widok narzędzi tortur z ust uwięzionej
wylewa się kolejny potok złorzeczeń na sędziów
parlamentu i kardynała de Rohan. Nikt jednak nie słucha
jej krzyków, bo oto strażnicy zaczynają ją rozbierać, na
co tłum reaguje radosną wrzawą. Żandarmi muszą
najpierw rozciąć więzy krępujące jej ramiona. Jeden z
nich wyciąga ze skórzanej sakwy nóż. Uwolnioną z pęt
ręką więźniarka bierze szybki zamach, celując w twarze
oprawców.
– Nie gorączkuj się tak, ma chère – odzywa się kat,
biorąc ze stołu skórzany bicz. – Wkrótce będzie po
wszystkim. – Przemawia łagodnie niczym do niesfornego
dziecka, ale szlochająca kobieta nie zwraca uwagi na jego
słowa. Już sam widok narzędzi tortur przyprawia ją o
męczarnię. W jej głowie rozbrzmiewają echa wyroku.
„Skazana na obnażenie pleców i publiczne wychłostanie
przez kata”…
Brutalne dłonie chwytają ją z tyłu za fałdy sukni i
zręcznie rozcinają jedwabną materię. Ale nieszczęsna
wciąż walczy, nie chcąc uwolnić ramion z rękawów.
Młóci pięściami na oślep, a jej ręce poruszają się tak
szybko, że oprawcy nie potrafią ich przytrzymać.
– Nie ruszaj się. Przecież nie chcemy cię skrzywdzić
– mówi jeden z niech, jednak kobieta go nie słucha,
spanikowana niczym dzikie zwierzę schwytane w
potrzask.
Wreszcie rękawy także zostają rozcięte i oczom
widzów ukazuje się koszula poznaczona plamami potu.
Skazana walczy niczym lwica, kopie, drapie, gryzie.
Rozwichrzone kosmyki włosów wpadają jej do
przepełnionych obłędnym strachem oczu.
– Błagam, wyrwijcie mnie z rąk oprawców. Sama
zgotowałam sobie to poniżenie. Wystarczyłoby, abym
podczas procesu wypowiedziała jedno imię…
Wyrok nakazuje, aby więźniarkę wychłostano nagą.
Rozgrzany okrzykami zachęty setek zgromadzonych na
dziedzińcu ludzi żandarm ze zręcznością zawodowego
sztukmistrza ponownie ujmuje sztylet i przecina
sznurowania gorsetu. Tłum nagradza jego występ
głośnymi brawami. Teraz wystarczy już tylko szarpnąć
delikatny batyst i kobieta staje przed wszystkimi
obnażona do pasa.
Serce stojącego w oknie po przeciwnej stronie
dziedzińca diuka de Crillon zaczyna szybciej uderzać.
Arystokrata mocniej przyciąga do siebie kurtyzanę, tak że
jej derrière przylega do jego obciągniętych jedwabnymi
bryczesami bioder. Zapewnił sobie tak znakomite miejsce
widokowe, pisząc do monsieur Targeta, obrońcy
kardynała de Rohan podczas procesu: „Opanowało mnie
gorące pragnienie ujrzenia tej kobiety wijącej się pod
uderzeniami bicza, który – w pewnym sensie – monsieur
dla niej ukręciłeś”.
Ale nie tylko diuka przywiodła tu ciekawość. We
wszystkich oknach biura prawnika oraz sąsiadującego z
nim hôtel, stanowiącego własność diuka de Brissac, a
także innych budynków okalających dziedziniec tłoczą się
wymuskani arystokraci i arystokratki. Zajadają się
słodyczami, popijając szampanem albo brandy, i
rozkoszują się odrażającym widowiskiem.
Skazana daremnie usiłuje zakryć dłońmi nagość.
Kobiety w tłumie zasłaniają oczy najmłodszym
pociechom, kiedy dwaj żandarmi chwytają więźniarkę za
ręce i rozciągają je szeroko, aby kat miał łatwiejsze
zadanie. Stojąca między strażnikami kobieta wygląda
teraz jak chrześcijańska męczennica. Zgromadzeni wokół
szafotu reagują na ten widok szyderczym śmiechem i
świętokradczymi okrzykami.
– Istna Madonna – woła jakiś mężczyzna.
– Godna uwielbienia – wtóruje mu inny.
Bourreau daje znak żołnierzom, aby obrócili skazaną
plecami do niego. Kiedy wrzawa przycichnie, będzie
mógł przystąpić do dzieła. Wina czy niewinność
skazańców nie obchodzą go wcale. Nie jemu przecież
osądzać sprawiedliwość wyroków. Co prawda nie lubi
chłostać kobiet, ale nie będzie się ociągał. Jest
profesjonalistą, a czasy są ciężkie. Człowiek musi jeść i
jeszcze wyżywić rodzinę, więc zrobi, co do niego należy.
Po pierwszym uderzeniu kobieta zaczyna wołać:
– Ocalcie mnie, przyjaciele! Bezczeszczą krew
Walezjuszy!
Bicz opada jeszcze dziewiętnaście razy. Z każdym
uderzeniem euforia widzów opada. Nudna jest ta chłosta,
kat wyraźnie się nie przykłada. Za mało krwi. Ciśnięta z
tłumu główka kapusty rozbija się o skraj szafotu. Coraz
częściej rozlegają się gwizdy i urągania pod adresem
bourreau.
– Nierzetelnie wali – mruczy zawiedziony angielski
dziennikarz, który przebył kanał wyłącznie po to, aby
opisać widowisko dla londyńskiej gazety.
Skazana jest innego zdania. Każde uderzenie
pozostawia na jej obnażonych plecach boleśnie pulsująca
pręgę. Wreszcie bicz opada po raz ostatni. Kobieta zwala
się na deski podwyższenia, klnąc i szlochając na
przemian. Zmierzwione włosy opadają jej na twarz.
Ale to jeszcze nie koniec kary. Kat już rozgrzewa
narzędzie do piętnowania. Tłum przycicha. Żandarmi
chwytają torturowaną pod ramiona i stawiają na nogi.
„Zostanie naznaczona piętnem wypalonym na ramionach
gorącym żelazem”…
Kat unosi rozżarzony pręt, tak by wszyscy mogli
zobaczyć kształt piętna. „V” oznacza voleuse, złodziejkę.
Tłum reaguje różnie. Jedni śmieją się szyderczo, inni
wzdychają, ktoś zaczyna szlochać. Kiedy bourreau zbliża
się do skazanej, zapada przejmująca cisza. Ocienione
kapturem oczy kata spoglądają ponuro. Mężczyzna łapie
kobietę za ramię, a żandarmi zwalniają uścisk. Skazana
wykorzystuje to i rzuca się do ucieczki. Pędem pokonuje
platformę i prowadzące w dół schody. Kat biegnie za nią,
nie wypuszczając z dłoni narzędzia tortur. Na ostatnim
stopniu kobieta potyka się i upada, kalecząc sobie dłonie.
Szarpana spazmami bólu, toczy się po nierównym bruku,
byle jak najdalej od szafotu. Każde dotknięcie plecami
nierówno ułożonych kamieni jeszcze zwiększa mękę, ale
nieszczęsna ofiara nie dba o to, opanowana jedną tylko
myślą – umknąć katu.
Jej modły nie zostają wysłuchane. Bourreau dopada
ją po kilku krokach, zmusza, aby uklękła, i przyciska do
obnażonego lewego ramienia rozpalone żelazo. Z
przyżeganego miejsca unosi się wirującą smużka
błękitnawego dymu, wstrętny swąd sprawia, że dwaj
stojący najbliżej mężczyźni dostają torsji. Jakaś
dziewczyna w pierwszym rzędzie widzów zasłania twarz
dłońmi. Torturowana miota się konwulsyjnie, tak że kat
ma kłopoty z wycelowaniem. Rozżarzone „V” zamiast na
prawe ramię spada prosto na delikatną obnażoną pierś.
Od przeraźliwego wrzasku męczonej we wszystkich
oknach drżą szyby. Kochanka diuka de Crillon czuje
perwersyjny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Wiele kobiet jest
bliskich płaczu. Po umorusanej twarzy torturowanej płyną
łzy. Wytrzeszczone oczy i szeroko otwarte usta nadają jej
niemal groteskowy wygląd. Jeszcze raz wzdryga się
konwulsyjnie i wstaje, podtrzymywana ogniem gniewu.
Zakrwawione dłonie kładzie na szerokich barkach kata,
zupełnie jakby chciała się go przytrzymać, po czym z
głośnym rykiem zatapia zęby w jego ramieniu i przegryza
kubrak.
Zaskoczony kat wydaje okrzyk bólu.
Kobieta odwraca się do tłumu.
– To królowa – woła, pryskając na wszystkie strony
spienioną śliną. – To królowa powinna znaleźć się na
moim miejscu. Moją jedyną zbrodnią było to, że jej
wiernie służyłam! – Wreszcie pokonana bólem osuwa się
na kamienie. W jej udręczonych oczach błękitne niebo
zasnuwa się nieprzeniknioną czernią.
Niewiele trzeba, by ci, którzy przyszli napawać się
egzekucją wyroku, okrzyknęli ją męczennicą. Z tłumu
podnoszą się pojedyncze głosy przeklinające
l’Autrichienne, tę austriacką sukę. Po chwili
rozbrzmiewają coraz głośniej, potężnieją, łączą się w
jeden krzyk:
– Prawdziwą voleuse jest Maria Antonina. To
chciwej królowej należy się kara. Monsieur le bourreau,
to ona zasłużyła na napiętnowanie!
1
Dosłownie „list opieczętowany”; pismo, którym
król francuski bez sądu skazywał adresata listu na karę
więzienia lub wygnania.
2
Naprzód!
3
Lamówka.
1
Królowa Francji
DWANAŚCIE LAT WCZEŚNIEJ
8 maja 1774
Do hrabiego de Mercy-Argenteau
Ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego przy
dworze w Wersalu
Mój drogi Mercy,
Jak rozumiem, śmierć mojego brata suwerena zbliża
się nieuchronnie. Wieść ta napełniła mnie zarówno żalem,
jak i trwogą. Małżeństwo Antoniny z delfinem zaliczam do
największych triumfów mojego panowania, wszelako mam
nieodparte przeczucie, że los mojej córki albo potoczy się
wspaniale, albo też będzie pasmem nieszczęść. Nic nie jest
w stanie uśmierzyć moich obaw. Ona jest jeszcze taka
młoda, nigdy nie miała zdolności do rządzenie i nigdy nie
nauczy się panować. Boję się, że jej szczęśliwe dni odeszły
bezpowrotnie w przeszłość.
Maria Teresa
LA MUETTE, 21 MAJA 1774
– Moje kondolencje z powodu śmierci Jego
Wysokości, Wasza Wysokość.
– Wasza Wysokość, wyrazy współczucia z powodu
śmierci Jego Wysokości.
– Votre Majesté, niech mi wolno będzie wyrazić
najszczersze kondolencje z powodu odejścia Jego
Majestatu Ludwika XV.
Podstarzałe arystokratki w czarnych spódnicach
rozpiętych na szerokich paniers i z mocno uróżowionymi
twarzami po kolei podchodziły do mnie i do mojego męża
– a ich nowego króla, Ludwika XVI – aby wyrazić nam
swoje współczucie. W żałobnych strojach wyglądały
niczym stado ponurych wron.
Od dwóch tygodni rządziliśmy Francją, pełni
radosnej nadziei, ale też i smutku.
Ludwik szczerze opłakiwał zmarłego monarchę,
swojego grand-père. Co do zasuszonych świętoszek
(collets-montées4
, jak zwykłam je nazywać), które tego
popołudnia tak gorliwie cisnęły się do nas, stojących w
wykładanym w czarno-białą szachownicę westybulu
pałacyku myśliwskiego La Muette, to każde ich słowo,
kiedy składały nam kondolencje i życzyły szczęśliwego
panowania, wydawało mi się równie fałszywe, jak
wymalowane na ich policzkach rumieńce. Nawet jeśli
kiedyś rzeczywiście kochały zmarłego monarchę, to ich
uczucie wygasło już dawno temu. Z kolei mojego męża
nie szanowały i nie wierzyły, że będzie umiał dobrze
rządzić.
– Permettez-moi de vous offrir mes condoléances,
j’en suis desolée5
– zachichotałam pod osłoną wachlarza,
przedrzeźniając szczebiotliwe głosy podstarzałych
elegantek. – Doprawdy nie rozumiem, jak ktoś, kto
przekroczył trzeci krzyżyk, ma śmiałość pokazywać się
jeszcze na dworze – rzuciłam lekko w stronę mojej
oddanej przyjaciółki i damy dworu, Marii Teresy Ludwiki
de Savoie-Carignan, księżnej de Lamballe. Ja sama
miałam zaledwie osiemnaście lat, więc trzydziestolatki
wydawały mi się niemal Matuzalemami.
Wprawdzie leciwe damy wyglądały przekomicznie,
ale w dobry nastrój wprawił mnie nie tylko ich widok.
Moja radość miała jeszcze inną przyczynę – taką, której
nie ośmieliłabym się wyznać nikomu, nawet mężowi. Tak
naprawdę dopiero dzisiaj, kiedy przyjmowaliśmy
zwyczajowe kondolencje szlachty, dotarło do mnie, że
papa król naprawdę umarł. Wizja wspaniałości, które
miały stać się naszym udziałem, była oszałamiająca.
Wyczekiwałam ich niecierpliwie, nerwowe napięcie
maskując śmiechem i kpinami.
Sześćdziesiąt lat nakładania różu niemal wyżłobiło
dziury w pomarszczonych policzkach diuszesy
d’Archambault. Kiedy zginała kolana w ukłonie, miałam
wrażenie, że słyszę skrzypienie stawów. Pomyślałam, że
bez pomocy pewnie nie da rady się wyprostować, po
czym szybko przygryzłam wargę, ale było już za późno. Z
moich ust wydobył się stłumiony chichot.
– Wasza Wysokość, proszę przyjąć wyrazy
współczucia po śmierci króla, który był… który był… –
tu diuszesa popadła w głęboką zadumę. – Il était si noble,
si gentil,– dokończyła wreszcie z przejęciem.
– Vous l’avez détesté! – mruknęłam do księżnej de
Lamballe. – Nie znosiła starego króla, ponieważ odmówił
temu niedojdzie, jej synowi, promocji wojskowej. Taki
szlachetny, taki łaskawy – zaświergotałam, kiedy diuszesa
odeszła.
– Wasza Wysokość, nie przystoi, aby władczyni
pokpiwała sobie z osób starszych i niższych rangą –
zabrzmiało za moimi plecami.
Dobrze znałam ten głos, więc nawet nie musiałam się
odwracać. Należał do hrabiny de Noailles, mojej dame
d’honneur, a kiedy byłam jeszcze delfiną – de facto
guwernantki i opiekunki. Jako najmłodsza córka
cesarzowej Marii Teresy w wieku zaledwie czternastu lat
przybyłam do Wersalu, aby zaślubić delfina. Nie byłam
wówczas odpowiednio wyedukowana, by sprostać
wymaganiom tak świetnego mariażu, i w krótkim czasie
musiałam się jeszcze bardzo wiele nauczyć. To właśnie
hrabina wprowadzała mnie w arkana sztywnych
dworskich rytuałów, przez co z miejsca ochrzciłam ją
Madame Etykietą. Przez cztery ostatnie lata nie było dnia,
żebym nie usłyszała od niej reprymendy za uchybienia
względem protokołu.
Po mojej prawej stała księżna de Lamballe, a tuż
obok niej inne damy. Nasze szerokie spódnice dyskretnie
skrywały markizę de Clermont-Tonnerre, która siedziała
na podłodze, ponieważ zrobiło jej się słabo. W pewnej
chwili usłyszałam czyjś stłumiony chichot. No tak,
markiza nieodmiennie potrafiła nas rozbawić komicznymi
minami i wywracaniem oczu.
– Kogo tam ukrywacie? – zainteresowała się hrabina
de Noailles. Moje damy popatrzyły po sobie, ale żadna
nie odważyła się otworzyć ust.
– La marquise de Clermont-Tonnerre est tellement
fatiguée6
– rzuciłam sucho.
– Trudno. Takie zachowanie z pewnością nie jest
comme il faut. Podczas oficjalnych przyjęć wszyscy
powinni stać.
Odsunęłam się lekko.
– Madame la marquise, zechce pani wstać –
powiedziałam łagodnie. Podtrzymywana przez dwie damy
markiza dźwignęła się z trudem. Jej czoło lśniło od potu,
wydatny brzuch wypychał przód szerokiej roby. – Pani
zna hrabinę de Noailles, prawda? – podjęłam, kiedy już
byłam pewna, że Madame Etykieta zauważyła jej
brzemienność. – Mesdames, jak do tej pory nie dane mi
było zostać matką, chociaż codziennie podczas mszy
modlę się o ten cud. Mam nadzieję, że kiedy zostanę
pobłogosławiona łaską macierzyństwa, zdrowy rozsądek
weźmie pierwszeństwo przed nakazami protokołu.
Obiecuję, że jako królowa zadbam o to. Na razie, skoro
nie ma tu taboretu, może pani na powrót usiąść na
podłodze, a ja i pozostałe damy osłonimy panią przed
krytycznymi spojrzeniami innych – zakończyłam, podając
markizie chusteczkę, aby mogła otrzeć czoło.
Po przeciwnej stronie westybulu stał Ludwik, a przed
nim, w długim rzędzie, dworzanie pragnący mu złożyć
kondolencje. Wielu z nich przyciskało do twarzy
chusteczki, ale tylko oczy mojego męża były autentycznie
wilgotne. Przez chwilę przyglądałam się tej scenie, po
czym ponownie odwróciłam się do hrabiny de Noailles.
Teraz niemal dorównywałam jej wzrostem, a poza tym
nie byłam już niesfornym dzieckiem, oddanym jej pod
opiekę. Jedna matka, karcąca mnie za każde, nawet
najmniejsze przewinienie, wystarczała mi w zupełności.
Nie potrzebowałam nikogo w jej zastępstwie.
– Pani i pani mąż, hrabia, służyliście Francji długo i
wiernie – powiedziałam chłodnym tonem. – Przez wiele
lat poświęcaliście się bez wytchnienia, nadszedł więc czas
na congé. Mąż i ja oczekujemy, że przed upływem
tygodnia opuścicie dwór i udacie się do waszej wiejskiej
posiadłości w Mouchy.
Madame Etykieta zrobiła się biała niczym obłuskany
ze skórki migdał. Nie mogła przecież przeciwstawić się
królowej Francji. Nikt nie mógł.
– Nową dame d’honneur zostanie księżna de
Lamballe – dodałam. Wierna przyjaciółka popatrzyła na
mnie ze zdumieniem i delikatnie się zarumieniła. Nie
zdążyłam jej uprzedzić. Któż jednak bardziej od niej
zasługiwał na to wyróżnienie?
Hrabina de Noailles opuściła powieki i skłoniła się
głęboko.
– Służenie Waszej Wysokości było dla mnie
zaszczytem – powiedziała z godnością, jak zwykle
opanowana. Jedynie lekkie drżenie w głosie zdradzało jej
prawdziwy stan ducha. Przez ułamek chwili pożałowałam
wypowiedzianych słów. A przecież czekałam na ten
moment bardzo długo. Odtąd sama będę decydowała o
tym, co jest, a co nie jest comme il faut, przynajmniej w
moim bezpośrednim otoczeniu. Patrząc na hrabinę do
Noailles, sunącą przez westybul w stronę króla, aby i
jemu złożyć kondolencje, wyobraziłam sobie, że oto
posępna burzowa chmura ścigająca mnie od pałacu do
pałacu – od Wersalu przez Compiègne aż do
Fontainebleau – wreszcie znika z horyzontu,
pozostawiając czyste lazurowe niebo.
Kiedy wstąpiliśmy na tron i zadośćuczyniliśmy
wymaganym obrządkom żałobnym, czym prędzej
uciekliśmy z miejsca, w którym zmarł Ludwik XV.
Pierwsze dziewięć dni panowania spędziliśmy w
położonym nad Sekwaną uroczym château de Choisy w
oczekiwaniu na oczyszczenie z zarazy niezliczonych
komnat Wersalu. Teraz niecierpliwie wypatrywałam
powrotu do pałacu. Nikt z żyjących nie pamiętał czasów,
kiedy królowa Francji była czymś więcej niż tylko
dynastyczną marionetką. Obecności Marii Teresy,
hiszpańskiej infantki poślubionej Królowi Słońce, nie
zauważano prawie wcale. Całe dnie spędzała w swoich
komnatach, w otoczeniu dam dworu i karłów, popijając
czekoladę i grając z nimi w karty. Losem poddanych nie
przejmowała się wcale. Kiedy jej doniesiono, że ludzie
głodują, bo nie mają chleba, powiedziała, że przecież
mogą jeść ciastka. Tego wszystkiego dowiedziałam się od
abbé Vermonda, który przygotowując mnie do
małżeństwa z delfinem, zadbał także o to, abym poznała
historię moich poprzedniczek na tronie francuskim.
Łagodny, mądry ksiądz Vermond towarzyszył mi później
do Wersalu jako mój lektor i opiekun duchowy, nigdy też
nie przestał być moim zaufanym przyjacielem.
Maria Teresa Hiszpańska zmarła prawie sto lat temu.
Kiedy żyła, całkowicie usunęła się z życia publicznego,
ułatwiając Ludwikowi XIV szukanie rozkoszy w
ramionach innych kobiet. To królewskie metresy, a nie
nudna, pospolita królowa decydowały o tym, co jest, a co
nie jest modne na dworze.
Moja bezpośrednia poprzedniczka, Maria
Leszczyńska, żona Ludwika XV, zmarła dwa lata przed
moim przybyciem do Wersalu. Była córką króla
polskiego, któremu przyszło żyć na wygnaniu. Urodziła
Ludwikowi wiele bezużytecznych córek i tylko jednego
syna – ojca mego męża – który zmarł, nie doczekawszy
się korony. Podobnie jak wcześniej Maria Teresa, wiodła
cichy żywot w odosobnieniu, prowadząc się bez skazy,
podczas gdy u boku władcy pojawiały się kolejne
maîtresses en titre. Nikt nie zwracał uwagi na suknie i
koafiury królowej. Modę dyktowała madame la marquise
de Pompadour, a po niej madame du Barry. Ostatnia
faworyta Ludwika XV nie miała już rywalki w postaci
królowej. Konkurować z nią mogłam tylko ja – ale to mi
się nie udało. Pozbawiona pewności siebie, pełna obaw,
że uczynię fałszywy krok, próbująca za wszelką cenę
zdobyć uczucie nieśmiałego męża, niepotrafiącego się
przemóc, aby skonsumować nasz związek, zmarnowałam
mnóstwo czasu, pozwalając madame du Barry umocnić
swoje wpływy na dworze i w sercu papy króla. Poniosłam
porażkę i maman bardzo nad tym bolała.
Odtąd jednak wszystko miało być inaczej. Nigdy
więcej nie zawiodę pokładanych we mnie nadziei. Maman
już się mną nie rozczaruje. Francja także nie. Po śmierci
królewskiego kochanka madame du Barry została
odesłana do klasztoru, więc jej poplecznicy musieli
pogodzić się z tym, że w wersalskich komnatach nie
widują już jej wystawnych toalet i nie słyszą sprośnych
żartów.
Kondolencje składane przez szlachtę w La Muette
oznaczały koniec pełnej żałoby. Kiedy ostatnia z leciwych
dam podniosła się z ukłonu, monarcha i ja wyszliśmy na
dziedziniec, gdzie czekała królewska kareta. Siedząc w
złocistym powozie, jechaliśmy do Wersalu, gdzie
mieliśmy oficjalnie rozpocząć panowanie. Choisy było
naszym czyśćcem. Teraz podążaliśmy prosto do nieba.
Kiedy po raz pierwszy przybyłam do Francji, do
Wersalu zajechałam tylnym wejściem, jakby
nieoficjalnie. Jako narzeczona podróżowałam wystawną
berlinką, zamówioną specjalnie dla mnie przez Ludwika
XV. Król nalegał wówczas, że pokaże mi pałac od strony
ogrodów. Najpierw więc zobaczyłam Grand Trianon, z
portykami z różowego marmuru, a później wysypane
żwirem allées, kanały, fontanny i wreszcie szerokie
Juliet Grey Maria Antonina w Wersalu i Petit Trianon Days of Splendor, Days of Sorrow II część trylogii o królowej Francji Przełożyła Beata Długajczyk Paryż, 1774 rok. Młodziutka, zaledwie osiemnastoletnia Maria Antonina wstępuje na tron u boku swego męża, Ludwika XVI. Monarchini prezentuje światu olśniewające jedwabne toalety i kunsztowne strzeliste uczesania, ale w głębi jej serca czai się strach o ciągłość dynastii Burbonów i o własną przyszłość. Od bolesnych początków małżeństwa, przez radość długo wyczekiwanego macierzyństwa, miłość do przystojnego Szweda Axela von Fersena po nieszczęsną aferę naszyjnikową — przez cały okres panowania Maria Antonina usiłuje wznieść się ponad dworskie plotki i intrygi. Jednak niebezpieczeństwo, że francuska monarchia może zostać zmieciona raz na zawsze z powierzchni ziemi, czai się tuż za złoconymi bramami Wersalu.
Dla MZR Za sugestię, która wiele zmieniła w moim życiu. Merci mille fois. Wszystkie władczynie powinny być podobne do żon Ludwika XIV i Ludwika XV, które poświęciły się czynieniu dobra… Królowa nosząca koronę wyłącznie po to, by się bawić, jest fatalnym nabytkiem dla narodu, który musi za to płacić. Anonimowy wróg Marii Antoniny, wiosna 1774
Prolog 21 CZERWCA 1786 Choć tego dnia przedmioty rzucają najkrótsze cienie, złowieszczy półmrok i tak zagarnia coraz większą połać wykładanego brukowymi kostkami dziedzińca Pałacu Sprawiedliwości, na którym stanął wysoki szafot. Wzniesiono go dwa dni wcześniej, tak więc ludzie mieli mnóstwo czasu, aby się zgromadzić. Nadciągnęli tłumie, objuczeni kocami, zapasami chleba, sera i taniego wina. Niektórych na Dziedziniec Majowy przywabiły już pierwsze odgłosy uderzeń młotków w drewniane belki. Widok robotników zbijających podwyższoną platformę zwiastował przecież publiczną sensację, a jak wiadomo, nic nie pozwala skuteczniej zapomnieć o pustce w kieszeni albo o próżnym żołądku niż atrakcyjne widowisko. Nieważne, kto zajmie miejsce na podwyższeniu. Jednak większość zebranych doskonale wie, kto odegra główną rolę w dzisiejszym ekscytującym przedstawieniu, choć władze odmówiły publicznego ogłoszenia terminu wykonania wyroku. Sędziowie parlamentu nie życzyli sobie zbiegowiska. Doprawdy powinni byli przewidzieć, że ich decyzja odniesie wręcz przeciwny skutek. W niewielkiej celi Conciergerie mokra od potu
więźniarka leży bezsennie na wiązce słomy, z żołądkiem zaciśniętym w bolesny węzeł. Wprawdzie dozorcy, monsieur i madame Hubert, traktują ją życzliwie, ale przy nich też trzeba mieć się na baczności, gdyż na wszystkie sposoby starają się wyciągnąć od niej informacje o mężu i kochanku. Dzisiejszego poranka uwięziona nie myśli o nich wcale, zajęta rozpamiętywaniem tego, co ją czeka. Ona również słyszała odgłosy walenia młotkami, ale wciąż nie traci nadziei, że robotnicy trudzą się na próżno. A może przybędzie posłaniec z lettre de cachet1 skazującym ją na dożywotni pobyt w klasztorze? Zamknięcie w odosobnieniu, wśród pobożnych, rozmodlonych hipokrytek, niewygody niewiele mniejsze niż te, których doświadcza obecnie z łaski państwa… Jak ona to zniesie? Ze stanu między snem a jawą wyrwało ją walenie pałką w drewnianą okiennicę zakrywającą zakratowany otwór w górnej części drzwi i chroniącą przed ciekawskimi spojrzeniami strażników. – Allez-y!2 – słyszy szorstką komendę. To wszystko? Ze sposobu, w jaki to powiedział, kobieta usiłuje odgadnąć swoje przeznaczenie. Czy w jego głosie brzmiała odrobina pociechy? Może najbliższe godziny przyniosą jej wyzwolenie? Może nie będzie klasztoru ani kary? Przecież ludzie wierzą w jej niewinność. Widziała to na twarzach tych, którzy przyglądali się procesowi – wszyscy spodziewali się uniewinnienia. Może trzy tygodnie, które spędziła
zamknięta w kamiennych murach Conciergerie, wystarczą, aby usatysfakcjonować władze? – Ubierać się. Szybko. Strażnik wciąż stoi pod drzwiami celi. Kobieta podchodzi boso do okienka, wspina się na palce, otwiera drewnianą okiennicę i spogląda na niego przez kratę. Żołnierz uśmiecha się, odsłaniając pożółkłe od tytoniu zęby. – Bonjour, ma belle. Mężczyzna kpi sobie, oczywiście. Więźniarka wie przecież dobrze, że ma już trzydzieści lat i choć nadal jest dość powabna, daleko jej do piękności. Na powrót przymyka drewnianą okiennicę, pozostawiając tylko szczelinę, przez którą wpada wąska smuga światła, i przystępuje do toalety. Jedyne umeblowanie celi stanowi niewysoki stół na krzyżakach i proste krzesło z oparciem. W porcelanowej misce od wczoraj stoi woda. Kobieta obmywa twarz, dekolt, pachy, podmywa się, następnie ściąga z głowy nocny czepek i przeczesuje palcami gęste kasztanowe loki. Próżność podszeptuje jej, aby założyć kolczyki, wielkie złote obręcze, w których wygląda jak gitane – Cyganka. Więźniarka przegląda się w odłamku zwierciadła. Tak, wygląda ładnie. Teraz naciąga pończochy, podtrzymywane podwiązkami z czarnej satynowej wstążki, wsuwa stopy w podniszczone skórzane pantofelki, a na koszulę nakłada gorset. Mocno dociąga sznurówki, tak by piersi sterczały dumnie pod prostą poranną suknią, którą narzuca przez głowę. Jeszcze
tylko obszyty srebrną passementerie3 szal w kolorze skrzepłej krwi, którym otula szczupłe ramiona. –Je suis prête. Jestem gotowa – oznajmia, otwierając okienko. Strażnik, porucznik Gabin, w ciemnobłękitnej opończy z kapturem skrywającym twarz, odsuwa żelazne rygle i prowadzi ją w dół wąskimi krętymi schodami, tymi samymi, którymi schodziła codziennie, by w towarzystwie Hubertów zjeść śniadanie składające się z filiżanki czekolady i kromki chleba. Teraz strażnik kieruje się do pomieszczenia naprzeciwko mieszkania dozorców. Więźniarka idzie za nim posłusznie. Kiedy przekracza próg, drzwi zatrzaskują się z hukiem i słychać zgrzyt zasuwanych rygli, zupełnie jakby była dzikim zwierzęciem, które trzeba uwięzić w klatce. Czując ucisk w gardle, kobieta odwraca się do tyłu, ale dwóch żandarmów brutalnie łapie ją pod ramiona. Uwięziona szarpie się i wyrywa, ale to na nic się nie zdaja. Żandarmi wloką ją do sali sądowej, gdzie krępują jej ramiona grubym sznurem. Nie zakneblowali jej ust, więc nieszczęsna wrzeszczy i przeklina, wyzywając oprawców od plugawych łajdaków i synów najgorszych ulicznic, ale żandarmi śmieją się tylko, nieczuli na jej niedolę. Kręcąc głową na wszystkie strony, kobieta dostrzega krągłą twarz i przysadzistą sylwetkę monsieur Bretona, sekretarza sądowego, i wówczas przypomina sobie, że monsieur Hubert mówił, że dziś rano Breton ma
publicznie ogłosić wyrok. Gdyby miało nadejść ułaskawienia albo chociażby lettre de cachet, nie traktowano by jej tak brutalnie. Uświadamiając sobie nieuchronność kary, więźniarka wydaje okrzyk trwogi, który odbija się od kamiennych ścian i kolumn. – Non, non, odmawiam wysłuchania tego przeklętego werdyktu! Odmawiam zgięcia kolan podczas odczytywania wyroku wydanego przez skorumpowany parlament Paryża, przekupiony przez wrogów, którzy pragną mojej zguby! Nie zważając na jej protesty, oprawcy usiłują przymusić ją do klęku. Ale kobieta walczy z niespodziewaną siłą i dopiero po dłuższej chwili żandarmom udaje się ją poskromić. Mocno chwytają ją pod łokcie, unieruchamiają między sobą i podnoszą do góry niczym niesfornego brzdąca. Próbuje im się wyrwać. Wierzga nogami w powietrzu, ale nadaremnie. Wśród wrzasków oskarżonej głos monsieur Bretona jest niemal niesłyszalny. Wreszcie odczytywanie wyroku dobiega końca. Oprawcy wywlekają ochrypłą, wyczerpaną szamotaniną więźniarkę na zalany słońcem dziedziniec, zakładają jej na szyję powróz i ciskają na wózek, który powiezie ją na szafot niczym zwierzę na targ. Co za tłumy zebrały się tutaj, aby być świadkami jej poniżenia! Skazana nie ma wolnych rąk, więc nie może osłonić oczu od słońca, kiedy wodzi wzrokiem po dachach i fasadach domów stojących naprzeciwko Pałacu
Sprawiedliwości. W każdym oknie tłoczą się ciekawscy. Ludzie, którzy przyszli obejrzeć egzekucję, to nie tylko uliczny motłoch radujący się cudzym poniżeniem. Wśród widzów nie brak arystokratów, członków sfery, z której wywodzi się także ona sama. Suto zapłacili za przywilej obejrzenia jej kaźni. Więźniarka nie ma pojęcia, ile stoczono bojów, jak zawzięcie się targowano, aby zdobyć jak najlepsze miejsce widokowe; nie dostrzega wytwornie ubranego arystokraty stojącego w jednym z okien w towarzystwie urodziwej młodej kobiety lekkich obyczajów. Subretka mocno opiera się plecami o tors swego towarzysza, którego ręka w roztargnieniu gładzi jej pierś, niemal całkowicie widoczną w głębokim wycięciu błękitnej jedwabnej sukni. W drugiej ręce diuk de Crillon ściska lornetkę teatralną. Specjalnie zabrał ją dziś ze sobą, żeby nie uronić żadnego szczegółu odrażającego widowiska. Poniżej okna, w którym stoi arystokrata, wielki cień szafotu obejmuje coraz większą część brukowanego dziedzińca. Dochodzi południe. Wózek ze skazaną zatrzymuje się u stóp drewnianej konstrukcji i dwaj żandarmi w błękitnych uniformach wloką kobietę po schodach na platformę, gdzie już czeka bourreau – kat. Uwięziona opiera się z całych sił i jej strażnicy omal nie tracą równowagi na wąskich stopniach. Zaciągnięta na platformę rozgląda się po tłumie w poszukiwaniu choćby jednej przyjaznej twarzy. Wokół widzi czerstwe, rumiane oblicza, ozdobione szyderczymi uśmiechami. Dostrzega
dzieci oblegające prowadzącą na dziedziniec bramę i każdy cal wysokiego ogrodzenia z żelaznych prętów. – Ocalcie mnie! – woła donośnie. – Ocalcie niewinną, w której żyłach płynie krew dawnych władców Francji! Jej oczy spoglądają dziko, ciało szarpie się gwałtownie, próbując oswobodzić się z więzów. Rozpaczliwe krzyki szybują w powietrzu, ale nie poruszają serc ludzi – rodaków, których przez całe lata naiwnie uważała za przyjaciół. Dzisiaj przyszli tu nacieszyć oczy przedstawieniem. Bourreau zręcznym ruchem ściąga okrywającą stół czarną materię. Na widok narzędzi tortur z ust uwięzionej wylewa się kolejny potok złorzeczeń na sędziów parlamentu i kardynała de Rohan. Nikt jednak nie słucha jej krzyków, bo oto strażnicy zaczynają ją rozbierać, na co tłum reaguje radosną wrzawą. Żandarmi muszą najpierw rozciąć więzy krępujące jej ramiona. Jeden z nich wyciąga ze skórzanej sakwy nóż. Uwolnioną z pęt ręką więźniarka bierze szybki zamach, celując w twarze oprawców. – Nie gorączkuj się tak, ma chère – odzywa się kat, biorąc ze stołu skórzany bicz. – Wkrótce będzie po wszystkim. – Przemawia łagodnie niczym do niesfornego dziecka, ale szlochająca kobieta nie zwraca uwagi na jego słowa. Już sam widok narzędzi tortur przyprawia ją o męczarnię. W jej głowie rozbrzmiewają echa wyroku. „Skazana na obnażenie pleców i publiczne wychłostanie
przez kata”… Brutalne dłonie chwytają ją z tyłu za fałdy sukni i zręcznie rozcinają jedwabną materię. Ale nieszczęsna wciąż walczy, nie chcąc uwolnić ramion z rękawów. Młóci pięściami na oślep, a jej ręce poruszają się tak szybko, że oprawcy nie potrafią ich przytrzymać. – Nie ruszaj się. Przecież nie chcemy cię skrzywdzić – mówi jeden z niech, jednak kobieta go nie słucha, spanikowana niczym dzikie zwierzę schwytane w potrzask. Wreszcie rękawy także zostają rozcięte i oczom widzów ukazuje się koszula poznaczona plamami potu. Skazana walczy niczym lwica, kopie, drapie, gryzie. Rozwichrzone kosmyki włosów wpadają jej do przepełnionych obłędnym strachem oczu. – Błagam, wyrwijcie mnie z rąk oprawców. Sama zgotowałam sobie to poniżenie. Wystarczyłoby, abym podczas procesu wypowiedziała jedno imię… Wyrok nakazuje, aby więźniarkę wychłostano nagą. Rozgrzany okrzykami zachęty setek zgromadzonych na dziedzińcu ludzi żandarm ze zręcznością zawodowego sztukmistrza ponownie ujmuje sztylet i przecina sznurowania gorsetu. Tłum nagradza jego występ głośnymi brawami. Teraz wystarczy już tylko szarpnąć delikatny batyst i kobieta staje przed wszystkimi obnażona do pasa. Serce stojącego w oknie po przeciwnej stronie dziedzińca diuka de Crillon zaczyna szybciej uderzać.
Arystokrata mocniej przyciąga do siebie kurtyzanę, tak że jej derrière przylega do jego obciągniętych jedwabnymi bryczesami bioder. Zapewnił sobie tak znakomite miejsce widokowe, pisząc do monsieur Targeta, obrońcy kardynała de Rohan podczas procesu: „Opanowało mnie gorące pragnienie ujrzenia tej kobiety wijącej się pod uderzeniami bicza, który – w pewnym sensie – monsieur dla niej ukręciłeś”. Ale nie tylko diuka przywiodła tu ciekawość. We wszystkich oknach biura prawnika oraz sąsiadującego z nim hôtel, stanowiącego własność diuka de Brissac, a także innych budynków okalających dziedziniec tłoczą się wymuskani arystokraci i arystokratki. Zajadają się słodyczami, popijając szampanem albo brandy, i rozkoszują się odrażającym widowiskiem. Skazana daremnie usiłuje zakryć dłońmi nagość. Kobiety w tłumie zasłaniają oczy najmłodszym pociechom, kiedy dwaj żandarmi chwytają więźniarkę za ręce i rozciągają je szeroko, aby kat miał łatwiejsze zadanie. Stojąca między strażnikami kobieta wygląda teraz jak chrześcijańska męczennica. Zgromadzeni wokół szafotu reagują na ten widok szyderczym śmiechem i świętokradczymi okrzykami. – Istna Madonna – woła jakiś mężczyzna. – Godna uwielbienia – wtóruje mu inny. Bourreau daje znak żołnierzom, aby obrócili skazaną plecami do niego. Kiedy wrzawa przycichnie, będzie mógł przystąpić do dzieła. Wina czy niewinność
skazańców nie obchodzą go wcale. Nie jemu przecież osądzać sprawiedliwość wyroków. Co prawda nie lubi chłostać kobiet, ale nie będzie się ociągał. Jest profesjonalistą, a czasy są ciężkie. Człowiek musi jeść i jeszcze wyżywić rodzinę, więc zrobi, co do niego należy. Po pierwszym uderzeniu kobieta zaczyna wołać: – Ocalcie mnie, przyjaciele! Bezczeszczą krew Walezjuszy! Bicz opada jeszcze dziewiętnaście razy. Z każdym uderzeniem euforia widzów opada. Nudna jest ta chłosta, kat wyraźnie się nie przykłada. Za mało krwi. Ciśnięta z tłumu główka kapusty rozbija się o skraj szafotu. Coraz częściej rozlegają się gwizdy i urągania pod adresem bourreau. – Nierzetelnie wali – mruczy zawiedziony angielski dziennikarz, który przebył kanał wyłącznie po to, aby opisać widowisko dla londyńskiej gazety. Skazana jest innego zdania. Każde uderzenie pozostawia na jej obnażonych plecach boleśnie pulsująca pręgę. Wreszcie bicz opada po raz ostatni. Kobieta zwala się na deski podwyższenia, klnąc i szlochając na przemian. Zmierzwione włosy opadają jej na twarz. Ale to jeszcze nie koniec kary. Kat już rozgrzewa narzędzie do piętnowania. Tłum przycicha. Żandarmi chwytają torturowaną pod ramiona i stawiają na nogi. „Zostanie naznaczona piętnem wypalonym na ramionach gorącym żelazem”… Kat unosi rozżarzony pręt, tak by wszyscy mogli
zobaczyć kształt piętna. „V” oznacza voleuse, złodziejkę. Tłum reaguje różnie. Jedni śmieją się szyderczo, inni wzdychają, ktoś zaczyna szlochać. Kiedy bourreau zbliża się do skazanej, zapada przejmująca cisza. Ocienione kapturem oczy kata spoglądają ponuro. Mężczyzna łapie kobietę za ramię, a żandarmi zwalniają uścisk. Skazana wykorzystuje to i rzuca się do ucieczki. Pędem pokonuje platformę i prowadzące w dół schody. Kat biegnie za nią, nie wypuszczając z dłoni narzędzia tortur. Na ostatnim stopniu kobieta potyka się i upada, kalecząc sobie dłonie. Szarpana spazmami bólu, toczy się po nierównym bruku, byle jak najdalej od szafotu. Każde dotknięcie plecami nierówno ułożonych kamieni jeszcze zwiększa mękę, ale nieszczęsna ofiara nie dba o to, opanowana jedną tylko myślą – umknąć katu. Jej modły nie zostają wysłuchane. Bourreau dopada ją po kilku krokach, zmusza, aby uklękła, i przyciska do obnażonego lewego ramienia rozpalone żelazo. Z przyżeganego miejsca unosi się wirującą smużka błękitnawego dymu, wstrętny swąd sprawia, że dwaj stojący najbliżej mężczyźni dostają torsji. Jakaś dziewczyna w pierwszym rzędzie widzów zasłania twarz dłońmi. Torturowana miota się konwulsyjnie, tak że kat ma kłopoty z wycelowaniem. Rozżarzone „V” zamiast na prawe ramię spada prosto na delikatną obnażoną pierś. Od przeraźliwego wrzasku męczonej we wszystkich oknach drżą szyby. Kochanka diuka de Crillon czuje perwersyjny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Wiele kobiet jest
bliskich płaczu. Po umorusanej twarzy torturowanej płyną łzy. Wytrzeszczone oczy i szeroko otwarte usta nadają jej niemal groteskowy wygląd. Jeszcze raz wzdryga się konwulsyjnie i wstaje, podtrzymywana ogniem gniewu. Zakrwawione dłonie kładzie na szerokich barkach kata, zupełnie jakby chciała się go przytrzymać, po czym z głośnym rykiem zatapia zęby w jego ramieniu i przegryza kubrak. Zaskoczony kat wydaje okrzyk bólu. Kobieta odwraca się do tłumu. – To królowa – woła, pryskając na wszystkie strony spienioną śliną. – To królowa powinna znaleźć się na moim miejscu. Moją jedyną zbrodnią było to, że jej wiernie służyłam! – Wreszcie pokonana bólem osuwa się na kamienie. W jej udręczonych oczach błękitne niebo zasnuwa się nieprzeniknioną czernią. Niewiele trzeba, by ci, którzy przyszli napawać się egzekucją wyroku, okrzyknęli ją męczennicą. Z tłumu podnoszą się pojedyncze głosy przeklinające l’Autrichienne, tę austriacką sukę. Po chwili rozbrzmiewają coraz głośniej, potężnieją, łączą się w jeden krzyk: – Prawdziwą voleuse jest Maria Antonina. To chciwej królowej należy się kara. Monsieur le bourreau, to ona zasłużyła na napiętnowanie! 1 Dosłownie „list opieczętowany”; pismo, którym król francuski bez sądu skazywał adresata listu na karę więzienia lub wygnania.
2 Naprzód! 3 Lamówka.
1 Królowa Francji DWANAŚCIE LAT WCZEŚNIEJ 8 maja 1774 Do hrabiego de Mercy-Argenteau Ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego przy dworze w Wersalu Mój drogi Mercy, Jak rozumiem, śmierć mojego brata suwerena zbliża się nieuchronnie. Wieść ta napełniła mnie zarówno żalem, jak i trwogą. Małżeństwo Antoniny z delfinem zaliczam do największych triumfów mojego panowania, wszelako mam nieodparte przeczucie, że los mojej córki albo potoczy się wspaniale, albo też będzie pasmem nieszczęść. Nic nie jest w stanie uśmierzyć moich obaw. Ona jest jeszcze taka młoda, nigdy nie miała zdolności do rządzenie i nigdy nie nauczy się panować. Boję się, że jej szczęśliwe dni odeszły bezpowrotnie w przeszłość. Maria Teresa LA MUETTE, 21 MAJA 1774 – Moje kondolencje z powodu śmierci Jego Wysokości, Wasza Wysokość. – Wasza Wysokość, wyrazy współczucia z powodu
śmierci Jego Wysokości. – Votre Majesté, niech mi wolno będzie wyrazić najszczersze kondolencje z powodu odejścia Jego Majestatu Ludwika XV. Podstarzałe arystokratki w czarnych spódnicach rozpiętych na szerokich paniers i z mocno uróżowionymi twarzami po kolei podchodziły do mnie i do mojego męża – a ich nowego króla, Ludwika XVI – aby wyrazić nam swoje współczucie. W żałobnych strojach wyglądały niczym stado ponurych wron. Od dwóch tygodni rządziliśmy Francją, pełni radosnej nadziei, ale też i smutku. Ludwik szczerze opłakiwał zmarłego monarchę, swojego grand-père. Co do zasuszonych świętoszek (collets-montées4 , jak zwykłam je nazywać), które tego popołudnia tak gorliwie cisnęły się do nas, stojących w wykładanym w czarno-białą szachownicę westybulu pałacyku myśliwskiego La Muette, to każde ich słowo, kiedy składały nam kondolencje i życzyły szczęśliwego panowania, wydawało mi się równie fałszywe, jak wymalowane na ich policzkach rumieńce. Nawet jeśli kiedyś rzeczywiście kochały zmarłego monarchę, to ich uczucie wygasło już dawno temu. Z kolei mojego męża nie szanowały i nie wierzyły, że będzie umiał dobrze rządzić. – Permettez-moi de vous offrir mes condoléances, j’en suis desolée5 – zachichotałam pod osłoną wachlarza, przedrzeźniając szczebiotliwe głosy podstarzałych
elegantek. – Doprawdy nie rozumiem, jak ktoś, kto przekroczył trzeci krzyżyk, ma śmiałość pokazywać się jeszcze na dworze – rzuciłam lekko w stronę mojej oddanej przyjaciółki i damy dworu, Marii Teresy Ludwiki de Savoie-Carignan, księżnej de Lamballe. Ja sama miałam zaledwie osiemnaście lat, więc trzydziestolatki wydawały mi się niemal Matuzalemami. Wprawdzie leciwe damy wyglądały przekomicznie, ale w dobry nastrój wprawił mnie nie tylko ich widok. Moja radość miała jeszcze inną przyczynę – taką, której nie ośmieliłabym się wyznać nikomu, nawet mężowi. Tak naprawdę dopiero dzisiaj, kiedy przyjmowaliśmy zwyczajowe kondolencje szlachty, dotarło do mnie, że papa król naprawdę umarł. Wizja wspaniałości, które miały stać się naszym udziałem, była oszałamiająca. Wyczekiwałam ich niecierpliwie, nerwowe napięcie maskując śmiechem i kpinami. Sześćdziesiąt lat nakładania różu niemal wyżłobiło dziury w pomarszczonych policzkach diuszesy d’Archambault. Kiedy zginała kolana w ukłonie, miałam wrażenie, że słyszę skrzypienie stawów. Pomyślałam, że bez pomocy pewnie nie da rady się wyprostować, po czym szybko przygryzłam wargę, ale było już za późno. Z moich ust wydobył się stłumiony chichot. – Wasza Wysokość, proszę przyjąć wyrazy współczucia po śmierci króla, który był… który był… – tu diuszesa popadła w głęboką zadumę. – Il était si noble, si gentil,– dokończyła wreszcie z przejęciem.
– Vous l’avez détesté! – mruknęłam do księżnej de Lamballe. – Nie znosiła starego króla, ponieważ odmówił temu niedojdzie, jej synowi, promocji wojskowej. Taki szlachetny, taki łaskawy – zaświergotałam, kiedy diuszesa odeszła. – Wasza Wysokość, nie przystoi, aby władczyni pokpiwała sobie z osób starszych i niższych rangą – zabrzmiało za moimi plecami. Dobrze znałam ten głos, więc nawet nie musiałam się odwracać. Należał do hrabiny de Noailles, mojej dame d’honneur, a kiedy byłam jeszcze delfiną – de facto guwernantki i opiekunki. Jako najmłodsza córka cesarzowej Marii Teresy w wieku zaledwie czternastu lat przybyłam do Wersalu, aby zaślubić delfina. Nie byłam wówczas odpowiednio wyedukowana, by sprostać wymaganiom tak świetnego mariażu, i w krótkim czasie musiałam się jeszcze bardzo wiele nauczyć. To właśnie hrabina wprowadzała mnie w arkana sztywnych dworskich rytuałów, przez co z miejsca ochrzciłam ją Madame Etykietą. Przez cztery ostatnie lata nie było dnia, żebym nie usłyszała od niej reprymendy za uchybienia względem protokołu. Po mojej prawej stała księżna de Lamballe, a tuż obok niej inne damy. Nasze szerokie spódnice dyskretnie skrywały markizę de Clermont-Tonnerre, która siedziała na podłodze, ponieważ zrobiło jej się słabo. W pewnej chwili usłyszałam czyjś stłumiony chichot. No tak, markiza nieodmiennie potrafiła nas rozbawić komicznymi
minami i wywracaniem oczu. – Kogo tam ukrywacie? – zainteresowała się hrabina de Noailles. Moje damy popatrzyły po sobie, ale żadna nie odważyła się otworzyć ust. – La marquise de Clermont-Tonnerre est tellement fatiguée6 – rzuciłam sucho. – Trudno. Takie zachowanie z pewnością nie jest comme il faut. Podczas oficjalnych przyjęć wszyscy powinni stać. Odsunęłam się lekko. – Madame la marquise, zechce pani wstać – powiedziałam łagodnie. Podtrzymywana przez dwie damy markiza dźwignęła się z trudem. Jej czoło lśniło od potu, wydatny brzuch wypychał przód szerokiej roby. – Pani zna hrabinę de Noailles, prawda? – podjęłam, kiedy już byłam pewna, że Madame Etykieta zauważyła jej brzemienność. – Mesdames, jak do tej pory nie dane mi było zostać matką, chociaż codziennie podczas mszy modlę się o ten cud. Mam nadzieję, że kiedy zostanę pobłogosławiona łaską macierzyństwa, zdrowy rozsądek weźmie pierwszeństwo przed nakazami protokołu. Obiecuję, że jako królowa zadbam o to. Na razie, skoro nie ma tu taboretu, może pani na powrót usiąść na podłodze, a ja i pozostałe damy osłonimy panią przed krytycznymi spojrzeniami innych – zakończyłam, podając markizie chusteczkę, aby mogła otrzeć czoło. Po przeciwnej stronie westybulu stał Ludwik, a przed nim, w długim rzędzie, dworzanie pragnący mu złożyć
kondolencje. Wielu z nich przyciskało do twarzy chusteczki, ale tylko oczy mojego męża były autentycznie wilgotne. Przez chwilę przyglądałam się tej scenie, po czym ponownie odwróciłam się do hrabiny de Noailles. Teraz niemal dorównywałam jej wzrostem, a poza tym nie byłam już niesfornym dzieckiem, oddanym jej pod opiekę. Jedna matka, karcąca mnie za każde, nawet najmniejsze przewinienie, wystarczała mi w zupełności. Nie potrzebowałam nikogo w jej zastępstwie. – Pani i pani mąż, hrabia, służyliście Francji długo i wiernie – powiedziałam chłodnym tonem. – Przez wiele lat poświęcaliście się bez wytchnienia, nadszedł więc czas na congé. Mąż i ja oczekujemy, że przed upływem tygodnia opuścicie dwór i udacie się do waszej wiejskiej posiadłości w Mouchy. Madame Etykieta zrobiła się biała niczym obłuskany ze skórki migdał. Nie mogła przecież przeciwstawić się królowej Francji. Nikt nie mógł. – Nową dame d’honneur zostanie księżna de Lamballe – dodałam. Wierna przyjaciółka popatrzyła na mnie ze zdumieniem i delikatnie się zarumieniła. Nie zdążyłam jej uprzedzić. Któż jednak bardziej od niej zasługiwał na to wyróżnienie? Hrabina de Noailles opuściła powieki i skłoniła się głęboko. – Służenie Waszej Wysokości było dla mnie zaszczytem – powiedziała z godnością, jak zwykle opanowana. Jedynie lekkie drżenie w głosie zdradzało jej
prawdziwy stan ducha. Przez ułamek chwili pożałowałam wypowiedzianych słów. A przecież czekałam na ten moment bardzo długo. Odtąd sama będę decydowała o tym, co jest, a co nie jest comme il faut, przynajmniej w moim bezpośrednim otoczeniu. Patrząc na hrabinę do Noailles, sunącą przez westybul w stronę króla, aby i jemu złożyć kondolencje, wyobraziłam sobie, że oto posępna burzowa chmura ścigająca mnie od pałacu do pałacu – od Wersalu przez Compiègne aż do Fontainebleau – wreszcie znika z horyzontu, pozostawiając czyste lazurowe niebo. Kiedy wstąpiliśmy na tron i zadośćuczyniliśmy wymaganym obrządkom żałobnym, czym prędzej uciekliśmy z miejsca, w którym zmarł Ludwik XV. Pierwsze dziewięć dni panowania spędziliśmy w położonym nad Sekwaną uroczym château de Choisy w oczekiwaniu na oczyszczenie z zarazy niezliczonych komnat Wersalu. Teraz niecierpliwie wypatrywałam powrotu do pałacu. Nikt z żyjących nie pamiętał czasów, kiedy królowa Francji była czymś więcej niż tylko dynastyczną marionetką. Obecności Marii Teresy, hiszpańskiej infantki poślubionej Królowi Słońce, nie zauważano prawie wcale. Całe dnie spędzała w swoich komnatach, w otoczeniu dam dworu i karłów, popijając czekoladę i grając z nimi w karty. Losem poddanych nie przejmowała się wcale. Kiedy jej doniesiono, że ludzie głodują, bo nie mają chleba, powiedziała, że przecież mogą jeść ciastka. Tego wszystkiego dowiedziałam się od
abbé Vermonda, który przygotowując mnie do małżeństwa z delfinem, zadbał także o to, abym poznała historię moich poprzedniczek na tronie francuskim. Łagodny, mądry ksiądz Vermond towarzyszył mi później do Wersalu jako mój lektor i opiekun duchowy, nigdy też nie przestał być moim zaufanym przyjacielem. Maria Teresa Hiszpańska zmarła prawie sto lat temu. Kiedy żyła, całkowicie usunęła się z życia publicznego, ułatwiając Ludwikowi XIV szukanie rozkoszy w ramionach innych kobiet. To królewskie metresy, a nie nudna, pospolita królowa decydowały o tym, co jest, a co nie jest modne na dworze. Moja bezpośrednia poprzedniczka, Maria Leszczyńska, żona Ludwika XV, zmarła dwa lata przed moim przybyciem do Wersalu. Była córką króla polskiego, któremu przyszło żyć na wygnaniu. Urodziła Ludwikowi wiele bezużytecznych córek i tylko jednego syna – ojca mego męża – który zmarł, nie doczekawszy się korony. Podobnie jak wcześniej Maria Teresa, wiodła cichy żywot w odosobnieniu, prowadząc się bez skazy, podczas gdy u boku władcy pojawiały się kolejne maîtresses en titre. Nikt nie zwracał uwagi na suknie i koafiury królowej. Modę dyktowała madame la marquise de Pompadour, a po niej madame du Barry. Ostatnia faworyta Ludwika XV nie miała już rywalki w postaci królowej. Konkurować z nią mogłam tylko ja – ale to mi się nie udało. Pozbawiona pewności siebie, pełna obaw, że uczynię fałszywy krok, próbująca za wszelką cenę
zdobyć uczucie nieśmiałego męża, niepotrafiącego się przemóc, aby skonsumować nasz związek, zmarnowałam mnóstwo czasu, pozwalając madame du Barry umocnić swoje wpływy na dworze i w sercu papy króla. Poniosłam porażkę i maman bardzo nad tym bolała. Odtąd jednak wszystko miało być inaczej. Nigdy więcej nie zawiodę pokładanych we mnie nadziei. Maman już się mną nie rozczaruje. Francja także nie. Po śmierci królewskiego kochanka madame du Barry została odesłana do klasztoru, więc jej poplecznicy musieli pogodzić się z tym, że w wersalskich komnatach nie widują już jej wystawnych toalet i nie słyszą sprośnych żartów. Kondolencje składane przez szlachtę w La Muette oznaczały koniec pełnej żałoby. Kiedy ostatnia z leciwych dam podniosła się z ukłonu, monarcha i ja wyszliśmy na dziedziniec, gdzie czekała królewska kareta. Siedząc w złocistym powozie, jechaliśmy do Wersalu, gdzie mieliśmy oficjalnie rozpocząć panowanie. Choisy było naszym czyśćcem. Teraz podążaliśmy prosto do nieba. Kiedy po raz pierwszy przybyłam do Francji, do Wersalu zajechałam tylnym wejściem, jakby nieoficjalnie. Jako narzeczona podróżowałam wystawną berlinką, zamówioną specjalnie dla mnie przez Ludwika XV. Król nalegał wówczas, że pokaże mi pałac od strony ogrodów. Najpierw więc zobaczyłam Grand Trianon, z portykami z różowego marmuru, a później wysypane żwirem allées, kanały, fontanny i wreszcie szerokie