gemini25

  • Dokumenty451
  • Odsłony106 169
  • Obserwuję95
  • Rozmiar dokumentów666.3 MB
  • Ilość pobrań66 991

02 Maria Antonina. W Wersalu i Petit Trianon - Grey Juliet

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :1.9 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

gemini25
EBooki

02 Maria Antonina. W Wersalu i Petit Trianon - Grey Juliet.pdf

gemini25 EBooki Grey Juliet Maria Antonina
Użytkownik gemini25 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 566 stron)

Juliet Grey Maria Antonina w Wersalu i Petit Trianon Days of Splendor, Days of Sorrow II część trylogii o królowej Francji Przełożyła Beata Długajczyk Paryż, 1774 rok. Młodziutka, zaledwie osiemnastoletnia Maria Antonina wstępuje na tron u boku swego męża, Ludwika XVI. Monarchini prezentuje światu olśniewające jedwabne toalety i kunsztowne strzeliste uczesania, ale w głębi jej serca czai się strach o ciągłość dynastii Burbonów i o własną przyszłość. Od bolesnych początków małżeństwa, przez radość długo wyczekiwanego macierzyństwa, miłość do przystojnego Szweda Axela von Fersena po nieszczęsną aferę naszyjnikową — przez cały okres panowania Maria Antonina usiłuje wznieść się ponad dworskie plotki i intrygi. Jednak niebezpieczeństwo, że francuska monarchia może zostać zmieciona raz na zawsze z powierzchni ziemi, czai się tuż za złoconymi bramami Wersalu.

Dla MZR Za sugestię, która wiele zmieniła w moim życiu. Merci mille fois. Wszystkie władczynie powinny być podobne do żon Ludwika XIV i Ludwika XV, które poświęciły się czynieniu dobra… Królowa nosząca koronę wyłącznie po to, by się bawić, jest fatalnym nabytkiem dla narodu, który musi za to płacić. Anonimowy wróg Marii Antoniny, wiosna 1774

Prolog 21 CZERWCA 1786 Choć tego dnia przedmioty rzucają najkrótsze cienie, złowieszczy półmrok i tak zagarnia coraz większą połać wykładanego brukowymi kostkami dziedzińca Pałacu Sprawiedliwości, na którym stanął wysoki szafot. Wzniesiono go dwa dni wcześniej, tak więc ludzie mieli mnóstwo czasu, aby się zgromadzić. Nadciągnęli tłumie, objuczeni kocami, zapasami chleba, sera i taniego wina. Niektórych na Dziedziniec Majowy przywabiły już pierwsze odgłosy uderzeń młotków w drewniane belki. Widok robotników zbijających podwyższoną platformę zwiastował przecież publiczną sensację, a jak wiadomo, nic nie pozwala skuteczniej zapomnieć o pustce w kieszeni albo o próżnym żołądku niż atrakcyjne widowisko. Nieważne, kto zajmie miejsce na podwyższeniu. Jednak większość zebranych doskonale wie, kto odegra główną rolę w dzisiejszym ekscytującym przedstawieniu, choć władze odmówiły publicznego ogłoszenia terminu wykonania wyroku. Sędziowie parlamentu nie życzyli sobie zbiegowiska. Doprawdy powinni byli przewidzieć, że ich decyzja odniesie wręcz przeciwny skutek. W niewielkiej celi Conciergerie mokra od potu

więźniarka leży bezsennie na wiązce słomy, z żołądkiem zaciśniętym w bolesny węzeł. Wprawdzie dozorcy, monsieur i madame Hubert, traktują ją życzliwie, ale przy nich też trzeba mieć się na baczności, gdyż na wszystkie sposoby starają się wyciągnąć od niej informacje o mężu i kochanku. Dzisiejszego poranka uwięziona nie myśli o nich wcale, zajęta rozpamiętywaniem tego, co ją czeka. Ona również słyszała odgłosy walenia młotkami, ale wciąż nie traci nadziei, że robotnicy trudzą się na próżno. A może przybędzie posłaniec z lettre de cachet1 skazującym ją na dożywotni pobyt w klasztorze? Zamknięcie w odosobnieniu, wśród pobożnych, rozmodlonych hipokrytek, niewygody niewiele mniejsze niż te, których doświadcza obecnie z łaski państwa… Jak ona to zniesie? Ze stanu między snem a jawą wyrwało ją walenie pałką w drewnianą okiennicę zakrywającą zakratowany otwór w górnej części drzwi i chroniącą przed ciekawskimi spojrzeniami strażników. – Allez-y!2 – słyszy szorstką komendę. To wszystko? Ze sposobu, w jaki to powiedział, kobieta usiłuje odgadnąć swoje przeznaczenie. Czy w jego głosie brzmiała odrobina pociechy? Może najbliższe godziny przyniosą jej wyzwolenie? Może nie będzie klasztoru ani kary? Przecież ludzie wierzą w jej niewinność. Widziała to na twarzach tych, którzy przyglądali się procesowi – wszyscy spodziewali się uniewinnienia. Może trzy tygodnie, które spędziła

zamknięta w kamiennych murach Conciergerie, wystarczą, aby usatysfakcjonować władze? – Ubierać się. Szybko. Strażnik wciąż stoi pod drzwiami celi. Kobieta podchodzi boso do okienka, wspina się na palce, otwiera drewnianą okiennicę i spogląda na niego przez kratę. Żołnierz uśmiecha się, odsłaniając pożółkłe od tytoniu zęby. – Bonjour, ma belle. Mężczyzna kpi sobie, oczywiście. Więźniarka wie przecież dobrze, że ma już trzydzieści lat i choć nadal jest dość powabna, daleko jej do piękności. Na powrót przymyka drewnianą okiennicę, pozostawiając tylko szczelinę, przez którą wpada wąska smuga światła, i przystępuje do toalety. Jedyne umeblowanie celi stanowi niewysoki stół na krzyżakach i proste krzesło z oparciem. W porcelanowej misce od wczoraj stoi woda. Kobieta obmywa twarz, dekolt, pachy, podmywa się, następnie ściąga z głowy nocny czepek i przeczesuje palcami gęste kasztanowe loki. Próżność podszeptuje jej, aby założyć kolczyki, wielkie złote obręcze, w których wygląda jak gitane – Cyganka. Więźniarka przegląda się w odłamku zwierciadła. Tak, wygląda ładnie. Teraz naciąga pończochy, podtrzymywane podwiązkami z czarnej satynowej wstążki, wsuwa stopy w podniszczone skórzane pantofelki, a na koszulę nakłada gorset. Mocno dociąga sznurówki, tak by piersi sterczały dumnie pod prostą poranną suknią, którą narzuca przez głowę. Jeszcze

tylko obszyty srebrną passementerie3 szal w kolorze skrzepłej krwi, którym otula szczupłe ramiona. –Je suis prête. Jestem gotowa – oznajmia, otwierając okienko. Strażnik, porucznik Gabin, w ciemnobłękitnej opończy z kapturem skrywającym twarz, odsuwa żelazne rygle i prowadzi ją w dół wąskimi krętymi schodami, tymi samymi, którymi schodziła codziennie, by w towarzystwie Hubertów zjeść śniadanie składające się z filiżanki czekolady i kromki chleba. Teraz strażnik kieruje się do pomieszczenia naprzeciwko mieszkania dozorców. Więźniarka idzie za nim posłusznie. Kiedy przekracza próg, drzwi zatrzaskują się z hukiem i słychać zgrzyt zasuwanych rygli, zupełnie jakby była dzikim zwierzęciem, które trzeba uwięzić w klatce. Czując ucisk w gardle, kobieta odwraca się do tyłu, ale dwóch żandarmów brutalnie łapie ją pod ramiona. Uwięziona szarpie się i wyrywa, ale to na nic się nie zdaja. Żandarmi wloką ją do sali sądowej, gdzie krępują jej ramiona grubym sznurem. Nie zakneblowali jej ust, więc nieszczęsna wrzeszczy i przeklina, wyzywając oprawców od plugawych łajdaków i synów najgorszych ulicznic, ale żandarmi śmieją się tylko, nieczuli na jej niedolę. Kręcąc głową na wszystkie strony, kobieta dostrzega krągłą twarz i przysadzistą sylwetkę monsieur Bretona, sekretarza sądowego, i wówczas przypomina sobie, że monsieur Hubert mówił, że dziś rano Breton ma

publicznie ogłosić wyrok. Gdyby miało nadejść ułaskawienia albo chociażby lettre de cachet, nie traktowano by jej tak brutalnie. Uświadamiając sobie nieuchronność kary, więźniarka wydaje okrzyk trwogi, który odbija się od kamiennych ścian i kolumn. – Non, non, odmawiam wysłuchania tego przeklętego werdyktu! Odmawiam zgięcia kolan podczas odczytywania wyroku wydanego przez skorumpowany parlament Paryża, przekupiony przez wrogów, którzy pragną mojej zguby! Nie zważając na jej protesty, oprawcy usiłują przymusić ją do klęku. Ale kobieta walczy z niespodziewaną siłą i dopiero po dłuższej chwili żandarmom udaje się ją poskromić. Mocno chwytają ją pod łokcie, unieruchamiają między sobą i podnoszą do góry niczym niesfornego brzdąca. Próbuje im się wyrwać. Wierzga nogami w powietrzu, ale nadaremnie. Wśród wrzasków oskarżonej głos monsieur Bretona jest niemal niesłyszalny. Wreszcie odczytywanie wyroku dobiega końca. Oprawcy wywlekają ochrypłą, wyczerpaną szamotaniną więźniarkę na zalany słońcem dziedziniec, zakładają jej na szyję powróz i ciskają na wózek, który powiezie ją na szafot niczym zwierzę na targ. Co za tłumy zebrały się tutaj, aby być świadkami jej poniżenia! Skazana nie ma wolnych rąk, więc nie może osłonić oczu od słońca, kiedy wodzi wzrokiem po dachach i fasadach domów stojących naprzeciwko Pałacu

Sprawiedliwości. W każdym oknie tłoczą się ciekawscy. Ludzie, którzy przyszli obejrzeć egzekucję, to nie tylko uliczny motłoch radujący się cudzym poniżeniem. Wśród widzów nie brak arystokratów, członków sfery, z której wywodzi się także ona sama. Suto zapłacili za przywilej obejrzenia jej kaźni. Więźniarka nie ma pojęcia, ile stoczono bojów, jak zawzięcie się targowano, aby zdobyć jak najlepsze miejsce widokowe; nie dostrzega wytwornie ubranego arystokraty stojącego w jednym z okien w towarzystwie urodziwej młodej kobiety lekkich obyczajów. Subretka mocno opiera się plecami o tors swego towarzysza, którego ręka w roztargnieniu gładzi jej pierś, niemal całkowicie widoczną w głębokim wycięciu błękitnej jedwabnej sukni. W drugiej ręce diuk de Crillon ściska lornetkę teatralną. Specjalnie zabrał ją dziś ze sobą, żeby nie uronić żadnego szczegółu odrażającego widowiska. Poniżej okna, w którym stoi arystokrata, wielki cień szafotu obejmuje coraz większą część brukowanego dziedzińca. Dochodzi południe. Wózek ze skazaną zatrzymuje się u stóp drewnianej konstrukcji i dwaj żandarmi w błękitnych uniformach wloką kobietę po schodach na platformę, gdzie już czeka bourreau – kat. Uwięziona opiera się z całych sił i jej strażnicy omal nie tracą równowagi na wąskich stopniach. Zaciągnięta na platformę rozgląda się po tłumie w poszukiwaniu choćby jednej przyjaznej twarzy. Wokół widzi czerstwe, rumiane oblicza, ozdobione szyderczymi uśmiechami. Dostrzega

dzieci oblegające prowadzącą na dziedziniec bramę i każdy cal wysokiego ogrodzenia z żelaznych prętów. – Ocalcie mnie! – woła donośnie. – Ocalcie niewinną, w której żyłach płynie krew dawnych władców Francji! Jej oczy spoglądają dziko, ciało szarpie się gwałtownie, próbując oswobodzić się z więzów. Rozpaczliwe krzyki szybują w powietrzu, ale nie poruszają serc ludzi – rodaków, których przez całe lata naiwnie uważała za przyjaciół. Dzisiaj przyszli tu nacieszyć oczy przedstawieniem. Bourreau zręcznym ruchem ściąga okrywającą stół czarną materię. Na widok narzędzi tortur z ust uwięzionej wylewa się kolejny potok złorzeczeń na sędziów parlamentu i kardynała de Rohan. Nikt jednak nie słucha jej krzyków, bo oto strażnicy zaczynają ją rozbierać, na co tłum reaguje radosną wrzawą. Żandarmi muszą najpierw rozciąć więzy krępujące jej ramiona. Jeden z nich wyciąga ze skórzanej sakwy nóż. Uwolnioną z pęt ręką więźniarka bierze szybki zamach, celując w twarze oprawców. – Nie gorączkuj się tak, ma chère – odzywa się kat, biorąc ze stołu skórzany bicz. – Wkrótce będzie po wszystkim. – Przemawia łagodnie niczym do niesfornego dziecka, ale szlochająca kobieta nie zwraca uwagi na jego słowa. Już sam widok narzędzi tortur przyprawia ją o męczarnię. W jej głowie rozbrzmiewają echa wyroku. „Skazana na obnażenie pleców i publiczne wychłostanie

przez kata”… Brutalne dłonie chwytają ją z tyłu za fałdy sukni i zręcznie rozcinają jedwabną materię. Ale nieszczęsna wciąż walczy, nie chcąc uwolnić ramion z rękawów. Młóci pięściami na oślep, a jej ręce poruszają się tak szybko, że oprawcy nie potrafią ich przytrzymać. – Nie ruszaj się. Przecież nie chcemy cię skrzywdzić – mówi jeden z niech, jednak kobieta go nie słucha, spanikowana niczym dzikie zwierzę schwytane w potrzask. Wreszcie rękawy także zostają rozcięte i oczom widzów ukazuje się koszula poznaczona plamami potu. Skazana walczy niczym lwica, kopie, drapie, gryzie. Rozwichrzone kosmyki włosów wpadają jej do przepełnionych obłędnym strachem oczu. – Błagam, wyrwijcie mnie z rąk oprawców. Sama zgotowałam sobie to poniżenie. Wystarczyłoby, abym podczas procesu wypowiedziała jedno imię… Wyrok nakazuje, aby więźniarkę wychłostano nagą. Rozgrzany okrzykami zachęty setek zgromadzonych na dziedzińcu ludzi żandarm ze zręcznością zawodowego sztukmistrza ponownie ujmuje sztylet i przecina sznurowania gorsetu. Tłum nagradza jego występ głośnymi brawami. Teraz wystarczy już tylko szarpnąć delikatny batyst i kobieta staje przed wszystkimi obnażona do pasa. Serce stojącego w oknie po przeciwnej stronie dziedzińca diuka de Crillon zaczyna szybciej uderzać.

Arystokrata mocniej przyciąga do siebie kurtyzanę, tak że jej derrière przylega do jego obciągniętych jedwabnymi bryczesami bioder. Zapewnił sobie tak znakomite miejsce widokowe, pisząc do monsieur Targeta, obrońcy kardynała de Rohan podczas procesu: „Opanowało mnie gorące pragnienie ujrzenia tej kobiety wijącej się pod uderzeniami bicza, który – w pewnym sensie – monsieur dla niej ukręciłeś”. Ale nie tylko diuka przywiodła tu ciekawość. We wszystkich oknach biura prawnika oraz sąsiadującego z nim hôtel, stanowiącego własność diuka de Brissac, a także innych budynków okalających dziedziniec tłoczą się wymuskani arystokraci i arystokratki. Zajadają się słodyczami, popijając szampanem albo brandy, i rozkoszują się odrażającym widowiskiem. Skazana daremnie usiłuje zakryć dłońmi nagość. Kobiety w tłumie zasłaniają oczy najmłodszym pociechom, kiedy dwaj żandarmi chwytają więźniarkę za ręce i rozciągają je szeroko, aby kat miał łatwiejsze zadanie. Stojąca między strażnikami kobieta wygląda teraz jak chrześcijańska męczennica. Zgromadzeni wokół szafotu reagują na ten widok szyderczym śmiechem i świętokradczymi okrzykami. – Istna Madonna – woła jakiś mężczyzna. – Godna uwielbienia – wtóruje mu inny. Bourreau daje znak żołnierzom, aby obrócili skazaną plecami do niego. Kiedy wrzawa przycichnie, będzie mógł przystąpić do dzieła. Wina czy niewinność

skazańców nie obchodzą go wcale. Nie jemu przecież osądzać sprawiedliwość wyroków. Co prawda nie lubi chłostać kobiet, ale nie będzie się ociągał. Jest profesjonalistą, a czasy są ciężkie. Człowiek musi jeść i jeszcze wyżywić rodzinę, więc zrobi, co do niego należy. Po pierwszym uderzeniu kobieta zaczyna wołać: – Ocalcie mnie, przyjaciele! Bezczeszczą krew Walezjuszy! Bicz opada jeszcze dziewiętnaście razy. Z każdym uderzeniem euforia widzów opada. Nudna jest ta chłosta, kat wyraźnie się nie przykłada. Za mało krwi. Ciśnięta z tłumu główka kapusty rozbija się o skraj szafotu. Coraz częściej rozlegają się gwizdy i urągania pod adresem bourreau. – Nierzetelnie wali – mruczy zawiedziony angielski dziennikarz, który przebył kanał wyłącznie po to, aby opisać widowisko dla londyńskiej gazety. Skazana jest innego zdania. Każde uderzenie pozostawia na jej obnażonych plecach boleśnie pulsująca pręgę. Wreszcie bicz opada po raz ostatni. Kobieta zwala się na deski podwyższenia, klnąc i szlochając na przemian. Zmierzwione włosy opadają jej na twarz. Ale to jeszcze nie koniec kary. Kat już rozgrzewa narzędzie do piętnowania. Tłum przycicha. Żandarmi chwytają torturowaną pod ramiona i stawiają na nogi. „Zostanie naznaczona piętnem wypalonym na ramionach gorącym żelazem”… Kat unosi rozżarzony pręt, tak by wszyscy mogli

zobaczyć kształt piętna. „V” oznacza voleuse, złodziejkę. Tłum reaguje różnie. Jedni śmieją się szyderczo, inni wzdychają, ktoś zaczyna szlochać. Kiedy bourreau zbliża się do skazanej, zapada przejmująca cisza. Ocienione kapturem oczy kata spoglądają ponuro. Mężczyzna łapie kobietę za ramię, a żandarmi zwalniają uścisk. Skazana wykorzystuje to i rzuca się do ucieczki. Pędem pokonuje platformę i prowadzące w dół schody. Kat biegnie za nią, nie wypuszczając z dłoni narzędzia tortur. Na ostatnim stopniu kobieta potyka się i upada, kalecząc sobie dłonie. Szarpana spazmami bólu, toczy się po nierównym bruku, byle jak najdalej od szafotu. Każde dotknięcie plecami nierówno ułożonych kamieni jeszcze zwiększa mękę, ale nieszczęsna ofiara nie dba o to, opanowana jedną tylko myślą – umknąć katu. Jej modły nie zostają wysłuchane. Bourreau dopada ją po kilku krokach, zmusza, aby uklękła, i przyciska do obnażonego lewego ramienia rozpalone żelazo. Z przyżeganego miejsca unosi się wirującą smużka błękitnawego dymu, wstrętny swąd sprawia, że dwaj stojący najbliżej mężczyźni dostają torsji. Jakaś dziewczyna w pierwszym rzędzie widzów zasłania twarz dłońmi. Torturowana miota się konwulsyjnie, tak że kat ma kłopoty z wycelowaniem. Rozżarzone „V” zamiast na prawe ramię spada prosto na delikatną obnażoną pierś. Od przeraźliwego wrzasku męczonej we wszystkich oknach drżą szyby. Kochanka diuka de Crillon czuje perwersyjny dreszcz wzdłuż kręgosłupa. Wiele kobiet jest

bliskich płaczu. Po umorusanej twarzy torturowanej płyną łzy. Wytrzeszczone oczy i szeroko otwarte usta nadają jej niemal groteskowy wygląd. Jeszcze raz wzdryga się konwulsyjnie i wstaje, podtrzymywana ogniem gniewu. Zakrwawione dłonie kładzie na szerokich barkach kata, zupełnie jakby chciała się go przytrzymać, po czym z głośnym rykiem zatapia zęby w jego ramieniu i przegryza kubrak. Zaskoczony kat wydaje okrzyk bólu. Kobieta odwraca się do tłumu. – To królowa – woła, pryskając na wszystkie strony spienioną śliną. – To królowa powinna znaleźć się na moim miejscu. Moją jedyną zbrodnią było to, że jej wiernie służyłam! – Wreszcie pokonana bólem osuwa się na kamienie. W jej udręczonych oczach błękitne niebo zasnuwa się nieprzeniknioną czernią. Niewiele trzeba, by ci, którzy przyszli napawać się egzekucją wyroku, okrzyknęli ją męczennicą. Z tłumu podnoszą się pojedyncze głosy przeklinające l’Autrichienne, tę austriacką sukę. Po chwili rozbrzmiewają coraz głośniej, potężnieją, łączą się w jeden krzyk: – Prawdziwą voleuse jest Maria Antonina. To chciwej królowej należy się kara. Monsieur le bourreau, to ona zasłużyła na napiętnowanie! 1 Dosłownie „list opieczętowany”; pismo, którym król francuski bez sądu skazywał adresata listu na karę więzienia lub wygnania.

2 Naprzód! 3 Lamówka.

1 Królowa Francji DWANAŚCIE LAT WCZEŚNIEJ 8 maja 1774 Do hrabiego de Mercy-Argenteau Ambasadora nadzwyczajnego i pełnomocnego przy dworze w Wersalu Mój drogi Mercy, Jak rozumiem, śmierć mojego brata suwerena zbliża się nieuchronnie. Wieść ta napełniła mnie zarówno żalem, jak i trwogą. Małżeństwo Antoniny z delfinem zaliczam do największych triumfów mojego panowania, wszelako mam nieodparte przeczucie, że los mojej córki albo potoczy się wspaniale, albo też będzie pasmem nieszczęść. Nic nie jest w stanie uśmierzyć moich obaw. Ona jest jeszcze taka młoda, nigdy nie miała zdolności do rządzenie i nigdy nie nauczy się panować. Boję się, że jej szczęśliwe dni odeszły bezpowrotnie w przeszłość. Maria Teresa LA MUETTE, 21 MAJA 1774 – Moje kondolencje z powodu śmierci Jego Wysokości, Wasza Wysokość. – Wasza Wysokość, wyrazy współczucia z powodu

śmierci Jego Wysokości. – Votre Majesté, niech mi wolno będzie wyrazić najszczersze kondolencje z powodu odejścia Jego Majestatu Ludwika XV. Podstarzałe arystokratki w czarnych spódnicach rozpiętych na szerokich paniers i z mocno uróżowionymi twarzami po kolei podchodziły do mnie i do mojego męża – a ich nowego króla, Ludwika XVI – aby wyrazić nam swoje współczucie. W żałobnych strojach wyglądały niczym stado ponurych wron. Od dwóch tygodni rządziliśmy Francją, pełni radosnej nadziei, ale też i smutku. Ludwik szczerze opłakiwał zmarłego monarchę, swojego grand-père. Co do zasuszonych świętoszek (collets-montées4 , jak zwykłam je nazywać), które tego popołudnia tak gorliwie cisnęły się do nas, stojących w wykładanym w czarno-białą szachownicę westybulu pałacyku myśliwskiego La Muette, to każde ich słowo, kiedy składały nam kondolencje i życzyły szczęśliwego panowania, wydawało mi się równie fałszywe, jak wymalowane na ich policzkach rumieńce. Nawet jeśli kiedyś rzeczywiście kochały zmarłego monarchę, to ich uczucie wygasło już dawno temu. Z kolei mojego męża nie szanowały i nie wierzyły, że będzie umiał dobrze rządzić. – Permettez-moi de vous offrir mes condoléances, j’en suis desolée5 – zachichotałam pod osłoną wachlarza, przedrzeźniając szczebiotliwe głosy podstarzałych

elegantek. – Doprawdy nie rozumiem, jak ktoś, kto przekroczył trzeci krzyżyk, ma śmiałość pokazywać się jeszcze na dworze – rzuciłam lekko w stronę mojej oddanej przyjaciółki i damy dworu, Marii Teresy Ludwiki de Savoie-Carignan, księżnej de Lamballe. Ja sama miałam zaledwie osiemnaście lat, więc trzydziestolatki wydawały mi się niemal Matuzalemami. Wprawdzie leciwe damy wyglądały przekomicznie, ale w dobry nastrój wprawił mnie nie tylko ich widok. Moja radość miała jeszcze inną przyczynę – taką, której nie ośmieliłabym się wyznać nikomu, nawet mężowi. Tak naprawdę dopiero dzisiaj, kiedy przyjmowaliśmy zwyczajowe kondolencje szlachty, dotarło do mnie, że papa król naprawdę umarł. Wizja wspaniałości, które miały stać się naszym udziałem, była oszałamiająca. Wyczekiwałam ich niecierpliwie, nerwowe napięcie maskując śmiechem i kpinami. Sześćdziesiąt lat nakładania różu niemal wyżłobiło dziury w pomarszczonych policzkach diuszesy d’Archambault. Kiedy zginała kolana w ukłonie, miałam wrażenie, że słyszę skrzypienie stawów. Pomyślałam, że bez pomocy pewnie nie da rady się wyprostować, po czym szybko przygryzłam wargę, ale było już za późno. Z moich ust wydobył się stłumiony chichot. – Wasza Wysokość, proszę przyjąć wyrazy współczucia po śmierci króla, który był… który był… – tu diuszesa popadła w głęboką zadumę. – Il était si noble, si gentil,– dokończyła wreszcie z przejęciem.

– Vous l’avez détesté! – mruknęłam do księżnej de Lamballe. – Nie znosiła starego króla, ponieważ odmówił temu niedojdzie, jej synowi, promocji wojskowej. Taki szlachetny, taki łaskawy – zaświergotałam, kiedy diuszesa odeszła. – Wasza Wysokość, nie przystoi, aby władczyni pokpiwała sobie z osób starszych i niższych rangą – zabrzmiało za moimi plecami. Dobrze znałam ten głos, więc nawet nie musiałam się odwracać. Należał do hrabiny de Noailles, mojej dame d’honneur, a kiedy byłam jeszcze delfiną – de facto guwernantki i opiekunki. Jako najmłodsza córka cesarzowej Marii Teresy w wieku zaledwie czternastu lat przybyłam do Wersalu, aby zaślubić delfina. Nie byłam wówczas odpowiednio wyedukowana, by sprostać wymaganiom tak świetnego mariażu, i w krótkim czasie musiałam się jeszcze bardzo wiele nauczyć. To właśnie hrabina wprowadzała mnie w arkana sztywnych dworskich rytuałów, przez co z miejsca ochrzciłam ją Madame Etykietą. Przez cztery ostatnie lata nie było dnia, żebym nie usłyszała od niej reprymendy za uchybienia względem protokołu. Po mojej prawej stała księżna de Lamballe, a tuż obok niej inne damy. Nasze szerokie spódnice dyskretnie skrywały markizę de Clermont-Tonnerre, która siedziała na podłodze, ponieważ zrobiło jej się słabo. W pewnej chwili usłyszałam czyjś stłumiony chichot. No tak, markiza nieodmiennie potrafiła nas rozbawić komicznymi

minami i wywracaniem oczu. – Kogo tam ukrywacie? – zainteresowała się hrabina de Noailles. Moje damy popatrzyły po sobie, ale żadna nie odważyła się otworzyć ust. – La marquise de Clermont-Tonnerre est tellement fatiguée6 – rzuciłam sucho. – Trudno. Takie zachowanie z pewnością nie jest comme il faut. Podczas oficjalnych przyjęć wszyscy powinni stać. Odsunęłam się lekko. – Madame la marquise, zechce pani wstać – powiedziałam łagodnie. Podtrzymywana przez dwie damy markiza dźwignęła się z trudem. Jej czoło lśniło od potu, wydatny brzuch wypychał przód szerokiej roby. – Pani zna hrabinę de Noailles, prawda? – podjęłam, kiedy już byłam pewna, że Madame Etykieta zauważyła jej brzemienność. – Mesdames, jak do tej pory nie dane mi było zostać matką, chociaż codziennie podczas mszy modlę się o ten cud. Mam nadzieję, że kiedy zostanę pobłogosławiona łaską macierzyństwa, zdrowy rozsądek weźmie pierwszeństwo przed nakazami protokołu. Obiecuję, że jako królowa zadbam o to. Na razie, skoro nie ma tu taboretu, może pani na powrót usiąść na podłodze, a ja i pozostałe damy osłonimy panią przed krytycznymi spojrzeniami innych – zakończyłam, podając markizie chusteczkę, aby mogła otrzeć czoło. Po przeciwnej stronie westybulu stał Ludwik, a przed nim, w długim rzędzie, dworzanie pragnący mu złożyć

kondolencje. Wielu z nich przyciskało do twarzy chusteczki, ale tylko oczy mojego męża były autentycznie wilgotne. Przez chwilę przyglądałam się tej scenie, po czym ponownie odwróciłam się do hrabiny de Noailles. Teraz niemal dorównywałam jej wzrostem, a poza tym nie byłam już niesfornym dzieckiem, oddanym jej pod opiekę. Jedna matka, karcąca mnie za każde, nawet najmniejsze przewinienie, wystarczała mi w zupełności. Nie potrzebowałam nikogo w jej zastępstwie. – Pani i pani mąż, hrabia, służyliście Francji długo i wiernie – powiedziałam chłodnym tonem. – Przez wiele lat poświęcaliście się bez wytchnienia, nadszedł więc czas na congé. Mąż i ja oczekujemy, że przed upływem tygodnia opuścicie dwór i udacie się do waszej wiejskiej posiadłości w Mouchy. Madame Etykieta zrobiła się biała niczym obłuskany ze skórki migdał. Nie mogła przecież przeciwstawić się królowej Francji. Nikt nie mógł. – Nową dame d’honneur zostanie księżna de Lamballe – dodałam. Wierna przyjaciółka popatrzyła na mnie ze zdumieniem i delikatnie się zarumieniła. Nie zdążyłam jej uprzedzić. Któż jednak bardziej od niej zasługiwał na to wyróżnienie? Hrabina de Noailles opuściła powieki i skłoniła się głęboko. – Służenie Waszej Wysokości było dla mnie zaszczytem – powiedziała z godnością, jak zwykle opanowana. Jedynie lekkie drżenie w głosie zdradzało jej

prawdziwy stan ducha. Przez ułamek chwili pożałowałam wypowiedzianych słów. A przecież czekałam na ten moment bardzo długo. Odtąd sama będę decydowała o tym, co jest, a co nie jest comme il faut, przynajmniej w moim bezpośrednim otoczeniu. Patrząc na hrabinę do Noailles, sunącą przez westybul w stronę króla, aby i jemu złożyć kondolencje, wyobraziłam sobie, że oto posępna burzowa chmura ścigająca mnie od pałacu do pałacu – od Wersalu przez Compiègne aż do Fontainebleau – wreszcie znika z horyzontu, pozostawiając czyste lazurowe niebo. Kiedy wstąpiliśmy na tron i zadośćuczyniliśmy wymaganym obrządkom żałobnym, czym prędzej uciekliśmy z miejsca, w którym zmarł Ludwik XV. Pierwsze dziewięć dni panowania spędziliśmy w położonym nad Sekwaną uroczym château de Choisy w oczekiwaniu na oczyszczenie z zarazy niezliczonych komnat Wersalu. Teraz niecierpliwie wypatrywałam powrotu do pałacu. Nikt z żyjących nie pamiętał czasów, kiedy królowa Francji była czymś więcej niż tylko dynastyczną marionetką. Obecności Marii Teresy, hiszpańskiej infantki poślubionej Królowi Słońce, nie zauważano prawie wcale. Całe dnie spędzała w swoich komnatach, w otoczeniu dam dworu i karłów, popijając czekoladę i grając z nimi w karty. Losem poddanych nie przejmowała się wcale. Kiedy jej doniesiono, że ludzie głodują, bo nie mają chleba, powiedziała, że przecież mogą jeść ciastka. Tego wszystkiego dowiedziałam się od

abbé Vermonda, który przygotowując mnie do małżeństwa z delfinem, zadbał także o to, abym poznała historię moich poprzedniczek na tronie francuskim. Łagodny, mądry ksiądz Vermond towarzyszył mi później do Wersalu jako mój lektor i opiekun duchowy, nigdy też nie przestał być moim zaufanym przyjacielem. Maria Teresa Hiszpańska zmarła prawie sto lat temu. Kiedy żyła, całkowicie usunęła się z życia publicznego, ułatwiając Ludwikowi XIV szukanie rozkoszy w ramionach innych kobiet. To królewskie metresy, a nie nudna, pospolita królowa decydowały o tym, co jest, a co nie jest modne na dworze. Moja bezpośrednia poprzedniczka, Maria Leszczyńska, żona Ludwika XV, zmarła dwa lata przed moim przybyciem do Wersalu. Była córką króla polskiego, któremu przyszło żyć na wygnaniu. Urodziła Ludwikowi wiele bezużytecznych córek i tylko jednego syna – ojca mego męża – który zmarł, nie doczekawszy się korony. Podobnie jak wcześniej Maria Teresa, wiodła cichy żywot w odosobnieniu, prowadząc się bez skazy, podczas gdy u boku władcy pojawiały się kolejne maîtresses en titre. Nikt nie zwracał uwagi na suknie i koafiury królowej. Modę dyktowała madame la marquise de Pompadour, a po niej madame du Barry. Ostatnia faworyta Ludwika XV nie miała już rywalki w postaci królowej. Konkurować z nią mogłam tylko ja – ale to mi się nie udało. Pozbawiona pewności siebie, pełna obaw, że uczynię fałszywy krok, próbująca za wszelką cenę

zdobyć uczucie nieśmiałego męża, niepotrafiącego się przemóc, aby skonsumować nasz związek, zmarnowałam mnóstwo czasu, pozwalając madame du Barry umocnić swoje wpływy na dworze i w sercu papy króla. Poniosłam porażkę i maman bardzo nad tym bolała. Odtąd jednak wszystko miało być inaczej. Nigdy więcej nie zawiodę pokładanych we mnie nadziei. Maman już się mną nie rozczaruje. Francja także nie. Po śmierci królewskiego kochanka madame du Barry została odesłana do klasztoru, więc jej poplecznicy musieli pogodzić się z tym, że w wersalskich komnatach nie widują już jej wystawnych toalet i nie słyszą sprośnych żartów. Kondolencje składane przez szlachtę w La Muette oznaczały koniec pełnej żałoby. Kiedy ostatnia z leciwych dam podniosła się z ukłonu, monarcha i ja wyszliśmy na dziedziniec, gdzie czekała królewska kareta. Siedząc w złocistym powozie, jechaliśmy do Wersalu, gdzie mieliśmy oficjalnie rozpocząć panowanie. Choisy było naszym czyśćcem. Teraz podążaliśmy prosto do nieba. Kiedy po raz pierwszy przybyłam do Francji, do Wersalu zajechałam tylnym wejściem, jakby nieoficjalnie. Jako narzeczona podróżowałam wystawną berlinką, zamówioną specjalnie dla mnie przez Ludwika XV. Król nalegał wówczas, że pokaże mi pałac od strony ogrodów. Najpierw więc zobaczyłam Grand Trianon, z portykami z różowego marmuru, a później wysypane żwirem allées, kanały, fontanny i wreszcie szerokie