gemini25

  • Dokumenty451
  • Odsłony101 799
  • Obserwuję90
  • Rozmiar dokumentów666.3 MB
  • Ilość pobrań64 071

Maria Antonina. Z pałacu na szafot

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

gemini25
EBooki

Maria Antonina. Z pałacu na szafot.pdf

gemini25 EBooki Grey Juliet Maria Antonina
Użytkownik gemini25 wgrał ten materiał 8 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 135 osób, 76 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 243 stron)

Powieść Maria Antonina należy do gatunku fikcji historycznej. Poza osobami, miejscami i wydarzeniami historycznymi wszystkie występujące w niej postacie, miejsca i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo do współczesnych wydarzeń oraz osób żyjących jest całkowicie przypadkowe.

Pour mon mari, Scotta, za to, że uczynił wszystko możliwym. Bisous!

Dopiero w nieszczęściu człowiek poznaje samego siebie. Maria Antonina do hrabiego de Mercy-Argenteau Potomność nie powinna zważać na te „tajemnicze legendy rozpowszechniane o Księciu za jego życia z czystej złośliwości lub też z zamiłowania do plotek, w których prawdziwość wierzą wprowadzeni w błąd zwykli ludzie i które po upływie kilku lat przyjmowane są za prawdę także przez historyków, mamiących samych siebie oraz pokolenia mające dopiero nadejść”. Wolter, Éloge Funèbre de Louis XV, napisane po śmierci Ludwika XV

1 Żegnajcie, splendory! 5 PAŹDZIERNIKA 1789 – Dostaniemy królową, żywą lub martwą! Ludwika jest tak zachrypnięta, że ledwo wydobywa głos z obolałego gardła. Już od kilku godzin skanduje to samo hasło, brnąc z uporem nieutwardzoną drogą wiodącą z centrum Paryża aż do bram pałacu wersalskiego, choć deszcz siecze ją po twarzy, a bryzgi błota ochlapują jej jedyną porządną spódnicę. – Dla mnie udko! – wykrzykuje idąca tuż za nią zażywna poissarde w poplamionym krwią fartuchu, dzierżąca w dłoni spory toporek. – Z jej flaków porobię sobie kokardy – dorzuca drugi głos, znacznie niższy. Ludwika odwraca głowę, spodziewając się ujrzeć kolejną przekupkę albo jedną z prostytutek urzędujących w podcieniach Palais Royal, które dołączyły do pochodu liczącego obecnie dobre sześć tysięcy kobiet. Tymczasem okazuje się, że konfraterka z grubym głosem ma wystające jabłko Adama i cień zarostu na policzkach. A więc to dlatego niektóre „poissardes” wymachują pikami z taką samą swobodą jak dyrygent orkiestry batutą. Ludwika lekko trąca mężczyznę łokciem. – Pardon, monsieur, votre perruque przekrzywiła się nieco. Zagadnięty szybko poprawia zmierzwioną perukę, która wygląda tak, jakby nigdy nie widziała grzebienia. Wymarzony model do głowy Gorgony – przemyka Ludwice przez myśl. Kimkolwiek jest jej przygodny towarzysz, na pierwszy rzut oka śmiało można go wziąć za jedną z przemoczonych, ubłoconych poissardes maszerujących setkami na Wersal. Obcy łapie Ludwikę za nadgarstek, a gdy dziewczyna wzdraga się zaskoczona, przykłada palec do warg. – Takich jak ja jest tutaj więcej – mówi starannym akcentem osoby wykształconej. – A ja chcę serca tej austriackiej suki! – wywrzaskuje jakaś kobieta z dalszych rzędów, która najwyraźniej dodała sobie odwagi brandy. Jeśli człowiek ma do przejścia prawie dwadzieścia kilometrów w strugach deszczu i na dodatek o pustym żołądku, musi się przecież jakoś wzmocnić. Nic więc dziwnego, że uczestniczki pochodu od czasu do czasu zbaczają z drogi, żeby zrobić sobie przystanek w najbliższej tawernie. Ale nieustępliwie prą naprzód, w brudnych fartuchach i sabotach oblepionych błotnistą breją, z twarzami poczerwieniałymi od alkoholu, coraz żywiej krążącego w żyłach, i wzbierającej w sercach nienawiści. Odkrywszy jednego wilka przebranego za owieczkę, Ludwika zaczyna rozglądać się po szeregach. Z kogo właściwie składa się ta obywatelska armia? Dopiero teraz widzi, że tworzy ją także wiele modnie uczesanych kobiet w zwiewnych białych sukniach, na które modę wprowadziła królowa. Jako podlotek Ludwika nieraz wyobrażała sobie, że któregoś dnia weźmie udział w wystawnej fête champêtre na wypielęgnowanych trawnikach Wersalu, wystrojona w podobną toaletę. Jednak uczestniczące w marszu wytworne damy, które nie zważając na deszcz przemieniający ich eleganckie kreacje w ubłocone łachmany, śpiewają radośnie podczas marszu, z pewnością nie mają nic wspólnego z handlarkami z targowiska – przemyka jej przez

myśl. – Ich światem zdaje się pałac i dworskie rozrywki. Idący na czele kolumny dobosze zaczynają wybijać nowy rytm, żywszy i bardziej naglący niż wolne, monotonne bębnienie, jakie towarzyszyło maszerującym przez ostatnie sześć godzin. Z pierwszych rzędów rozlega się wołanie: – Zbliżamy się! W miarę jak wiadomość podawana jest do tyłu, w górę wznosi się coraz więcej wideł, grabi i kos, które rozpoczynały żywot jako niewinne narzędzia rolnicze, a teraz posłużą za broń. Wiezione z przodu cztery armaty strzelają jedna po drugiej, w odpowiedzi grzmi palba muszkietów. Huk eksplozji dwunastofuntowych ładunków długo rozbrzmiewa w jesiennym powietrzu. – Już widać bramy! – krzyczy ktoś. Ludwika wzdryga się mimo woli i mocniej ściska w odrętwiałej dłoni trzonek rzeźbiarskiego dłuta stanowiącego jej narzędzie pracy. – Boję się – mówi półgłosem do idącego obok mężczyzny. Jej towarzysz wcale nie cuchnie krwią ryb i kurcząt, szczodrze rozmazaną na muślinowym fartuchu, tylko pachnie pieprzem i piżmem. Na perukę, siedzącą teraz prosto na głowie, nasadził stożkowatą czerwoną czapkę, powszechnie nazywaną czapką wolności, którą wcisnęła mu pijana poissarde, omyłkowo biorąc go za jedną ze swoich towarzyszek. – Pomyśl o tamtej megierze, a cały strach zniknie – uspokaja dziewczynę. Młoda rzeźbiarka zastanawia się głośno, czy aby jej największym wrogiem nie jest w tej chwili głód, na co mężczyzna ripostuje od razu, że przecież istnieje jeden tylko powód, dla którego żołądki maszerujących są puste. Ludwika strzepuje fałdy spódnicy, bierze głęboki wdech i z nowym wigorem podejmuje bojowy okrzyk: – Dostaniemy królową, żywą lub martwą! Polubiłam spacery podczas mżawki, kiedy cały świat spowija lekki welon wilgoci. Pozbawione odwiedzających pałacowe ogrody tchną atmosferą niesamowitości i opuszczenia. Idę, gdzie mnie poniosą pantofelki, wsłuchana w nostalgiczny nokturn wygrywany w mojej głowie przez samotne skrzypce. Bez towarzyszących mi zwykle dam i snujących się z tyłu gwardzistów przekraczam bramę Trianon i ruszam błotnistą ścieżką pokrytą opadłymi liśćmi, lśniącymi od wilgoci i błyskającymi plamkami złota. Przywabiona szmerem wody przelewającej się przez kamienny nawis, gęsto porośnięty paprociami, zbieram fałdy spódnicy, wspinam się na skalny występ u wejścia do groty i przysiadam na granitowym złomie, z twarzą obróconą w stronę kaskady. Zziębnięte ręce wsuwam do kieszeni szarej jedwabnej sukni i wówczas moje palce natrafiają na zegarek na cienkim łańcuszku. Mocno zaciskam go w dłoni, ważąc jego ciężar. Ten przedmiot, dawniej należący do mojego ojca, Franciszka Lotaryńskiego, to jedyna pamiątka, którą pozwolono mi zachować, kiedy przekraczałam granicę Austrii, aby zostać delfiną Francji. Wyjmuję go z kieszeni i sprawdzam godzinę. Dziesięć po drugiej. Po niebie płyną szare obłoki. Dawniej w słoneczne dni przesiadywałam w tym miejscu w towarzystwie hrabiego Fersena i wówczas wiedliśmy długie rozmowy, czasami o głupstwach, a czasami o bardzo poważnych sprawach. W ubiegłym tygodniu Axel odwiedził mnie ponownie. Wynajął dom w Wersalu, aby być blisko mnie każdego dnia. Nie wiem, co bym bez niego poczęła. W ostatnich miesiącach życie stało się nie do zniesienia. Tyle drogich osób przyszło mi pożegnać, przede wszystkim mon cher coeur[1] Gabrielę de Polignac. W lipcu, podczas szturmu na Bastylię, motłoch głośno domagał się jej głowy, więc królowi nie pozostało nic innego, tylko kazać jej uciekać razem z mężem i dziećmi. Hrabia d’Artois i jego rodzina także wyjechali. W sercu wciąż płaczę za Gabrielą, a tego, co

przeżywa Ludwik, który aby uśmierzyć gniew poddanych, musiał wygnać własnego brata, nawet nie potrafię sobie wyobrazić. Wydanie mu rozkazu opuszczenia Francji z pewnością kosztowało króla bardzo wiele. Wyjechał również drogi abbé Vermond, mój dawny nauczyciel, który towarzyszył mi, kiedy opuszczałam Wiedeń, a potem przez całe piętnaście lat był moim lektorem i powiernikiem. W połowie lipca spakował się w pośpiechu i ruszył w stronę granicy. Rewolucja sprawiła, że do Wersalu wcześniej niż zwykle zawitała jesień. Bez przyjaciół świat zmienił barwy – miejsce soczystych zieleni i intensywnych lazurów zajęły szarości i ponure brązy. Większość bywalców Trianon, w tym tak mi droga księżna de Lamballe, dla bezpieczeństwa udała się na wieś. Wpatrzona w spadającą wodę, widzę nagle twarz mojego niewinnego synka, Ludwika Józefa, którego Bóg wezwał do siebie, gdy tylko zaczął się kryzys. Miękkie brązowe loki opadają mu na ramiona, a wielkie błękitne oczy przepojone są smutkiem. W poszumie kaskady słyszę jego głos. – Sois courageuse. Bądź dzielna, maman, nie rozpaczaj. – Je te promets, mon petit. Obiecuję ci, mój mały – szepcę w odpowiedzi. Wilgoć przenika mnie aż do kości. Jak długo już tu siedzę? Ponownie wyciągam z kieszeni zegarek i w tym momencie słyszę czyjeś wołanie. Młodziutki, co najwyżej dwunastoletni paź w błękitnej liberii pędzi w moją stronę, wymachując rękami i wskazując w kierunku château. – Votre Majesté! Wasza Wysokość jest proszona o jak najszybszy powrót do pałacu. Z Paryża wyruszyły tysiące kobiet. Są uzbrojone i idą prosto na Wersal. Natychmiast myślę o Ludwiku i o dzieciach. – Gdzie Jego Wysokość? – Poluje w Meudon, Majesté, ale posłano już po niego – mówi chłopak bez tchu. – Wasza Wysokość, natychmiast, proszę. – Spogląda na mnie błagalnie, bliski łez. Podaję mu rękę i pytam, kto go po mnie posłał. – Monsieur minister wojny hrabia de La Tour du Pin, Majesté. Jest bardzo wzburzony. Próbując uspokoić przestraszonego dzieciaka, zaczynam go wypytywać, jak się nazywa, kim są i co robią jego rodzice. Petit Trianon od pałacu dzielą prawie dwa kilometry, które musimy pokonać pieszo, gdyż w pośpiechu Daniel nie pomyślał o tym, aby zażądać powozu. W château wrze niczym w ulu. Odkąd przerażająca wieść dotarła do Wersalu, do apartamentów państwowych z każdą chwilą ściąga coraz więcej osób. Widząc takie tłumy, ktoś mógłby pomyśleć, że w Galerii Zwierciadlanej lada chwila rozpocznie się bal. W Oeil de Boeuf ministrowie i dworzanie przekrzykują się wzajemnie, a każdy radzi coś innego. – Messieurs, nie możemy nic postanowić, dopóki Jego Wysokość nie wróci z Meudon. Nie pozostaje nam nic innego, tylko czekać – przypominam zebranym, dziwnie spokojna, podczas gdy dookoła wszyscy miotają się gorączkowo. Były minister finansów Jakub Necker, który w lipcu otrzymał dymisję, gdyż miał inne zdanie niż król na temat traktowania rebeliantów, teraz powrócił na dwór chyba wyłącznie po to, aby sprzeciwiać się wszystkiemu, co powie również wcześniej zdymisjonowany hrabia de Saint-Priest. Hrabia de La Tour du Pin głośnym krzykiem usiłuje zagłuszyć ich obu. Lipcowy podmuch wywiał z Wersalu wielu dworzan, ale i tak pozostały ich w pałacu jeszcze setki. Ogarnięci strachem przemieszanym z niezdrową ciekawością cisną się do wysokich okien w Salonie Herkulesa, wypatrując nadciągającej z Paryża tłuszczy. Z całą godnością, na jaką mnie stać, wycofuję się z Oeil de Boeuf do moich prywatnych komnat ukrytych za amfiladą apartamentów państwowych. – Dopilnuj, aby wystarczyło drewna – polecam madame Campan, która rzuca mi krótkie

spojrzenie, od razu domyślając się, o co chodzi. Staję przy wysokiej rzeźbionej komódce i wyciągam z kieszeni pęk kluczy. Madame Campan odkłada na marmurowy stolik trzymaną w rękach książkę i podchodzi, aby mi pomóc. Razem wyjmujemy z komódki cztery ciężkie puzdra i stawiamy obok kominka. – Henrietto, spal całą zawartość – mówię spokojnie. Za chwilę wszystkie moje bezcenne wspomnienia obrócą się w popiół. Podczas gdy płomienie pożerają listy od matki i braci, siadam przy sekretarzyku, aby jeszcze raz napisać do mojej ukochanej diuszesy na wygnaniu. Zanurzam pióro w kałamarzu i przykładam je do czystej karty. Mój charakter pisma niewiele się poprawił od czasów, kiedy byłam dzieckiem i nasza pobłażliwa guwernantka wciąż musiała korygować moje błędy. Informuję Gabrielę o ostatnich wydarzeniach, a na koniec, pamiętając słowa, które w wyobraźni usłyszałam przy wodospadzie z ust syna, dodaję: Możesz być pewna, że przeciwności nie osłabią mojej siły i odwagi. Tych nigdy mi nie zabraknie. W chwilach prawdziwych zmagań człowiek uczy się roztropności, lepiej poznaje ludzi i zaczyna dostrzegać, kto jest, a kto nie jest mu szczerze oddany. Bóg raczy wiedzieć, kiedy ten list dotrze do mojej przyjaciółki albo czy ona w ogóle go dostanie. Wracam do Oeil de Boeuf, gdzie nadal trwa debata. Hrabia de La Tour du Pin upiera się hałaśliwie, że należy wysłać oddział flandryjskich najemników, aby zablokował drogę na Paryż. – Ale co to da? – sprzeciwia się natychmiast Necker, którego zbyt często oskarżano o sprzyjanie masom. – Przecież tysiące rozjuszonych obywateli wyruszyły wiele godzin temu. Ponownie przypominam hrabiemu, że nie wolno nam dysponować wojskiem pod nieobecność króla. De La Tour du Pin mierzy mnie długim spojrzeniem, zaciskając szczęki i z trudem hamując gniew. – A więc mamy siedzieć i bezradnie załamywać ręce? – wybucha wreszcie. – Sacredieu![2] Równie dobrze możemy ustawić się w rządku i poczekać, aż buntownicy wystrzelają nas z garłaczy jak kaczki. – Szerokim gestem wskazuje w stronę Galerii Zwierciadlanej, gdzie w wielkich lustrach odbijają się zwielokrotnione sylwetki kwiatu francuskiej arystokracji, z twarzami bez wyjątku przepełnionymi trwogą. – Każdy z tych wystrojonych pawi nosi u boku szpadę, ale to przecież zwykłe zabawki, inkrustowane świecidełkami rekwizyty, podobne do tych, jakie ma w swojej pieczy intendant des Menus Plaisirs Waszej Wysokości, i niewiele ostrzejsze od noży do masła. Założę się, że nawet jeśli któryś z tych fircyków widział kiedyś bitwę, to i tak nie pamięta, jak posłużyć się bronią w starciu z przeciwnikiem. Gdybyśmy siedzieli przy stoliku karcianym, bez wahania postawiłbym każdą sumę na rozwścieczoną paryską przekupkę, a przeciw markizowi de Noirmoutiers czy któremukolwiek z jemu podobnych. Bez kontrasygnaty Ludwika hrabia nie może wysłać nigdzie wojska, wolno mu jednak przedsięwziąć środki zapewniające nam bezpieczeństwo. Nakazuje więc zamknąć bramę prowadzącą na Dziedziniec Ministrów. To prawdziwy precedens, gdyż do tej pory publiczności nigdy nie wzbraniano wejścia do pałacu. Ale de La Tour du Pin nie poprzestaje na tym. Na jego rozkaz po raz pierwszy od czasów Króla Słońce zatrzaskują się także wielkie podwójne drzwi rozdzielające komnaty apartamentów państwowych. – Zabarykadować wszystkie przejścia – pada kolejna komenda. Królewscy gwardziści, w perukach i błękitnych uniformach z białymi wyłogami, bezradnie wzruszają ramionami. – Czym? Ale już wkrótce kilkunastu z nich zaczyna znosić ciężkie meble. Przesuwają pod drzwi

marmurowe stoły i komody, windują na górę fotele. Hrabia de La Tour du Pin nie przestaje grzmieć: – Nie wezmą nas bez walki! Nie damy się zaszlachtować! Wśród gwardzistów w błękitnych uniformach, miotających się na wszystkie strony, dostrzegam wysokiego mężczyznę z lekko upudrowanymi brązowymi włosami, noszącego mundur w kolorze ciemnej zieleni. – Axel – szepcę ledwo słyszalnie. Jak to się stało, że nie zauważyłam go wcześniej? Nie witam się z nim, bo od razu zostałoby to skomentowane. Przyszedł, i tylko to się liczy. Jako jedyny z dworzan – a nie jest przecież nawet Francuzem – ruszył na pomoc gwardzistom organizującym obronę pałacu. To najlepiej świadczy o jego uczuciu do mnie i do Ludwika. Modlę się w duchu, aby się odwrócił, tak abym mogła mu okazać wzrokiem, co czuję, ale Axel jest całkowicie pochłonięty swoim zadaniem. Unosi wielki wyściełany zielonym brokatem fotel, stawia go na intarsjowanej komódce, którą wcześniej umieścił na blacie stołu, po czym przyzywa trójkę gwardzistów, aby pomogli mu przepchnąć tak skonstruowaną piramidę pod drzwi. Bojąc się, że hałas i zamieszanie mogły wystraszyć dzieci Francji, wąskim przejściem sprytnie ukrytym za pokrytą adamaszkiem ścianą spieszę do biblioteki. Czteroletni delfin Ludwik Karol leży rozciągnięty beztrosko na dywanie, bawiąc się ze swoją siostrą Madame Royale pod bacznym okiem nowej guwernantki, markizy de Tourzel, którą obdarzył przezwiskiem Madame Sroga. Na mój widok Ludwika de Tourzel podnosi się z miejsca. – Maman! – rozpromienia się mój synek, ściskając w pulchnej rączce żółtą drewnianą piłkę. Mousseline marszczy czoło i odwraca się plecami do brata. Moja prawie jedenastoletnia córka wyraźnie pragnie mi pokazać, że jest już zbyt duża na dziecinne zabawy. Widząc niepokój w moich oczach, markiza podchodzi bliżej, a ja łapię ją za rękę i mówię szeptem: – Nie wiem, co może się wydarzyć, ale starajmy się nie zakłócać normalnego rozkładu dnia dzieci, chyba że… Przerywa nam skrobanie do drzwi. Madame Campan otwiera. W progu stoi zadyszany kamerdyner. – Votre Majesté, wrócił król. Całuję dzieci, po czym odwracam się do zgiętych w ukłonie mesdames Campan i Tourzel i kładę palec na wargach. Niech bez potrzeby nie niepokoją delfina i Madame Royale. Ale czy długo jeszcze dam radę chronić moje pociechy przed niebezpieczeństwem czającym się tuż za progiem? Przez amfiladę apartamentów państwowych wracam do Salonu Marsa. Pośrodku stoi Ludwik, nadal w wysokim kapeluszu i upstrzonej plamami błota myśliwskiej kurtce z szarozielonego aksamitu, a wokół niego cisną się rozgorączkowani ministrowie. Wyglądają zupełnie jak różnobarwne porosty atakujące solidny kamienny mur – myślę z przelotnym rozbawieniem. Necker oczywiście krzyczy najgłośniej, starając się zagłuszyć pozostałych. Patronujący komnacie Mars wreszcie doczekał się swojego widowiska – prawdziwej narady wojennej. – Wasza Wysokość musi pozostać w pałacu – peroruje Necker, rzucając gniewne spojrzenia na hrabiego de Saint-Priest, sécretaire d’état królewskiego dworu. – Proszę tylko pomyśleć, jak by to wyglądało, gdyby król salwował się ucieczką przed poddanymi. O czym oni dyskutowali podczas mojej nieobecności? – To nie ja sugerowałem, aby Jego Wysokość ustępował z tronu – sprzeciwia się zaperzony Saint-Priest. – Radziłem jedynie, aby dla bezpieczeństwa odwieźć królową i dzieci do Rambouillet. Gdyby monsieur wysłuchał uważnie moich słów, wiedziałby, że moja rada brzmiała

następująco: niech król na czele ośmiuset gwardzistów i dwustu chasseurs des évêchés[3] wyjedzie naprzeciw maszerującym paryżanom. Sformowanie tysięcznego oddziału to nie ucieczka, messieurs. To konfrontacja. Rambouillet leży w regionie Île-de-France, więc nie czekałaby mnie długa jazda. Ale mimo to się boję. Sześć lat temu, zachwycony okolicznymi lasami, stanowiącymi wymarzone tereny łowieckie, Ludwik kupił znajdujący się tam zamek, prawdziwą średniowieczną fortecę. Tak, w Rambouillet dzieci i ja bylibyśmy bezpieczni, przynajmniej do czasu. Hrabia de La Tour du Pin zgadza się z sugestią Saint-Priesta, ale jak przystało na ministra wojny, przewidująco planuje jednocześnie kilka posunięć naprzód, zupełnie jakby rozgrywał partię szachów. – Podobno idący na Wersal tłum liczy sześć tysięcy osób. Wysłany mu naprzeciw zaledwie tysięczny oddział może uczynić tylko jedno: z marszu otworzyć ogień. Trzeba jednak mieć od razu przygotowany plan awaryjny na wypadek niepowodzenia ataku. – Nie wydam rozkazu strzelania do Francuzów – sprzeciwia się natychmiast Ludwik. – Powiadacie, panowie, że tłum składa się głównie z rozsierdzonych przekupek. W żadnym wypadku nie zezwolę, aby przelewano krew kobiet. Minister wojny skłania przed nim głowę. – Za pozwoleniem, Majesté, te kobiety są niezwykle rozsierdzone. Jeśli nie przyjdą do opamiętania i nie zawrócą, gwardia królewska dysponuje wystarczającą siłą, aby eskortować Waszą Wysokość i królową do Rambouillet. Stamtąd można przedostać się do Normandii, zwiększając dystans między osobą króla a rebeliantami. Zerkam ukradkiem na portrety Ludwika XV i mojej zmarłej matki, cesarzowej Marii Teresy, spoglądających na siebie z przeciwległych ścian pokrytych adamaszkiem w kolorze krwi. Co zrobiliby na naszym miejscu odsuwający od siebie każdą decyzję Ludwik i moja autokratyczna maman, zawsze tak pewna siebie i zdeterminowana? – Nie chcę nikogo narażać – ogłasza Ludwik. O czym on właściwie mówi? Czy ma na myśli nasze bezpieczeństwo, czy sprzeczne rady ministrów, czy wreszcie poddanych? Zebrani w apartamencie dworzanie poszeptują z niepokojem, markizy i diuszesy nerwowo otwierają i zamykają wachlarze, dyskutując półgłosem pod ich osłoną. Do mnie żadna nie ośmiela się zbliżyć. Zegar wybija czwartą, a mężczyźni wciąż jeszcze debatują. Podchodzę do okna. W ogrodzie ozdobnie przycięte cisy i bukszpany rysują się wdzięcznymi liniami na tle mroczniejącego nieba. Co przyniesie wieczór? – myślę z nagłym drżeniem. Nagle ponad kłótnię ministrów wybija się głos Ludwika. – Messieurs, nie podejmę decyzji, której nie zaakceptowałaby królowa. W ciszy, jaka zapada po tych słowach, wszystkie głowy odwracają się w moją stronę. Ludwik także patrzy na mnie, choć wiem, że przy swojej krótkowzroczności widzi co najwyżej rozmazaną srebrzystoszarą plamę. – Nie chcę, aby król narażał się na niebezpieczeństwo, którego nie mogłabym podzielić – mówię, myśląc wyłącznie o jednym. – W takim razie zostajemy. – W głosie Ludwika brzmi teraz zdecydowanie. – Zostajemy razem. Zdesperowany hrabia de La Tour du Pin mruczy coś gniewnie. W pokoju słychać tykanie zegara odmierzającego nieuchronnie upływający czas. Co kwadrans odzywa się dodatkowo delikatny kurant. Z wybiciem piątej nadchodzi wiadomość, że tłum, wcześniej solidnie pokrzepiwszy się brandy, skierował się do sali, w której obraduje Zgromadzenie Narodowe – zbiorowe ciało prawodawcze sformowane w czerwcu przez stan

trzeci. Jego członkowie okrzyknęli się rządem ludu, ale opętani pragnieniem krwi głoszą wyłącznie nienawiść i nietolerancję. Żaden z deputowanych nie wie, na czym naprawdę polega sprawowanie władzy, ani nie potrafi zaproponować właściwego lekarstwa na bolączki narodu, za to wszyscy nienawidzą monarchii i winią ją oraz nas osobiście za wszelkie nieszczęścia i niepowodzenia. Przybywa posłaniec Zgromadzenia z wieściami. To nieprawda, że z Paryża wyruszyły same kobiety. Okazuje się, że część uczestników marszu stanowią mężczyźni. Jest wśród nich na przykład profesor anatomii uniwersytetu paryskiego, doktor Guillotin. Nie wszyscy też są najbiedniejsi i najniżsi stanem. Do rebeliantów dołączyło również wielu wyżej urodzonych, tak że każdemu krokowi przekupki w sabotach odpowiada echo stąpnięcia nogi obutej w trzewik z ozdobną sprzączką. – Czego jeszcze pragną? – pyta Ludwik delegata Zgromadzenia. – Dostali wolność prasy, Kościół został zmuszony do rezygnacji z lukratywnych rent i innych dochodów, szlachtę pozbawiono przywilejów – wszystko w ciągu ostatnich trzech miesięcy. Trwa debata nad Deklaracją Praw Człowieka. Czegóż jeszcze mogą się domagać? – powtarza zdesperowany. Dla mnie też jest to niepojęte. Przecież wszystko wokół nas zmienia się tak prędko. Ale widocznie dla rewolucjonistów żadna zmiana nie następuje dość szybko. – Są głodni, Wasza Wysokość – zaczyna tłumaczyć posłaniec. – Wyobrazili sobie, że w Zgromadzeniu Narodowym zasiadają wrogowie ludu odpowiedzialni za brak żywności. Twierdzą, że nikczemnicy przekupują pieniędzmi albo obligacjami młynarzy, żeby nie mielili ziarna. Kiedy przewodniczący Zgromadzenia zażądał podania konkretnych nazwisk, zaczęli krzyczeć, że jednym z nich jest arcybiskup Paryża. Słysząc to, deputowany z Arras, monsieur Robespierre, wezwał kobiety, aby stanęły na ławach i zaczęły głośno domagać się chleba. Sire, sytuacja nie jest bezpieczna dla królowej. Jedna z handlarek wyciągnęła spod poplamionego fartucha spleśniały bochenek i zawołała, że… – przedstawiciel Zgromadzenia Narodowego urywa nagle i patrzy na mnie z desperacją. – Continuez, s’il vous plaît, monsieur[4] – napominam go łagodnie. Deputowany wierci się niespokojnie. – Zawołała, że zmusi tę l’Autrichienne, aby go zjadła, a następnie skręci jej kark. Zgromadzeni w komnacie milkną na moment, ale zaraz wrzawa podnosi się ze zdwojoną siłą. Dworzanie hałaśliwie demonstrują swoje oburzenie, każdy z ministrów stara się jak najgłośniej wyrazić swoją opinię. Ich głosy toną jednak w ogłuszającym zgiełku, który rozlega się nagle od bramy. Na dworze jest już całkiem ciemno. Wilgotna mgła zasnuwa niebo szarym welonem. Pojawia się gwardzista i oznajmia, że ogrodzenie szturmują setki, jeśli nie tysiące kobiet domagających się wejścia. Dobrze wiem, co sprowadziło tutaj te megiery. Choć głośno domagają się chleba, tak naprawdę do pałacu przygnała je żądza krwi – mojej krwi. Byłabym nierozsądna, gdybym się nie bała. – Nie mogę ich zignorować – mówi Ludwik. – Król jest ojcem swojego narodu. Poddani, nawet zbuntowani, to moje dzieci. Jeśli za ogrodzeniem stoją tylko niezadowolone przekupki, nie widzę powodów do paniki. Postanowiono, że pięć wybranych delegatek oraz asystujący im deputowani Zgromadzenia zostaną przyjęci przez króla w Oeil de Boeuf. Modlę się, aby żadna z kobiet nie ukryła przy sobie broni. Gdy tylko buntowniczki wkraczają do sali, od razu wiem, że to nie rozgniewanych paryżanek powinniśmy się obawiać, lecz popierających ich żądania członków Zgromadzenia. Posępny deputowany z Arras, który zostaje przedstawiony monarsze jako Maksymilian

Franciszek Maria Izydor de Robespierre, ma twarz bezczelnego szczura, a ubrany jest znacznie wykwintniej niż niejeden dworzanin. Koronki jego żabotu i mankietów lśnią niepokalaną bielą, bryczesy są nienagannie odprasowane, sprzączki przy trzewikach rzucają lśniące błyski. Krocząc Galerią Zwierciadlaną, mierzy zazdrosnym, pożądliwym spojrzeniem nagromadzone w niej wspaniałości, świadczące o wielkości monarchii, którą jakoby ma w wielkiej pogardzie. A przecież sam ubiera się niczym markiz, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że temu człowiekowi za nic nie wolno ufać. Obok monsieur Robespierre’a idzie jeden z bardziej umiarkowanych deputowanych, monsieur Mounier. Kiedy człowiek z Arras przystaje na chwilę, pewnie żeby podziwiać swoje odbicie w jednym z niezliczonych luster, Mounier nachyla się ku mnie w ukłonie i mówi głośnym szeptem: – Robespierre jest bardzo poirytowany, Wasza Wysokość, ponieważ dzisiejszego popołudnia Zgromadzenie zostało poinformowane, że król odmówił ratyfikowania Deklaracji Praw Człowieka. – Trzymając się o pół kroku za pozostałymi członkami delegacji, zaczyna mi tłumaczyć. – Deputowani podpisali deklarację dwudziestego szóstego sierpnia i ponad miesiąc czekają na imprimatur monarchy. Ich cierpliwość zaczyna się wyczerpywać. Co do mnie, nie przestaję wierzyć, że uda się uniknąć przemocy, jeśli tylko król bezzwłocznie złoży swój podpis pod tym dokumentem. Blednę. Czytałam deklarację i doskonale pamiętam jej sformułowania. „Źródło wszelkiej władzy zasadniczo tkwi w narodzie”. Co to właściwie oznacza? Że obywatele sami będą decydowali, czy chcą płacić podatki, czy nie? – Dzisiaj jeszcze? – Wasza Wysokość musi przekonać króla. To może być jedyna droga. – Monsieur, nigdy nie będę próbowała wpływać na męża, aby uczynił coś, co stałoby w sprzeczności z naszymi świętymi przekonaniami. Ludwik XVI panuje z boskiego nadania, a członkowie Zgromadzenia Narodowego są samozwańczymi uzurpatorami. Jeśli zgodnie z Deklaracją Praw Człowieka przyjmiemy, że źródłem wszelkiej władzy jest każdy mężczyzna i każda kobieta, zaprowadzimy tym samym całkowitą anarchię. Jak pan myśli, monsieur, kto będzie wówczas rządził? Mogę to panu powiedzieć już teraz. Chaos. Dotarliśmy do końca Galerii Zwierciadlanej. W Oeil de Boeuf otoczony gwardzistami Ludwik rozmawia z delegacją przekupek. Życzliwym tonem, bez wywyższania się, pyta po kolei każdą z kobiet o jej zajęcie, męża i dzieci. Przemawia niczym ojciec, a w jego bladoniebieskich oczach maluje się autentyczne zatroskanie. Młoda ładna kobieta w wymazanym błotem skórzanym fartuchu i z głową opasaną trójbarwną szarfą przedstawia się jako Ludwika Chabry. – Jestem rzeźbiarką – wyjaśnia, zadając kłam pogłoskom, że ruszyły na nas tysiące poissardes. – Jesteśmy głodne – dorzuca po chwili, mocniej ściskając w dłoni dłuto. Obserwuję tę scenę z pewnym niepokojem. Oby tylko dziewczyna nie okazała się szalona i nie rzuciła się na króla. Moje obawy wcale nie są bezpodstawne. Na przykład Ludwik XV omal nie zginął, zaatakowany przez jakiegoś obłąkańca na Dziedzińcu Królewskim. – Młyny nie pracują – opowiada tymczasem mademoiselle Chabry. – W mieście brakuje chleba. Ja sama nie jadłam już od dwóch dni. – Jej oczy wędrują po Oeil de Boeuf, odnotowując wszystkie wspaniałości komnaty: potężne marmurowe pilastry, niezwykłe owalne okno, od którego pokój wziął swoją nazwę, i ogromny żyrandol z tysiącami błyszczących kryształków. – Głowa Waszej Wysokości – wyrywa jej się w pewnej chwili. – Ten sam profil, co na wszystkich monetach. Widać, że onieśmiela ją przepych Wersalu i bliskość monarchy w całym majestacie. Nagle oczy uciekają jej w głąb czaszki, a ona sama osuwa się na podłogę. Od razu otacza ją

wianuszek rebeliantek. Król woła o sole trzeźwiące. Dworzanie spoglądają po sobie bezradnie. Żaden z nich nie chce być tym pierwszym, który pospieszy na pomoc zemdlonej. Wrzawa z dziedzińca rozbrzmiewa coraz donośniej. Nagle ponad chór głosów wybija się pojedynczy krzyk, ostry i przeszywający niczym sztylet Damiensa[5] godzący w serce Ludwika XV: – Głowę królowej zatkniemy na pikę! Wszystkie oczy odwracają się od odzyskującej powoli przytomność młodej rzeźbiarki i spoglądają na mnie. Prostuję się dumnie i wyżej unoszę podbródek. Nie okażę zwykłym handlarkom, jak bardzo się boję. Żadna z nich nie zobaczy moich drżących warg i dłoni. Ludwik, przytłoczony brzemieniem odpowiedzialności za kraj, spoczywającym na jego szerokich barkach, wzdycha ciężko. – Czy przyszłyście tutaj z zamiarem skrzywdzenia mojej żony? – pyta podnoszącą się z podłogi dziewczynę. Odpowiedzi mademoiselle Chabry nie udaje mi się usłyszeć. Król przyrzeka kobietom, że dostaną chleb z zapasów pałacowych i że wystarczy go dla wszystkich. Dobrze, że złożył taką obietnicę; przynajmniej nikt nie będzie mógł powiedzieć, że władca Francji jest obojętny na los poddanych. Przez tłum przeciska się jeden z adiutantów markiza de LaFayette. Kiedy w amerykańskich koloniach wybuchł bunt przeciwko brytyjskiemu panowaniu, rudowłosy markiz wstąpił do armii kontynentalnej i służył pod komendą Jerzego Waszyngtona. Powrócił do Francji ożywiony rebelianckim ogniem płonącym w jego żyłach i kiedy w lipcu została wzięta Bastylia, stanął po stronie naszych wrogów, przyjmując dowództwo Gwardii Narodowej, czyli milicji sformowanej przez obywateli. Teraz jego adiutant toruje sobie drogę między dworzanami, zmierzając w stronę króla. – Majesté, jedno słowo. – Ludwik daje mu znak, aby zaczekał, ale ten nalega. – Sire, to bardzo ważne. – Zaczyna tłumaczyć, że oficer, dowódca paryskiej Gwardii Narodowej, prowadzi do Wersalu trzydzieści tysięcy uzbrojonych żołnierzy. W skład tego oddziału wchodzą także członkowie dawnej gwardii francuskiej, formacji niegdyś lojalnej wobec korony. Hrabia de La Tour du Pin domaga się natychmiastowego usunięcia z pałacu przekupek i deputowanych Zgromadzenia, Saint-Priest po raz kolejny powtarza, że rodzina królewska powinna poszukać schronienia w Rambouillet. Wychodzący Robespierre na chwilę zatrzymuje się w progu i obrzuca mnie przeciągłym spojrzeniem zimnych, wodnistych oczu. Korzystając z zamieszania, ktoś wciska mi w rękę pomięty papier, ale nie mam odwagi go rozwinąć i przeczytać w obecności tylu osób. Wreszcie król opuszcza Oeil de Boeuf, pozostawiając skonfundowanych dworzan, i wraz ze mną oraz kilkoma ministrami wycofuje się do prywatnych apartamentów. W zaciszu biblioteki Saint-Priest rzuca mu się do stóp i błaga o podjęcie decyzji. – Sire, jeśli jutro odprowadzą cię do Paryża, korona będzie stracona. Zegar na kominku wybija ósmą. Po raz drugi w ciągu dzisiejszego dnia mąż spogląda na mnie, szukając rady. Oczywiście nie ma mowy, abym mogła zostawić go samego, zwłaszcza teraz, kiedy niebezpieczeństwo jest coraz bliżej. – Wyjeżdżamy. Natychmiast – decyduję. Całuję go w policzek, po czym zbiegam na dół, do apartamentów dzieci, gdzie polecam madame de Tourzel i jednej z sous-gouvernantes[6], aby spakowały, ile tylko zdołają. – Vite, vite! Za kwadrans wyruszamy. Z następnym uderzeniem zegara cała rodzina królewska zbiera się w wielkim holu u podnóża marmurowych schodów. Delfin i Madame Royale, owinięci miękkimi opończami z ciemnoniebieskiej wełny, tulą się do swojej łagodnej ciotki, księżniczki Elżbiety, która trzęsie

się ze strachu. Szybko wyprowadzam dzieci na dwór. Dziedziniec Marmurowy jest ciemny i pusty, za to place d’Armes tuż za pałacową bramą rozbrzmiewa ogłuszającą wrzawą. Przybyłe z Paryża przekupki potrząsają postawionymi na sztorc kosami i pikami. Jakie to szczęście, że król jest taki krótkowzroczny, bo przynajmniej nie widzi, jak wiele nagromadzono tu broni. Niczym szczury przemykamy pod ścianami budynków, kierując się w stronę stajen, gdzie czekają powozy. – Król dezerter, król dezerter – powtarza Ludwik co chwila, międląc w ustach nienawistną frazę. Wrota stajni otwierają się na oścież i w tym samym momencie z tłumu podnosi się głośny okrzyk, histeryczny, pełen furii: – Król ucieka! Ludzie rzucają się ku karetom, tną na oślep uprząż, wyprowadzają spłoszone, przeraźliwie kwiczące konie. Jesteśmy w pułapce. Saint-Priest i de La Tour du Pin proponują nam swoje powozy, stojące na tyłach Oranżerii, już za bramą. Ale jak mielibyśmy się tam przedostać, skoro tłum napiera ze wszystkich stron? Czy regimentowi flamandzkich najemników uda się powstrzymać tę wzburzoną ludzką falę, skoro Ludwik stanowczo zakazał otwierania ognia do poddanych? Nie mamy innego wyjścia – musimy ustąpić i wrócić do pałacu. W obciśniętej gorsetem piersi moje serce tłucze się niespokojnie, ale staram się nie okazywać strachu. Muszę mieć w sobie siłę za innych. Przecież nie tylko ja się boję. W apartamentach państwowych służba zapaliła świece we wszystkich lichtarzach, próbując mocą światła odpędzić mroczne demony czyhające na nas tej nocy. Dworzanie kręcą się niespokojnie po Galerii Zwierciadlanej, stukając czerwonymi obcasami po wywoskowanych parkietach. Niektórzy schronili się w pokoju karcianym i rozgrywają partie pikiety oraz écarté. Każdą kartę i żeton kładą na zielonym suknie z wyszukaną powolnością, jakby wierzyli, że dopóki siedzą przy stoliku, dopóty nic im nie grozi. O jedenastej wieczorem Ludwik i ja przyjmujemy wybranych dworzan i oficerów, wśród których jest też hrabia von Fersen. Axel ma gniewnie zaciśnięte szczęki, a jego oczy, tak zmienne w kolorze, rzucają stalowe błyski. Wypowiada niewiele słów, ale jego spojrzenie jest bardzo wymowne. – Wasza Wysokość, proszę pozwolić mi wyprowadzić konie ze stajni na wypadek, gdyby rodzina królewska została zaatakowana – nalega. Spoglądam na Ludwika, ale ten konwersuje właśnie z deputowanym Mounierem, który oczywiście nakłania go do podpisania Deklaracji Praw Człowieka. – Spróbuję przekonać króla, aby wydał taki rozkaz – mówię do Axela. – Stawiam jednak warunek: jeśli życie Jego Wysokości znajdzie się w niebezpieczeństwie, działaj bez wahania. Ale jeśli coś zagrozi wyłącznie mnie, nie wyciągaj broni. – Axel spogląda na mnie nieprzeniknionym wzrokiem, a mnie łzy napływają do oczu. – Taka jest moja wola – dodaję z naciskiem. Wcześniej przykazałam madame de Tourzel, że jeśli tylko coś ją zaalarmuje, ma natychmiast zaprowadzić delfina i Madame Royale do prywatnych apartamentów króla. – A gdzie ty spędzisz noc, droga siostro? – Ciemne oczy Madame Elżbiety mają czerwone obwódki od płaczu; najwyraźniej dame d’honneur mojej wrażliwej szwagierki, markizie de Bombelles, nie udało się natchnąć ją otuchą. – Czy przy boku króla nie byłoby ci najbezpieczniej? Wiem, z jakimi zamiarami noszą się paryskie przekupki; zdążyłam przeczytać wiadomość wsuniętą mi ukradkiem w dłoń, kiedy opuszczałam Oeil de Boeuf. „O szóstej rano zostaniesz zamordowana!” – głosiła pomięta kartka. Ale do Ludwika rozgniewane poissardes i ich konfratrzy wciąż mają zaufanie. Nagle czuję bolesny ucisk gorsetu.

– Motłoch ściągnął tu z Paryża, aby domagać się mojej głowy – mówię do Madame Elżbiety. – Matka uczyła mnie jednak nie bać się śmierci, więc oczekuję jej z całkowitym spokojem. Jeśli istnieje niebezpieczeństwo, wolę sama stawić mu czoło, nie narażając Jego Wysokości i dzieci Francji. Zamierzam spać we własnej sypialni. Ale upłynie jeszcze sporo czasu, zanim będzie nam dane udać się na spoczynek. Z oczami błyszczącymi od łez Ludwik niechętnie zgadza się sygnować Deklarację Praw Człowieka. Deputowany Mounier z napięciem śledzi każde pociągnięcie pióra pod dokumentem, niczym sęp wpatrujący się w świeże ścierwo. Ludwik sprawia wrażenie całkowicie załamanego. Staję za jego fotelem, obejmuję ramionami i przyciskam wargi do pozlepianych potem włosów na czubku jego głowy. Mąż także się boi. Krótko po północy w pałacu pojawia się ubłocony markiz de La Fayette i utykając, wkracza do Salonu Marsa. Przez całą drogę z Paryża pędził co koń wyskoczy i teraz jest tak wyczerpany, że ledwo trzyma się na nogach. Z pobladłą twarzą czyni zamaszysty gest, godny wielkiego Clairvala[7], po czym obwieszcza Ludwikowi, że rozlokował swoich ludzi na place d’Armes. – Sire, wolę polec u stóp Jego Wysokości, niż umierać pohańbiony na place de Grève, w nędznym świetle pochodni. – Kolejna zmiana barw, monsieur le général? – pytam. – Porzucił pan swoją milicję obywatelską i przybył ofiarować służby królowi? La Fayette potrząsa głową. – Ludzie pragną zostać wysłuchani – mówi do Ludwika. – Chcą mieć pewność, że monarcha wie o ich bolączkach i podejmie odpowiednie działania. Mąż szeroko rozkłada ręce. – Domagali się chleba i obiecałem im chleb z pałacowych spiżarni. Nie ma jednak sensu wydawać go teraz, w środku nocy. O świcie otrzymają całe mnóstwo chleba, może ich pan zapewnić. Jestem człowiekiem honoru i zawsze dotrzymuję słowa. – Spogląda bacznie na generała i zniża głos do scenicznego szeptu niczym aktor Comédie-Française. – Przedtem jednak muszą mi obiecać, że nie skrzywdzą królowej. – Jej Wysokość może spokojnie udać się do łóżka – odpowiada La Fayette. Przekonany przez generała Ludwik zgadza się powierzyć mu straż nad pałacem. Tak więc gwardia francuska obejmuje te same posterunki, które opuściła miesiąc temu. Nie jestem pewna, czy to rozsądna decyzja. Wreszcie Ludwik wycofuje się do sypialni, choć nie wyobrażam sobie, aby udało mu się zasnąć tej nocy. Nie chcę narażać moich dam na niebezpieczeństwo, więc kiedy wybija druga, rozkazuję im zostawić mnie samą. Dziś dyżur mają madame Thibaut i madame Auguié, która jest siostrą madame Campan, oraz dwie pokojówki. Nalegam, aby wszystkie cztery przenocowały w komnacie, w której zebrały się pozostałe damy, one jednak nie chcą o tym słyszeć. Madame Auguié ze szlochem przypomina mi, że za bramami pałacu stoi trzydzieści tysięcy żołnierzy i dziesięć tysięcy rebeliantów, że razem mają czterdzieści armat. – Dawniej wojsko strzegło Waszej Wysokości, ale teraz świat stanął na głowie i zostałyśmy tylko my cztery – płacze, wskazując madame Thibaut i pokojówki. – Stanowimy jedyną sauvegarde[8] i nie wolno nam zdezerterować. Zawieramy więc kompromis. Skoro nie chcę, aby spały w mojej sypialni, spędzą noc w fotelach pod drzwiami. Z place d’Armes, gdzie biwakują kobiety i żołnierze, dobiega przytłumiony dźwięk bębnów i ochrypłe nawoływania. Nie sądzę, aby udało mi się zasnąć. Wyciągnięta na puchowym materacu, wpatruję się w złocistoróżowe sklepienie brokatowego baldachimu. Może nawet zasypiam na chwilę, ale zaraz budzę się z mocno bijącym sercem, bo za

oknem słyszę jakieś podejrzane hałasy dochodzące od strony Oranżerii. Spoglądam na zegar. Wpół do szóstej. Przytrzymując na piersi rozchylającą się nocną koszulę z cienkiego batystu, przechodzę boso przez pokój i otwieram drzwi. Madame Thibaut podrywa się z fotela, wygładza fałdy spódnicy i dyga przepisowo. – Słyszała pani? – pytam. Teraz budzą się także pozostałe kobiety. – Widocznie części protestujących udało się przedostać do ogrodów – odpowiada madame Thibaut. – Nie mają gdzie spać, więc szukają sobie miejsca na tarasach. Regiment gwardii francuskiej otrzymał rozkaz patrolowania bram i wejść do parku. Ale czy tym żołnierzom można zaufać? Generał zapewniał, że tak. A jeśli La Fayette jest naiwny albo też został oszukany? A co, jeśli skłamał? – Sądzę, że Wasza Wysokość może bezpiecznie wracać do łóżka – mówi madame Thibaut. – Przecież korytarzy strzeże jeszcze garde du corps[9]. – Madame, proszę spróbować zasnąć – dodaje łagodnie, zamykając masywne drzwi. Z wybiciem szóstej słyszę jakiś okropny łomot. Moje damy wpadają do sypialni, niemal szare z przestrachu. – Wasza Wysokość, proszę jak najprędzej wstawać! – woła histerycznie madame Auguié. – Nadciągają wielką klatką schodową – całe setki – uzbrojone w piki, muszkiety, noże, a nawet miotły. Idą Galerią Zwierciadlaną, kierując się prosto do twojej sypialni. Pokojówki w panice wymachują rękami i krzykiem wzywają na pomoc strażników. – Zupełnie jakby ktoś dał im mapę pałacu – zauważa madame Thibaut. – Inaczej skąd zwykłe przekupki wiedziałyby, gdzie sypia królowa. Okrzyki zbliżających się kobiet rozbrzmiewają coraz donośniej. – Zabić! Zabić! Nie darować! Trzewia powiążemy na kokardki. – Nie ma czasu na wkładanie sukien – popędza mnie madame Auguié. – Vite, vite, jak najszybciej do petits appartements Jego Wysokości. Moje damy otwierają drzwi garderoby i wyciągają pierwszą z brzegu halkę, a wraz z nią lévite, lekki peniuar z kremowego jedwabiu w delikatne prążki. Nie zaprzątam sobie głowy szukaniem gorsetu, tylko łapię w pośpiechu fichu i parę białych jedwabnych pończoch. Naciągnąć ich na nogi już nie mam czasu, więc po prostu niosę je w ręku. W drugą rękę madame Thibaut wciska mi aksamitny czarny kapelusz z białym piórem, porwany z najwyższej półki w garderobie. – Buty! – krzyczy madame Auguié, podając mi parę czarnych satynowych trzewiczków. Kroki poissardes są coraz głośniejsze, a towarzyszą im gniewne okrzyki, trzask łamanego drewna, brzęk tłuczonych kryształów i porcelany. Za chwilę moja złotoróżowa sypialnia przemieni się w rumowisko. Mimo to staram się zachować spokój. Obie ręce mam zajęte, więc napieram ramieniem na skrywający sekretne przejście panel za łóżkiem i gorączkowo mocuję się z zasuwką zwalniającą blokadę drzwi. – Dostaniemy serce tej wiedźmy! Nie skryje się przed nami! – słychać coraz bliżej. Szybko wsuwam się w wąski pasaż łączący moją sypialnię z prywatnymi apartamentami Ludwika. Moje towarzyszki niemal następują mi na pięty. Jak dobrze, że idąc za radą hrabiego de Mercy, kazaliśmy wiele lat temu wybudować ten korytarzyk. Zrobiliśmy to po to, aby ułatwić danie życia dzieciom Francji. Kto mógł przypuszczać, że któregoś dnia to samo przejście ocali moje życie? Wreszcie docieramy do masywnych drzwi prowadzących do Oeil de Boeuf, te jednak okazują się zamknięte. Serce w piersi wali mi jak młotem. Przez ścianę słyszę, że napastniczki wtargnęły już do sypialni. Muszę jak najprędzej dotrzeć do Ludwika. Zawracam i pędzę w stronę

jego komnat. Niestety, kolejne drzwi także ktoś zamknął na klucz. Upuszczam trzymane w rękach części garderoby i walę w nie obiema pięściami. – Ocalcie mnie, mes amis! Od strony apartamentów państwowych dobiegają odgłosy rąbania siekierami i trzask łamanego drewna. Moje prześladowczynie włamują się do Oeil de Boeuf. Zaiste Opatrzność czuwa nade mną tego ranka. Gdyby ktoś nie zaryglował przejścia do antykamery, byłabym teraz rozszarpywana na strzępy przez motłoch domagający się mojej krwi, wnętrzności i głowy. Po chwili, która wydaje się wiecznością, drzwi do sypialni Ludwika uchylają się i w szparze pojawia się twarz przestraszonego pazia. Chłopak sumituje się, że nie słyszał mojego wołania. – Tamte hałasy zagłuszyły wszystko inne, Majesté – mówi niemal z płaczem. Szybko omiatam wzrokiem komnatę. Obok Madame Elżbiety stoi markiza de Tourzel. Ale gdzie są dzieci? Dostrzegam je wreszcie. Madame Royale wspięła się na krzesło i wygląda przez okno, a delfin ciągnie ją z tyłu za spódnicę. Chwytam je w objęcia i tulę ze wszystkich sił. – Papa? – pyta Ludwik Karol i w tym momencie uświadamiam sobie, że coś się straszliwie nie zgadza. – Gdzie król? – Poszedł cię szukać, ma soeur – odpowiada Madame Elżbieta z twarzą białą jak pergamin. – Musieliście się minąć w korytarzu. Wielki Boże! Czy Ludwik był w antykamerze, kiedy rozszalała tłuszcza…? Moje damy nalegają, abym dokończyła toalety, ale ja potrafię tylko powtarzać bezradnie: – Gdzie mój mąż? Drzwi do sypialni są otwarte, więc rzucam się, aby je zamknąć i w tym samym momencie słyszę znajomy, lekko ochrypły głos. – Attends! Zaczekaj, ma chère. Ze szlochem wpadam w ramiona Ludwika, szczęśliwa jak nigdy, że go widzę. Ale od razu pojawia się myśl o tym, co nas może czekać. – Oni zabiją naszego syna – wyrywa mi się z jękiem. 1 Moje drogie serce. 2 Psiakrew! 3 Szaserzy, lekka kawaleria. 4 Proszę mówić dalej. 5 Robert-François Damiens (1715–1757) – w 1757 roku dokonał zamachu na Ludwika XV, za co paryski parlament skazał go na okrutną śmierć. 6 Pomocnice guwernantki. 7 Clairval, właśc. Jean-Baptiste Guignard (1735–1795) – śpiewak i aktor. 8 Obrona. 9 Gwardia przyboczna.

2 Szał niszczenia Ludwika Chabry ma wrażenie, że ogarnęła ją potężna, wzbierająca fala przypływu. Czy ta skłębiona, rozpasana tłuszcza zasługuje jeszcze na miano ludzi? – myśli w popłochu. Prący przed siebie tłum porwał ją ze sobą i niesie przez amfiladę najpiękniejszych komnat, jakie w życiu widziała. Dlaczego nikt nie przystanie choćby na chwilę, aby podziwiać nagromadzone w nich bogactwa? Przecież ten pałac jest niczym najwspanialsza z katedr! Ludwika wykręca szyję, aby lepiej przyjrzeć się sklepieniom powyżej złocistych gzymsów, monumentalnym malowidłom na ścianach i wysmukłym marmurowym pilastrom z głowicami w formie perfekcyjnie wyrzeźbionych liści akantu. Na myśl o rzeźbiarzach zatrudnionych przy wykonywaniu tych wszystkich cudów ogarnia ją zazdrość. Ciekawe, czy była wśród nich choć jedna kobieta? Tymczasem jej towarzyszki broni szaleją; tłuką w drobny mak chińskie wazy, które z pewnością kosztowały fortunę, z okrzykami „zabić królową” dekapitują wdzięczne figurki z brązu, rozbijają siekierami inkrustowane macicą perłową serwantki i intarsjowane różnymi rodzajami drewna komody stanowiące efekt wielu godzin żmudnej pracy utalentowanych ebenistów. Ludwice zbiera się na płacz. Po co czynić tyle spustoszenia? Dla chleba? Jej także głośno burczy w brzuchu, ale przecież dewastowanie pięknych pomieszczeń nie napełni pustych żołądków. Król obiecał im chleb. Była przy tym, kiedy składał swoje przyrzeczenie, i pamięta każde wypowiedziane przez niego słowo – przynajmniej do pewnego momentu, bo potem zemdlała z głodu. Uwierzyła monarsze. W jego bladoniebieskich, wodnistych oczach dostrzegła autentyczne zatroskanie. Któregoś dnia bardzo chętnie wyrzeźbiłaby jego profil, szlachetny i pełen łagodności. Oczywiście nikomu nie odważyłaby się pokazać skończonego dzieła, żeby nie okrzyknięto jej rojalistką. Tak, człowiek, którego zobaczyła, wzbudzał respekt i szacunek. Jego rządy z pewnością nie oznaczały terroru. Terrorem jest to, co dzieje się teraz – szalejące tłumy, po dwóch dniach niemycia cuchnące potem, uryną, rybami i zbutwiałymi szmatami, opętane szałem bezsensownego niszczenia. A ona znajduje się w samym środku tego rozpasania i nie może już zawrócić, nawet gdyby chciała. Nawet jeśli uwierzyła w królewską obietnicę. Przez całą noc między koczującymi na dworze ludźmi krążyli podżegacze, głównie mężczyźni, którzy ściągnęli do Wersalu w kobiecych przebraniach. – Jego Wysokość was oszukał – judzili. – Austriacka suka, która mocno trzyma go za jaja, przykazała, aby nie dał wam nawet spleśniałego okrucha. Król zrobił z nas głupców, ale my mu jeszcze pokażemy, kto teraz rządzi Francją. W wyciągnięte po chleb dłonie wciskali srebrne monety, na których widniała głowa monarchy, ten sam profil, który Ludwika tak chętnie wydobyłaby dłutem z bloku marmuru. Przekupstwo i fałszywa retoryka na nowo rozpaliły gawiedź – pijaną, przemoczoną do nitki, znużoną brakiem snu. O świcie żołnierze gwardii francuskiej, którym król nieroztropnie pozwolił zająć dawne stanowiska, otworzyli bramy prowadzące do ogrodów i protestujący ruszyli ławą na szerokie kwietne partery, objawiając przy tym taki entuzjazm, jakby nagle

rozwarły się przed nimi wrota niebios i sam archanioł Gabriel zadął w trąbę, witając ich w raju. – Tędy! – woła ktoś donośnie i spiętrzona ludzka fala wlewa się do Galerii Zwierciadlanej. Ludwika nigdy jeszcze nie widziała równie ogromnego i wspaniałego pomieszczenia. Próbuje sobie wyobrazić, jak wyglądało, kiedy wypełniała je nie uzbrojona w motyki, piki, siekiery i noże zrewoltowana masa, wrzaskliwie domagająca się pięknie ufryzowanej głowy monarchini, tylko rozbawiony tłum tańczących. W przeciwieństwie do otaczających ją kobiet nigdy nie żywiła nienawiści do pogardzanej przez wszystkich l’Autrichienne, ale nigdy jej też nie współczuła – aż do teraz. Ochrypłym wrzaskom towarzyszy melodyjny akompaniament tłuczonego szkła, kiedy wolno stojące kandelabry walą się jeden na drugi jak padające kostki domina. Rebelianci wymachują pikami, usiłując dosięgnąć wielkich żyrandoli obwieszonych festonami szlifowanych kryształowych sopli, lśniących niczym brylanty. Czyjś ciężki sabot boleśnie rani Ludwikę w palec, kiedy prąca do przodu fala cofa się znienacka. Na końcu ogromnego holu stoją dwaj gwardziści ze skrzyżowanymi halabardami, broniąc przejścia. – Zdrajcy! Nie powstrzymacie francuskiego ludu przed wymierzeniem sprawiedliwości! – wywrzaskuje jakaś kobieta, młócąc ramionami powietrze. – Weźmiemy tę sukę, żywą albo martwą – wtóruje jej druga. Słychać głuche odgłosy uderzeń drewna o metal, przeraźliwe krzyki atakowanych, a zaraz potem triumfalny ryk atakujących. Ludwika jest zbyt niska, by zobaczyć, co właściwie dzieje się pod drzwiami, choć wspina się na palce, próbując coś dojrzeć ponad ramionami stojących przed nią. Nagle z jej ust wyrywa się bolesny jęk. Zwycięscy rebelianci unoszą wysoko zdobyte trofea, prezentując je towarzyszom broni. Zatknięte na ostrza pik chwieją się odrąbane głowy dwóch dzielnych gwardzistów; z wybałuszonymi oczami i otwartymi do krzyku ustami, zastygłe w wyrazie trwogi. Teraz już nic nie jest w stanie powstrzymać rebeliantów. Z taką samą furią, z jaką przed chwilą oddzielali głowy od tułowi, rąbią siekierami masywne drzwi, w obronie których oddali życie dwaj członkowie gardes du corps. Ktoś wskazuje drogę do sypialni królowej i tłum rzuca się w tamtą stronę. W progu leży pogruchotane ciało zabitego gwardzisty, z powykręcanymi, rozrzuconymi na boki nogami, które czyjaś ręka zdążyła już ograbić z butów. Przekraczając zmasakrowane zwłoki, Ludwika przyciska dłoń do ust, żeby powstrzymać wzbierającą falę mdłości. Nie jestem taka jak ci mordercy – myśli w panice. – Przyszłam tu po chleb, nie po krew. Tyle że nikt już nie da nam chleba. Wysokie sklepienie paradnej komnaty, w której sypia królowa, zdobią malowane sceny alegoryczne. Towarzyszki Ludwiki niczym antyczne furie demolują wszystko dookoła. Wyłamują drzwi garderób, rwą na strzępy kotary, dźgają pikami kołdry, kapy, podgłówki i poduchy. Gdyby królowa schowała się w łóżku pod materacem, byłaby teraz skłuta niczym dzik, osaczony przez gromadę zawziętych myśliwych uzbrojonych we włócznie. Ludwika nie potrafi się zmusić do uczestnictwa w tym dziele zniszczenia. Wokół niej fruwa pierze i strzępy obić, szaleje burza rozpętana przez setki kobiet podjudzanych przez nieliczną grupę mężczyzn, nadal noszących umazane błotem spódnice i zmierzwione peruki z końskiego włosia pod czerwonymi czapkami wolności. Nie znalazłszy królowej w sypialni, rozwścieczone przekupki całą swoją nienawiść kierują przeciw należącym do monarchini przedmiotom. Rozbijane kolbami muszkietów zwierciadła zasypują podłogę okruchami szkła, z rąbanych siekierami drzwi szaf, malowanych w delikatne róże, sypią się drzazgi. Teraz rozpoczyna się plądrowanie garderoby. Chciwe dłonie wyrywają sobie gorsety, koszule,

ozdobione koronkami peniuary, halki, spódnice, jedwabne pończochy i rękawiczki z koźlęcej skórki. Między poissardes toczy się walka o stroje pogardzanej władczyni. Gdy tylko którejś uda się coś wyszarpać, natychmiast pozbywa się własnych ubrań albo nakłada piękną suknię bezpośrednio na brudne łachy. – Regardez, mes amies! – krzyczy stara, niemal bezzębna przekupka, wymachując usztywnianym gorsetem na ramiączkach, uszytym z najcieńszego adamaszku. Przymierza go na obnażony tors i wówczas z tłumu podnosi się krzyk. Oto został ujawniony sekret, który austriacka suka skrywała przed poddanymi. Lewe ramiączko gorsetu jest dodatkowo watowane poduszką. Po co, jeśli nie dla skorygowania defektu figury? Teraz kobiety mają niezbity dowód na to, co podejrzewały już od dawna: pod olśniewającymi toaletami, które doprowadziły Francję na skraj bankructwa, kryło się zwykłe oszustwo – fałszywa ustrojona kukła, mamiąca ludzi pozorami. Ludwika przygląda się tej szarpaninie. Jak szybko rozjuszone poissardes straciły z oczu pierwotny cel. Najpierw chciały pozbawić królową głowy, potem zniszczyć wszystko, czego kiedykolwiek dotknęła jej ręka, a teraz tłuką się jak oszalałe, szarpiąc się za włosy i rozorując paznokciami twarze przeciwniczek, byleby tylko posiąść którąś z jej wspaniałych toalet, choćby podartą na strzępy. Zwyciężczynie triumfalnie prezentują swoje trofea, paradują w nich po sypialni, naśladując sposób poruszania się królowej i jej charakterystyczne pochylenie głowy, jakim witała dworzan, ministrów i dyplomatów odwiedzających Wersal. Tak, ta łajdaczka słynęła przecież z tego, że jednym ruchem diabelskiego habsburskiego podbródka witała jednocześnie tuzin różnych osób, podczas gdy jej lubieżne oczy słały każdej z nich osobny sygnał. Tłum na nowo zagrzewa się do walki. – Gdzie się podziała ta podła suka? Poszukiwanej ofiary z pewnością nie ma w sypialni, przemienionej obecnie w jedno wielkie pobojowisko. A przecież musi w końcu odpowiedzieć za swoje grzechy. Nawet jeśli tego ranka nie osądzi jej jeszcze święty Piotr, my będziemy jej sędziami, decydują zgodnie poissardes.

3 Procesja piekarza – Maman, j’ai faim[10]. – Wielkie błękitne oczy delfina spoglądają na mnie błagalnie. – Czy mamy go czym nakarmić? – pytam szeptem madame de Tourzel. Guwernantka kręci głową. – Przykro mi, mon chou d’amour. Jesteś już dużym chłopcem i musisz być cierpliwy – tłumaczę, tuląc synka do piersi. – Ja też jestem głodna – wtrąca Madame Royale. – Zabawmy się w jedzenie słodyczy – mówię wesoło. – Każdy z nas ma w ustach cukierek o innym smaku. Ja wybrałam lukrecjowy, a ty, ma petite? Mała Paulina de Tourzel wtrąca szybko, że ona woli miętowe. – Nie będę się bawiła w jakieś głupie gry. – Naburmuszona Maria Teresa pakuje palec do ust i sadowi się w niszy okiennej. Moja córka ukończyła już dziesięć lat, ale wciąż nie wyzbyła się tego brzydkiego nawyku i często ssie kciuk, zwłaszcza kiedy się na mnie dąsa. Odciągam ją od okna, gdyż po ogrodzie włóczą się grupy prawdziwych harpii w brudnych łachmanach, mimo jesiennego chłodu poobnażanych bezwstydnie. Niektóre paradują niemal z gołymi piersiami. Wśród nich kręcą się groźnie wyglądający mężczyźni, uzbrojeni w piki. Obowiązujący w Wersalu protokół nakazuje nie pukać do drzwi, tylko skrobać paznokciem małego palca, więc kiedy rozlega się charakterystyczne drapanie, Ludwik od razu stwierdza, że przybywa przyjaciel. Ja jestem bardziej ostrożna. Skoro ktoś znający rozkład pomieszczeń château wskazał kobietom drogę do mojej sypialni, równie dobrze mógł poinformować ewentualnego zamachowca o zasadach rządzącej Wersalem etykiety. Okazuje się, że w progu stoi hrabia Prowansji, obecnie noszący tytuł Monsieur. Jak zwykle jest nienagannie ubrany i ma starannie ufryzowane włosy, zupełnie jakby w nocy przez pałac nie przetoczyła się nawałnica, a on przyszedł uczestniczyć w codziennej porannej naradzie ministrów. – Więcej niż przyjaciel, to mon frère! – woła uradowany Ludwik, przyciskając brata do szerokiej piersi. Widok tych dwóch obłapiających się grubasów nieodparcie kojarzy mi się ze sceną opera buffa, ale nawet nie potrafię zdobyć się na uśmiech. Okoliczności są zbyt dramatyczne. Monsieur oznajmia, że właśnie wraca z Oeil de Boeuf i że antykamera została straszliwie zdewastowana. To bardzo podejrzane, że udało mu się przejść swobodnie między rebeliantami. Już mam go o to zapytać, kiedy ktoś głośno stuka do drzwi, niecierpliwie domagając się wejścia. – C’est moi, La Fayette! – Dowódca Gwardii Narodowej wpada do sypialni z takim impetem, jakby wystrzelono go z armaty. – Majesté, moi ludzie wymknęli się spod kontroli! – woła, zapominając nawet o przepisowym ukłonie. – Cisnąłem im pod stopy zerwany z głowy kapelusz, szarpnąłem poły kurtki i obnażyłem pierś – relacjonuje, dramatycznym gestem rozchylając wyłogi munduru. – Powiedziałem, że mogą mnie zabić. Wasza Wysokość, dwaj królewscy gwardziści, porucznicy de Varicourt i Deshuttes, stracili życie z ich rąk. – La Fayette

pochyla głowę, mnąc w dłoniach kapelusz ozdobiony obmierzłą trójkolorową kokardą. – Jestem wstrząśnięty. Nie spodziewałem się tego, a przecież generał powinien znać swoje wojska. „Nie będę dowodził kanibalami” – oznajmiłem. – „Jeśli potrafiliście odebrać życie gardes de corps, odbierzcie je i mnie”. Moja śmiałość odwróciła falę nienawiści: wszyscy zaczęli wiwatować: „Vive le roi! Vive la nation!”. Pod oknem zbiera się coraz więcej bandytów. Coraz częściej rozbrzmiewają okrzyki: – Król! Król! Chcemy zobaczyć króla! Rebelianci domagają się, aby Ludwik wyszedł do nich na balkon. Ten spogląda na La Fayette’a. Po niemal dwudziestu latach małżeństwa dobrze znam męża, więc wiem, że boi się tej zgrai, która tak niecnie nadużyła jego zaufania. Podczas spotkania z deputacją kobiet, poruszony losem młodej rzeźbiarki, która w jego obecności zemdlała z głodu, przykazał, aby o świcie otworzono pałacowe spichrze i rozdano chleb przemoczonym kobietom. Poranny atak tłumów na château obrócił wniwecz te plany. Teraz monarcha największym wysiłkiem woli opanowuje trwogę, nie chcąc wyjść na tchórza w oczach brata i La Fayette’a. Zaczynam się zastanawiać, czy ufa tym dwojgu. Ja tam nie dowierzam ani jednemu, ani drugiemu. Wreszcie król otwiera wysokie przeszklone drzwi, wychodzi na balkon i szeroko rozkłada ramiona. – Moi dobrzy ludzie – woła – wasz suweren błaga o łaskę nie tylko dla swojej osoby, ale także dla jego wiernych obrońców. – Mówi oczywiście o nieszczęsnych gwardzistach, którzy wypełniając swój obowiązek, ponieśli ofiarę z życia. Ci dzielni żołnierze byli jeszcze tacy młodzi i obaj mieli rodziny. – Niech niczyja krew nie poleje się dzisiaj ani żadnego innego dnia. Tłum wybucha gorącymi wiwatami, ale zaraz rozlegają się natarczywe wołania: – Królowa! Królowa na balkon! Ujmuję dzieci za ręce. – Allons, mes enfants. Przywitajmy poddanych jako rodzina. Wśród zebranych pod balkonem zapada złowroga cisza, zupełnie jakby nad ich głowy nadciągnęła znienacka ciężka burzowa chmura. – Tylko królowa! Nie chcemy widzieć dzieci! – przebija ją ostry, pojedynczy krzyk. Dreszcz spływa mi wzdłuż ramion, przenika do ciepłych, pulchnych rączek delfina i Madame Royale. Na widok zalegającej trawniki zgrai, groźnie potrząsającej pikami, dzieci wybuchają płaczem. Madame de Tourzel wychodzi na balkon i szybko zabiera je do środka. Przede mną rozciąga się morze rozgniewanych twarzy, jeszcze przed chwilą witających króla uśmiechami. – To agentka Austrii. Popatrzcie tylko, jak jest ubrana! – woła jakaś kobieta. Dopiero po chwili zaczynam rozumieć, o co jej chodzi. Z pewnej odległości moja jedwabna lévite wydaje się żółta, a do tego mam na głowie czarny kapelusz. Żółć i czerń to barwy Habsburgów. Co więcej, moje nakrycie głowy zdobi pióro w kolorze burbońskiej bieli, przymocowane ozdobną czarną kokardą – symbolem z dumą obnoszonym przez francuskich arystokratów. Wśród zebranych kobiet są nie tylko poissardes i inne handlarki z targowisk. W skromnych młodych dziewczętach domyślam się subiektek sklepowych, w innych, ubranych wystawnie, żeby nie powiedzieć wyzywająco, dam z półświatka, urzędujących w okolicach Palais Royal. Ale widzę też kobiety w białych sukniach z delikatnych muślinów, z trójkolorowymi szarfami przez pierś albo zawiązanymi wokół starannie ufryzowanych głów. To paryskie intelektualistki, które opuściły salony i wyruszyły na poszukiwanie przygody. Te petites bourgeoises[11], zbratane z niższymi od siebie stanem, a nawet ze zwykłymi ulicznicami włóczącymi się po kawiarniach i zaułkach, stoją teraz przede mną, ubrane w suknie tego samego kroju, jaki nosiłam jeszcze kilka lat temu, wyszydzana przez wszystkich Francuzów. Zwiewne

gaulles, zwane pogardliwie chemises à la reine, opisywane dawniej jako szczyt luksusu ze względu na delikatne materie, z jakich były szyte, obecnie stały się uniformami sawantek potępiających afiszowanie się zbytkiem i głoszących pochwałę klasycznej czystości oraz prostoty. Jestem prawdziwie wstrząśnięta obłudą i bezwstydem tych megier, ale maskuję to starannie. Wrogowie nigdy się nie dowiedzą, co w tej chwili myślę, nie zobaczą moich drżących warg ani rozbieganych oczu. Zachowam się tak, jak przystało na władczynię. Zrobię wszystko, aby przemienić w miłość otaczającą mnie nienawiść. Ukłonię się tłumowi, choć głośno domagał się mojej krwi i odgrażał, że mnie poćwiartuje niczym cielę w rzeźni. Pokażę poddanym, że uznaję ich prawo do gromadzenia się pod pałacem. Zginam kolana w dworskim ukłonie i pochylam głowę, dając pokaz prawdziwej pokory. Wrzawa milknie, zmienia się w ciche pomrukiwania. Prostuję się powoli, krzyżuję ręce z zaciśniętymi w pięści dłońmi na wysokości serca i kieruję wzrok ku niebu, modląc się, aby Bóg ocalił mojego męża, dzieci i mnie samą. Kątem oka dostrzegam mężczyznę unoszącego do ramienia muszkiet. Widzę nawet, że się uśmiecha, mierząc prosto w moją pierś. Nie przerywam żarliwych modłów. W tłumie jest teraz cicho jak makiem zasiał. Czy zamachowiec odważy się pociągnąć za spust? Jednak nie. Zabrakło mu odwagi, aby popełnić królobójstwo w obecności tylu świadków. Nie jest gotowy na męczeństwo w imię rewolucji. Po chwili, która wydaje się trwać w nieskończoność, opuszcza muszkiet. Napięcie pryska, odzywa się najpierw jeden głos, potem drugi i nagle cały dziedziniec rozbrzmiewa zgodnym okrzykiem: „Vive la reine!”. Ludzie wiwatują na moją cześć. Przymykam oczy i dziękuję niebiosom za cudowne ocalenie. W chwilę później ktoś staje obok mnie. To La Fayette, który chyli się w dwornym ukłonie, podnosi moją dłoń do ust i całuje z wielką czcią. Wiwaty przybierają na sile. – Madame – szepce generał prosto w moje ucho – co Wasza Wysokość teraz zamierza? Nie jestem przecież głupia. – Dobrze wiem, jaki los mnie czeka – odpowiadam łagodnie – ale moim obowiązkiem jest umrzeć u stóp króla i w ramionach dzieci. Generał unosi do góry nasze połączone dłonie, aby pokazać zgromadzonym, że nic nas nie dzieli. Gestem drugiej ręki nakazuje wszystkim ciszę. – Mężczyźni i kobiety Francji, królowa została oszukana! – woła. W ciszy, jaka zapada po tych słowach, słychać byłoby nawet upadającą szpilkę. – Monarchini obiecuje wyrzec się dawnych błędów, kochać poddanych i być im równie oddana jak Jezus Chrystus swojemu Kościołowi. Gromkie „Vive la reine, vive le général!” niesie się po całym dziedzińcu. Moje policzki są mokre od łez. Tłuszcza myśli zapewne, że to łzy wstydu. Nagle wśród radosnych wiwatów rozlega się inny okrzyk, zrazu pojedynczy, ale za chwilę powtarzany już przez wszystkie gardła. – Król do Paryża! Do Paryża! Do Paryża! Na nowo ogarnia mnie strach. Podtrzymywana przez La Fayette’a wracam do sypialni. Z dziedzińca słychać strzały, najpierw jeden, a potem całą salwę. A więc łaskawość tłumu trwała tylko chwilę. Z drżeniem spoglądam na Ludwika, szukając u niego wskazówki, co dalej, ale mąż nie zwraca na mnie uwagi, pochłonięty rozmową z monsieur Neckerem. Obok dawnego ministra stoi jego żona i córka Żermena, obecnie madame de Staël, które także były świadkami sceny na balkonie. Podchodzę do madame Necker i mówię: – Odprowadzą nas siłą do Paryża, a na czele pochodu poniosą głowy zabitych messieurs