gemini25

  • Dokumenty451
  • Odsłony106 936
  • Obserwuję96
  • Rozmiar dokumentów666.3 MB
  • Ilość pobrań67 384

Gulland Sandra - Trylogia o żonie Napoleona 01 - Józefina

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :3.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

gemini25
EBooki

Gulland Sandra - Trylogia o żonie Napoleona 01 - Józefina.pdf

gemini25 EBooki Gulland Sandra Trylogia o żonie Napoleona
Użytkownik gemini25 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 474 stron)

SANDRA GULLAND JÓZEFINA I CZĘŚĆ TRYLOGII o ŻONIE NAPOLEONA przełożyła Beata Długajczyk

Historia to fikcja Robespierre Józefina jest fikcyjną opowieścią zainspirowaną niezwykłym życiem niezwykłej kobiety i osnutą na jego kanwie

Richardowi, który nalegał

...duchy naszej przyszłości są nieprzewidywalne i niepozwalające się kontrolować. Wendy Rose, The Fifties

I Mademoiselle

23 CZERWCA 1777, TROIS-ÎLETS, MARTYNIKA Dziś skończyłam czternaście lat i wciąż nie mam męża. Czy mogłabym jednak liczyć na zamążpójście, nie posiadając posagu? Matka mówi, że naszymi pragnieniami bawi się wiatr. Porywa je pod niebo i rozszarpuje na strzępy. Podobnie uniósł nasz dom, a potem cisnął nim z wysoka, nam pozostawiając wyłącznie długi. Jestem dziś w wyjątkowo posępnym nastroju. A przecież w dniu urodzin powinnam się weselić. Po obiedzie, opchana jabłkami w cieście i galaretką z gwajawy, schroniłam się wśród gałęzi drzewa kapokowego. Zwykle chowam się tam, kiedy chcę być sama. W cieniu panował miły chłód. Skryta wśród liści, słyszałam głosy matki i babki Sannois kłócących się o coś w saloniku, śpiewy niewolników wyciskających sok z łodyg trzcinowych i gdakanie kur szukających robaków pod kępą kapryfolium. To było dziwne uczucie, spoglądać z wysoka na świat w dniu swojego święta, spowita w kokon ponurych myśli. Sądzę, że to wszystko przez wudu, bo Mimi z samego rana przyniosła mi quimbois, magiczny napój, smakujący goryczą. - Eufemia specjalnie dla ciebie sporządziła, manbo - szepnęła. Głowę miała ciasno owiniętą żółto-czerwoną chustką. - Eufemia David? Ta, która przepowiada przyszłość? - Eufemia była obeah, kapłanką wudu, i mieszkała w lepiance nad rzeką. Mimi wcisnęła mi w dłonie skorupę orzecha kokosowego. - Dzięki temu zdobędziesz mężczyznę. Ostrożnie powąchałam cuchnący płyn. - Szybko. - Mimi obejrzała się przez ramię. Matka potępia wudu. Twierdzi, że ustami duchów przemawia diabeł, który za-

wsze jest głodny młodych panien, często dorzucając przy tym, że jej samej zły duch podarował zbyt wiele dziewcząt i teraz chciałby odzyskać choć jedną z nich. Tak więc czynię pierwsze wyznanie w nowym dzienniczku, który moja piękna ciotka Dezyderia przysłała mi z Paryża na urodziny. Wypiłam magiczny wywar i nie powiedziałam o tym matce. Wypiłam czarodziejski napitek i teraz przepełnia mnie smutek. Do prezentu ciotka dołączyła bilecik: „Tej książeczce możesz powierzyć swoje najtajniejsze marzenia, pragnienia i sny". Prze-kartkowałam dzienniczek nad stołem. Spomiędzy kartek sfrunął banknot dziesięcioliwrowy. - Pragnienia? - zapytała moja siostra Katarzyna. Katarzyna ma dwanaście lat, trzynaście prawie, ale wciąż psoci niczym mała dziewczynka. Zakonnice w szkole nie mogą się nachwalić jej dobrych manier. Do głowy im nie przychodzi, że to ona wpuściła kurczęta do pokoju matki przełożonej i ukradła wystawione do ostygnięcia cukrowe herbatniki. Mimi twierdzi, że Katarzyna to urodzona psotnica. - A jakie są twoje życzenia? - zapytała moja najmłodsza siostra Manette, śmiesznie poświstując przez szparę po wypadniętym zębie. Zobaczyłam błysk w jej oczach i zrobiło mi się przykro. Manette ma dopiero dziesięć lat i wierzy, że wszystkie marzenia się spełniają. Wzruszyłam ramionami. - Mam tylko jedno życzenie, to samo, co każdego roku. Pojechać do Francji. - Po tych słowach zerknęłam na ojca. Rano zaczął od rumu z absyntem, a teraz raczył się ponczem. „Przyślijcie Różę do Francji" — pisała rokrocznie moja piękna ciotka Dezyderia. - „Przyślijcie ją do mnie, do Paryża". Ojciec uciekł spojrzeniem. Cerę miał żółtawą, jak zawsze przed zbliżającym się atakiem malarii. Nagle poczułam wyrzuty sumienia. W końcu czy to jego wina, że w spadku przypadły mu wyłącznie długi? Ze żona obdarzyła go trzema córkami, a nie dała mu syna? Ze posag mojej matki w jego rękach przemienił się w popiół? Ze jego marzenie, by wysłać mnie do Francji, nigdy nie miało się spełnić z powodu braku pieniędzy na przejazd?

- Francja! - Babka Sannois zepchnęła z kolan psy. - Ja bym tam trzymała dziewczynę z daleka od madame Dezyderii. Babka Sannois nie pochwala ani ciotki Dezyderii, ani żadnego innego członka rodziny Tascherów (szczególnie ojca). - Czego brakuje temu chłopakowi mieszkającemu w pobliżu Laniantin? - dodała, przygotowując swoją codzienną porcję laudanum: siedem kropli z miarką brandy. - Pytam się, czego brakuje chłopakowi Bealów? Algernon Beal! Grubasek, przez wszystkich nazywany Algie. - Monsieur Beal żąda posagu - powiedziała matka. - Od niedawna monsieur de Beal - poprawił ojciec. - Wytwórca kajdan i żelaz do znakowania niewolników, właściciel trzech pozłacanych powozów, dwudziestu dwóch zdatnych do walk kogutów, angielskiego ogiera pełnej krwi i pryszczatego synalka. - Ojciec zakaszlał i opróżnił szklaneczkę. - W ubiegłym miesiącu monsieur de Beal i ja spotkaliśmy się na targu niewolników w Fort-Royal i wówczas mieliśmy okazję uciąć sobie pogawędkę. Długo i szczegółowo objaśniał mnie, jak szlachetnie urodzona, posażna, dziewicza i płodna musi być panna, żeby było jej wolno chociażby pomarzyć o poślubieniu pryszczatego... Manette przytknęła do ust chusteczkę, tłumiąc chichot. - Pozostaje jeszcze klasztor - zauważyła babka Sannois. Klasztor! Zawsze klasztor. Czy naprawdę moją przyszłością miała stać się cela zakonna? Tyle rzeczy mi się marzyło. Za późno. Dziś kończę czternaście lat. Tym razem ciotka Dezyderia nie ponowiła zaproszenia, a ojciec - pierwszy raz, odkąd sięgam pamięcią - nie złożył obietnicy... Wolałam, kiedy obiecywał, bo wtedy moje dni opromieniały przebłyski nadziei, choćby złudnej. 24 CZERWCA Dziś dałam moje dziesięć liwrów nadzorcy niewolników, żeby je rozdzielił między pracujących na polach. Jestem już dorosła i bardziej świadoma tego, ile cierpienia jest na tym świecie. Oczywiście, matka dowiedziała się o wszystkim i była zła. Wyrzucała mi, że jestem zupełnie niczym ojciec. „Szczodrobliwy" ojciec wspierający przyjaciół, podczas gdy rodzina przymiera

głodem; „szalony" ojciec z głową przepełnioną zwariowanymi pomysłami i marzeniami o sławie. — Mrzonkami zrodzonymi w kieliszku z rumem - utyskiwała. - Obietnicami rozwiewającymi się równie prędko jak chmury na letnim niebie. Ojciec, którego nigdy nie ma w domu. Tym razem pojechał do Fort-Royal, „żeby zagrać w karty z samym diabłem", jak powiedziała babka Sannois. — Żeby zabawić się z diablicą - szepnęła matka do siebie. NIEDZIELA, 29 CZERWCA Drogi Dzienniczku. Rozważam swoje grzechy z sercem przepełnionym skruchą. Zgrzeszyłam myślą, snuciem płochych marzeń, wyobrażaniem sobie różnych wspaniałości. Zgrzeszyłam próżnością, bo przeglądałam się w stawie. Zgrzeszyłam spaniem z rękami pod kołdrą. Zapisałam. Atrament wysechł. Teraz muszę szybko zamknąć dziennik. Nie potrafię znieść nawet widoku tych słów. NIEDZIELA, 6 LIPCA Po porannej mszy zagadnął mnie ojciec Droppet. — Mademoiselle Tascher, pani babka prosiła, żebym z panią porozmawiał. Zacisnęłam dłonie na mszaliku. Z dworu dobiegło mnie rżenie konia i głośne pokrzykiwania jakiegoś mężczyzny. — Osiągnęła pani wiek, w którym nadszedł czas na decyzję -ciągnął ojciec Droppet, marszcząc mięsisty nos. — Tak, ojcze. - Pod białą komżą widziałam zarys obciskającej mu brzuch kamizelki. Ojciec Droppet milczał przez chwilę. — Radzę pani przyjąć z pokorą wolę bożą i poświęcić się jego służbie — wydusił wreszcie. Poczułam krople potu na czole i na policzkach. Ojciec Droppet wręczył mi chusteczkę. — Zycie klasztorne może zaspokoić głód, który nosi pani w sercu.

Przez wysokie okno widziałam głowę stojącego na cmentarzu posągu Chrystusa. Wzrok miał skierowany ku niebu. Moje serce łaknęło zabaw i jedwabnych pantofelków, pragnęło sycić się pięknem tego świata. Ojciec Droppet nachylił się ku mnie. - Ja też byłem kiedyś młody - powiedział. Oddech miał przesycony rumem. - Klasztor to dla mnie śmierć! Wybacz mi, ojcze. Zaczęłam się cofać w stronę wyjścia. W drzwiach odwróciłam się i wybiegłam. 24 LIPCA Tego popołudnia Mimi i ja bawiłyśmy się w ruinach*. W pewnym momencie Mimi zauważyła, że mam poplamioną koszulę. Wykręciłam głowę do tyłu i uniosłam rąbek. Krew? - Rozkwitnęłaś czerwonym kwiatem - powiedziała Mimi. Nie wiedziałam, co robić. - Idź, powiedz matce. - Nie mogę! - Tej ułożonej i zasadniczej matce? Mimi dała mi gałganek i wytłumaczyła, jak go używać. Powiedziała też, że ona pierze swój w strumyku, wcześnie rano, zanim ktokolwiek się obudzi. - Tam, gdzie się kąpiemy? - Okropność. - Nie, bliżej ujścia rzeki. Wróciłam do domu z kłębem szmat między nogami, przekonana, że wszyscy to widzą. Podobno w moim ciele zaszła teraz wielka zmiana, ale ja nie czuję niczego poza bólem brzucha. SOBOTA Mimi uczy mnie odczytywać przyszłość z kart. Pokazuje, jak mam je układać, tłumaczy znaczenie poszczególnych figur. Dzisiaj postanowiłam przetestować świeżo nabyte umiejętności na mojej siostrze Katarzynie. Na dziewiątym miejscu leżała karta oznaczająca Śmierć. Katarzyna zaczęła protestować. * Dom Tascherów został zniszczony przez huragan w 1766 roku i od tej pory rodzina mieszkała na górnym piętrze sucrerie, budynku rafinerii cukru.

- To nie jest prawdziwa śmierć - uspokoiła ją Mimi, zbierając wszystkie karty i węsząc w powietrzu. - Dlaczego przerwałaś? - zapytałam ją później. - Nie czułaś zapachu cygar? - wyszeptała w odpowiedzi. -Duch Śmierci to największy oszust. Nigdy mu nie zawierzaj. CZWARTEK, 31 LIPCA Drogi Pamiętniczku, wydarzyło się coś okropnego i wina ciąży na moim sercu niczym kamień. Zaczęło się od kłamstwa. Powiedziałam mojej siostrzyczce Manette, że idziemy z Mimi na wzgórze zobaczyć, czy statek ojca stoi jeszcze w porcie. - Ty zostań tutaj - poleciłam. Wyminęłyśmy wypełnione maniokiem szopy, ale na szczycie wzniesienia wybrałyśmy ścieżkę, która zaprowadziła nas z powrotem ku rzece, w pobliże Morne Croc-Souris. Nie uszłyśmy daleko, kiedy dogoniła nas Manette. - Przecież kazałam ci zostać - usiłowałam ją zawrócić. - Skłamałaś. Powiedziałaś, że idziecie na wzgórze. - Czy potrafisz dochować sekretu? - zapytała Mimi, spoglądając na nią surowo. - Nie pisnę ani słowa. Nad wodą panował półmrok. Z gałęzi drzew zwisały grube festony mchu. Gdzieś w pobliżu gdakały kury. Powoli zbliżałyśmy się do szopy, w której mieszkała wróżka. - To siedziba wilkołaka - powiedziała Manette, biorąc mnie za rękę. Zerknęłam na Mimi. - Naprawdę? Przed lepianką stał niewielki piecyk na węgiel, a w powietrzu unosił się zapach pieczonego koźlęcia. Tuż przy chatce rósł rozłożysty bananowiec, a na werandzie siedziała kobieta. To była Eufemia David, kapłanka wudu. Na nasz widok wstała. Ubrana była w balową suknię z czerwonej satyny ze złotym haftem, podartą, poplamioną i o wiele na nią za dużą. Białe, zbite niczym, wełna włosy otaczały jej twarz na podobieństwo aureoli. Za nią oparta o ścianę stała pordzewiała maczeta.

Mimi wypowiedziała kilka słów po afrykańsku. Kobieta od- powiedziała jej w tym samym języku. - Co ona mówi? - zapytałam. - Podejdźcie bliżej - zawołała kobieta. Z chaty wyszedł szczeniak i zaczął na nas powarkiwać. - Ja zostanę tutaj - zdecydowała Manette. Mimi wypchnęła mnie do przodu. - A ty nie idziesz? - zapytałam. Zbliżyłam się do lepianki. Czego tu się bać? Wstąpiłam na ocienioną werandę. Starucha była malutka, niewiele większa od Manette. Czarna, zwiotczała skóra zwisała jej na karku w luźnych fałdach. W ręku trzymała miseczkę wypełnioną jakąś papką - zdaje się, że była to wieprzowina z kokosem - i wyjadała z niej palcami, od czasu do czasu ciskając szczeniakowi jakąś kostkę. Obie z Mimi zaczęły mówić coś żywo w swoim języku. Obejrzałam się za siebie. Manette stała pod drzewem kalebasowym, nie spuszczając ze mnie wzroku. Wrony krakały zawzięcie, zupełnie jakby chciały mnie przed czymś ostrzec. Mimi dotknęła mojego ramienia. - Eufemia mówi, że twoja przyszłość jest wokół ciebie. - Co to znaczy? Starucha weszła do lepianki i po chwili wróciła, niosąc koszyk, który wetknęła mi w ręce. Były w nim grzechotka z wyschniętej tykwy, drewniana laleczka, laska, dwie świece, kawałek postrzępionej wstążki i krucyfiks. Starucha powiedziała coś do Mimi. - Masz wybrać trzy rzeczy. - Cokolwiek? Wybrałam świecę, laleczkę i krucyfiks. - Połóż to na ziemi - poleciła Mimi. - W tym błocie? Starucha zaczęła śpiewać. Znowu zerknęłam za siebie, żeby upewnić się, czy Manette tkwi nadal na swoim posterunku pod drzewem kalebasowym. Pomachałam jej ręką, nie przestając powtarzać w myślach: nie ma się czego bać, nie ma się czego bać. Starucha wydawała z siebie dziwne jęki, tocząc głową na wszystkie strony i przewracając oczami. W pewnym momencie

popatrzyła prosto na mnie i krzyknęła ostro. Nigdy nie zapomnę tego dźwięku - brzmiał niczym kwik zarzynanej świni. - O co chodzi? - zawołałam, czując nagły przypływ strachu. — Mimi, dlaczego ona krzyczy? Starucha wciąż potrząsała głową, mamrocząc coś do siebie. Wreszcie przemówiła normalnie, wolno i wyraźnie: - Wyjdziesz nieszczęśliwie za mąż. Zostaniesz wdową. Przycisnęłam ręce do szyi. Starucha zaczęła dygotać. Z dłońmi uniesionymi do góry powiedziała coś, czego nie zrozumiałam. - Mimi, co ona mówi? Starucha teraz tańczyła, zawodząc grubym, męskim głosem. Zrobiłam krok do tyłu, potknęłam się o jakiś wystający korzeń i upadłam prosto w błoto. Niezgrabnie dźwigałam się na nogi. Zostaniesz królową. Tak brzmiały ostatnie słowa wróżbitki.

PONIEDZIAŁEK, 4 SIERPNIA 1777 Zobaczyłam ojca Droppeta, który przybył na swojej siwej klaczy, i strach ścisnął mi serce. Pobiegłam do szopy, gdzie składowano maniok. Mimi obracała wielkie żelazne żarna. - Przyjechał ojciec Droppet - wysapałam bez tchu. - Po co? Przecież dziś nie jest niedziela. Mimi przestała kręcić kołem. - Wczoraj byłam u spowiedzi - mówiłam dalej. - Powiedziałaś mu? - O czarownicy wudu? - Wolno pokiwałam głową. - Czy powiedziałaś też, że to ja cię do niej zaprowadziłam? — W oczach Mimi błysnął strach. - Nie. - Odwróciłam się, przejęta nagłym łękiem. - Ciekawa jestem, co teraz będzie. Nie miałam zamiaru podsłuchiwać, ale zamiast pójść prosto do sucrerie, ruszyłam w stronę wąwozu. Ze swojej skrytki na drzewie kapokowym słyszałam głosy matki i babki Sannois, rozmawiających na werandzie. Potem odezwał się ojciec Droppet: - Rozumieją panie, że ta sprawa... Nie muszę chyba... - Wielki Boże! - wykrzyknęła matka. Ojciec Droppet powiedział coś, czego nie zrozumiałam, a następnie skrzypnęły otwierane drzwi i rozległ się głos Manette. Manette! Natężyłam uszu, ale potrafiłam rozróżnić tylko słowa babki Sannois. - Mówiłam ci. Ostrzegałam, że do tego dojdzie.

Drzwi zaskrzypiały ponownie. Po chwili z sypialni dobiegły mnie odgłosy szlochania Manette. Ojciec Droppet przekonywał o czymś matkę i babkę: - Muszą panie... - Ależ ojcze! - zawołała matka. Wytężałam słuch, ale tłusty czarny łuszczak usiadł na gałęzi tuż nad moją głową i swoim skrzeczeniem zagłuszył każde słowo. Potrząsnęłam gałęzią, żeby go spłoszyć, i znowu dobiegł mnie głos ojca Droppeta: - Jeśli tego nie zrobicie... Na dworze pociemniało nagle i wielkie, ciężkie krople deszczu uderzyły o ziemię. - Różo! To wołała matka. Zsunęłam się z pnia i zbliżyłam do werandy. - Różo, co ty wyprawiasz? Jesteś cała przemoczona. Babka Sannois siedziała w wiklinowym fotelu. Ojciec Droppet stał przy drzwiach, ze szklaneczką w dłoni. Skinął mi głową. - Co ci przyszło do głowy, żeby biegać po dworze podczas ulewy? Idź, przebierz się w coś suchego i wracaj tutaj. Musimy porozmawiać — poleciła matka. Umknęłam z werandy. U szczytu schodów czekała na mnie Katarzyna z robótką w ręce. - Manette mówi, że zostaniesz królową, że tak ci przepowiedziała stara czarownica. A teraz płacze i płacze. Co się stało? Szlochania Manette dochodziły aż tutaj. Ciemnym korytarzem ruszyłam do jej pokoju i zastukałam w futrynę. - Manette? To ja. Szlochanie ustało, ale moja siostrzyczka milczała. - Nic ci nie zrobię, obiecuję. Pchnęłam drzwi. Manette leżała skulona na wąskim łóżku z baldachimem. Podeszłam i usiadłam obok niej. Biedna mała, miała zapuchniętą twarz i ciekło jej z nosa. Podałam jej chusteczkę. - Wiem, że powiedziałaś - zaczęłam. - Nie jesteś na mnie zła? - zapytała, pociągając nosem. Podniosłam głowę i popatrzyłam na Katarzynę, która zatrzymała się w progu.

- Nie, nie jestem. To wszystko przeze mnie, bo nie powinnam była cię tam zabierać. Czy wypaplałaś też o Mimi? - Nie! - Manette, wiesz, co by się z nią stało, gdybyś powiedziała? Sprzedaliby ją albo wysłali do prac w polu. - Albo jeszcze gorzej... - O Mimi nie pisnęłam nawet słowa. - Manette rozszlochała się rozpaczliwie, a ja ponownie poczułam, że serce tężeje mi ze strachu. Kiedy wróciłam na werandę, deszcz ustał. Usłyszałam matkę i babkę Sannois, żegnające się z ojcem Droppetem. Stanęłam w drzwiach wejściowych, mocno splatając dłonie, i czekałam. Siwa klacz ojca Droppeta kręciła się nerwowo, jakby coś ją spłoszyło. Czarny chłopak stajenny krzyknął na nią w swoim języku. Klacz uspokajała się powoli i wkrótce na kamieniach podjazdu zastukały jej podkowy. Na ścieżce ukazała się matka, prowadząca pod rękę babkę Sannois. Za nimi biegły oba mopsy, pilnie wypatrując czegoś w trawie. Wyglądały jak dwa wielkie, przemoczone szczury. Babka Sannois nie przestawała perorować. Matka podniosła głowę i zobaczyła mnie stojącą u wejścia. Wstrzymałam oddech. - Jeśli ty nie chcesz, sama jej powiem. — Babka Sannois opadła na krzesło z sizalowym siedziskiem. Jeden z mopsów natychmiast wskoczył jej na kolana, ale zepchnęła go niecierpliwie. Matka stanęła przede mną. Pochyliłam głowę, zastanawiając się, czy nie powinnam rzucić się jej do stóp. Czy nie tak powinno się błagać o wybaczenie? - Jak mogłaś zabrać ze sobą małą Manette? - szepnęła matka tak cicho, że ledwo rozróżniałam poszczególne słowa. - Ja z nią porozmawiam - wtrąciła babka Sannois. Matka westchnęła głęboko. - Mimi oczywiście musi zostać... - Nie! — Poczułam, że coś się we mnie buntuje. - Mimi nie miała z tym nic wspólnego. Błagałam ją, żeby zabrała mnie nad rzekę, ale ona zawsze odmawiała. To ja, to ja sama! - Oddech miałam urywany i nie potrafiłam opanować drżenia.

Matka zdjęła z szyi łańcuszek zakończony wielkim srebrnym krzyżem, włożyła mi go do rąk i zacisnęła moje palce na krucyfiksie. - Różo, spójrz mi w oczy. Podniosłam na nią wzrok. - Przysięgnij, że mówisz prawdę. - Mimi jest niewinna. Wszystko, co się stało, to wyłącznie moja wina - zawołałam. Nie była to przecież nieprawda. -To nie ona zaprowadziła cię do tamtej nieczystej kobiety w lesie? Gwałtownie potrząsnęłam głową. - Powiedz to. - Mimi tam nie było - skłamałam. Krucyfiks nagle zaciążył mi w dłoni. Pośpiesznie oddałam go matce. - Zawołaj tamto dziecko - poleciła babka Sannois. Matka opadła na drewniany zydel. - Zbliż się, Różo - powiedziała. Przyciągnęła mnie do siebie i odgarnęła mi z czoła kilka wilgotnych kosmyków. Jej dotknięcie było bardzo delikatne. - Czasami nie jest łatwo być matką - westchnęła, po czym jej głos nagle stwardniał. - Zostaniesz zamknięta w piwnicy na osiem dni. - Popatrzyła na babkę Sannois, a potem znowu na mnie. - O chlebie i wodzie. Spoglądałam na nią, nic nie rozumiejąc. Osiem dni i osiem nocy? W piwnicy? - Sama? - zapytałam drżącym głosem. W ciemności? Matka nałożyła mi na szyję łańcuszek z krzyżem. - Będziesz tego potrzebowała - powiedziała. Odesłano mnie na górę do sypialni. Moja kara miała się zacząć po kolacji, którą mogłam jeszcze zjeść ze wszystkimi. Mimi i Manette były znacznie bardziej przejęte niż ja. Za to Katarzyna miała w głowie wyłącznie przepowiednię wróżbitki. - Zostaniesz królową, Różo. Wyobraź sobie tylko! Przyszła moja niania Da Gertrudę, z twarzą mokrą od łez, przytuliła mnie mocno, a potem obmyła pachnącą wodą, poczynając od stóp. - Dlaczego? - zapytałam, bo wydało mi się to dziwne. Czułam się tak, jakby moje ciało nagle przestało należeć do mnie.

- To cię uchroni - powiedziała niania. - Będę dzielna - obiecałam, myśląc nagle: Jak przystało na kogoś, kto ma zostać królową. Wiedziałam, że wróżbitka mówiła prawdę. Zostałam naznaczona. Podczas kolacji nie potrafiłam się zmusić do przełknięcia choćby kęsa. Potem wszyscy zaczęli się ze mną żegnać, zupełnie jakbym wyjeżdżała daleko za morze. Babka Sannois wręczyła mi Biblię, a Da Gertrudę przycisnęła do siebie tak mocno, że omal nie połamała mi kości. Zeszłyśmy do piwnicy. Matka niosła lampę, trzymając ją wysoko nad głową. Na dole panował chłód, a powietrze było wilgotne i zatęchłe. Ostrożnie stawiałam stopy, bojąc się nadepnąć na karalucha. Weszłam za matką do obszernego pomieszczenia magazynowego z wąskim łóżkiem, stolikiem na trzech nogach, upchniętym w jednym z kątów, i wiklinowym krzesłem z wytartym oparciem. Na stole stała świeca, gliniany dzbanek i pęknięty porcelanowy kubek. Niewielkie okno wysoko na ścianie zamykała drewniana okiennica. Opuściłam koszyk na łóżko. Przykrywała je patchworkowa kapa, którą kiedyś zrobiłyśmy wspólnie z Katarzyną. Matka postawiła lampę na stole i przejechała palcem po blacie, sprawdzając, czy nie ma na nim kurzu. - Różo - odwróciła się do mnie - Różo, mam nadzieję, że rozumiesz, dlaczego musiałam cię ukarać. - Rozumiem - skłamałam. Co miałam powiedzieć? Matka zaszlochała bezdźwięcznie. Ramiona jej drżały, ale w oczach nie pojawiła się ani jedna łza. Objęłam ją mocno. Nagle wydała mi się bardzo mała. Otarła twarz wierzchem dłoni. - Niech Bóg będzie z tobą - powiedziała na odchodnym. Zostałam sama. PÓŹNIEJ Drogi Dzienniczku, jest noc, pierwsza, jaką spędzam tutaj. Otworzyłam okiennice, ale nocne hałasy natychmiast wypełniły cały pokój, więc zaraz zatrzasnęłam je szczelnie. Boję się wędrujących duchów ciemności, wygłodniałych mysteres.

Boję się, że nie jestem tutaj sama. W mrocznych kątach czają się duchy. Nie mogę spać, nie mogę zasnąć ze strachu, że mogłyby się do mnie podkraść. Oczy mam otwarte i czujne. Wpatruję się w ciemność. Oleju w lampie coraz bardziej ubywa. Muszę ją zgasić, wiem. Muszę pozbawić się tej jedynej wysepki światła. Odwagi. Wiary - słyszę czyjś szept. 5 SIERPNIA Obudził mnie dźwięk konchy nadzorcy niewolników, ogłaszający pobudkę. Przez chwilę leżałam, wpatrując się w sufit i usiłując w jego spękaniach dopatrzyć się jakichś wzorów. Usłyszałam czyjeś głosy, a potem stłumiony chichot. Przystawiłam krzesło do ściany i pchnęłam okiennice. Spomiędzy wysokich traw spojrzały na mnie ciemne oczy Katarzyny. - Musimy się pospieszyć - wyszeptała. Z tyłu odezwała się Manette. - Ja też chcę zobaczyć. Ja też chcę zobaczyć! - Cicho bądź- skarciła ją Katarzyna. Zobaczyłam drobną twarzyczkę Manette. W wyciągniętej rączce trzymała garść wilgotnych okruchów. - Tarta z mango. Ukradłam dla ciebie. Moje siostry przepychały się przez chwilę i w okienku ponownie pojawiła się twarz Katarzyny. - Jak tam jest na dole? - Nudno. - Uciekajmy! - zawołała nagle Manette. I znowu widziałam jedynie falujące źdźbła trawy. 6 SIERPNIA Pod wieczór usłyszałam skrobanie w okno. Wspięłam się na krzesło i wyjrzałam. To była Katarzyna. Płakała. - Co się stało? - Obiecaj, że nie powiesz nikomu. - Co się stało? Płacz nie pozwalał Katarzynie mówić.

- Poczekaj chwilę - wydusiła w końcu. Wyjęła chusteczkę, wydmuchała nos i przysunęła twarz bliżej kraty. - Poszłam do tej wróżki. - Do Eufemii David? Skinęła głową. - Ależ Katarzyno! Jak mogłaś! - Bo tobie przepowiedziała, że zostaniesz królową. - Czy to Mimi cię zaprowadziła? - Teraz byłam już naprawdę zła. - Poszłam sama. - Sama? Nie potrafiłam sobie wyobrazić, że ktoś mógłby się zdobyć na tyle odwagi. Katarzyna wciąż szlochała rozpaczliwie. Przepchnęłam dłoń przez kratę i dotknęłam jej policzka. - I co? Co ci powiedziała? Wreszcie udało mi się wyciągnąć z niej całą historię. Początkowo wróżbitka kazała jej odejść, powtarzała, że nie przepowie jej przeszłości, że jej nie widzi. Ale na koniec powiedziała coś okropnego - że Katarzyna znajdzie się pod ziemią jeszcze przed kolejnymi urodzinami. - Matka miała rację, Eufemia to diablica - wysyczałam z furią, ale Katarzyna już odeszła, potykając się o kępki trawy. [BEZ DATY] Czy postać nietoperza przybrał diabeł, czy może jakiś dobry duch? Ubiegłej nocy widziałam ich kilka. W głowie mi wiruje i wcale nie czuję głodu. Dlaczego tutaj siedzę? Nie potrafię sobie przypomnieć. [BEZ DATY] Poszłam na spacer. Pamiętam twarz tamtej staruchy. Pamiętam jej oczy i brudny wierzch dłoni. Przyglądałam się jej, a ona wyjmowała z koszyka zwiędłe liście i układała przede mną na Zlemi, jeden obok drugiego, zawodząc przy tym dziko. A potem wzięła do ręki gliniany dzbanek ozdobiony dwoma serduszkami, w którym roiło się od much. A w misce były robaki.

Czy ja śniłam? Pamiętam starą, kulawą kobietę, stojącą z uniesionymi ramionami. Przykładała do ust flaszkę wypełnioną diabelskimi ognikami i piła je, jakby to była woda. Potem zaczęła podskakiwać i wymachiwać rękami. Pamiętam jej słowa: zostaniesz królową. To musiał być sen. WTOREK, 12 SIERPNIA, PÓŹNO WIECZOREM W końcu przyszła po mnie matka. Leżałam na łóżku, a ona stała w drzwiach, z lampą w dłoni. -Różo? Próbowałam coś powiedzieć, ale nie mogłam wydobyć z siebie głosu. Matka podeszła do łóżka. Miała na sobie biały szlafrok i biały szal zawinięty wokół głowy. W świetle latami wyglądała niczym anioł. - Wyglądasz jak anioł - wychrypiałam dziwnym, nieswoim głosem. Matka przesunęła palcami po mojej twarzy i pociągnęła nosem. - Słodki Jezu! - wyszeptała. Patrzyłam na nią, nic nie rozumiejąc. Dlaczego matka płakała? Otaczała ją jasność. To była Dziewica Maria, która przyszła mnie pobłogosławić. - Mamo! - zawołałam, całując jej palce i przyciskając jej dłonie do moich policzków, przepełniona zachwytem nad jej pięknością.

CZWARTEK, 21 SIERPNIA 1777 Obudziło mnie lekkie skrobanie w drzwi. - Kto tam? - szepnęłam wystraszona. Drzwi uchyliły się. - Tato! - Ojciec miał na sobie kurtkę do konnej jazdy, niebieską ze złotymi guzikami. - Kazałem osiodłać twojego kucyka - powiedział szeptem, żeby nie obudzić Da Gertrudę. W ręku trzymał parujący gliniany kubek, z którego unosił się zapach kawy z rumem. - Chcę ci pokazać moją nową panią - dodał, podsuwając mi naleśnik z czekoladą. Nowa pani ojca okazała się piękną młodziutką klaczą, karą z białymi skarpetkami i ogromnymi oczami. - Nazwałem ją Lady Luck - obwieścił ojciec dumnie. - Moja wygrana przy stoliku. Wyciągnęłam dłoń, żeby pogładzić ją po chrapach. Klacz płochliwie szarpnęła głową. - Sucre jest już dla mnie za mały - zauważyłam. Mój kucyk z oczami oblepionymi przez muchy stał cierpliwie pod ścianą. - Ta pani byłaby za ostra - odparł ojciec. Przytrzymałam mu wodze przy wsiadaniu. Wyjechaliśmy na drogę. Konie parskały dziarsko, potrząsając głowami i opędzając się od much. Słońce stało tuż nad horyzontem i na wilgotnej od rosy trawie kładły się długie cienie. Nad polem trzciny, wciąż jeszcze niesprzątniętym po żniwach, zataczała kręgi błękitna czapla. Bliżej morza niewolnicy przygotowywali kolejny łan pod wypalanie.

- Król Cukru. - Ojciec uśmiechnął się ironicznie, trzepnię-ciem ręki zabijając moskita. Z kieszeni wydobył skórzaną manierkę i przechylił głowę. Inni plantatorzy żyli niczym królowie. Dlaczego nam zabrakło szczęścia? Cóż, znałam odpowiedź. „Twojego ojca obchodzą wyłącznie różne Lady Luck. Adoruje je, ale one bynajmniej nie odpłacają mu się tym samym" - zwykła powtarzać matka. - Opowiedz mi historię z czasów, kiedy byłeś paziem na dworze, tato. Ojciec jęknął tylko. - Tę historię o polowaniu - nalegałam. - Przecież znasz ją na pamięć. To była prawda. Znałam każde słowo tej historii i równie dobrze mogłabym opowiadać ją sama. Monarcha każdego dnia wyprawiał się na łowy, otoczony świtą oficerów i podoficerów, szlachetnie urodzonych kawalerów, giermków i dworzan. Psy szczekały, a król znał imię każdego z nich. Nad polami unosiła się poranna mgła, a konie pełnej krwi potrząsały głowami. Żeby je wszystkie napoić, potrzeba było sześćdziesięciu ludzi! Oparłam głowę o kark Sucre, wdychając ciepły, czysty zapach bijący od kuca i próbując sobie wyobrazić tamten świat. - No to historię o królowej. O tym, jak urodziła delfina i urządzono fajerwerki. Ojciec poluzował wodze, pozwalając klaczy skubać trawę. - Skoro mowa o królowej, to słyszałem zdumiewającą nowinę. - Odwrócił się i spojrzał na mnie. - Podobno wybrałaś się do tej wróżbitki nad rzeką. Wyprostowałam się raptownie. - Skąd wiesz? - zapytałam, starając się ukryć panikę w głosie - Powiedziała mi pewna kobieta w Fort-Royal. - Och. - Nie podobało mi się, że ojciec rozmawiał na mój temat z obcą kobietą. - Podobno masz zostać królową. Poczułam, że pieką mnie policzki, i odwróciłam głowę. - A więc to prawda - skwitował ojciec, wyciągając w moją stronę flaszkę. - Jesteś trochę blada, Różo. Zeszczuplałaś. Źle się czujesz?

- Nie. - Matka przykazała mi nie wspominać ojcu o karze. - Wiesz, że chciałem, żebyś urodziła się chłopcem. - Ojciec pociągnął z manierki kolejny łyk i roześmiał się. - Ale królowa to też nieźle. - Przynaglił konia do kłusa. - To mi pomoże wykaraskać się z długów. - Ojcze, zostałam ukarana - wyrwało mi się mimo woli. Ojciec odwrócił się tak gwałtownie, że aż zaskrzypiało siodło. - Ukarana? Łzy napłynęły mi do oczu. - Za to, że jakaś baba wywróżyła ci, że zostaniesz królową? Gwałtownie wciągnęłam powietrze. , - Za to, że rozmawiałam z diabłem - wyszeptałam. - Dostałaś lanie? Przytaknęłam. Przez chwilę kusiło mnie, żeby wyznać prawdę, ale zabrakło mi odwagi. Chciałam opowiedzieć ojcu o piwnicy, o duchach i nietoperzach. O majaczących w ciemności twarzach i szepczących głosach. Ale to by go tylko rozgniewało i w domu zaczęłyby się kłótnie, a ja miałam już dosyć wiecznych swarów. - Te stare cię zbiły. - Ojciec zawsze tak się wyrażał o matce i babce Sannois. - Ojciec Droppet je namówił. - Niech go piekło pochłonie - zaklął ojciec. Uderzył klacz ostrogą, a ta puściła się galopem. Zdzieliłam piętami kucyka i ruszyłam za nim, oślepiona łzami. Ojciec krzyczał coś do mnie, ale wyminęłam go i popędziłam dalej. 25 SIERPNIA Katarzyna i ja szykujemy się do powrotu do szkoły klasztornej w Fort-Royal. Mała Manette bardzo nam tego zazdrości. Nie odstępuje nas ani na krok i koniecznie chce nam pomagać przy pakowaniu. Mimo deszczu wyjeżdżamy już pojutrze. Na dworze jest parno i okropnie gorąco. Haftując, z trudem przepychamy igły przez ciężką bawełnianą tkaninę.

TYDZIEŃ PÓŹNIEJ, GODZINA 6 PO POŁUDNIU, FORT-ROYAL Z powrotem w szkole, u tych okropnych sióstr opatrzności, zmuszone do wysłuchiwania wiecznych utyskiwań siostry Gretch. O siódmej rano msza, lekcje od ósmej do jedenastej, a potem jeszcze od pierwszej do piątej po południu. Rysunki i robótki ręczne. Czytanie i kaligrafia. Ciągnące się w nieskończoność kazania o cnotach i skromności. Od wysiadywania przez cały dzień w twardych ławkach bolą mnie pośladki. 7 WRZEŚNIA Pora deszczowa chyba nigdy się nie skończy. Ulice przemieniły się w strumienie błota. Katarzyna i ja całymi dniami siedzimy w klasztorze i nawet w niedzielę nie możemy wyjść na kolację do stryja Taschera. Już trzeci dzień z rzędu jemy soloną rybę. Przed chwilą pod stołem przebiegł karaluch - chyba największy, jakiego w życiu widziałam. Katarzyna zaczęła krzyczeć, a przecież wiem, że jest dzielniejsza niż większość chłopców. Wskoczyła na stół, rozdeptała co najmniej dwa talerze, a swój własny strąciła na podłogę. Gdyby nie ona, umarłabym tutaj z nudów. ŚRODA, 10 WRZEŚNIA, GODZINA 11 PRZED POŁUDNIEM Dzisiejszego poranka podczas kąpieli, kiedy siostry nie patrzyły, Katarzyna zadarła koszulę wysoko do góry. Pokazałam jej gestem, że ma ją opuścić, ale ona tylko śmiała się i podnosiła ją coraz wyżej. Po chwili naśladowałyśmy ją już wszystkie. NIEDZIELA, 14 WRZEŚNIA, GODZINA 1 PO POŁUDNIU Po dzisiejszej mszy pozwolono nam chwilę pospacerować po promenadzie przecinającej Savane. Od statków niewolników stojących w porcie buchał nieznośny odór. Kiedy wracałyśmy, wydarzyło się coś dziwnego. Katarzyna szepnęła nagle: - Nie chcę umierać. - Masz rumieńce na policzkach - powiedziałam, zaniepokojona tym niezwykłym stwierdzeniem. - Jesteś chora? - Rzeczywiście była cała rozpalona.