gemini25

  • Dokumenty451
  • Odsłony107 905
  • Obserwuję96
  • Rozmiar dokumentów666.3 MB
  • Ilość pobrań68 011

Gulland Sandra - Józefina i Napoleon

Dodano: 8 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 8 lata temu
Rozmiar :2.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

gemini25
EBooki

Gulland Sandra - Józefina i Napoleon.pdf

gemini25 EBooki Gulland Sandra Trylogia o żonie Napoleona
Użytkownik gemini25 wgrał ten materiał 8 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 407 stron)

GULLAND SANDRA JÓZEFINA I NAPOLEON II CZĘŚĆ TRYLOGII o ŻONIE NAPOLEONA przełożyła Beata Długajczyk

Czym jest historia, jeśli nie baśnią, w którą wszyscy uwierzyli. Napoleon Józefina i Napoleon jest fikcyjną opowieścią zainspirowaną niezwykłym życiem niezwykłej kobiety i osnutą na jego kanwie.

Mojemu Ojcu, który kocha opowieści, i Matce, która kocha książki.

Kiedy nastają mroczne czasy, oko zaczyna widzieć. Theodore Roethke

Nazywa ją Józefiną. Ostrożnie staję za jej plecami. Nie chcę jej przestraszyć, pragnę tylko dobrze się jej przyjrzeć, korzystając z okazji, że siedzi przy sekretarzyku i pisze. Mebel jest stary i wykonany dość topornie, ale dla niej ma wartość sentymentalną, bo pochodzi z Wysp. Dawniej siadywał przy nim jej ojciec i klnąc pod nosem, przeglądał rachunki. Jej też często się zdarza zakląć przy rachunkach. Na chwilę przerwała pisanie i zerknęła za siebie, z ręką zawieszoną nad kartą dziennika. On darzy ją uwielbieniem graniczącym z szaleństwem, choć trudno nazwać ją pięknością. Ma wielkie orzechowe oczy, długie podwinięte rzęsy, szczupłą, pełną gracji sylwetkę, nosi wytworne suknie i tak dalej... ale czy to może wystarczyć, aby rzucić czar? A może cały jej urok (o wabiących urokach wiem naprawdę wiele) kryje się w melodyjnym i pełnym słodyczy głosie? Nie, piękny głos to też za mało. Sądzę, że oszalał dla niej, ponieważ jest tak niezwykle łagodna i uległa. Chciałby ją posiąść, zniewolić, przywiązać do siebie na zawsze! A ona? Z jej oczu odczytuję, że wciąż się waha. Znowu się obejrzała. Tu przecież nikogo nie ma — uspokajam ją bezgłośnie. Przez chwilę siedzi bez ruchu, wsłuchana w tykanie zegara i trzaskanie ognia na kominku w sypialni, po czym ponownie zanurza pióro w kałamarzu. Ja tylko chcę pomóc! Ze mną historia obeszła się okrutnie. Zrobiono ze mnie potwora, odebrano mi męża i dzieci, a na koniec pozbawiono głowy.

Chciałabym ją ostrzec, powiedzieć jej: uważaj. Nawet drobne kłamstwa, kiedy nagromadzi się ich zbyt wiele, niszczą zaufanie. Zanim się spostrzeżesz, będzie za późno. Zdradzany sam zacznie zdradzać, a z tej drogi nie ma już odwrotu, bo na niej szatan przyświeca pochodnią. Znowu odłożyła pióro. Łza na policzku? Tak, wiem, podobne myśli mogą przyprawić o melancholię. Ją cechuje przede wszystkim lojalność; urodziła się po to, aby zadowalać innych. To taki luksus plebejuszki - albo fanaberia, jeśli wolicie. Teraz ciaśniej otuliła ramiona szalem. To ode mnie powiało ku niej chłodem. Nic na to nie poradzę. Ona nie zna przyszłości. Ja znam.

I Ile krajów, ile granic nas rozdziela! Napoleon w liście do Józefiny

10 MARCA 1796, PARYŻ, POCHMURNY DZIEŃ, WCZEŚNIE RANO Zapisuję te słowa w zaciszu przesyconego zapachem jaśminu buduaru. Mam nadzieję, że Bonaparte - od wczoraj mój mąż -nie przy łapie mnie tutaj. Mąż. Słowo to brzmi w moich ustach dziwnie obco. Tak samo obce wydają mi się rozłożone na stole w jadalni mapy i oparta o ścianę w saloniku szpada. Tak samo obcy wydaje mi się mężczyzna, którego poślubiłam. Z lustra spogląda na mnie moje odbicie. Twarz mam surową i ściągniętą, zasnutą welonem ponurych myśli. Melancholia - jakie to do mnie niepodobne. Kusi mnie, aby zamazać nakreślone przed chwilą zdania i napisać w zamian: Wyszłam za mąż, jestem szczęśliwa, wszystko doskonale się układa. Obiecałam sobie jednak, że na tych kartach zawsze będę szczera. To w życiu zmuszona jestem udawać, pochlebiać i przymilać się; w dzienniku mogę mówić prosto z serca. A moje serce jest teraz strapione. Boję się, że popełniłam błąd. [BEZ DATY] Józefina Róża Beauharnais Bonaparte Józefina Róża Bonaparte Józefina Tascher Beauharnais Bonaparte Józefina Beauharnais Bonaparte Józefina Bonaparte Madame Bonaparte

Madame Józefina Bonaparte Józefina Józefina Józefina GODZINA 2.30 PO POŁUDNIU Przed chwilą wróciliśmy z Saint-Germain. Bonaparte natychmiast udał się do swojego gabinetu i tam konferuje z adiutantami, ja schroniłam się w zaciszu buduaru, szukając pociechy w samotności. Wszystko poszło nie tak, jak trzeba. Jak mam to teraz opisać? Od czego zacząć? Kiedy rano nakładałam na twarz ryżowy puder, szykując się do wyjścia, w drzwiach stanął Bonaparte. - Powóz już czeka - powiedział. W dłoniach trzymał szpicrutę, którą wyginał na wszystkie strony. Wiedziałam, że denerwuje się perspektywą jazdy do Saint-Germain na spotkanie z moimi dziećmi. Ja też odczuwałam niepokój. Nie byłam pewna, jak Eugeniusz i Hortensja przyjmą nowinę. - Dlaczego nie założyłeś nowego surduta? - zapytałam, zapinając zwisające kolczyki z szafirów. Miałam na sobie fioletową suknię z długimi rękawami i zwiewną spódnicą w grochy - nową i prezentującą się bardzo wytwornie - nie mogłam się tylko zdecydować, które buty do niej włożyć, czy sznurowane trzewiczki, czy jedwabne pantofelki. Oczywiście w pantofelkach wyglądałabym znacznie szykowniej, ale na dworze po niedawnym deszczu wciąż było wilgotno. A więc trzewiki. - Trzewiki — rzuciłam posługaczce. Agata pochyliła się niezgrabnie do moich stóp. Pomyślałam, że gdy tylko Bonaparte wyruszy na południe, zacznę się rozglądać za odpowiednią pokojówką. Gdy tylko Bonaparte wyruszy na południe i wszystko wróci do normy... Dzisiejszy dzień, dzisiejsza noc i jeszcze jutrzejszy dzień. Dwadzieścia osiem godzin. Dwadzieścia osiem godzin gorączkowej bieganiny, kręcących się po holu żołnierzy i wpadających galopem na dziedziniec kurierów. Dwadzieścia osiem godzin chaosu. Wszystkie pomieszczenia mojego małego domku zaście-

łają mapy, raporty, dzienniki, listy zaopatrzenia, spisy nazwisk i numerów, rozmaite plany i schematy. Na stole w jadalni, na sekretarzyku, a nawet na stoliku nocnym w sypialni piętrzą się stosy książek. Dwadzieścia osiem godzin gorączkowych pieszczot i uścisków. Bonaparte pracuje niezwykle skoncentrowany - i wtedy nie obchodzą go ani ja, ani służba - ale gdy tylko przerwie, choćby na chwilę, od razu rzuca się na mnie łapczywie. Jeszcze dwadzieścia osiem godzin oszołomienia. Kim jest ten człowiek, którego poślubiłam? Czy moje życie kiedykolwiek stanie się znowu „normalne"? - A czego brakuje temu surdutowi? - zapytał Bonaparte. - Trzeba go nareperować — odpowiedziałam, gładząc go po rękawie. Szary materiał był mocno znoszony, szwy puściły w kilku miejscach, mankiety zaczynały się strzępić. Gdyby tylko udało mi się ściągnąć z niego ten łach, dawno bym go już nareperowała, a jeśli nie nareperowała, to spaliła - pomyślałam przelotnie, całując mojego męża w gładko wygolony policzek. - W nowym tak pięknie się prezentujesz - spróbowałam pochlebstwa. Sięgające niemal kolan poły nowego surduta zakrywają chude nogi, przez co Bonaparte wydaje się nieco wyższy. Bonaparte oddał mi pocałunek i pociągnął za ucho. - Nie będę się przebierał - rzucił z szelmowskim uśmiechem. Deszcz rozmył drogi, tak że do Saint-Germain dotarliśmy dopiero wczesnym popołudniem. Najpierw zajechaliśmy pod szkołę madame Campan. Pomachałam do biegającej po boisku Hortensji, ta jednak na nasz widok upuściła piłkę, zakręciła się na pięcie i zakryła twarz rękami. Czyżby płakała? Dotknęłam ramienia Bonapartego, chcąc odwrócić jego uwagę, ale było już za późno. Zauważył reakcję mojej córki i teraz w jego szarych oczach malował się smutek. - Chyba coś nie tak - powiedziałam z lękiem głosie. W głębi serca doskonale wiedziałam, gdzie leży problem. - Zaczekam na ciebie w środku - zdecydował Bonaparte, obciągając rzemień generalskiego kapelusza. Nowa pilśń była jeszcze sztywna i kapelusz nie układał się dobrze na jego wielkiej głowie.

Czułym gestem ścisnęłam jego dłoń. - To nie potrwa długo — obiecałam. Brnęłam przez grząskie błoto, czując wilgoć przenikającą przez cienkie zelówki trzewiczków. Wiosenny wietrzyk niósł ze sobą zapach zaoranych pól. Omijając największe kałuże, tłumaczyłam sobie, że Hortensja jest jeszcze bardzo młoda, że dziewczynki w wieku dwunastu lat (prawie trzynastu) zwykły reagować emocjonalnie, że to zupełnie normalne, zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę... Zwłaszcza jeśli się weźmie pod uwagę wszystko to, przez co Hortensja musiała przejść. Terror skończył się już prawie dwa lata temu, a jej wciąż zdarzało się budzić z krzykiem. Nadal też nie potrafiła przejść spokojnie obok miejsca, w którym zginął jej ojciec, tylko natychmiast zalewała się łzami . Na moje powitanie wybiegła Emilka, bratanica Aleksandra. - Czy Hortensja się skaleczyła? Co jej się stało? - zapytałam. Moja córka stała przygarbiona przy słupku, plecami do nas. Wyglądała jak uosobienie rozpaczy. - Ona płacze, ciociu - powiedziała Emilka, wpychając ręce do kieszeni prostej wełnianej sukienki. - To histeria! Histeria? Ostrzegano mnie, że czternastoletnim pannom zdarzają się nawet konwulsje, ale przecież Hortensja była jeszcze za młoda na podobne ataki. Uniosłam rąbek spódnicy i ruszyłam w stronę zapłakanej córki. - Hortensjo, kochanie! - zawołałam, podchodząc do niej. Wyciągnęłam rękę i dotknęłam wstrząsanego szlochem ramienia. Nawet przez rękawiczkę mogłam wyczuć drobniutkie kości - kości dziewczynki, wciąż jeszcze nie kobiety. Hortensja uparcie nie chciała się odwrócić, więc obeszłam ją i stanęłam przed nią. Jej piegowate policzki pokrywały czerwone plamy, na których tle wielkie oczy wydawały się jeszcze bardziej błękitne. Kry- * Aleksander Beauharnais, pierwszy mąż Józefiny i ojciec jej dwojga dzieci - Hortensji (12) i Eugeniusza (14) - został ścięty 23 lipca 1794 roku, w okresie największego nasilenia Terroru, krwawej fazy rewolucji francuskiej, podczas której tysiące arystokratów straciły życie na gilotynie.

tyczne oczy Aleksandra spoglądające na mnie z twarzy naszego dziecka. Teraz malowało się w nich tyle udręki, że aż coś zabolało mnie w piersi. Ujęłam drobną, zimną rączkę i przycisnęłam do serca, myśląc jednocześnie, że w ciągu roku moja córka wystrzeliła w górę i jak na swój wiek jest bardzo wysoka. Jeszcze trochę, a dorówna mi wzrostem albo nawet przegoni. - Co się stało, kochanie? - Boję się, maman - wyszeptała Hortensja wśród szlochów. Nagły powiew wiatru poruszył liśćmi i strącił mi z głowy słomkowy kapelusz. Nie takiej odpowiedzi się spodziewałam. - Czego się boisz? - Ze za niego wyjdziesz! Za niego. Za Bonapartego. Słowa nagle uwięzły mi w gardle. Jak miałam powiedzieć mojej córce, że wszystko już się dokonało? Przysięga została wypowiedziana, podpisy pod kontraktem złożone, Bonaparte i ja byliśmy mężem i żoną. Jak miałam jej powiedzieć, że ten mężczyzna jest teraz jej ojcem? Na dobre i na złe... Na zawsze. - Hortensjo, generał Bonaparte to dobry człowiek - odezwałam się wreszcie tonem łagodnej reprymendy. — On szczerze troszczy się o ciebie. - Nie dbam o to! Nie dbam o niego! - Widząc mój zbolały wzrok, Hortensja potulnie zwiesiła głowę. - Przepraszam, maman. - Głęboko zaczerpnęła powietrza i zaczęła wypuszczać je powoli, wydymając policzki niczym balon. Zamknęłam ją w ramionach. - Muszę wracać. Czy przestaniesz już płakać? - Mocno przytuliłam ją do siebie i pogładziłam po złotych lokach. Hortensja leciutko skinęła głową. Potrzebowała czasu, żeby się oswoić. Wszyscy go potrzebowaliśmy. - Chciałabym, żebyś w przyszłym tygodniu na sobotę i niedzielę pojechała ze mną i Eugeniuszem do Fontainebleau, odwiedzić ciotkę Dezyderię i markiza - powiedziałam, kołysząc ją w objęciach niczym matka usypiająca niemowlę. Myślałam o dniu, w którym przyszła na świat, a ja po raz pierwszy dotknęłam jej małej główki i usłyszałam jej krzyk. Wzruszenie w gardle nie przestawało mnie dławić. Chciałam ją zapewnić, że przecież wszystko się ułoży (sama też bardzo prag-

nęłam w to uwierzyć). - To co, wybierzesz się z nami w przyszłym tygodniu? Do przyszłego tygodnia Bonaparte wyjedzie. Zawiasy zmurszałych drzwi frontowych zaskrzypiały tak przeraźliwie, że posługaczka, czyszcząca zawieszony pod sufitem kryształowy kandelabr, omal nie spadła z drabiny. Po holu niósł się pouczający głos Bonapartego. Stanęłam przed gabinetem przełożonej i zastukałam. Madame Campan siedziała za ogromnym biurkiem, na którym piętrzyły się książki i stosy papierzysk. Niewielki pokój wypełniały ciemne masywne meble z czasów ancien régime. Pod portretem Marii Antoniny stał wazon pełen sztucznych lilii. Jeszcze dwa lata temu madame Campan zapłaciłaby głową za okazywanie przywiązania dla królowej*. Niezłomna przełożona skinęła mi głową, nie odrywając wzroku od swojego gościa. Przycupnięty na brzeżku fotela w stylu Ludwika XV Bonaparte wykładał jej właśnie, że uczenie dziewcząt łaciny jest całkowicie pozbawione sensu. W ręku trzymał filiżankę i spodek, na który rozlało się trochę ciemnego płynu. Sądząc po zapachu, został poczęstowany kawą. Kiedy urwał dla nabrania oddechu, madame Campan wstała, przygładzając fałdy spódnicy, i wyszła zza biurka, żeby się ze mną przywitać. Ubrana była w prostą czarną suknię i gdyby nie ozdobiony drobnymi perełkami zawój na głowie, który nosiła jakby na znak wiecznej żałoby, można by ją wziąć za pokojówkę. - Przepraszam, że przerwałam rozmowę - powiedziałam, siadając obok Bonapartego, który popatrzył na mnie pytająco. Wiedziałam, że czuje się niezręcznie; zresztą sytuacja była krępująca dla nas obojga. Nic nie szło zgodnie z planem. - Generał Bonaparte i ja dyskutowaliśmy o edukacji w społeczeństwie republikańskim - powiedziała madame Campan, mocniej naciągając zawój na czoło. - Nieczęsto można spotkać mężczyznę, który poświęcałby uwagę temu zagadnieniu. * Madame Campan była damą dworu królowej Marii Antoniny, straconej dwa i pól roku wcześniej w okresie Terroru, kiedy monarchia została obalona i zastąpiona republiką.

Niezgrabnie ściągnęłam rękawiczki, po czym nakryłam dłonią błyszczącą nowością obrączkę. - W głębi duszy generał Bonaparte jest prawdziwym filozofem. Nie ma zagadnienia, które by go nie interesowało - powiedziałam, uśmiechając się do niego pojednawczo. Bonaparte dokończył pić kawę i odstawił filiżankę na mały chwiejący się stolik. - Robi się późno - oświadczył, wyciągając z kieszeni zegarek. - Nie masz zamiaru jej powiedzieć? - Och tak - odparłam, oblewając się rumieńcem i mierząc mojego męża krytycznym wzrokiem obcego. Niski, chudy, ziemista cera, rzadkie włosy, znoszone ubranie, chropawy akcent, prostackie maniery. Sztywny, pozbawiony poczucia humoru Korsykanin o płonących oczach. Rewolucjonista. Mój mąż. — Przyjechaliśmy ogłosić nowinę - zwróciłam się do madame Campan. Tylko kilku najbliższych przyjaciół wiedziało o naszym ślubie. Nie spieszyło mi się zawiadamiać rodzinę albo wspólników. Bałam się szeptania po kątach i protekcjonalnych uśmieszków. Wiedziałam, że mimo awansu Bonapartego na głównodowodzącego Armią Włoch ludzie i tak będą mówili, że popełniłam mezalians, że jako zbiedniała arystokratka i kobieta po trzydziestce, w dodatku wdowa z dwójką dzieci potrzebujących edukacji i wprowadzenia w świat, musiałam być naprawdę zdesperowana. -Ja... to znaczy generał i ja... pobraliśmy się - wykrztusiłam, biorąc Bonapartego za rękę. Jego dłoń była równie wilgotna jak moja. Madame Campan cofnęła się niczym rażona piorunem. -Ależ... ależ to wspaniale - powiedziała, wkładając wiele wysiłku w to, aby jej słowa zabrzmiały szczerze. - To dla mnie prawdziwe zaskoczenie, ale... ale jednocześnie wspaniała nowina. Kiedy? - Ostatniej nocy, dwadzieścia po dziesiątej - pospieszył z od- powiedzią Bonaparte, bębniąc palcami po poręczy fotela. - A do- kładnie dwadzieścia dwie po dziesiątej. - Cóż. - Madame Campan odkaszlnęła dyskretnie. - Pani dzieci nie puściły pary z ust, madame... Bonaparte, czy tak?

Przytaknęłam, w duchu opłakując dystyngowane i pięknie brzmiące nazwisko Beauharnais, z którego musiałam zrezygnować. -Bez wątpienia Hortensja i Eugeniusz są...? - Madame Campan uniosła do góry obie dłonie. Poczułam, że na policzki wypełza mi rumieniec. - Niezupełnie. Generał Bonaparte i ja przyjechaliśmy do Saint-Germain z zamiarem powiadomienia ich, ale... - urwałam, przełykając ślinę. Madame Campan wychyliła się do przodu, mocno zaciskając dłonie. - Hortensja nie wie? - Właśnie miałam jej powiedzieć, jednak przy stanie jej nerwów uznałam, że nie byłoby to rozsądne. - Płakała - dodał Bonaparte, poprawiając się w fotelu. - To bardzo osobliwe - zawyrokowała madame Campan. -Przy śniadaniu tryskała humorem. Skąd te nagłe łzy? Jakich słów miałam użyć, żeby Bonaparte nie poczuł się urażony? - Może przeraża ją myśl, że mogłabym się związać z jakimś mężczyzną — powiedziałam, naciągając prawdę tylko odrobinę. - Hortensja jest bardzo przywiązana do pamięci o ojcu. -Ach tak, rozumiem. Pani córka jest bardzo... wrażliwa. -Ostatnie słowo madame Campan wymówiła z celową delikatnością, składając przy tym dłonie jak do modlitwy. - Ona wszystko przeżywa z taką egzaltacją! Moim zdaniem właśnie owa intensywność odczuć sprawia, że jest tak utalentowana aktorsko i muzycznie. To moja ulubiona uczennica, co podkreślałam już nie raz. -Uczyniła króciutką pauzę. - Czy mogłabym coś zasugerować? - Ależ proszę. Wyznaję, że ja sama gubię się już w tym wszystkim. - Może ja jej powiem? Czasami lepiej jest, jeśli dzieci dowiadują się od kogoś obcego. Mogłabym porozmawiać z nią i z Eugeniuszem jednocześnie. Zerknęłam na Bonapartego. Było to tchórzowskie rozwiązanie, ale w każdym razie rozwiązanie. - Zgoda - powiedział Bonaparte, wstając.

Staliśmy w milczeniu u szczytu kamiennych schodów, czekając na powóz. - W tych okolicznościach powinniśmy się zastanowić, czy odwiedziny u Eugeniusza w ogóle mają sens - odezwałam się w końcu, spoglądając w stronę budynku, w którym mieściła się szkoła mojego syna. Bolało mnie serce, że go nie zobaczę, ale z drugiej strony już cztery miesiące zalegałam z czesnym. -Nie spodziewa się nas - dodałam, kiedy powóz zajechał przed wejście. - Z powrotem do Paryża - polecił Bonaparte stangretowi, otwierając przede mną drzwiczki. - Podoba mi się ta Campan - dorzucił, wsiadając do środka. - Wyedukowana, ale nie ma w niej nic z sawantki. Nie jest też ani trochę dumna. Wydawało mi się, że była damą dworu królowej. Powóz mijał właśnie bramę szkoły. Przepraszająco skinęłam głową siedzącej na ziemi żebraczce z niemowlęciem przy piersi. Zwykle zatrzymywałam się, żeby dać jej jałmużnę. - Była - powiedziałam, mocniej zawiązując wstążki kapelusza. - Madame Campan praktycznie wychowała się na dworze. Przebywała w pałacu Tuileries, kiedy aresztowano rodzinę królewską. Jakiś marsylczyk zamierzył się na nią piką i już miał ją zabić, kiedy drugi zawołał, że nie walczą z kobietami, i tym ocalił jej życie. - Miała szczęście. To dobrze, że uczy dziewczęta gotowania i sprzątania. Zapiszę do tej szkoły moje młodsze siostry. Bonaparte miał czterech braci i trzy siostry. Teraz wszyscy oni stanowili moją rodzinę. - Siostry, które mieszkają w Marsylii z twoją matką? Przejeżdżaliśmy właśnie obok całkowicie zniszczonego zamku. Obecnie w całym kraju można było zobaczyć podobne ruiny. - Sprowadzę je do Paryża. - To będzie wspaniałe - powiedziałam z uśmiechem, choć jednocześnie poczułam leciutkie ukłucie niepokoju. - He bierze ta Campan? - Trzy tysiące franków rocznie. -Ależ to jakiś absurd - skomentował Bonaparte, otwierając Żywot Aleksandra Wielkiego. W drodze do Saint-Germain także pochłonięty był tą lekturą.

- Czesne w szkole Eugeniusza jest jeszcze wyższe. - A przecież płaciłam także za Emilkę - albo przynajmniej usiłowałam płacić. Z domu nie otrzymywałam praktycznie żadnych pieniędzy*. Stangret strzelił z bata. Oparłam głowę o wyściełane oparcie i przymknęłam oczy, wciąż rozpamiętując łzy Hortensji. - Słabo ci? - Nic mi nie jest — skłamałam. Dopiero w zaciszu buduaru oddałam się rozpaczy. Co ja mam począć? Jeszcze niedawno obiecywałam córce, że nie poślubię Bonapartego. Teraz Hortensja uzna, że ją zdradziłam. Ona nie potrafi jeszcze ocenić, co jest dla niej najlepsze. Jest zbyt młoda, aby ogarnąć skomplikowaną materię uczuć i potrzeb; zbyt młoda, aby zrozumieć, że obietnice składane z miłości trzeba czasami złamać, również kierując się miłością. PÓŹNY WIECZÓR, NIE JESTEM PEWNA, KTÓRA GODZINA, NADAL PADA Kolejni odwiedzający, kolejne narady. Bonaparte wciąż przesiaduje na dole, konferując z adiutantami. Dym z ich cygar dociera aż do sypialni, gdzie czekam na niego, wykąpana i przebrana w nocny strój. To nasza ostatnia wspólna noc. Po kolacji (on zawsze tak szybko pochłania potrawy!) Bonaparte przeczytał mi list, w którym zawiadamiał dyrektorów o naszym małżeństwie, po czym z wyraźną satysfakcją złożył arkusz na pół, wsunął go do koperty, nakapał na nią wosku i odcisnął swój sygnet. Następnie sięgnął do szuflady po czystą kartę i skinął na mnie, ustępując mi miejsca przy biurku. - Musisz napisać list do mojej matki. Odłożyłam na bok robótkę. No tak, przecież ma jechać do Marsylii. Tam spotka się z matką i poinformuje ją o naszym * Owdowiała matka Józefiny prowadziła plantację cukru na jednej z wysp karaibskich, Martynice, na której Józefina urodziła się i dorastała. Procent od zysków z plantacji stanowił główne źródło jej dochodów - ale pieniądze otrzy- mywała bardzo rzadko. Przed wybuchem rewolucji Martynika stanowiła kolonię francuską, później jednak znalazła się pod kontrolą Brytyjczyków.

małżeństwie — matkę, którą zgodnie z korsykańskim obyczajem powinien był najpierw poprosić o pozwolenie. Matkę, która by mu tego pozwolenia nie udzieliła. Matkę, która nie chciała, aby jej syn żenił się z wdową obarczoną dwójką dzieci, kobietą bez posagu i w dodatku starszą od niego o sześć lat. Bonaparte krążył od ściany do ściany, dyktując mi treść listu — że czuję się uhonorowana, mogąc nazwać ją swoją matką, że bardzo pragnę ją poznać, że odwiedzę ją w drodze do Włoch, kiedy będę jechała na spotkanie z mężem. Deszcz mocniej uderzył w szyby. Zamarłam z piórem zawieszonym nad kartą papieru. Miałabym pojechać do Włoch? -Ależ Bonaparte... - Za sześć tygodni, kiedy już przepędzę stamtąd Austriaków. Uśmiechnęłam się. Czy on żartował? Na szczęście nie musiałam rozwiązywać tej zagadki, gdyż w ogrodzie rozległ się nagle męski głos. - Otwórzcie te przeklęte drzwi! - To chyba dyrektor Barras - powiedziałam, idąc otworzyć. Serdecznie pocałowałam wchodzącego Barrasa w mokry policzek. - Witaj, przyjacielu. - Dobry wieczór, generale Bonaparte, głównodowodzący Armią Włoch - zaczął Barras żartobliwie napuszonym tonem, odstawiając okutą złotem laskę. - Moje z serca płynące gratulacje z powodu ostatniej nominacji. Bonaparte stał z ponurą miną i nie rozchmurzył się nawet wtedy, kiedy dyrektor uścisnął jego dłoń . - To dzięki tobie, Pere Barras - powiedziałam, odbierając od niego szary wojskowy szynel i rozwieszając go przy kominku do wyschnięcia. Jeszcze niecały rok temu Bonaparte nie miał żadnego stanowiska i kolejne awanse zawdzięczał właśnie Barrasowi. Nomi- nacja na głównodowodzącego Armią Włoch kosztowała dyrektora sporo zabiegów, gdyż jego koledzy niechętnie odnieśli się do pomysłu, aby stanowisko naczelnego dowódcy powierzyć Korsykaninowi. * Władza wykonawcza została powierzona radzie złożonej z pięciu dyrektorów - „pięciu monarchów". Najbardziej wpływowym z całej piątki był Paul Barras, co czyniło go osobą o największym znaczeniu politycznym w całej Republice Francuskiej.

- Nieźle, nieźle - mówił Barras, kręcąc Bonapartem niczym manekinem i lustrując jego nowy uniform. - Może odrobinę za szeroki w ramionach. - Jego własny surdut był z kolei nieco przyciasny, przez co z tyłu rozchodziły mu się poły. - Ale czemu te wystrzępione epolety? - Co robiłeś w ogrodzie? - przerwałam szybko, chcąc zmienić temat. Już wcześniej usiłowałam przekonać Bonapartego do zmiany epoletów, jednak bezskutecznie (on jest taki uparty). - Pukałem od frontu, ale nikt nie otwierał. Swoją drogą, Różo, nie pojmuję, jak dajesz sobie radę z tak niewielką ilością służby. - Barras przejechał dłonią po rzedniejących włosach. (Czyżby je czernił?). - Właśnie rozglądam się za pokojówką. - Poprzednia wymówiła posadę, dowiedziawszy się, że mam poślubić Korsykanina. - Gdybyś słyszał o jakiejś odpowiedniej dziewczynie... - Ona nazywa się teraz Józefina - wtrącił Bonaparte. - To imię też zmieniłaś? — Barras z namysłem zmarszczył czoło. - Józefina - tak, to mi się podoba. Pasuje do ciebie, Różo. Podobnie jak peniuar, który masz na sobie. Uroczo wyglądasz. Owszem, słyszałem o odpowiedniej dziewczynie. Protegowana mojej ciotki właśnie szuka posady. Ale tylko jedna pokojówka? Powinnaś mieć co najmniej cztery. Dość już tej republikańskiej skromności. Republikańskiego romantyzmu, jak ja to nazywam. A skoro mowa o romantyzmie, to jak się czują moje dwa gruchające gołąbki w ten ponury wieczór? - Ależ całkiem dobrze - rzuciłam z udanym entuzjazmem. - Dyrektoriat przyznał mi zaledwie osiem tysięcy franków -powiedział Bonaparte. Barras odrzucił poły surduta i usiadł. (Zaraz, czy on aby nie nosił pod nim gorsetu? Po czterdziestce zrobił się okropnie próżny). - Wiem, że to niewiele, ale przynajmniej nie są to fałszywe asygnaty, którymi zalewa nas Anglia, chcąc zrujnować naszą gospodarkę. — Barras gestem rozpaczy wyrzucił w górę obie ręce. - Zupełnie jakby nasz kraj nie był do szczętu zrujnowany i bez tego. Ale Bonapartego niełatwo było ugłaskać.

- Jak za osiem tysięcy mam wyżywić i wyekwipować armię? -Zabębnił palcami po szachownicy, strącając na podłogę kilka figur. - Odmawiając pacierze? - Barras zerknął na mnie i uśmiechnął się szelmowsko. - Ostatecznie modlitwy znowu stały się legalne... no dobrze, prawie legalne. - Barras, ty żartownisiu - powiedziałam, podając mu kieliszek jego ulubionego burgunda Clos-Vougeot. - Nie, dziękuję. Wpadłem tylko podrzucić listę, o którą pan prosił, generale. - Barras podał Bonapartemu złożony na pół arkusz. - Ale tu są wymienieni wyłącznie generałowie - zaprotestował mój mąż, przebiegając wzrokiem dokument. - Domagałem się nazwisk wszystkich oficerów Armii Włoch. - Nawet kapitanów? - zapytał Barras, wstając i sięgając po laskę. - Nawet ich adiutantów. - Pan wyjeżdża jutro wieczorem? Z samego rana mój sekretarz dostarczy panu ich spis. Powodzenia w uwalnianiu Italii od Austriaków, generale. - Barras żartobliwie szturchnął Bonapartego w ramię. - Tylko proszę nie zapomnieć przy tym o oswobodzeniu także obrazów i rzeźb oraz złota z kościelnych skarbców. W zakrystiach z pewnością znajdzie się dość pieniędzy na wyżywienie żołnierzy. - Podrzucił laskę i złapał ją w powietrzu, po czym zerknął na mnie, sprawdzając, czy zauważyłam jego zręczność. Muszę kończyć - słyszę kroki Bonapartego na schodach. 11 MARCA, RANO, LEKKA MŻAWKA Atmosfera poranka nieco senna, ale miła. Bonaparte podchodzi do obowiązków małżeńskich z entuzjazmem religijnego konwertyty i ciekawością naukowca. Ma zamiar wypróbować wszystkie pozycje opisane w książce, którą wyszperał u bukinisty nad Sekwaną. Twierdzi, że jest ich tam ponad sto, tymczasem my doszliśmy zaledwie do dziewiątej. Ja też się uczę - uczę się nigdy nie przewidywać nastrojów mojego męża. On jest taki zmienny - w jednej chwili władczy

i nieczuły, a zaraz potem łagodny i pełen oddania. Ostatniej nocy rozmawialiśmy bez końca. - Jak piana na fali — wyszeptał w pewnym momencie, gładząc moją pierś. - Ładne - powiedziałam, leniwie przyglądając się roztańczonym cieniom na ścianie i myśląc o morzu. - Poezja czy pieszczota? - To była poezja? Podoba mi się jedno i drugie. — Dłonie Bo- napartego są miękkie, a ich dotyk zaskakująco łagodny. - Tak, cytat z Kardona Osjana. Pierś jej była jak piana na fali — a jej oczy jak gwiazdy jasne . Przez moment nie wiedziałam, o co mu chodzi, bo w ustach Bonapartego imię szkockiego barda zabrzmiało niczym wyraz „ocean". - Aleksander Wielki na swojego poetę wybrał Homera, Juliusz Cezar Wergilego, a ja Osjana. - Bonaparte, denerwujesz mnie, kiedy mówisz w ten sposób. - Dlaczego? Nie podoba ci się połączenie Aleksander Wielki, Cezar i... Napoleon? - Mówię serio. Czy ty nie potrafisz być poważny? - Uważasz, że nie jestem normalny? - Znowu przyciągnął mnie do siebie. - Pod tym względem jesteś. Pod tym względem jak najbardziej. Chyba że za nienormalne uznać jego nienasycenie. - Czy mogę ci coś wyznać? - Oczywiście. - Lubiłam spokojną intymność naszych rozmów, tych spowiedzi do poduszki późno w noc. - Czasami wydaje mi się, że stanowię reinkarnację Aleksandra Wielkiego. - Popatrzył na mnie spod oka. - Teraz pewnie uznasz, że oszalałem. - Zauważyłam, że wiele o nim czytasz. - Nie bardzo wie- działam, jak zareagować na taką rewelację. Pod niektórymi względami mój mąż jest doprawdy dziwny. - Nie wierzysz, aby podobne rzeczy były możliwe? * James Macpherson, Pieśni Osjana, przet. Seweryn Goszczyński, Wroclaw-Warszawa 1980, s. 41 [przyp. tłum.].

- Czasami wierzę, ale nie zawsze. Kiedy byłam mała, wróżbitka przepowiedziała mi, że nieszczęśliwie wyjdę za mąż, a potem owdowieję. - No widzisz? Wróżba się sprawdziła. - Tak. Moje pierwsze małżeństwo z pewnością nie należało do szczęśliwych. Ale ta sama wróżbitka przepowiedziała mi także, że zostanę królową. Bonaparte uniósł się na łokciu. - To bardzo interesujące. -Powiedziała nawet, że będę kimś więcej niż królową, ale tylko przez krótki czas. Sam widzisz, że niektóre przepowiednie to bredzenie szaleńców. - Więc i my zaszalejmy. Właśnie teraz. - Znowu? - Uśmiechnęłam się, zaplatając nogi wokół jego torsu. - Nawet nie zdajesz sobie sprawy z tego, jaka jesteś piękna. Jesteś najpiękniejszą kobietą w całym Paryżu. - Nie bądź niemądry. - Mówię serio. Oczarowałaś mnie bez reszty. Nie śmiej się. Czasami kiedy na ciebie patrzę, wydaje mi się, że jesteś aniołem, który zstąpił na ziemię. Przesunęłam dłonią po jego miękkich włosach i zatonęłam wzrokiem w ogromnych szarych oczach. Intensywność jego uczuć chwilami wprawiała mnie w zakłopotanie. Nigdy przedtem nie byłam tak kochana. Mój pierwszy mąż miał dla mnie wyłącznie pogardę, tymczasem Bonaparte traktuje mnie jak bóstwo. Poczułam łzy pod powiekami. Okropna prawda wygląda tak, że w ramionach mojego męża czuję się straszliwie samotna. Skoro jestem jego aniołem, który zstąpił na ziemię, to dlaczego moje serce nie chce się dla niego otworzyć? Przez sen słyszałam, jak zegar wybija kolejne godziny. Pierwsza, druga, trzecia w nocy... Kiedy wybił czwartą, Bonapartego już nie było w sypialni. Zaczęłam nasłuchiwać jego kroków, wypatrywać światła świecy, ale dom był ciemny i cichy. Próbowałam przywołać z powrotem sen, ale ten nie nadchodził. Leżałam w ciemnościach, dręczona strachami i wątpli-

wościami. Wreszcie wstałam, narzuciłam na ramiona peniuar, wsunęłam stopy w ranne pantofle i z zapaloną świecą zaczęłam obchodzić pokoje. Kiedy stanęłam na półpiętrze, zobaczyłam, że na dole pali się światło. Bezszelestnie zeszłam po schodach i stanęłam w otwartych drzwiach gabinetu. Oparty o ośmioboczny stół Bonaparte pochylał się nad rozłożoną na blacie mapą, przyświecając sobie lampą. Przyglądałam mu się ukradkiem niczym złodziej. Co on takiego widział w tej mapie, w którą wpatrywał się niczym urzeczony? O czym myślał, o czym marzył? - Bonaparte - zawołałam. Wzdrygnął się i podniósł na mnie wzrok. - Józefina - wyszeptał z zachwytem, jakby mnie właśnie odnalazł po długich poszukiwaniach. WCZESNE POPOŁUDNIE Co za rozgardiasz! Mam dla siebie zaledwie chwilę. Dziś wieczorem Bonaparte wyjeżdża na południe objąć dowództwo Armii Włoch. Wszyscy biegamy jak opętani. Agata zwęża jego bryczesy (nie zgodził się na oddanie ich do krawca, bo uznał, że przeróbka byłaby zbyt kosztowna), Gontier czyści mu buty do konnej jazdy (wreszcie doczekały się polerowania porządną pastą), a kucharz przygotowuje kosz z prowiantem: suchary, jajka na twardo, wędzony salceson i buraki. Stangreta wysłałam do kupca winnego po skrzynkę cambertine'a - moim zdaniem zupełnie nienadającego się do picia, ale Bonaparte uparł się przy tym gatunku, bo jest bardzo tani - oraz do mydłami po mączkę migdałową i różane mydło (mój mąż nie uznaje innego do twarzy). Ja muszę jeszcze wygotować korzeń omanu w wodzie źródlanej. To doskonały środek na egzemę. Czy to już wszystko? Czy aby o czymś nie zapomniałam? No właśnie... PÓŁ GODZINY PÓŹNIEJ - MOŻE NAWET NIECAŁE PÓŁ GODZINY! Bonaparte wpadł do bawialni na górze. Na jego wargach igrał porozumiewawczy uśmieszek. Wiedziałam, co on oznacza, więc powiedziałam do służącej:

- Agato, chciałabym zamienić z mężem słowo na osobności. Zanim dotarliśmy do sypialni, Bonaparte już zdążył pozbyć się koszuli. - Junot i Murat będą tu za piętnaście minut. - To nie mamy zbyt wiele czasu. - Potrafię być szybki - powiedział takim tonem, jakby to stanowiło powód do nie lada chwały. Moja suknia miała zapięcie na plecach, więc stanęłam tyłem, by Bonapartemu łatwiej było dosięgnąć guzików. Rozpiąwszy je, przesunął po moich piersiach lodowatymi dłońmi, a potem przylgnął do mnie całym ciałem. Odwróciłam się i pocałowałam go. Mój mąż jest niewysoki, ale za to pełen wigoru. - Idź się umyć - powiedział, ściągając pantalony. - Właśnie miałam zamiar to zrobić. Przyznaję, że jego żołnierska bezpośredniość trochę mnie uraziła. Bonaparte - już całkiem nagi (drobny korpus, wielka głowa) - szybko wdrapał się na łóżko, naciągnął na siebie prześcieradło i popatrzył na mnie z wyczekiwaniem. Udałam się do garderoby i po chwili wróciłam w lekkim koronkowym peniuarze z fioletowymi wstążkami. - Zdejmij to - polecił mi krótko. Niechętnie ściągnęłam okrywające mnie koronki (Bonaparte jest ode mnie o sześć lat młodszy). - Pozycja dziesiąta? - rzuciłam lekko, kładąc się obok niego. - Dwudziesta trzecia! - Przesunął dłońmi po moich piersiach i brzuchu. - Wybiegam do przodu. Uśmiechnęłam się. Mówił serio czy żartował? (Nigdy nie byłam tego pewna). Bonaparte usiadł. - Zamknij oczy i po prostu leż - zakomenderował. Posłusznie zacisnęłam powieki. Bonaparte przesunął się na koniec łóżka i rozwarł moje uda. Poczułam ciepło jego oddechu, a potem... Mon Dieu. W piersiach nagle zabrakło mi tchu. Bonaparte jakby nagle przestał się spieszyć. Ogarnęła mnie potężna fala gorąca. Zanurzyłam palce w jego włosach, podczas gdy rozkosz stopniowo obejmowała całe moje ciało.

A potem leżałam nieruchomo, usiłując wyrównać oddech i ocierając spocone policzki rąbkiem prześcieradła. Siedzący w nogach łóżka Bonaparte przyglądał mi się z niepewnym wyrazem twarzy. Nagle uśmiechnął się. — Jak do tej pory, ta była najlepsza — powiedział, opuszczając stopy na podłogę. Złapałam go za rękę. - Wracaj tutaj. GODZINA 9 WIECZOREM Pospieszny pocałunek i już go nie było. Na kominku trzaska ogień, w łazience posługaczka nuci coś fałszywie, na schodach ciężko stukają drewniaki służącego, idącego na górę z wiadrem gorącej wody na kąpiel. Mój mops Fortune obwąchuje wszystkie kąty w poszukiwaniu intruza, skrobiąc ostrymi pazurkami po parkiecie. Dźwięki normalnego życia. Gdyby nie mała zniszczona tabakierka, porzucona na parapecie okiennym, i tom Kardona Osjana z pozaginanymi rogami na półce nad kominkiem, nikt by się nie domyślił, że Bonaparte kiedykolwiek gościł w tym domu. Mężczyzna, który wtargnął w moje życie niczym huragan, odjechał równie nagle, zostawiając mnie bez tchu, oszołomioną i niepewną...