PROLOG
Ból w piersi był rozdzierający. Miał
wrażenie, jakby ktoś miażdżył i wykręcał
wewnętrzne organy. Kiedy próbował usiąść
w łóżku, na jego twarzy pojawiły się
kropelki potu.
Lucas zastanawiał się przez chwilę, czy
tak wygląda śmierć. Z pewnością nie można
tak cierpieć i żyć. Do licha, skończył
dopiero trzydzieści pięć lat! Czyżby to było
serce? W zeszłym roku jego ojciec zmarł
niespodziewanie na zawał. Nie zdziwiłoby
więc Lucasa, gdyby i z nim stało się to
samo. Zdawał sobie sprawę, że nie dba o
siebie. Palił, pił, kiepsko się odżywiał i
nigdy nie uprawiał żadnych sportów. Żył z
dnia na dzień, nie snuł żadnych planów,
starając się za wszelką cenę zapomnieć o
przeszłości. A teraz miałby zapłacić za to,
umierając w łóżku, samotnie i do tego
cuchnąc piwem?
Lucas zaczął wyobrażać sobie swój
własny nekrolog. Informacja o śmierci ojca
zawierała jedynie kilka słów: „Konrad
McKay, specjalista od pakowania mięsa,
zmarł w wieku pięćdziesięciu pięciu lat”.
Te trzy linijki w gazecie to pełny obraz
nędznej egzystencji tego człowieka.
„A co ja właściwie osiągnąłem do tej
pory?” – pomyślał. Zarobił trochę
pieniędzy na handlu nieruchomościami,
jeździł drogim samochodem i mieszkał w
jednej z najbardziej luksusowych dzielnic w
Houston. Tak naprawdę, nie miało to
jednak żadnego znaczenia. Utracił bowiem
to, co rzeczywiście było dla niego ważne –
rodzinę.
Z przykrością uświadomił sobie, że
dzieci szybko zapomniałyby o nim, a była
żona wcale by go nie opłakiwała. Nie
utrzymywali żadnych kontaktów od czasu,
gdy odeszła od niego trzy lata temu.
Widywali się jedynie, aby ustalić spotkania
Lucasa z dziećmi.
Honey Buchannan. Zamknął oczy i
głęboko westchnął. Kochał ją i zawsze
będzie kochał. Honey jednak wyraźnie
dawała mu do zrozumienia, że nie chce
mieć z nim więcej nic wspólnego. Dzwonił,
pisał, a nawet kilka razy próbował się z nią
spotkać, ale zawsze na przeszkodzie
stawała zarządzająca rezydencją
Buchannanów Vera, która strzegła Honey z
gorliwością żandarma.
Ból wzmagał się. Lucas miał uczucie,
jakby rozcinano mu pierś ostrym nożem. Z
trudem sięgnął po telefon i wykręcił numer
pogotowia. Ktoś od razu podniósł
słuchawkę.
– Potrzebna mi karetka – powiedział z
wysiłkiem. – Mam atak serca.
Lucas McKay uznał, że gdyby
nagradzano za głupotę, z pewnością zająłby
pierwsze miejsce. Wysiadł ze swojego
białego cadillaca i potykając się szedł w
kierunku domu. Przedpołudniowe słońce
raziło go w oczy.
Przekręcił klucz w zamku i otworzył
drzwi. W mieszkaniu panował ogromny
bałagan; ubrania i buty porozrzucane były
po całej podłodze, na stoliku i na ladzie
kuchennej stały brudne popielniczki i
naczynia. Nikt by nie przypuszczał, że to
mieszkanie kosztowało ćwierć miliona
dolarów.
Na stoliku położył małą papierową
torebkę z receptą i otworzył lodówkę. Pokój
wypełnił się zapachem skwaśniałego mleka
i nie dojedzonej pizzy. Były to te potrawy, z
których lekarz kazał mu zrezygnować w
najbliższej przyszłości.
„Muszę coś zmienić w swoim życiu” –
postanowił. Myślał o tym przez cały ranek,
kiedy leżał nagi na metalowym stole,
oczekując na wyniki badań. Wszedł do
łazienki i spryskał twarz zimną wodą. „O
Boże, jaki ze mnie beznadziejny facet” –
uświadomił sobie, patrząc na swoje odbicie
w lustrze. Ciemne włosy posiwiałe na
skroniach wymagały ostrzyżenia. Miał
nalaną twarz, oczy nabiegłe krwią. Był w
kiepskiej formie i to go szczególnie
martwiło. Zawsze przecież był dumny ze
swojego wyglądu.
Pokuśtykał do sypialni i usiadł na
brzegu łóżka. Jego spojrzenie odruchowo
padło na stojące na nocnej szafce zdjęcie
chłopca i dziewczynki. Tęsknił za nimi.
Brakowało mu ich niewinności, entuzjazmu
i radości życia.
Chwilę potem wstał i doprowadził się
do porządku. Zdecydował, że zrezygnuje z
egzystencji, jaką wiódł przez ostatnie trzy
lata. Postanowił pojechać do Sweetbriar do
Texasu, a nawet przeprowadzić się tam na
stałe w razie potrzeby i odzyskać miłość
Honey i dzieci.
ROZDZIAŁ 1
Rezydencja Buchannanów, otoczona
wysokimi sosnami, stuletnimi dębami,
magnoliami i drzewami kauczukowymi,
wydawała się Lucasowi jak zawsze okazała
i imponująca. Przypominała mu sędziwą
gwiazdę kina, która chociaż straciła nieco
ze swojego blasku, nadal posiadała pełną
świadomość własnej wartości.
Pamiętał, kiedy po raz pierwszy, jeszcze
jako dziecko, ujrzał rezydencję, siedząc na
tylnej platformie ciężarówki swojego ojca.
Z oddali patrzył na budowlę z różowej
cegły. Już wówczas wiedział, że Bóg nie
stworzył ludzi równymi. Dlaczego
pozwalał na to, aby jeden chodził spać
głodny, a drugi miał więcej niż
potrzebował? „Major Buchannan musi
czymś się wyróżniać” – pomyślał wtedy i
postanowił to „coś” odkryć.
Zaparkował swojego cadillaca na
kolistym podjeździe otoczonym krzewami
nieco zwiędniętych róż, sprawiających
wrażenie zmęczonych sierpniowym
upałem. Spoglądał na dom, w którym teraz
mieszkała jego ex-żona i dzieci. Serce
waliło mu jak młot, a myśli pełne obaw nie
dawały spokoju.
„Czy byli szczęśliwi? Jak zareaguje na
mój widok?” – zaczął się zastanawiać.
Wciąż pamiętał chwilę, gdy po raz
pierwszy zobaczył Honey Buchannan.
Wytworna, w żółtej płóciennej sukience i
harmonizującym z nią kapeluszu, była
prawą ręką swojego ojca na politycznych
zebraniach w mieście. Od razu zdecydował,
że musi ją zdobyć.
Wysiadłszy z samochodu, rozprostował
ramiona, minął wysypaną żwirem alejkę i
wszedł po schodach na werandę, gdzie
stare, wiszące od lat lampiony kołysały się
łagodnie, poruszane gorącym,
przynoszącym czerwony pył wiatrem. Gdy
pukał do frontowych drzwi, mógł wyczuć
piasek w gardle. Chwilę później drzwi
otworzyła Vera Styles, gospodyni Honey.
Lucasowi zrobiło się nieprzyjemnie,
kiedy zmierzyła go chłodnym wzrokiem.
Spostrzegł, że prawie się nie zmieniła. Upał
nie wpłynął na nią w żaden sposób.
Szpakowate włosy miała jak zwykle
starannie związane na karku, a jej fartuszek
był świeży i biały, niczym płynące po
niebie obłoki. „Ciekawe, jak się czuje stara
Vera” – pomyślał, patrząc w szare, uważne i
wciąż żywe oczy gospodyni.
– Dzień dobry, Vero – rzucił na
powitanie, uśmiechając się najserdeczniej,
jak potrafił.
W odpowiedzi obdarzyła go
pogardliwym spojrzeniem i wyprostowała
się.
– Czy jest Honey? – spytał.
– Nie ma.
– A co z dziećmi? – spróbował
ponownie. – Czy są gdzieś tutaj?
– Nie.
Lucas starał się ukryć niezadowolenie.
Vera wyraźnie zamierzała utrudnić mu
sytuację.
– Czy mogłabyś powiedzieć, co się z
nimi dzieje? – poprosił.
– Todd i Melissa wyjechali wczoraj na
dwa tygodnie na obóz parafialny –
poinformowała.
Lucas poczuł się głęboko rozczarowany.
Naprawdę pragnął zobaczyć swoje dzieci, a
teraz wszystko wskazywało na to, że będzie
musiał poczekać nieco dłużej.
– A pani McKay jest w pracy – dodała
Vera.
Lucas zdziwił się. Nie pamiętał, aby
Honey przepracowała chociażby jeden
dzień w swoim życiu. Zajmowała się
jedynie działalnością charytatywną.
Wiedział jednak, że zawsze miała ochotę na
podjęcie jakiejś pracy. To o to głównie
kłócili się w ostatnim roku swojego
małżeństwa.
– Co ona robi? – zapytał.
– Czy przyszedł pan tu, aby przysporzyć
kłopotów, panie McKay? – Vera
skrzyżowała pulchne ręce na obfitym
biuście.
– Nie, nie – odpowiedział szybko. –
Chciałem tylko uzgodnić, kiedy będę mógł
spotkać się z dziećmi po ich powrocie. To
wszystko.
Lucas zastanawiał się, dlaczego tak się
przed nią tłumaczy, ale prawdę
powiedziawszy, zawsze miał dużo respektu
dla Very, pomimo jej widocznej niechęci do
niego. Vera zaczęła pracować u
Buchannanów jeszcze przed urodzeniem
Honey, a gdy po długiej chorobie zmarła
matka Honey, zajęła się wychowywaniem
dziewczynki. I Lucas wiedział, że chociaż
Vera swym surowym wzrokiem mogła
śmiało konkurować z bazyliszkiem, to z
drugiej strony potrafiła być najukochańszą i
najbardziej troskliwą opiekunką. Todda i
Melissę kochała tak samo mocno jak
Honey.
Vera przyglądała się Lucasowi przez
moment z miną kurczaka obserwującego
tłustą gąsienicę, gotowego w każdej chwili
skoczyć i chwycić ją w pazury.
Zmarszczyła nos i uśmiechnęła się
pogardliwie.
– Pani McKay prowadzi szkółkę drzew i
różnego rodzaju traw na peryferiach miasta,
niedaleko Smithfield Lake –
poinformowała ku jego zdziwieniu.
– Dziękuję. – Skinął głową i skierował
się do wyjścia. Vera przeszła przez werandę
i zatrzymała się.
– Lucasie McKayu, jeśli wyrządzisz
jakąś krzywdę panience, będziesz miał ze
mną do czynienia – powiedziała stanowczo.
Lucas przystanął na stopniu schodów i
spojrzał na nią. Usta miała ściągnięte, jakby
ssała cytrynę.
– Do zobaczenia. – Uśmiechnął się
szeroko. – Może kiedyś zjemy razem lunch.
Wzruszyła ramionami, a potem długo
patrzyła za oddalającym się samochodem
Lucasa.
– Boże, mam nadzieje, że nie zrobiłam
nic złego – westchnęła głośno.
Honey Buchannan-McKay bębniła
palcami w zniszczony metalowy pulpit,
podczas gdy jej towarzysz studiował cyfry z
raportu przygotowanego przez księgowego.
Ton jego głosu był tak ponury, jak mroźne
grudniowe niebo.
– Jest źle, Honey – stwierdził, a jego
szwedzki akcent brzmiał wyraźniej niż
zazwyczaj. – Nie mam pojęcia, co robić.
Honey westchnęła ciężko i sięgnęła po
sprawozdanie.
– Pozwól, Eryku, że spojrzę na to –
zaproponowała. Uważnie wpatrywała się w
uporządkowaną kolumnę cyfr. Wyglądało
to poważniej, niż myślała. Interesy nie szły
już tak dobrze jak w zeszłym roku.
– Jesteśmy bez grosza, Honey –
podsumował Eryk. – Nie mamy środków na
sfinalizowanie dostaw w tym miesiącu.
Wkrótce się ochłodzi i nasza sytuacja
będzie wyglądała jeszcze gorzej.
– Nie mogę zainwestować więcej
pieniędzy. Przeznaczyłam już lwią część
tego, co miałam – tłumaczyła się. –
Sprzedałam wszystko z wyjątkiem domu i
mebli. Nie chciałabym, aby i to przepadło.
– Nigdy cię o to nie prosiłem. – Eryk
siedział na rozwalającej się skórzanej sofie
stojącej w drugiej części pokoju.
– Trzeba będzie znowu obniżyć koszty –
zasugerowała. Nie do zniesienia wydawała
się jej myśl, że prawdopodobnie będą
musieli ostatecznie zrezygnować z
działalności. – A to przypomina mi, że
mamy jeszcze ciężarówkę do rozładowania
– dodała.
Pamiętała, jak po ostatnim rozładunku
bolały ją plecy. Od czasu kiedy odeszli
dwaj ostatni pracownicy, sama
wykonywała wszystkie prace fizyczne. W
razie dalszego pogorszenia sytuacji zwolnią
jeszcze Betsy zatrudnioną w charakterze
kasjerki.
– Musi istnieć jakieś wyjście – rzucił
Eryk, wzruszając ramionami.
Jego słowa nie zabrzmiały jednak zbyt
optymistycznie.
Po kilku minutach Eryk i Honey wyszli
z biura, nadal rozmawiając o swoim
trudnym położeniu. Byli tak pochłonięci
dyskusją, że nawet nie zauważyli białego
cadillaca wyjeżdżającego zza frontowej
ściany budynku.
Kiedy dwadzieścia minut później Lucas
wrócił do swojego hotelu, ciągle znajdował
się pod wrażeniem rozmowy, którą
usłyszał. Był poruszony widokiem Honey,
chociaż widział ją tylko przez chwilę. A
niech to, wciąż mu się podobała.
W jej wyglądzie nastąpiły tak duże
zmiany, że miałby trudności z
rozpoznaniem byłej małżonki na ulicy.
Zastanawiał się, co stało się z jej staranną
chłopięcą fryzurą, którą nosiła w okresie,
kiedy byli razem? Teraz włosy miała
zwichrzone, a ciężkie, niesforne loki
opadały w nieładzie na ramiona. Aż kusiło
Lucasa, aby zanurzyć w nich palce. A
ubranie? W niczym nie przypominało
kobiety, która trzy lata temu w kostiumie
Diora i pantoflach firmy Gucci, wyszła z
sądu po rozprawie rozwodowej. Wyblakłe
dżinsy opinały ją do granic przyzwoitości.
„A kim, do diabła, był ten Eryk, wysoki
Szwed z jej biura, który wyglądał, jakby
spadł z księżyca?” – zastanawiał się Lucas.
Z przykrością zauważył, że Honey dobrze
czuła się w towarzystwie tego mężczyzny,
dyskutując z nim o sprawach finansowych.
Gdy tylko wrócił do hotelu, zadzwonił
do swojego starego przyjaciela, pracownika
Miejskiej Kasy Pożyczkowej. Po długiej
rozmowie udało mu się dowiedzieć, że
Honey ma poważne kłopoty finansowe. Nie
mógł w to uwierzyć. Podziękował koledze,
zapraszając go przy najbliższej okazji na
piwo i odłożył słuchawkę.
Usiadł na łóżku, aby przemyśleć
wszystko, co wiedział w tej sprawie.
Imperium Buchannanów nie rozpadło się
tak z dnia na dzień. Kryzys rozpoczął się
sześć lat temu. Inwestycje w przemysł
naftowy stawały się coraz mniej opłacalne,
ale major Buchannan nadal twierdził, że
ropa naftowa to złoty interes. Potem, gdy
zrozumiał swój błąd i chciał się wycofać,
było już za późno. Lucas w głębi duszy
cieszył się, że ten stary drań żył
wystarczająco długo i zdążył jeszcze na
własne oczy ujrzeć upadek swojej firmy.
„Istnieje na tym świecie sprawiedliwość” –
pomyślał z satysfakcją. Lucas bardzo długo
nie wiedział o bankructwie majora
Buchannana. Pozostało ono tajemnicą
również dla jego córki. Wszystko wyszło na
jaw, gdy Honey zażądała części majątku.
Wtedy jednak byli już z Lucasem w
separacji i nie dzieliła się z nim swoimi
problemami. Po pogrzebie ojca Honey
postanowiła zostać w Sweetbriar, aby – jak
powiedziała Lucasowi – uporządkować
pewne sprawy. Sądził, że chce po prostu
uregulować różne kwestie związane z
majątkiem, który odziedziczyła. Mogło jej
to zająć kilka tygodni. Nie przyszło mu
nawet do głowy, że jego żona zajmuje się
głównie ich małżeństwem. Dwa tygodnie
później otrzymał pozew o rozwód.
Lucas siedział do późna w nocy,
zastanawiając się nad swoim dalszym
postępowaniem. Tej nocy, bardziej niż
kiedykolwiek, brakowało mu papierosów.
Od czasu gdy opuścił szpital nie palił, nie
pił i brał lekarstwa zgodnie z zaleceniami
lekarza. Co prawda, fizycznie czuł się dużo
lepiej, ale jego kondycja psychiczna
pozostawiała wiele do życzenia. Nie mógł
przypuszczać, że spotkanie Honey po tylu
latach wywrze na nim takie wrażenie.
Obudził się wcześnie rano i zadzwonił
do agencji handlu nieruchomościami, w
której kiedyś pracował, zanim za pomocą
majora Buchannana się nie wzbogacił.
Telefon odebrał Max, jego dawny szef. Był
trochę zdziwiony, gdy usłyszał Lucasa, lecz
bardzo się ucieszył.
– Postanowiłem kupić dom w
Sweetbriar – wyjaśnił Lucas, kiedy
wymienili już uprzejmości. – Coś
odpowiedniego dla rodziny. Zapłacę
gotówką, ale chciałbym przeprowadzić się
jak najszybciej. Jeśli się wszystko dobrze
ułoży, chętnie go wynajmę.
Następnego dnia Lucas McKay nabył
olbrzymi dom w stylu wiktoriańskim, z
dużą werandą wokół i staromodnymi
witrażowymi oknami. Wymagał on, co
prawda, pomalowania, zarówno w środku,
jak i na zewnątrz, generalnie jednak
sprawiał wrażenie solidnego. W dużo
gorszym stanie znajdował się teren wokół
domu. Zniszczona trawa przypominała
wysuszone siano, kwiaty róż pokrywały
czarne plamy, a krzewy otaczające budynek
po prostu zwiędły. Mimo tego Lucas był
bardzo zadowolony. Już sobie wyobrażał,
że mieszka tutaj z całą rodziną.
– W porządku, biorę to – poinformował
Maxa, wyjmując książeczkę czekową. –
Wprowadzam się jeszcze dzisiaj.
Następnego dnia Lucas zrównał całą
działkę wokół domu.
Dwa dni później zadzwonił do firmy
Honey. Telefon odebrała Betsy Clemmons.
– Właśnie kupiłem stary dom na Rutts
Road – powiedział, przechodząc od razu do
sedna sprawy. – Posiadłość jest bardzo
zaniedbana. Zapłacę dodatkowo, jeśli pani
McKay przyjdzie tam dzisiaj po południu i
określi koszty zagospodarowania tego
terenu.
Ciężarówka Honey podskakiwała na
wyboistej drodze, a leżące na tylnej
platformie ogrodnicze narzędzia obijały się
o siebie, wywołując dużo hałasu. W oczach
Honey malował się niepokój.
„Jadę na jakieś pustkowie, aby spotkać
się z obcym facetem, który nawet nie raczył
podać Betsy swojego nazwiska” –
pomyślała. Zdecydowanie nie lubiła takich
sytuacji. Podobnie zresztą jak Eryk. Gdyby
nie musiał dostarczyć darniny do
sąsiedniego hrabstwa, z całą pewnością
nalegałby, żeby wzięła go ze sobą. Betsy
również zaoferowała jej swoje
towarzystwo, ale Honey nie chciała
zamykać magazynu i ryzykować utratę
ewentualnych klientów.
Dom stanowiący cel podróży zobaczyła
już z daleka i stwierdziła, że otaczający go
obszar przypomina raczej krajobraz po
bitwie. Cały teren został rozkopany, a trawa
i krzewy wyrwane. Rosły jedynie drzewa.
Dom z tandetnymi ozdobami nie
wyglądałby wiele gorzej, gdyby postawić
go na wielkim asfaltowym parkingu.
Honey wjechała na podjazd i
zaparkowała obok nowego białego
cadillaca. Główną alejką dotarła do
werandy. Jeszcze raz pokiwała głową z
dezaprobatą, spoglądając na ponury
dziedziniec.
Zatrzymała się, licząc, że ktoś podejdzie
do drzwi i nie będzie musiała wchodzić do
środka.
– Halo! – zawołała. – Jest tam kto?
Zastanawiała się, od kiedy stała się taka
tchórzliwa.
„To wina Very” – pomyślała. Vera
zawsze czyta jej na głos wszystkie
przerażające historie opisywane w
gazetach.
Usłyszawszy zbliżające się kroki,
chciała jeszcze uciec, ale otworzyły się
drzwi i na werandę wyszedł wysoki
mężczyzna.
Jej obawy okazały się słuszne, ten
mężczyzna był bardziej niebezpieczny, niż
mogła sobie wyobrazić, – Cześć, Honey! –
rzucił na powitanie.
Stała bez ruchu, wpatrując się w niego.
Serce jej biło jak młot, a w żołądku czuła
silny ucisk. To było jak zły sen – ponury
krajobraz, okropny upał, opuszczony dom
na pustkowiu i Lucas uśmiechający się do
niej życzliwie.
Ubrany w czarne spodnie i biały sweter
podkreślający jego opaleniznę wciąż
wydawał się jej bardzo przystojny. Co
prawda, na jego skroniach pojawiło się
trochę siwych włosów, ale dodawało mu to
jedynie uroku.
– Lucasie, co ty tutaj robisz? – zapytała
drżącym z wrażenia głosem.
Lucas przeszedł przez werandę i zszedł
wolno po schodach, nie spuszczając wzroku
ze stojącej przed nim kobiety. Ciepły wiatr
rozwiewał jej długie blond włosy,
przypominające dojrzałe łany pszenicy. Ile
razy przeżywał tę scenę w swoich
marzeniach? De razy pragnął, aby znowu
spojrzeć w jej oczy, które błyszczały
niczym szmaragdy, kiedy promieniała
szczęściem, a w chwilach gniewu stawały
się matowe? Ale teraz, gdy była tutaj we
własnej osobie, nie wiedział, co
powiedzieć.
– Przyjechałem do domu. – To
wszystko, co przyszło mu do głowy.
Honey sprawiała wrażenie zaskoczonej,
usiłowała zrozumieć, o co mu chodzi.
– Co masz na myśli mówiąc, że
przyjechałeś do domu? Opuściłeś Houston?
– To jest teraz mój dom – wyjaśnił
Lucas, wskazując zamaszystym gestem
budynek stojący z tyłu.
Honey cofnęła się, nie bardzo wiedząc,
jak zareagować. Vera, co prawda,
poinformowała ją o wizycie Lucasa.
Zdziwiły się nawet, że nie przyszedł drugi
raz do domu ani nie odwiedził Honey w jej
firmie.
– Co się stało? – zapytała podejrzliwie.
– Czy to jakiś żart? Po co właściwie tu
przyjechałeś?
Podszedł do niej bliżej. Teraz dzieliło
ich tylko kilka centymetrów. Patrzył na
delikatne rysy jej twarzy i cerę w kolorze
dojrzałej brzoskwini. „Nigdy nie wyglądała
CHARLOTTE HUGHES Spróbujmy po raz drugi
Tłumaczył: Robert Krasnodębski
PROLOG Ból w piersi był rozdzierający. Miał wrażenie, jakby ktoś miażdżył i wykręcał wewnętrzne organy. Kiedy próbował usiąść w łóżku, na jego twarzy pojawiły się kropelki potu. Lucas zastanawiał się przez chwilę, czy tak wygląda śmierć. Z pewnością nie można tak cierpieć i żyć. Do licha, skończył dopiero trzydzieści pięć lat! Czyżby to było serce? W zeszłym roku jego ojciec zmarł niespodziewanie na zawał. Nie zdziwiłoby więc Lucasa, gdyby i z nim stało się to samo. Zdawał sobie sprawę, że nie dba o siebie. Palił, pił, kiepsko się odżywiał i nigdy nie uprawiał żadnych sportów. Żył z dnia na dzień, nie snuł żadnych planów, starając się za wszelką cenę zapomnieć o przeszłości. A teraz miałby zapłacić za to, umierając w łóżku, samotnie i do tego cuchnąc piwem?
Lucas zaczął wyobrażać sobie swój własny nekrolog. Informacja o śmierci ojca zawierała jedynie kilka słów: „Konrad McKay, specjalista od pakowania mięsa, zmarł w wieku pięćdziesięciu pięciu lat”. Te trzy linijki w gazecie to pełny obraz nędznej egzystencji tego człowieka. „A co ja właściwie osiągnąłem do tej pory?” – pomyślał. Zarobił trochę pieniędzy na handlu nieruchomościami, jeździł drogim samochodem i mieszkał w jednej z najbardziej luksusowych dzielnic w Houston. Tak naprawdę, nie miało to jednak żadnego znaczenia. Utracił bowiem to, co rzeczywiście było dla niego ważne – rodzinę. Z przykrością uświadomił sobie, że dzieci szybko zapomniałyby o nim, a była żona wcale by go nie opłakiwała. Nie utrzymywali żadnych kontaktów od czasu, gdy odeszła od niego trzy lata temu. Widywali się jedynie, aby ustalić spotkania Lucasa z dziećmi.
Honey Buchannan. Zamknął oczy i głęboko westchnął. Kochał ją i zawsze będzie kochał. Honey jednak wyraźnie dawała mu do zrozumienia, że nie chce mieć z nim więcej nic wspólnego. Dzwonił, pisał, a nawet kilka razy próbował się z nią spotkać, ale zawsze na przeszkodzie stawała zarządzająca rezydencją Buchannanów Vera, która strzegła Honey z gorliwością żandarma. Ból wzmagał się. Lucas miał uczucie, jakby rozcinano mu pierś ostrym nożem. Z trudem sięgnął po telefon i wykręcił numer pogotowia. Ktoś od razu podniósł słuchawkę. – Potrzebna mi karetka – powiedział z wysiłkiem. – Mam atak serca. Lucas McKay uznał, że gdyby nagradzano za głupotę, z pewnością zająłby pierwsze miejsce. Wysiadł ze swojego białego cadillaca i potykając się szedł w kierunku domu. Przedpołudniowe słońce
raziło go w oczy. Przekręcił klucz w zamku i otworzył drzwi. W mieszkaniu panował ogromny bałagan; ubrania i buty porozrzucane były po całej podłodze, na stoliku i na ladzie kuchennej stały brudne popielniczki i naczynia. Nikt by nie przypuszczał, że to mieszkanie kosztowało ćwierć miliona dolarów. Na stoliku położył małą papierową torebkę z receptą i otworzył lodówkę. Pokój wypełnił się zapachem skwaśniałego mleka i nie dojedzonej pizzy. Były to te potrawy, z których lekarz kazał mu zrezygnować w najbliższej przyszłości. „Muszę coś zmienić w swoim życiu” – postanowił. Myślał o tym przez cały ranek, kiedy leżał nagi na metalowym stole, oczekując na wyniki badań. Wszedł do łazienki i spryskał twarz zimną wodą. „O Boże, jaki ze mnie beznadziejny facet” – uświadomił sobie, patrząc na swoje odbicie w lustrze. Ciemne włosy posiwiałe na
skroniach wymagały ostrzyżenia. Miał nalaną twarz, oczy nabiegłe krwią. Był w kiepskiej formie i to go szczególnie martwiło. Zawsze przecież był dumny ze swojego wyglądu. Pokuśtykał do sypialni i usiadł na brzegu łóżka. Jego spojrzenie odruchowo padło na stojące na nocnej szafce zdjęcie chłopca i dziewczynki. Tęsknił za nimi. Brakowało mu ich niewinności, entuzjazmu i radości życia. Chwilę potem wstał i doprowadził się do porządku. Zdecydował, że zrezygnuje z egzystencji, jaką wiódł przez ostatnie trzy lata. Postanowił pojechać do Sweetbriar do Texasu, a nawet przeprowadzić się tam na stałe w razie potrzeby i odzyskać miłość Honey i dzieci.
ROZDZIAŁ 1 Rezydencja Buchannanów, otoczona wysokimi sosnami, stuletnimi dębami, magnoliami i drzewami kauczukowymi, wydawała się Lucasowi jak zawsze okazała i imponująca. Przypominała mu sędziwą gwiazdę kina, która chociaż straciła nieco ze swojego blasku, nadal posiadała pełną świadomość własnej wartości. Pamiętał, kiedy po raz pierwszy, jeszcze jako dziecko, ujrzał rezydencję, siedząc na tylnej platformie ciężarówki swojego ojca. Z oddali patrzył na budowlę z różowej cegły. Już wówczas wiedział, że Bóg nie stworzył ludzi równymi. Dlaczego pozwalał na to, aby jeden chodził spać głodny, a drugi miał więcej niż potrzebował? „Major Buchannan musi czymś się wyróżniać” – pomyślał wtedy i postanowił to „coś” odkryć. Zaparkował swojego cadillaca na
kolistym podjeździe otoczonym krzewami nieco zwiędniętych róż, sprawiających wrażenie zmęczonych sierpniowym upałem. Spoglądał na dom, w którym teraz mieszkała jego ex-żona i dzieci. Serce waliło mu jak młot, a myśli pełne obaw nie dawały spokoju. „Czy byli szczęśliwi? Jak zareaguje na mój widok?” – zaczął się zastanawiać. Wciąż pamiętał chwilę, gdy po raz pierwszy zobaczył Honey Buchannan. Wytworna, w żółtej płóciennej sukience i harmonizującym z nią kapeluszu, była prawą ręką swojego ojca na politycznych zebraniach w mieście. Od razu zdecydował, że musi ją zdobyć. Wysiadłszy z samochodu, rozprostował ramiona, minął wysypaną żwirem alejkę i wszedł po schodach na werandę, gdzie stare, wiszące od lat lampiony kołysały się łagodnie, poruszane gorącym, przynoszącym czerwony pył wiatrem. Gdy pukał do frontowych drzwi, mógł wyczuć
piasek w gardle. Chwilę później drzwi otworzyła Vera Styles, gospodyni Honey. Lucasowi zrobiło się nieprzyjemnie, kiedy zmierzyła go chłodnym wzrokiem. Spostrzegł, że prawie się nie zmieniła. Upał nie wpłynął na nią w żaden sposób. Szpakowate włosy miała jak zwykle starannie związane na karku, a jej fartuszek był świeży i biały, niczym płynące po niebie obłoki. „Ciekawe, jak się czuje stara Vera” – pomyślał, patrząc w szare, uważne i wciąż żywe oczy gospodyni. – Dzień dobry, Vero – rzucił na powitanie, uśmiechając się najserdeczniej, jak potrafił. W odpowiedzi obdarzyła go pogardliwym spojrzeniem i wyprostowała się. – Czy jest Honey? – spytał. – Nie ma. – A co z dziećmi? – spróbował ponownie. – Czy są gdzieś tutaj? – Nie.
Lucas starał się ukryć niezadowolenie. Vera wyraźnie zamierzała utrudnić mu sytuację. – Czy mogłabyś powiedzieć, co się z nimi dzieje? – poprosił. – Todd i Melissa wyjechali wczoraj na dwa tygodnie na obóz parafialny – poinformowała. Lucas poczuł się głęboko rozczarowany. Naprawdę pragnął zobaczyć swoje dzieci, a teraz wszystko wskazywało na to, że będzie musiał poczekać nieco dłużej. – A pani McKay jest w pracy – dodała Vera. Lucas zdziwił się. Nie pamiętał, aby Honey przepracowała chociażby jeden dzień w swoim życiu. Zajmowała się jedynie działalnością charytatywną. Wiedział jednak, że zawsze miała ochotę na podjęcie jakiejś pracy. To o to głównie kłócili się w ostatnim roku swojego małżeństwa. – Co ona robi? – zapytał.
– Czy przyszedł pan tu, aby przysporzyć kłopotów, panie McKay? – Vera skrzyżowała pulchne ręce na obfitym biuście. – Nie, nie – odpowiedział szybko. – Chciałem tylko uzgodnić, kiedy będę mógł spotkać się z dziećmi po ich powrocie. To wszystko. Lucas zastanawiał się, dlaczego tak się przed nią tłumaczy, ale prawdę powiedziawszy, zawsze miał dużo respektu dla Very, pomimo jej widocznej niechęci do niego. Vera zaczęła pracować u Buchannanów jeszcze przed urodzeniem Honey, a gdy po długiej chorobie zmarła matka Honey, zajęła się wychowywaniem dziewczynki. I Lucas wiedział, że chociaż Vera swym surowym wzrokiem mogła śmiało konkurować z bazyliszkiem, to z drugiej strony potrafiła być najukochańszą i najbardziej troskliwą opiekunką. Todda i Melissę kochała tak samo mocno jak Honey.
Vera przyglądała się Lucasowi przez moment z miną kurczaka obserwującego tłustą gąsienicę, gotowego w każdej chwili skoczyć i chwycić ją w pazury. Zmarszczyła nos i uśmiechnęła się pogardliwie. – Pani McKay prowadzi szkółkę drzew i różnego rodzaju traw na peryferiach miasta, niedaleko Smithfield Lake – poinformowała ku jego zdziwieniu. – Dziękuję. – Skinął głową i skierował się do wyjścia. Vera przeszła przez werandę i zatrzymała się. – Lucasie McKayu, jeśli wyrządzisz jakąś krzywdę panience, będziesz miał ze mną do czynienia – powiedziała stanowczo. Lucas przystanął na stopniu schodów i spojrzał na nią. Usta miała ściągnięte, jakby ssała cytrynę. – Do zobaczenia. – Uśmiechnął się szeroko. – Może kiedyś zjemy razem lunch. Wzruszyła ramionami, a potem długo patrzyła za oddalającym się samochodem
Lucasa. – Boże, mam nadzieje, że nie zrobiłam nic złego – westchnęła głośno. Honey Buchannan-McKay bębniła palcami w zniszczony metalowy pulpit, podczas gdy jej towarzysz studiował cyfry z raportu przygotowanego przez księgowego. Ton jego głosu był tak ponury, jak mroźne grudniowe niebo. – Jest źle, Honey – stwierdził, a jego szwedzki akcent brzmiał wyraźniej niż zazwyczaj. – Nie mam pojęcia, co robić. Honey westchnęła ciężko i sięgnęła po sprawozdanie. – Pozwól, Eryku, że spojrzę na to – zaproponowała. Uważnie wpatrywała się w uporządkowaną kolumnę cyfr. Wyglądało to poważniej, niż myślała. Interesy nie szły już tak dobrze jak w zeszłym roku. – Jesteśmy bez grosza, Honey – podsumował Eryk. – Nie mamy środków na sfinalizowanie dostaw w tym miesiącu.
Wkrótce się ochłodzi i nasza sytuacja będzie wyglądała jeszcze gorzej. – Nie mogę zainwestować więcej pieniędzy. Przeznaczyłam już lwią część tego, co miałam – tłumaczyła się. – Sprzedałam wszystko z wyjątkiem domu i mebli. Nie chciałabym, aby i to przepadło. – Nigdy cię o to nie prosiłem. – Eryk siedział na rozwalającej się skórzanej sofie stojącej w drugiej części pokoju. – Trzeba będzie znowu obniżyć koszty – zasugerowała. Nie do zniesienia wydawała się jej myśl, że prawdopodobnie będą musieli ostatecznie zrezygnować z działalności. – A to przypomina mi, że mamy jeszcze ciężarówkę do rozładowania – dodała. Pamiętała, jak po ostatnim rozładunku bolały ją plecy. Od czasu kiedy odeszli dwaj ostatni pracownicy, sama wykonywała wszystkie prace fizyczne. W razie dalszego pogorszenia sytuacji zwolnią jeszcze Betsy zatrudnioną w charakterze
kasjerki. – Musi istnieć jakieś wyjście – rzucił Eryk, wzruszając ramionami. Jego słowa nie zabrzmiały jednak zbyt optymistycznie. Po kilku minutach Eryk i Honey wyszli z biura, nadal rozmawiając o swoim trudnym położeniu. Byli tak pochłonięci dyskusją, że nawet nie zauważyli białego cadillaca wyjeżdżającego zza frontowej ściany budynku. Kiedy dwadzieścia minut później Lucas wrócił do swojego hotelu, ciągle znajdował się pod wrażeniem rozmowy, którą usłyszał. Był poruszony widokiem Honey, chociaż widział ją tylko przez chwilę. A niech to, wciąż mu się podobała. W jej wyglądzie nastąpiły tak duże zmiany, że miałby trudności z rozpoznaniem byłej małżonki na ulicy. Zastanawiał się, co stało się z jej staranną chłopięcą fryzurą, którą nosiła w okresie,
kiedy byli razem? Teraz włosy miała zwichrzone, a ciężkie, niesforne loki opadały w nieładzie na ramiona. Aż kusiło Lucasa, aby zanurzyć w nich palce. A ubranie? W niczym nie przypominało kobiety, która trzy lata temu w kostiumie Diora i pantoflach firmy Gucci, wyszła z sądu po rozprawie rozwodowej. Wyblakłe dżinsy opinały ją do granic przyzwoitości. „A kim, do diabła, był ten Eryk, wysoki Szwed z jej biura, który wyglądał, jakby spadł z księżyca?” – zastanawiał się Lucas. Z przykrością zauważył, że Honey dobrze czuła się w towarzystwie tego mężczyzny, dyskutując z nim o sprawach finansowych. Gdy tylko wrócił do hotelu, zadzwonił do swojego starego przyjaciela, pracownika Miejskiej Kasy Pożyczkowej. Po długiej rozmowie udało mu się dowiedzieć, że Honey ma poważne kłopoty finansowe. Nie mógł w to uwierzyć. Podziękował koledze, zapraszając go przy najbliższej okazji na piwo i odłożył słuchawkę.
Usiadł na łóżku, aby przemyśleć wszystko, co wiedział w tej sprawie. Imperium Buchannanów nie rozpadło się tak z dnia na dzień. Kryzys rozpoczął się sześć lat temu. Inwestycje w przemysł naftowy stawały się coraz mniej opłacalne, ale major Buchannan nadal twierdził, że ropa naftowa to złoty interes. Potem, gdy zrozumiał swój błąd i chciał się wycofać, było już za późno. Lucas w głębi duszy cieszył się, że ten stary drań żył wystarczająco długo i zdążył jeszcze na własne oczy ujrzeć upadek swojej firmy. „Istnieje na tym świecie sprawiedliwość” – pomyślał z satysfakcją. Lucas bardzo długo nie wiedział o bankructwie majora Buchannana. Pozostało ono tajemnicą również dla jego córki. Wszystko wyszło na jaw, gdy Honey zażądała części majątku. Wtedy jednak byli już z Lucasem w separacji i nie dzieliła się z nim swoimi problemami. Po pogrzebie ojca Honey postanowiła zostać w Sweetbriar, aby – jak
powiedziała Lucasowi – uporządkować pewne sprawy. Sądził, że chce po prostu uregulować różne kwestie związane z majątkiem, który odziedziczyła. Mogło jej to zająć kilka tygodni. Nie przyszło mu nawet do głowy, że jego żona zajmuje się głównie ich małżeństwem. Dwa tygodnie później otrzymał pozew o rozwód. Lucas siedział do późna w nocy, zastanawiając się nad swoim dalszym postępowaniem. Tej nocy, bardziej niż kiedykolwiek, brakowało mu papierosów. Od czasu gdy opuścił szpital nie palił, nie pił i brał lekarstwa zgodnie z zaleceniami lekarza. Co prawda, fizycznie czuł się dużo lepiej, ale jego kondycja psychiczna pozostawiała wiele do życzenia. Nie mógł przypuszczać, że spotkanie Honey po tylu latach wywrze na nim takie wrażenie. Obudził się wcześnie rano i zadzwonił do agencji handlu nieruchomościami, w której kiedyś pracował, zanim za pomocą
majora Buchannana się nie wzbogacił. Telefon odebrał Max, jego dawny szef. Był trochę zdziwiony, gdy usłyszał Lucasa, lecz bardzo się ucieszył. – Postanowiłem kupić dom w Sweetbriar – wyjaśnił Lucas, kiedy wymienili już uprzejmości. – Coś odpowiedniego dla rodziny. Zapłacę gotówką, ale chciałbym przeprowadzić się jak najszybciej. Jeśli się wszystko dobrze ułoży, chętnie go wynajmę. Następnego dnia Lucas McKay nabył olbrzymi dom w stylu wiktoriańskim, z dużą werandą wokół i staromodnymi witrażowymi oknami. Wymagał on, co prawda, pomalowania, zarówno w środku, jak i na zewnątrz, generalnie jednak sprawiał wrażenie solidnego. W dużo gorszym stanie znajdował się teren wokół domu. Zniszczona trawa przypominała wysuszone siano, kwiaty róż pokrywały czarne plamy, a krzewy otaczające budynek po prostu zwiędły. Mimo tego Lucas był
bardzo zadowolony. Już sobie wyobrażał, że mieszka tutaj z całą rodziną. – W porządku, biorę to – poinformował Maxa, wyjmując książeczkę czekową. – Wprowadzam się jeszcze dzisiaj. Następnego dnia Lucas zrównał całą działkę wokół domu. Dwa dni później zadzwonił do firmy Honey. Telefon odebrała Betsy Clemmons. – Właśnie kupiłem stary dom na Rutts Road – powiedział, przechodząc od razu do sedna sprawy. – Posiadłość jest bardzo zaniedbana. Zapłacę dodatkowo, jeśli pani McKay przyjdzie tam dzisiaj po południu i określi koszty zagospodarowania tego terenu. Ciężarówka Honey podskakiwała na wyboistej drodze, a leżące na tylnej platformie ogrodnicze narzędzia obijały się o siebie, wywołując dużo hałasu. W oczach Honey malował się niepokój. „Jadę na jakieś pustkowie, aby spotkać
się z obcym facetem, który nawet nie raczył podać Betsy swojego nazwiska” – pomyślała. Zdecydowanie nie lubiła takich sytuacji. Podobnie zresztą jak Eryk. Gdyby nie musiał dostarczyć darniny do sąsiedniego hrabstwa, z całą pewnością nalegałby, żeby wzięła go ze sobą. Betsy również zaoferowała jej swoje towarzystwo, ale Honey nie chciała zamykać magazynu i ryzykować utratę ewentualnych klientów. Dom stanowiący cel podróży zobaczyła już z daleka i stwierdziła, że otaczający go obszar przypomina raczej krajobraz po bitwie. Cały teren został rozkopany, a trawa i krzewy wyrwane. Rosły jedynie drzewa. Dom z tandetnymi ozdobami nie wyglądałby wiele gorzej, gdyby postawić go na wielkim asfaltowym parkingu. Honey wjechała na podjazd i zaparkowała obok nowego białego cadillaca. Główną alejką dotarła do werandy. Jeszcze raz pokiwała głową z
dezaprobatą, spoglądając na ponury dziedziniec. Zatrzymała się, licząc, że ktoś podejdzie do drzwi i nie będzie musiała wchodzić do środka. – Halo! – zawołała. – Jest tam kto? Zastanawiała się, od kiedy stała się taka tchórzliwa. „To wina Very” – pomyślała. Vera zawsze czyta jej na głos wszystkie przerażające historie opisywane w gazetach. Usłyszawszy zbliżające się kroki, chciała jeszcze uciec, ale otworzyły się drzwi i na werandę wyszedł wysoki mężczyzna. Jej obawy okazały się słuszne, ten mężczyzna był bardziej niebezpieczny, niż mogła sobie wyobrazić, – Cześć, Honey! – rzucił na powitanie. Stała bez ruchu, wpatrując się w niego. Serce jej biło jak młot, a w żołądku czuła silny ucisk. To było jak zły sen – ponury
krajobraz, okropny upał, opuszczony dom na pustkowiu i Lucas uśmiechający się do niej życzliwie. Ubrany w czarne spodnie i biały sweter podkreślający jego opaleniznę wciąż wydawał się jej bardzo przystojny. Co prawda, na jego skroniach pojawiło się trochę siwych włosów, ale dodawało mu to jedynie uroku. – Lucasie, co ty tutaj robisz? – zapytała drżącym z wrażenia głosem. Lucas przeszedł przez werandę i zszedł wolno po schodach, nie spuszczając wzroku ze stojącej przed nim kobiety. Ciepły wiatr rozwiewał jej długie blond włosy, przypominające dojrzałe łany pszenicy. Ile razy przeżywał tę scenę w swoich marzeniach? De razy pragnął, aby znowu spojrzeć w jej oczy, które błyszczały niczym szmaragdy, kiedy promieniała szczęściem, a w chwilach gniewu stawały się matowe? Ale teraz, gdy była tutaj we własnej osobie, nie wiedział, co
powiedzieć. – Przyjechałem do domu. – To wszystko, co przyszło mu do głowy. Honey sprawiała wrażenie zaskoczonej, usiłowała zrozumieć, o co mu chodzi. – Co masz na myśli mówiąc, że przyjechałeś do domu? Opuściłeś Houston? – To jest teraz mój dom – wyjaśnił Lucas, wskazując zamaszystym gestem budynek stojący z tyłu. Honey cofnęła się, nie bardzo wiedząc, jak zareagować. Vera, co prawda, poinformowała ją o wizycie Lucasa. Zdziwiły się nawet, że nie przyszedł drugi raz do domu ani nie odwiedził Honey w jej firmie. – Co się stało? – zapytała podejrzliwie. – Czy to jakiś żart? Po co właściwie tu przyjechałeś? Podszedł do niej bliżej. Teraz dzieliło ich tylko kilka centymetrów. Patrzył na delikatne rysy jej twarzy i cerę w kolorze dojrzałej brzoskwini. „Nigdy nie wyglądała