kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony165 624
  • Obserwuję118
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań76 523

L. J. Smith - Pamiętnik Stefano 02 - Żądza krwi

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :357.9 KB
Rozszerzenie:pdf

L. J. Smith - Pamiętnik Stefano 02 - Żądza krwi.pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Pamiętnik Stefano
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 82 osób, 60 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 90 stron)

LISA JANE SMITH Pamiętnik Stefano Żądza krwi Prolog Poeci i filozofowie,których kiedyś uwielbiałem,w tej sprawie się mylili. Śmierć nie przychodzi po nas wszystkich ani upływ czasu nie odbiera nam wspomnień i nie obraca ciała w proch. Bo chociaż uznano mnie za martwego,a na nagrobku wyryto imię Stefano,to tak naprawdę moje życie dopiero się zaczynało. Zupełnie jakbym przez te wszystkie lata spał,błądził po omacku w najciemniejszą noc i dopiero teraz się przebudził w świecie jaśniejszym,dzikszym i bardziej emocjonującym,niż kiedykolwiek sobie wyobrażałem. Ludzie,których znałem,dalej żyli w swoim życiem,tak samo jak ja kiedyś.Ich policzone dni upływały na chodzeniu na targ,uprawie pól i ukradkowych pocałunkach po zachodzie słońca.Teraz byli dla mnie zaledwie jak cienie,nie znaczyli więcej niż wystraszone wiewiórki i króliki,które pędzą po lesie niemal nieświadome otaczającego świata. Ale ja nie byłem żadnym cieniem.Byłem wszechmocny…i wolny od najgorszych lęków nękających ludzi.Pokonałem śmierć.Nie byłem przelotnym gościem na tym świecie.Stałem się jego panem i zyskałem całą wieczność,by nagiąć go do swojej woli…

Rozdział 1 Był październik.Drzewa na cmentarzu przybrały barwę spróchniałego brązu,a zimny wiatr wdarł się ze świstem i wyparł duszne,upalne powietrze wirginijskiego lata.Ja właściwie tego nie czułem.Jako wampir odbierałem wyłącznie temperaturę następnej ofiary – rozgrzewało mnie oczekiwanie na to,kiedy jej gorąca krew zawiruje w moich żyłach. Moja następna ofiara była zaledwie dwa metry ode mnie.Na mur dzielący majątek Hartnettów od cmentarza wdrapywała się się właśnie dziewczyna o kasztanowych włosach. - Klementyno Haverford! Cóż Ty tu robisz tak późno? Jeszcze nie w łóżku? – Mój lekki ton zupełnie nie przystawał do palącego,potężnego pragnienia, które mnie przeszywało. Klementyny nie powinno tu być,ale Matt Harnet zawsze darzył ją sympatią,a ona – chociaż zaręczona z Randallem Haverfordem,kuzynem jej charlestońskiej linii rodu – bez wątpienia odwzajemniała to uczucie.Już i tak grała w niebezpieczną grę,ale nawet nie przypuszczała,że ta gra stanie się śmiertelnie niebezpieczna. Zmrużyła oczy,wpatrując się w ciemność.Po ciężkich powiekach i śladach wina na zębach poznawałem,że wieczór upłynął jej przyjemnie. - Stefano Salvatore? – wysapała. – Przecież Ty nie żyjesz! Podszedłem krok bliżej. -Naprawdę? - Tak,byłam na Twoim pogrzebie. – Przechyliła głowę.Nie wydawała się jednak zbyt przejęta.Oszołomiona skradzionymi pocałunkami i winem,zachowywała się jak lunatyczka. – Czy Ty jesteś snem? - Nie,nie snem – powiedziałem chrapliwym głosem. Chwyciłem ją za ramiona i przyciągnąłem blisko do siebie.Opadła mi na piers,a głośne bicie jej serca zadudniło w moich uszach.Pachniała jaśminem tak samo jak ostatniego lata,gdy udało mi się musnąć dłonią gorset jej sukni podczas jednej z flirciarskich zabaw Damona pod mostem Wickery. Pogłaskałem ją palcem po policzku.Była pierwszą dziewczyną,która mnie zauroczyła,i często myślałem,jakie to uczucie trzymać ją w objęciach tak jak teraz.Przyłożyłem wargi do jej ucha. - Jestem raczej koszmarem. Zanim zdołała wydać z siebie dźwięk,zatopiłem zęby w jej tętnicy.Westchnąłem z ulgą,gdy poczułem pierwszą strugę krwi w ustach.Klementyna miała słodkie imię,ale jej krew wcale nie smakowała tak jak sobie wyobrażałem – była gorzka jak kawa palona nad gorącą kuchenką.Mimo to piłem chciwie.Pochłaniałem dziewczynę,aż jej jęki ustały,a puls stał się ledwie słyszalny.Dopiero gdy osunęła się w moich ramionach,wygasł ogień w moich żyłach i ustało ssanie w żołądku. Przez cały tydzień polowałem spokojnie – odkryłem,że potrzebuję dwóch posiłków dziennie.Zazwyczaj wsłuchiwałem się tylko w pulsowanie życiodajnych płynów w ciałach mieszkańców Mystic Falls i fascynowała mnie łatwość,z jaką je odbierałem.Gdy już atakowałem,robiłem to ostrożnie.Karmiłem się gośćmi

zajazdu albo żołnierzami,którzy kwaterowali w Leestown.Klementyna była pierwszą ofiarą spośród dawnych znajomych – pierwszą ofiarą,której zniknięcie ludzie z miasteczka zauważą. Odsunąłem zęby od jej szyi,oblizałem wargi i powoli zgarnąłem językiem ostatnią kroplę krwi z kącika ust.Potem powlokłem dziewczynę w stronę kamieniołomu,gdzie ukrywaliśmy się z moim bratem Damonem od czasu przemiany. Słońce już wypełzało nad horyzont,a Damon siedział niespokojnie nad wodą i zerkał w głębinę,jakby tam znajdował się klucz do tajemnicy wszechświata.Zachowywał się tak,odkąd siedem dni wcześniej przebudziliśmy się jako wampiry.Opłakiwał stratę Katherine,wampirzycy,przez którą staliśmy się tym,czym teraz jesteśmy.Chociaż przemieniła mnie w potężną istotę,w przeciwieństwie do brata cieszyłem się z jej śmierci.Pogrywała ze mną jak z głupkiem i samo wspomnienie o niej nasuwało mi myśli,o tym jaki kiedyś byłem słaby. Gdy tak patrzyłem na Damona,Klementyna jęknęła w moich ramionach i zatrzepotała jedną powieką.Gdyby nie krew wyciekająca na niebieski, koronkowy dekolt marszczonej tiulowej sukienki,wyglądałaby jak w czasie drzemki. - Ćśś – szepnąłem,zatykając jej kilka pasm włosów za ucho.Jakiś głos w głowie podpowiadał mi,że powinien mieć wyrzuty sumieniam,bo odebrałem dziewczynie życie,ale w ogóle nic nie czułem.Po prostu chwyciłem ją w pasie,przerzuciłem sobie przez ramię jak wór owsa i podszedłem do brzegu. – Bracie. – Bezceremonialnie zwaliłem umierającą Klementynę u stóp Damona. - Nie. –Pokręcił głową.Wargi miał kredowobiałe.Naczynka na jego twarzy nagle pociemniały i na tle białej skóry wyglądały jak pęknięcia w marmurze.W słabym porannym świetle przypominał jeden ze starych posągów na cmentarzu. - Musisz pić! – powiedziałem szorstko i popchnąłem Damona w dół.Zdziwiłem się własną siłą. Damon gniewnie wydął nozdrza,ale zapach krwi Klementyny pobudził jego słabe ciało tak jak mnie.I chociaż wciąż protestował,wkrótce jego wargi same przywarły do skóry dziewczyny.Zaczął pić,najpierw wolno,potem coraz łapczywiej jak koń konający z pragnienia. - Dlaczego wciąż mnie do tego zmuszasz? – spytał z nutą pretensji, krzywiąc się.Otarł usta wierzchem dłoni. - Musisz odzyskać siły. – Szturchnąłem Klementynę czubkiem zabłoconego buta.Jęknęła cicho; jakimś cudem nie umarła.Jeszcze.Ale jej życie było w moich rękach.Ta świadomość rozpaliła mnie tak mocno,jak gdyby cała moja istota stanęła w płomieniach.Polowaniem,podboje,nagroda i przyjemna senność,która zawsze następowała po posiłku,to wszystko sprawiało,że czekająca mnie wieczność oznaczała jedną,wielką przygodę.Czemu Damon nie potrafi tego zrozumieć? - To nie siła,tylko słabość – syknął i zerwał się szybko. – To piekło na ziemi.Nic nie może być gorsze.

- Nic,naprawdę? Wolałbyś umrzeć jak ojciec? – Pokręciłem głową z niedowierzaniem. – Dostałeś drugą szansę. - Nie prosiłem o nią – odparł ostro. – Nie prosiłem o żadną z tych rzeczy.Chciałem tylko Katherine.Ale ona odeszła,więc zabij mnie i skończmy z tym raz na zawsze. – Podał mi ułamaną gałąź dębu. – No,dalej. – Stanął z rozłożonymi ramionami tak,by odsłonić pierś.Wystarczyłoby jedno uderzenie w serce,żeby spełnić jego życzenie. W myślach rozbłyskiwały mi wspomnienia: Katherine,jej miękkie,ciemne loki,jej kły lśniące w blasku księżyca,jej przechylona głowa,gdy szykowała się,aby ugryźć mnie w szyję,jej nieodłączny wisiorek z lapis-lazuli w zagłębieniu dekoltu.Teraz rozumiałem,dlaczego zabiła moją narzeczoną Rosalyn,czemu opętała Damona i mnie,a także wykorzystywała piękny i niewinny wygląd,by zdobywać ludzkie zaufanie i ochronę.Taką miała naturę.A teraz my staliśmy się tacy sami.Ale zamiast cieszyć się tym darem – jak ja – Damon uznał to za jakąś klątwę. Złamałem gałąź o kolano i cisnąłem do rzeki. - Nie – odparłem.Nigdy bym tego nie przyznał głośno,ale myśl o wiecznym życiu w samotności,bez nikogo bliskiego na świecie,przerażała mnie.Chciałem,żeby Damon razem ze mną uczył się być wampirem. - Nie? – powtórzył Damon i gwałtownie otworzył oczy. – Taki z Ciebie mężczyzna? Możesz zamordować dawną miłość,ale brata już nie? – Cisnął mnie o ziemię.Nachylił się i szczerzył na mnie kły.W końcu splunął mi na szyję. - Nie ośmieszaj się – powiedziałem,gramoląc się na nogi.Damon był silny,ale ja byłem dużo silniejszy dzięki regularnym posiłkom. – I nie łudź się,że Katherine Cię kochała. – Jęknąłem. – Kochała swoją moc, i kochała to,do czego potrafiła nas skłonić.Ale nigdy nie kochała nas. Oczy Damona zapłonęły furią.Natarł na mnie z prędkością galopującego konia.Jego twarde jak kamień ramię uderzyło mnie tak mocno,że aż poleciałem do tyłu na drzewo.Pień rozłupał się z głośnym trzaskiem. - Katherine kochała mnie. - To dlaczego mnie też przemieniła? – spytałem prowokująco i przetoczyłem się,żeby unikać kolejnego ciosu. Moje słowa przyniosły pożądany skutek.Ramiona Damona opadły.Zrobił kilka ciężkich kroków w tył. - W porządku,zrobię to sam – wymamrotał.Sięgnął po kolejną gałąź i wymierzył ostrym końcem w swoją pierś. Wyrwałem mu kołek z dłoni i wykręciłem rękę za plecy. - Jesteś moim bratem,moim ciałem i krwią.I będziesz żył,dopóki ja żyję.A teraz chodź. – Popchnąłem go w kierunku lasu. - Dokąd? – spytał bezsilnie,pozwalając się prowadzić. - Na cmentarz.Musimy wybrać się na pogrzeb. W oczach Damona zabłysła nikła iskierka zainteresowania. - Czyj? – Ojca.Nie chcesz pożegnać człowieka,który nas zabił?

Rozdział 2 Damon i ja uklękliśmy w zagajniku za monumentalnym grobowcem,w którym spoczywały kości założycieli Mystic Falls.Mimo wczesnej pory mieszkańcy miasteczka już stali zgarbieni wokół ziejącej dziury w ziemi.Z każdym oddechem ludz w błękitne niebo wzbijały się klęby pary,jakby zebrani raczyli się cygarami,a nie usiłowali stłumić szczękanie zębów. Moje wyostrzone zmysły wychwytywały każdy szczegół tego,co się działo przed nami.W powietrzu wisiał ciężki,mdły zapach werbeny – zioła,które odbiera wampirom moc.Trawa uginała się pod ciężarem rosy.Kolejne kropelki spadały ze srebrzystym pluskiem na ziemię.W oddali biły kościelne dzwony.Nawet z tej odległości dostrzegałem łezkę w kąciku oka Honorii Fells. Burmistrz Lockwood przestępował z nogi na nogę za pulpitem,usiłując przyciągnąć uwagę tłumu.Widziałem nawet zarys skrzydlatej postaci nad nim- figura anioła zdobiła miejsce ostatecznego spoczynku naszej matki.Pod nim znajdowały się dwa puste groby,gdzie Damona i ja powinniśmy być pochowani. Głos burmistrza przeciął mroźne powietrze i zabrzęczał w moich uszach z taką siłą,jak gdybym stał tuż obok. - Zebraliśmy się tutaj,by pożegnać jednego z najwspanialszych synów Mystic Falls,Giuseppe Salvatore,człowieka,który zawsze przedkładał potrzeby swojego miasta i rodziny nad własne. Damon kopnął w ziemię. - Który zabił rodzinę,zniszczył rodzinę,mordował…- wymamrotał. - Ćśś. – Przycisnąłem dłoń do ramienia Damona. - Gdybym miał odmalować życie tego wielkiego człowieka na portrecie – ciągnął Lockwood,zagłuszając westchnienia i szlochy zgromadzonych – to przedstawiłbym go pomiędzy dwoma poległymi synami,Damonem i Stefano,bohaterami bitwy o Willow Creek.Giuseppe może być dla nas wzorem do naśladowania i inspiracją do walki ze złem,widzialnym i niewidzialnym. Damon prychnął pogardliwie. - Na tym portrecie powinien się też znaleźć błysk z lufy jego strzelby. – Potarł miejsce,w którym kula wystrzelona przez ojca przeszyła jego pierś zaledwie tydzień wcześniej.Na ciele nie było po niej śladu,proces przemiany uleczył wszelkie rany,ale zawód spowodowany zdradą na zawsze wrył się w nasze umysły. - Ćśś – powtórzyłem,bo do burmistrza właśnie zbliżył się Jonathan Gilbert. Trzymał jakiś wielki przedmiot osłonięty materiałem.W ciągu tych siedmiu,krótkich dni postarzał się o co najmniej dziesięć lat.Czoło przecinały mu głębokie zmarszczki,a w ciemnych włosach pojawiły się srebrne nitki. Zastanawiałem się,czy ta zmiana miała coś wspólnego z Peral,wampirzycą,którą kochał,ale skazał na śmierć,gdy dowiedział się,kim ona naprawdę jest. Wypatrzyłem w tłumie rodziców Klementyny.Stali ze złożonymi dłońmi. Jeszcze nie wiedzieli,że ich córki nie ma w grupce ponurych dziewcząt na tyłach tłumu żałobników. Ale wkrótce się dowiedzą.

Moje myśli zakłóciło uporczywe tykanie.Przypominało odgłos wskazówki zegara albo stukanie paznokciem o twardą powierzchnię.Przypatrzyłem się tłumowi,usiłująć odnaleźć źródło dźwięku.Coś pukało w równych,sporych odstępach,rytmiczniej niż serce i wolniej niż metronom.Odkryłem,że dźwięk dochodzi bezpośrednio z dłoni Jonathana.Krew Klementyny napłynęła mi do głowy. Kompas. Gdy ojciec po raz pierwszy zaczął podejrzewać,że w miasteczku są wampiry,utworzył komitet,aby wytępić plagę demonów.Sam chodziłem na spotkania komitetu – odbywały się na strychu u Jonathana Gilberta,który opracował przyrząd do wykrywania wampirów.Tydzień wcześniej miałem okazję obserwować,jak ten kompas działa.Właśnie tak Jonathan odkrył prawdziwą naturę Pearl. Szturchnąłem Damona łokciem. - Musimy iść – powiedziałem,niemal nie poruszając ustami. W tym samym momencie Jonathan podniósł głowę i popatrzył mi prosto w oczy. - Demony! – wrzasnął dziko i wskazał ręką grobowiec,przy którym staliśmy. Tłum jak jeden mąż odwrócił się w naszą stronę; spojrzenia przecinały mgłę niczym bagnety.Nagle coś przemknęło obok mnie i chwilę później mur za mną rozprysnął się w drobny mak.Okryła nas chmura pyłu,a drobinki marmuru poraniły mi policzek. Odsłoniłem kły i ryknąłem – głośno,przerażająco,jak zwierzę. Połowa zebranych rzuciła się do ucieczki,w pośpiechu poprzewracali krzesła.Druga połowa została jednak na miejscu. - Zabić demony! – darł się Jonathan,wymachując łukiem. - Chyba mówią o nas,braciszku – powiedział Damon i zaśmiał się krótko,ponuro. Chwyciłem go za ramię i zerwałem się do biegu. Rozdział 3 Pognałem przez las,Damon biegł za mną.Przeskakiwałem kolejne kamienie i powalone gałęzie.Jednym ruchem pokonałem wysoką do pasa żelazną bramę cmentarza.Na sekundę odwróciłem głowę,żeby sprawdzić,czy Damon za mną nadążał.Wpadliśmy zygzakiem głęboko w las.Wystrzały z pistoletów huczały mi w uszach jak sztuczne ognie,wrzaski ludzi były jak trzask tłuczonego szkła,ich ciężkie oddechy jak pierwsze grzmoty burzy.Słyszałem nawet odgłos stóp uderzających o ziemię,każdy krok moich prześladowców wywoływał wibracje gruntu.Po cichu przeklinałem Damona za jego upór.Gdyby wcześniej zgodził się pić krew,byłby w pełni sił,a dzięki naszym nowym zdolnościom i nadludzkiej szybkości zdołalibyśmy błyskawicznie uciec od tego całego zamieszania. Gdy przedzieraliśmy się przez zarośla,wiewiórki i nornice wyskakiwały z kryjówek – obecność drapieżników przyspieszała im tętno.Z drugiego końca

cmentarza dobiegło nas rżenie i parsknięcie. - No chodź! – Chwyciłem Damona w pasie i dźwignąłem go znów na nogi. – Musimy uciekać. – Słyszałem pulsowanie krwi,wyczuwałem woń żelaza i drżenie ziemi.Wiedziałęm,że tłum bardziej boi się mnie niż ja jego,ale huk wystrzałów i tak wywoływał chaos w moich myślach i zmuszał ciało do biegu. Damon był słaby,ale nie mogłem go dalej nieść. Rozległ się kolejny strzał,tym razem bliżej.Damon zesztywniał. - Demony! – Głos Jonathana Gilberta przemknął między drzewami. Kolejna kula gwizdnęła mi koło szyi i drasnęła mnie w ramię.Brat opadł bezsilnie w moich ramionach. - Damon! – To słowo odbiło się echem w moich uszach; brzmiało przerażająco podobnie do ,,demon”. – Bracie! – Potrząsnąłem nim,po czym powlokłem go niezgrabnie za sobą w stronę rżenia koni.Niedawno piłem krew,ale moje siły nie były niewyczerpane,a kroki prześladowców wciąż się przybliżały. W końcu dotarliśmy na skraj cmentarza,gdzie stało mnóstwo koni uwiązanych do żelaznych pali.Kopytami ryły ziemię i naciągały pęta tak mocno,że kaleczyły sobie szyję.Zobaczyłem czarną jak węgiel klacz – Mezzanotte.Kiedyś należała do mnie.Wbiłem w nią wzrok,wstrząśnięty tym,jak rozpaczliwie usiłuje przede mną uciec.Jeszcze kilka dni wcześniej byłem jedynym jeźdźcem,któremu ufała. Znów rozbrzmiewały kroki.Oderwałem oczy od konia i pokręciłem głową z niedowierzaniem,że zachowuje się tak sentymentalnie.Wyciągnąłem z buta stary nóż myśliwski ojca – tylko to wziąłem,gdy po raz ostatni odwiedziłem Varitas,naszą rodzinną posiadłość.Ojciec nigdy się z nim nie rozstawał,chociaż nigdy też nie widziałem,żeby go używał.Nic nie robił własnymi rękami.Mimo wszystko w moim wyobrażeniu ten nóż symbolizował siłę i autorytet,które wszyscy przypisywali mojemu ojcu. Przyłożyłem ostrze do sznura Mezzanotte,ale nie udało mi się nawet trochę go naciąć.Z bliska zobaczyłem,czym naprawdę jest ten nóż: tępym kawałkiem metalu.Nie dałby rady gałązce,ale został wypolerowany na błysk,żeby groźnie wyglądał.Cały ojciec,pomyślałem z obrzydzeniem,szarpiąc sznur gołymi rękami.Pogoń się zbliżała; w panice spojrzałem za siebie.Z początku zamierzałem uwolnić wszystkie konie,żeby Jonathan i jego ludzie nie mogli ich dosiąść,ale już widziałem,że nie starczy mi na to czasu. - Hej,mała – wyszeptałem,głaszcząc elegancką szyję Mezzanotte.Wierzgnęła nerwowo,a jej serce zabiło mocno. – To ja. – Wskoczyłem na jej grzbiet.Niespodziewanie stanęła dęba,więc kopnąłem ją w bok tak mocno,że usłyszałem trzask łamanego żebra.Mezzanotte natychmiast poddała się i pokornie potruchtała tam,dokąd ją poprowadziłem,czyli w stronę Damona. - Chodź! –wrzasnąłem. W oczach Damona zamigotały wątpliwości,ale po chwili objął ręką szeroki grzbiet klaczy i wdrapał się na siodło.Nie wiedziałem,czy to strach,czy instynkt,ale jego wola ucieczki napełniała mnie nadzieją,że jednak nie chce

umierać. - Zabić ich! – ryknął jakiś głos. Ktoś cisnął w nas zapaloną pochodnię.Wylądowała na trawie,tuż przy kopytach Mezzanotte.Ogień rozprzestrzenił się błyskawicznie,a moja klacz zerwała się do ucieczki w kierunku przeciwnym do kamieniołomu.Za nami rozległ się tętent kopyt – mężczyźni dosiedli pozostałych koni i ruszyli w pogoń. Rozległ się kolejny huk wystrzału,a po chwili świst cięciwy łuku. Mezzanotte znów stanęła dęba i zadrżała przenikliwie.Damon ześlizgnął się w tył.Zacisnąłem skórzane popręgi,żebyśmy obaj nie spadli.Dopiero po kilku krokach Mezzanotte postawiła wszystkie cztery kopyta na ziemi.Gdy Damon się wyprostował,zobaczyłem wąską,drewnianą strzałę wystającą z uda klaczy.Sprytna taktyka,pomyślałem.Z dużej odległości prześladowcy nie mieli szans trafić któregoś z nas prosto w serce,ale mogli spowolnić naszego konia. Schyliliśmy się nisko nad kłębem Mezzanotte,galopując wśród drzew.Była silna,ale zwykle mocniej pracowała lewą stroną,właśnie tą,gdzie teraz trafiła ją strzała. Strużka krwi ściekała mi ze skroni prosto na koszulę,a Damon coraz słabiej obejmował mnie w pasie. Mimo to wciąż poganiałem Mezzanotte do galopu.Polegałem na instynkcie,już nie myślałem ani nie planowałem.Niemal czułem zapach wolności i musiałem tylko ufać,że podążamy w jej kierunku.Ściągnąłem lejce i wyjechałem z lasu na pola za majątkiem Veritas. W każdy inny deszczowy poranek w oknach naszego dawnego domu błyszczałyby światła,a kuliste szklane lampy zabarwione płomieniem na pomarańczowo wyglądałyby jak zachodzące słońce.Pokojówka Cordelia podśpiewywałaby w kuchni.Woźnica Alfred czuwałby przy wejściu.Ja i ojciec siedzielibyśmy w życzliwym milczeniu w pokoju śniadaniowym.Teraz majątek był pustą,zimną skorupą i cieniem samego siebie: ciemne okna,wokół zupełna cisza.Dwór opustoszał zaledwie tydzień wcześniej,ale Veritas już teraz wyglądało tak,jakby zostało porzucone wieki temu. Przeskoczyliśmy przez płot i wylądowaliśmy niepewnie na ziemi.Z trudem zdołałem utrzymać prosto Mezzanotte ostrym szarpnięciem lejców – metal szczęknął o zęby klaczy.Jak błyskawica przemknęliśmy wzdłuż skrzydła dworu.Poczułem wilgoć na skórze,gdy przejeżdżaliśmy obok zagonów werbeny posadzonych przez Cordelię.Pędy sięgały nam do kostek. - Dokąd nas zabierasz,bracie? – spytał Damon. Usłyszałem pluski kopyt trzech koni.To Jonathan Gilbert,burmistrz Lockwood i szeryf Forbes przemierzali sadzawkę na tyłach naszej posiadłości.Mezzanotte zacharczała.Wargi okalała brzoskwiniowa piana. Wiedziałem,że nie damy rady uciec pogoni.Nagle poranne powietrze rozdarł gardłowy ryk pociągu i zagłuszył tętent kopyt,wiatr i metaliczne szczękanie przeładowanej broni. - Musimy złapać ten pociąg. – Kopnąłem klacz w boki.Mezzanotte pochyliła głowę,przyspieszyła,po czym przefrunęła nad kamiennym murem,który oddzielał Varitas od głównej drogi. – Dawaj,mała – szepnąłem.

Mezzanotte miała dziki,przerażony wzrok,ale biegła coraz szybciej główną ulicą miasteczka.W oddali zamajaczył spalony kościół.Poczerniałe cegły wystawały ze spopielałej ziemi jak kły.Aptekę też całkowicie pochłonął ogień.Na każdych drzwiach w miasteczku widniał krucyfiks,a na większości widniały girlandy z werbeny.Z trudem rozpoznawałem miejsce,w którym przeżyłem siedemnaście lat.Mystic Falls nie było moim domem.Już nie. Za nami pędziły konie Jonathana Gilberta i burmistrza Lockwooda,przed nami słyszałem nadciągający pociąg.Koła zgrzytały po szynach.Piana na pysku Mezzanotte coraz bardziej różowiała od krwi.Miałem suche kły.Oblizałem spierzchnięte wargi.Zastanawiałem się,czy już zawsze będzie mnie męczyć to nieustanne pragnienie krwi,czy też odczuwają je tylko młode wampiry. - Gotowy? – spytałem brata,ściągając wodze Mezzanotte.Zatrzymała się na chwilę,żebym zdążył zeskoczyć na ziemię.Potem padła,krew chlusnęła z jej pyska. Padł strzał.Krew trysnęła także z boku klaczy.Złapałem Damona za nadgarstki i wskoczyłem do wagonu towarowego tuż przed odjazdem.Rozległ się ryk ruszającego pociągu,a gniewne okrzyki Jonathana Gilberta i burmistrza Lockwooda ucichły w oddali. Rozdział 4 W wagonie było zupełnie ciemno,ale nasze oczy,już przystosowane do widzenia w mroku nocy,bez trudu wypatrzyły ścieżkę między stertami smolistego węgla.W końcu przejściem dotarliśmy,jak się okazało,do wagonu sypialnego pierwszej klasy.Gdy nikt nie patrzył,ukradliśmy koszule i spodnie z niepilnowanego bagażu i się przebraliśmy.Ubrania nie pasowały idealnie,ale jakoś uszły. Pociąg dudnił pod naszymi stopami,gdy szliśmy do przedziału z miejscami siedzącymi.Nagle czyjaś ręka chwyciła mnie za ramię.Odruchowo uderzyłem napastnika i wydałem z siebie pomruk.Mężczyzna w mundurze konduktora poleciał do tyłu i z hukiem rąbnął o ścianę. Zacisnąłem szczękę,żeby nie wydłużyły mi się kły. - Najmocniej przepraszam! Zaskoczył mnie pan i… - Urwałem,bo mój głos wydawał mi się obcy.Przez ostatni tydzień rozmawiałem głównie chrapliwym szeptem i zdziwiło mnie to,jak bardo ludzko brały moje słowa.Ten głos nie zdradzał tego,jak bardzo jestem potężny.Pomogłem konduktorowi wstać i wyprostowałem mu czapkę. – Nic się panu nie stało? - Chyba nie – Oszołomiony poklepał się po ramionach,jakby nie dowierzał,że wciąż są na swoim miejscu.Miał około dwudziestki,był blady i jasnowłosy. – Mogę zobaczyć pana bilet? - Ach tak,bilety… - odparł Damon opanowanym głosem,chociaż jeszcze kilka minut wcześniej galopowaliśmy,walcząc o życie. – Mój brat je trzyma. Spojrzałem na niego gniewnie,na co odpowiedział delikatnym,ale prowokującym uśmiechem.Przyjrzałem mu się uważniej.Miał zabłocone i niezasznurowane buty,a płócienna koszula wystawała mu ze spodni,ale było w nim coś,co nadawało mu królewski wygląd.Nie chodziło tylko o orli nos czy

arystokratyczny zarys szczęki.W tamtej chwili z trudem go rozpoznawałem: to nie Damon,z którym się wychowywałem,ani nawet ten,którego poznałem w ostatnim tygodniu.Teraz,gdy uciekaliśmy z Mystic Falls,zmierzając do nieznanego punktu za horyzontem,przemienił się w kogoś nowego,spokojnego, lecz nieprzewidywalnego.W tych nowych okolicznościach nie wiedziałem już,czy jest moim wspólnikiem,czy zaprzysiężonym wrogiem. Konduktor patrzył na mnie i lekko skrzywił się z dezaprobatą na widok mojego niechlujnego stroju.Szybko wetknąłem koszulę w spodnie. - Spieszyliśmy się…- wyjaśniłem.Przeciągałem sylaby jak Amerykanie z Południa w nadziei,że taki akcent wzbudzi zaufanie.I zabrzmi bardziej po ludzku.Konduktor wybałuszył swoje rybie oczy i obrzucił mnie sceptycznym spojrzeniem.Wtedy przypomniałem sobie chwyt,który Katherine często stosowała na mnie ze znakomitym skutkiem.Wampiry potrafią wmawiać ludziom różne rzeczy. - … i już pokazywałem panu bilet – dodałem powoli,wytężając umysł. Zmarszczył brwi. - Nie,nie pokazywał pan – odparł równie wolno.Cedził każde słowo,jak gdyby uważał mnie za szczególnie tępego pasażera. Zakląłem po cichu i nachyliłem się do niego jeszcze bardziej. - Przecież już go pan widział. – Wbiłem wzrok w konduktora,aż poczułem,że zaraz zrobię zeza. Cofnął się o krok,po czym zamrugał. - Wszyscy podróżni muszą zawsze mieć bilet przy sobie. - No tak…eee… - ręce mi opadły. - Nasze bilety są w wagonie sypialnym – wtrącił się niespodziewanie Damon,wychodząc przede mnie. – Nasz błąd – dodał niskim,kojącym głosem.Patrząc w przymknięte oczy konduktora,nawet nie zmrużył powiek. Twarz mężczyzny nagle straciła wszelki wyraz. - Nie,to mój błąd – powiedział i cofnął się o krok. – Przepraszam panów za zamieszanie. – jego głos brzmiał tak,jakby dochodził z oddali.Konduktor przytknął dłoń do daszka czapki i odsunął się na bok,żebyśmy mogli przejść do salonki. Ledwo drzwi zamknęły się za nami,chwyciłem brata za ramię. - Jak to zrobiłeś? Czy to Katherine nauczyła go tak zniżać głos,wpatrywać się ofierze w oczy i zmuszać biedaków do postępowania zgodnie z jego wolą? Zacisnąłem zęby,zastanawiając się,czy Damon dowiedział się,jak łatwo Katherine mnie zahipnotyzowała.Przez głowę przemknęły mi obrazy: Katherine otwiera szerzej oczy,błaga mnie,żebym zachował jej tajemnicę,powstrzymał ojca przed atakiem.Pokręciłem głową,jak gdybym w ten sposób chciał na zawsze pozbyć się tych wspomnień. - No i kto teraz rządzi,bracie? – spytał Damon z południowym akcentem,po czym opadł na wolne,skórzane siedzenie i ziewnął.Przeciągnął się,jakby szykował się do drzemki. - Zamierzasz spać? Teraz? – wykrzyknąłem.

- A czemu nie? - Czemu nie? – powtórzyłem jak idiota,a po chwili wskazałem dłonią otoczenie.Siedzieliśmy wśród dobrze ubranych mężczyzn w kamizelkach i cylindrach.Mimo wczesnej godziny wielu zgromadziło się przed drewnianym barze w rogu.Grupka starszych mężczyzn grała w pokera,a młodsi,w kapitańskich mundurach,szeptali coś pochyleni nad szklaneczkami whisky.Nikt nie zwracał uwagi na nas.Nie było wokół żadnych kompasów do wykrywania wampirów.Ani jedna osoba nawet nie spojrzała w naszym kierunku. Przycupnąłem na kanapie naprzeciwko Damona. - Nie rozumiesz? – powiedziałem. – Nikt nas tu nie zna.To nasza szansa. - To Ty nic nie rozumiesz. – Damon odetchnął głęboko. – Czujesz to? Ciepły,pikantny aromat wypełnił mój nos,a dudnienie serc tłoczących krew do żył rozbrzmiewało wokół jak cykady w letni wieczór.Usta natychmiast rozdarł mi przeszywający ból.Zakryłem wargi dłońmi i rozejrzałem się w panice,czy ktoś zauważył długie kły,które w mgnieniu oka wystrzeliły mi z dziąseł. Damon parsknął krótkim,cierpkim śmiechem. - Już nigdy nie będziesz wolny bracie.Jesteś więźniem krwi,ludzi.Ta żądza doprowadzi Cię do rozpaczy i zrobi z Ciebie mordercę. Na dźwięk ostatniego słowa jakiś mężczyzna z rudawą brodą i zaróżowionymi od słońca policzkami popatrzył na nas z uwagą z przeciwnego końca przedziału.Zmusiłem się do niewinnego uśmiechu. - Wpędzisz nas w kłopoty – syknąłem. - No cóż,możesz mieć pretensję tylko do siebie – odparł Damon. Przymknął oczy,co oznaczało koniec rozmowy. Westchnąłem i wyjrzałem przez okno.Prawdopodobnie nie ujechaliśmy dalej niż pięćdziesiąt kilometrów od Mystic Falls,ale czułem się,jakby wszystko, co kiedykolwiek znałem,po prostu przestniało istnieć.Nawet pogoda się zmieniła – ustał delikatny deszcz i przez skłębione chmury zaczęło przezierać jesienne słońce.Promienie przenikały przez szyby,które oddzielały pociąg od zewnętrznego świata.To dziwne: pierścienie chroniły nas od słońca,dzięki nim nie mogło strawić naszych ciał,ale widok płonącej kuli wywoływał u mnie lekką senność. Zmusiłem się,żeby wstać i schroniłem się w zaciemnionym korytarzu prowadzącym do kolejnych przedziałów.Przeszedłem od okrytych aksamitem siedzeń pierwszej klasy do drewnianych ław w wagonach drugiej. W końcu znalazłem sobie wygodnie miejsce w pustym przedziale sypialnym,zaciągnąłem zasłony,przymknąłem oczy i otworzyłem uszy. ,,Mam nadzieję,że ci młodzi unioniści szybko wyjadą z Nowego Orleanu i pozwolą nam wziąć sprawy we własne ręce…” ,,W porównaniu ze ślicznotkami z ulicy Bourbon twoja niewinna dziewuszka z Wirginii nie będzie się już wydawała taka atrakcyjna…” ,,Musisz uważać.Tutaj uprawia się wudu,a to podobno sprowadza demony…” Uśmiechnąłem się.Uznałem,że w Nowym Orleanie z łatwością się

zadomowię. Wygodnie ułożyłem się na rozkładanym łóżku,rozluźniłem się i pozwoliłem,by pociąg ukołysał mnie do snu.Odkryłem,że po porządnej drzemce znaczenie lepiej mi się poluje. Rozdział 5 Minął cały dzień,zanim pociąg wreszcie zatrzymał się ze zgrzytem kół. - Baton Rouge! – krzyknął w oddali konduktor. Zbliżaliśmy się do Nowego Orleanu,ale dla mnie czas wlókł się o wiele za wolno.Rozprostowałem się,przywierając plecami do ściany wagonu. Zauważyłem,że pasażerowie w pośpiechu pakują rzeczy i przygotowują się już do opuszczenia miejsc.Nagle przypadkiem zobaczyłem zielony bilet z napisem wydrukowanym wielkimi literami.Ukląkłem,żeby go podnieść ,,Pan Remy Picard,Richmond – Nowy Orlean”. Wetknąłem bilet do kieszeni,po czym dziarsko ruszyłem przed siebie. Poczułem na sobie czyjeś ciekawe spojrzenie.Obejrzałem się.Dwie siostry uśmiechały się do mnie zza okien prywatnego przedziału.Miały rozbawione twarze.Jedna haftowała,a druga pisała coś w pamiętniku oprawionym w skórę.Z czujnością drapieżnego ptaka obserwowała je niska,pulchna kobieta około sześćdziesiątki,ubrana na czarno.Najprawdopodobniej była ciotką albo damą do towarzystwa i opiekowała się dziewczętami. Otworzyłem drzwi. - Słucham pana? – odwróciła się do mnie. Wpatrzyłem się w jej oczy koloru wodnistego błękitu. - Chyba zostawiła pani coś w wagonie restauracyjnym – powiedziałem. – Coś potrzebnego – ciągnąłem,naśladując niski,marowy ton Damona.Kobieta uciekała spojrzeniem od mojego wzroku,ale czułem,że ta ofiara reaguje inaczej niż konduktor.Gdy usiłowałem przekonać tamtego mężczyznę,moje myśli natrafiły na stal,tym razem musiały tylko przedrzeć się przez mgłę. Kobieta przechyliła głowę,słuchając mnie z wyraźną uwagą. - Zostawiłam coś… - urwała,lekko zdezorientowana. Czułem,jakby udało mi się przeniknąć do jej głowy.Już wiedziałem,że nie będzie ze mną walczyć. Błyskawicznie spięła mięśnie i wstała z siedzenia. - Ach,rzeczywiście,chyba ma pan rację. – odwróciła się na pięcie,po czym ruszyła przed siebie korytarzem.Nawet się nie obejrzała. Metaliczne drzwi wagonu zamknęły się z trzaskiem.Zasunąłem małe okno wychodzące na korytarz ciężką kotarą. - Miło panie poznać. – ukłoniłem się siostrom. – Nazywam się Remy Picard – dodałem,zerkając na bilet wystający mi z kieszeni. - Remy… - powtórzyła cicho wyższa dziewczyna,jak gdyby starała się zapamiętać moje imię. Kły zaczęły pulsować mi w dziąsłach.Byłem taki głodny,a te panny takie dorodne…Zacisnąłem wargi,zmuszając się do zachowania spokoju.Jeszcze nie. - Nareszcie! Ciocia Minnie nigdy nie zostawia nas samych! – poskarżyła

się starsza,która miała około szesnastu lat. – Sądzi,że nie można nam zufać. - A można? – spytałem prowokująco, po czym ochoczo włączyłem się do zabawy we flirt.Zgrabnie wymienialiśmy komplementy i cięte riposty.Jako człowiek pragnąłbym zakończyć podobną rozmowę uściśniętym dłoni albo dotknięciem wargami policzka.Teraz myślałem tylko o krwi pulsującej w żyłach dziewczyn. Usiadłem przy starszej,a młodsza przypatrywała mi się z ciekawością. Pachniała jak gardenie i chleb wyjęty prosto z pieca.Jej siostra – musiały być siostrami,miały takie same kasztanowe włosy i ruchliwe,błękitne oczy – wydzielała bogatszy zapach,z nutką gałki muszkatołowej i świeżo opadłych liści. - Nazywam się Lavinia,a to Sara Jane.Przeprowadzamy się właśnie do Nowego Orleanu – powiedziała starsza panna i odłożyła robótkę na kolana. – Znasz to miasto? Martwię się,że będę strasznie tęsknić za Richmondem – dodała ze skargą w głosie. - Umarł nasz papa – dodała Sara Jane,a jej dolna warga zadrżała. Przytaknąłem i oblizałem zęby.Wyczuwałem już rosnące kły.Serce Lavinii biło o wiele szybciej niż jej siostry. - Ciocia Minnie chce wydać mnie za mąż.Powiedz mi,jak to jest,Remy. – Lavinia wskazała na pierścień na moim serdecznym palcu. Gdyby tylko wiedziała,że nie ma on nic wspólnego z małżeństwem,a bardzo wiele z polowaniem za dnia na dziewczęta takie jak ona… - Małżeństwo jest cudowne,jeśli trafisz na właściwego mężczyznę. Myślisz,że to Ci się uda? – popatrzyłem jej w oczy. - Nie wiem…Byłabym szczęściarą,gdybym wyszła za kogoś takiego jak Ty. Jej oddech ogrzewał mi policzek.Wiedziałem,że wkrótce przestanę nad sobą panować. - Saro Jane,wasza ciocia chyba potrzebuje pomocy. – spojrzałem w jej niebieskie oczy. Wahała się przez chwilę,po czym przeprosiła i poszła szukać ciotki.Nie miałem pojęcia,czy udało mi się złamać jej wolę,czy też po prostu usłuchała polecenia,bo była dzieckiem,a ja dorosłym. - Och,jest pan niegrzeczny… - powiedziała Lavinia,z błyszczącymi oczami i szerokim uśmiechem. - Owszem – odparłem obcesowo. – Jestem niegrzeczny,moja droga. Obnażyłem zęby i patrzyłem z wielką satysfakcją,jak jej oczy ogromnieją z przerażenia.W polowaniu najlepsze było to oczekiwanie,widok drżącej ofiary,bezradnej,słabej,całkowiecie mojej.Powoli pochyliłem się i smakowałem tę chwilę.Musnąłem wargami miękką skórę. - Nie! – krzyknęła. - Ćśś…- przyciągnąłem ją do siebie.Dotknąłem zębami szyi,najpierw delikatnie,potem mocniej,aż w końcu wgryzłem się w tętnicę.Jęki Lavinii przeszły w krzyki,więc zasłoniłem jej usta dłonią,racząc się słodkim płynem. Trochę jeszcze marudziła,ale wkrótce jej skargi zaczęły przypominać kocie pomiaukiwania. - Następna stacja: Nowy Orlean! – wrzask konduktora wyrwał mnie z

rozmarzenia. Wyjrzałem przez onko.Słońce powoli zachodziło,a ciało umierającej Lavinii osunęło się ciężko w moich ramionach.Za oknem ukazywał się powoli,jak we śnie, Nowy Orlean,a za nim widniał bezkres oceanu.To było jak obraz życia,które mnie czekało: bezmiaru lat,niekończącego się polowania i niezliczonych dziewcząt o słodkich oddechach i jeszcze słodszej krwi. - ,,Zawsze bez tchu i zawsze młody” – szepnąłem zachwycony tym,jak dobrze wers z ody Keatsa pasował do mojego nowego życia. - Proszę pana! – Do drzwi zapukał konduktor. Wyszedłem z przedziału,ocierając usta wierzchem dłoni.To był ten sam mężczyzna,który zatrzymał Damona i mnie tuż za Mystic Falls.Zauważyłem cień podejrzliwości na jego twarzy. - A więc jesteśmy w Nowym Orleanie? – spytałem; wciąż czułem w gardle smak krwi Lavinii. Rudy konduktor przytaknął. - A panie? Już gotowe? - O tak,gotowe. – nie odrywając wzroku od jego twarzy,wysunąłem bilet z kieszeni. – Prosiły jednak,żeby im nie przeszkadzać.Ja też o to proszę.Nigdy mnie pan nie widział.Nigdy nie był pan w tym przedziale.Później,jeśli ktokolwiek zapyta,powie pan,że za Richmondem do pociągu wsiedli chyba jacyś złodzieje. Wyglądali podejrzanie.Unioniści – dodałem w przypływie natchnienia. - Unioniści? – powtórzył ze zdziwieniem. Westchnąłem.Stwierdziłem,że do czasu,aż lepiej opanuję sztukę wpływania na podświadomość,muszę wybierać bardziej bezpośrednie metody zacierania pamięci ofiar.W mgnieniu oka chwyciłem konduktora za szyję i skręciłem mu kark z taką łatwością,jak gdyby to był strączek groszku.Potem wrzuciłem go do przedziału,gdzie leżała Lavinia,i zamknąłem za sobą drzwi. - Żołnierze Unii zawsze zostawiają za sobą krwawe ślady,prawda? – zapytałem retorycznie, po czym wybrałem się do salonki po Damona.Przez całą drogę pogwizdywałem pod nosem. Rozdział 6 Damon siedział skulony,tam,gdzie go zostawiłem.Przed nim,na dębowym stole,stała nietknięta szklaneczka whisky. - Idziemy – powiedziałem szorstko i pociągnąłem go za ramię. Pociąg zwalniał.Wszędzie wokół pasażerowie zbierali rzeczy i ustawiali się w kolejce do wyjścia.Konduktor pilnował czarnych,żelaznych drzwi do świata na zewnątrz.My jednak nie musieliśmy troszczyć się o bagaże i nie brakowało nam siły,więc uznałem,że najlepiej opuścić pociąg tą samą drogą,którą wsiedliśmy: zeskakując z wagonu towarowego.Chciałem,żebyśmy znikli,zanim ktokolwiek zauważy,że coś jest nie tak. - Świetnie wyglądasz,braciszku. – Damon mówił lekkim tonem,ale kredowobiała skóra i fioletowe sińce pod oczami zdradzały,jak bardzo jest zmęczony i głodny. Przez chwilę żałowałem,że nie zostawiłem mu trochę krwi Lavinii,ale

szybko zdusiłem tę myśl.Musiałem być stanowczy.Tak ojciec szkolił konie – nie karmił ich,dopóki nie przestawały szarpać się w uprzęży i nie dawały się dosiąść. Z Damonem było podobnie.Trzeba go złamać. - Jeden z nas musi mieć trochę siły – powiedziałem.Odwróciłem się do niego plecami,po czym poprowadziłem go do ostatniego wagonu. Pociąg wciąż się toczył,a koła obracały się z piskiem po żelaznych torach.Mieliśmy mało czasu.Przeczołgaliśmy się przez pokłady smolistego węgla aż do drzwi.Bez trudu je otworzyłem. - Skaczemy na trzy! Raz…dwa… - chwyciłem Damona za rękę i dałem susa.Lądując z hukiem,boleśnie uderzyliśmy kolanami o ziemię. - A Ty zawsze musisz się popisywać – Damon skrzywił się z bólu. Zauważyłem,że rozdarł sobie spodnie,a na rękach ma odciśnięte ślady żwiru.Mnie nic się nie stało,nie licząc zadrapania na łokciu. - Trzeba było jeść. – Wzruszyłem ramionami. Rozległ się przenikliwy gwizd pociągu,a ja rozejrzałem się wokół. Znaleźliśmy się na przedmieściach Nowego Orleanu,który tętnił życiem.Wokół unosił się dym i zapach masła,drewna opałowego i brudnej wody.Nowy Orlean był znacznie większy od Richmondu,a do tej pory nie widziałem żadnego tak dużego miasta. Wyczuwałem jednak w powietrzu coś jeszcze,jakieś nieokreślone zagrożenie.Uśmiechnąłem się.W takim miejscu mogliśmy łatwo się ukryć. Ruszyłem w stronę centrum z nadludzką prędkością,do której wciąż nie przywykłem.Damon szedł za mną,ciężko i trochę niezgrabnie,ale trzymał tempo.Dotarliśmy do Garden Street – najwyraźniej głównej ulicy.Otaczały nas rzędy domków – schludnych i kolorowych jak w miasteczku dla lalek.W powietrzu wisiała wilgoć.Ludzie mówili tu po francusku,angielsku i jeszcze w wielu innych językach,których nigdy wcześniej nie słyszałem.Wszystkie te dźwięki zlewały się w jeden. Na prawo i na lewo odchodziły uliczki prowadzące nad wodę,a wzdłuż chodników siedzieli sprzedawcy – oferowali niemal wszystko,od świeżo schwytanych żółwi po kamienie sprowadzone z Afryki.Nawet obecność unionistów w błękitnych mundurach,którzy pilnowali każdego rogu z muszkietami przy boku,pasowała do świątecznej atmosfery.Trwał karnawał w każdym sensie tego słowa.Gdybyśmy wciąż byli ludźmi,taki widok na pewno by nas zachwycił.Odwróciłem się przez ramię.Damon uśmiechał się lekko,a w oczach błyszczało mu coś,czego nie widziałem już od bardzo dawna.Razem wyruszyliśmy w tę podróż i teraz,gdy zostawiliśmy za sobą wspomnienia o Katherine,szczątki ojca i majątek Veritas,Damon miał szansę nareszcie pogodzić się ze swoją nową naturą. - Pamiętasz,jak obiecywaliśmy sobie,że zwiedzimy cały świat? – spytałem. – Teraz to jest nasz świat. Przytaknął. - Katherine opowiadała mi o Nowym Orleanie.Kiedyś tu mieszkała. - A gdyby była z nami,chciałaby,żebyś też się zadomowił w tym mieście.Żebyś tu zamieszkał,znalazł swoje miejsce na ziemi i swój sposób życia.

- Poeta z Ciebie,jak zawsze – zadrwił Damon,ale wciąż szedł za mną. - Może,ale taka prawda.To wszystko jest nasze – odparłem zachęcająco i szeroko rozłożyłem ramiona. Damon kiwnął głową,jak gdyby sam chciał się do czegoś przekonać. - No dobrze,niech Ci będzie. - Dobrze? – powtórzyłem,bo nie śmiałem wierzyć,że naprawdę to powiedział. Spojrzał mi w oczy po raz pierwszy od czasu kłótni w kamieniołomie. - Dobrze,idę z Tobą. – obrócił się na pięcie i wskazał mi różne budynki. – No to gdzie zamieszkamy? Co będziemy robić? Pokaż mi ten nowy,wspaniały świat. – wykrzywił usta w uśmiechu. Nie wiedziałem,czy kpi ze mnie,czy mówi poważnie.Postanowiłem przyjąć tę drugą wersję. Zacząłem węszyć i błyskawicznie wychwyciłem zapach cytryn i imbiru.Katherine.Damon zesztywniał: musiał też wyczuć tę woń.Bez słowa skręciliśmy w nieoznakowaną uliczkę,podążając za kobietą w satynowej,liliowej sukni.Wielki czepek okrywał jej czarne loki. - Proszę pani! – zawołałem. Obróciła się.Miała sporo różu na policzkach i oczy mocno podkreślone czarną kredką.Pewnie niedawno przekroczyła trzydziestkę,ale na jej czole już zaczęły pojawiać się zmarszczki.Włosy wiły się miękko wokół twarzy,a bardzo śmiały dekolt odsłaniał o wiele więcej pokrytymi piegami wdzięków,niżby wypadało.Od razu wiedziałem,że to nierządnica,jedna z tych kobiet,o których nieśmiało szeptaliśmy jako wyrostki i które wskazywaliśmy palcami w tawernie w Mystic Falls. - Chcecie się zabawić,chłopcy? – spytała leniwie,przenosząc wzrok ze mnie na Damona i z powrotem.Nie była Katherine.w niczym jej nie przypominała,ale dostrzegłem błysk w oczach brata. - Chyba bez problemu znajdziemy mieszkanie – szepnąłem bezgłośnie. - Nie zabijaj jej – odpowiedział Damon; nawet nie poruszył szczęką. - Chodźcie ze mną.Mam kilka dziewcząt; chętnie was poznają.Tacy chłopcy,jak wy na pewno chcieliby przeżyć małą przygodę.Nie mylę się? – Mrugnęła. Zanosiło się na burzę.Pierwsze grzmoty dobiegały z oddali. - Zawsze szukamy przygód z pięknymi paniami – odparłem. Kątem oka zauważyłem,że Damon zaciska zęby.Wiedziałem,że walczy z głodem krwi.Nie opieraj się pragnieniu,pomyślałem ogarnięty nadzieją,że zgodzi się wypić krew kobiety.Poszliśmy za nią brukowanymi ulicami. - Jesteśmy na miejscu. – Wyciągnęła wielki klucz i otworzyła kutą bramę. Przejście prowadziło do chabrowoniebieskiego domku ukrytego daleko od ulicy.Był dobrze utrzymany,ale budynki po obu stronach wydawały się opuszczone.Ich ogródki zarosły chwastami i farba odchodziła płatami od ścian.Z wnętrza domu dochodziły zawadiackie dźwięki fortepianu. - To mój mały pensjonat.Nazywa się U Panny Molly.W odróżnieniu od innych hoteli jesteśmy tu wyjątkowo gościnne,a chyba tego właśnie

potrzebujecie.- zatrzepotała długimi rzęsami. – Idziecie ze mną? - Tak,proszę pani. – Popchnąłem Damona do środka i zamknąłem drzwi za nami. Rozdział 7 Następnego wieczoru przysiadłem na ogrodzeniu i zadowolony patrzyłem na słońce zachodzące nad portem.Panna Molly nie przesadzała: dziewczyny w jej pensjonacie były niezmiernie gościnne.Na śniadanie zjadłem długowłosą i niebieskooką blondynkę.Wciąż czułem na wargach jej krew o lekkim posmaku wina. Damon i ja przez cały dzień spacerowaliśmy po mieście.Oglądaliśmy kute balkoniki we francuskiej dzielnicy – i dziewczyny,które machały tam do nas ze swoich ławeczek – a także wytworne witryny krawców,pełne bel luksusowego jedwabiu i ekscytujące sklepy z cygarami,gdzie mężczyźni z wielkimi brzuchami ubijali interesy. Najbardziej podobał mi się jednak port.To tu tętniła krew całego miasta,tu krążyły wysokie statki i tu wyładowywano i pakowano egzotyczne towary.Gdyby odłączyć miasto od portu,stałoby się tak bezsilne i bezradne jak dziewczyna panny Molly dzisiejszego ranka. Damon też przyglądał się statkom,pocierając brodę w zamyśleniu.Jego pierścień z lapis-lazuli lśnił w gasnących promieniach słońca. - Prawie udało mi się ją ocalić. - Kogo? – odwróciłem się gwałtownie z nagłą nadzieją. – Wymknąłeś się,żeby kogoś upolować? Wciąż wpatrywał się w horyzont. - Oczywiście,że nie.Miałem na myśli Katherine. No jasne.Westchnąłem.Ostatniej nocy Damon zrobił się jeszcze bardziej marudny niż wcześniej.Podczas gdy ja cieszyłem się towarzystwem dziewczyny o słodkiej krwi i imieniu,którego nigdy nie poznam,Damon poszedł sam do pokoju,jakby rzeczywiście był w zwykłym pensjonacie. - Powinieneś coś zjeść – powtórzyłem po raz setny. – Musisz sobie którąś wybrać. - Czy Ty nie rozumiesz Stefano? – odezwał się obojętnym tonem. – Nie chcę krwi.Chcę tego,co kiedyś miałem: świata,który rozumiałem,a nie takiego,nad którym mogę panować. - Ale dlaczego? – spytałem bezradnie.Wiatr zmienił kierunek i przyniósł zapach żelaza zmieszany z tytoniem,talkiem i bawełną.Poruszyłem nosem. - Znowu pora na jedzenie? – zagadnął cierpko Damon. – Nie dość już namordowałeś? - A kogo obchodzi jakaś dziwka z obskurnego burdelu! – krzyknąłem ogarnięty frustracją. – Świat jest pełen ludzi. – wskazałem ręką na morze. – Gdy jedna osoba umiera,pojawia się kolejna.Komu to szkodzi,że uwalniasz umęczoną duszę od jej nędznego życia? - Wiesz,zachowujesz się zupełnie beztrosko – mruknął Damon i oblizał suche,popękane wargi. – Pijesz krew,kiedy tylko Ci się zachce.Katherine nigdy

tak nie robiła. - Tak,ale cóż,Katherine umarła,prawda? – odparłem o wiele ostrzejszym tonem,niż zamierzałem. - Nie spodobałoby jej się to,czym się stałeś. – Damon ześlizgnął się z ogrodzenia i stanął przy mnie. Zapach żelaza przybrał na sile i opętał mnie jak sznur. - Jeśli kimś by gardziła,to tobą – wypaliłem. – Tak bardzo boisz się tego,kim jesteś,że nie potrafisz zdobyć tego,czego pragniesz i marnujesz moc. Przypuszczałem,że Damon zacznie się ze mną kłócić,a nawet że mnie uderzy.Ale on tylko pokręcił głową.Między jego rozchylonymi wargami wciąż było widać koniuszki kurczących się kłów. - Sam siebie nienawidzę.I nie oczekiwałbym,że Katherine oceni mnie inaczej – powiedział po prostu. Pokręciłem głową rozczarowany. - Co się z Tobą stało? Dawniej byłeś taki pełen życia,żądny przygód.To najlepsze,co nas kiedykolwiek spotkało.To dar,który Katherine sama Ci przekazała. Po drugiej stronie ulicy przeszedł,kuśtykając,jakiś staruszek,a po chwili pojawiło się dziecko – pobiegło w przeciwnym kierunku. - Wybierz sobie kogoś i jedz! Wybierz cokolwiek! Wszystko lepsze,niż siedzieć tutaj i patrzeć,jak świat przemyka obok. Wstałem i podążyłem za zapachem żelaza i tytoniu.Na myśl o kolejnym posiłku poczułem pulsowanie w kłach.Pociągnąłem za sobą Damona,który wlókł się kilka kroków z tyłu.Wkrótce znaleźliśmy się w krętej alejce,poza zasięgiem gazowych latarni.Jedynym skromnym źródłem światła był jeden punkt: zapalony papieros.Pielęgniarka w białym stroju stała oparta o ceglany budynek i paliła. Podniosła wzrok,ale jej przestraszona twarz natychmiast się rozpogodziła na widok Damona.Zawsze to samo.Nawet jako wygłodzony wampir przyciągał kobiecy wzrok burzą czarnych włosów,długimi rzęsami i potężnymi barkami. - Chcesz zapalić? – puściła kółka z dymu,które znikły we mgle. - Nie – odparł pośpiesznie Damon. – Chodźmy,bracie. Zignorowałem go i podszedłem bliżej do pielęgniarki.Jej fartuch był poplamiony krwią.Nie mogłem oderwać wzroku od tych śladów.Zachwycało mnie to,jak intensywna czerwień kontrastuje ze śnieżną bielą.Chociaż od momentu przemiany bez przerwy widywałem krew,za każdym razem jej piękno mnie oszałamiało. - Ciężki wieczór? – przystanąłem obok kobiety przy budynku. Damon chwycił mnie za ramię i zaczął odciągać w kierunku szpitalnych świateł. - Idziemy! Napięcie ogarnęło całe moje ciało. - Nie! – jednym ruchem ręki cisnąłem nim o mur. Pielęgniarka upuściła papierosa.Popiół zaiskrzył i zgasł.Poczułem,że kły wypychają mi wargi.Teraz to już była kwestia czasu.

Damon podniósł się z trudem i od razu schylił.Może sądził,że znów go uderzę. - Nie będę na to patrzeć – oznajmił. – Jeśli to zrobisz,nigdy Ci nie wybaczę. - Muszę wracać na dyżur – wymamrotała pielęgniarka.Cofnęła się o krok,jakby ruszała do ucieczki. Złapałem ją za nadgarstek i przyciągnąłem do siebie.Zanim zakryłem jej usta,zdołała wydać urwany krzyk. - Pracą już nie musisz się martwić – syknąłem i zatopiłem zęby w jej szyi. Krew pielęgniarki smakowała jak gnijące liście i płyn antyseotyczny. Śmierć i rozkład,zapachy szpitala,przenikły do jej ciała.Wyplułem jeszcze ciepłą ciecz do rynsztoka i cisnąłem kobietę na ziemię.Twarz miała wykrzywioną strachem. Idiotka.Powinna wyczuć zagrożenie i uciec,dopóki jeszcze mogła.To nie było nawet polowanie,nie stanowiła dla mnie żadnej wartości.Jęknęła,więc zacisnąłem palce na jej gardle i ściskałem do momentu,aż rozległ się satysfakcjonujący trzask łamanego kręgosłupa.Głowa kobiety zwisała nienaturalnie,a z rany wciąż kapała krew. Teraz nie wydawała już żadnych dźwięków. Odwróciłem się do Damona,który patrzył na mnie z przerażeniem. - Wampiry zabijają.To właśnie robimy,bracie – powiedziałem spokojnie,wbijając wzrok w błękitne oczy Damona. - Ty robisz – odparł.Zdjął płaszcz,żeby okryć martwe ciało. – Nie ja.I nigdy nie będę tego robił. W sercu pulsował mi gniew. - Jesteś słaby – warknąłem. - Może i tak.Ale wolę to,niż zostać potworem. – Jego głos nabrał mocy. – Nie chcę brać udziału w Twoich zbrodniach.A jeśli nasze ścieżki jeszcze kiedykolwiek się skrzyżują,to przysięgam,pomszczę wszystkie Twoje ofiary. Odwrócił się na pięcie i z wampirzą prędkością ruszył przed siebie.Po chwili zniknął w wirującej mgle. Rozdział 8 4 października 1864 Jeszcze jako człowiek sądziłem,że to śmierć naszej matki ukształtowała Damona i mnie.W pierwszych dniach po jej odejściu nazywałem się półsierotą i zamykałem w pokoju.Czułem,jakby moje życie się skończyło,chociaż miałem zaledwie dziesięć lat.Ojciec uważał,że żałoba jest oznaką słabości i nie przystoi mężczyznom,więc to Damon mnie pocieszał.Jeździł ze mną konno,pozwalał mi dołączać do zabaw straszych chłopców i sprał braci Giffinów,którzy wyśmiewali się ze mnie,gdy w czasie meczy w bejsbol popłakałem się z żalu za matką.Damon zawsze był tym silnym,moim obrońcą. A jednak pomyliłem się – ukształtowała mnie dopiero własna śmierć. Teraz role się odwróciły.To ja jestem silny i ja próbuję być obrońcą Damona.Ale ja zawsze byłem wdzięczny bratu,on natomiast pogardził mną i

obwinił o to,kim się stał.Zmusiłem go,żeby wypił krew Alice,barmanki z miejscowej tawerny,i dzięki,temu dokonała się jego transformacja.Ale czy przez to stałem się zbrodniarzem? Nie sądzę,zwłaszcza że tym sposobem uratowałem Damonowi życie. Na koniec dostrzegam w Damonie to,co widział w nim ojciec: nadmierną dumę,zbyt silną wolę i skłonność do podejmowania pochopnych decyzji.Trudno mu też przyznać się do błędów. I jak uświadomiłem sobie dzisiejszego wieczoru,stojąc tuż poza granicą światła latarni z martwą pielęgniarką u stóp: jestem sam.Jestem sierotą.Tak samo przedstawiła się Katherine,gdy przybyła do Mystic Falls i zamieszkała u nas w domku gościnnym. A więc tak to robią wampiry.Wykorzystują ludzką wrażliwość,pozyskując zaufanie,a potem,gdy już zapanują nad uczuciami,atakują. W takim razie ja też tak będę postępował.Nie wiem,co mnie czeka ani kim będzie moja najbliższa ofiara,ale jestem pewien jak niczego innego na świecie, że sam muszę się o siebie zatroszczyć.Damon postanowił iść swoją drogą,więc ja pójdę swoją. Słyszałem,jak Damon przekrada się przez miasto,z nadludzką prędkością przemierza ulice i zaułki.W którymś momencie zatrzymał się i kilka razy wyszeptał imię Katherine,jak gdyby modlił się albo medytował.Potem cisza… Umarł? Utopił się? A może był po prostu za daleko,żebym go usłyszał? Tak czy owak zostałem sam; straciłem jedyny łącznik z tym,kim kiedyś byłem: Stefano Salvatore,posłusznym synem,miłośnikiem poezji,człowiek,który zawsze stawał po stronie,tego co słuszne. Zastanawiałem się,czy Stefano Salvatore,o którym nikt już nie pamięta, tak naprawdę nie umarł.A więc mogłem stać się…kimkolwiek. Mógłbym co roku przeprowadzać się do innego miasta,zwiedzić cały świat.Przyjmować tyle różnych tożsamości,ile tylko bym zechciał.Zostać unionistą.Albo włoskim biznesmenem. A nawet Damonem. Słońce znikało za horyzontem jak kula armatnia lądująca na ziemi.Miasto zatonęło w ciemnościach.Skręcałem w kolejne oświetlone latarniami ulice.Podeszwy ślizgały mi się po kociach łbach.Wiatr przygnał do mnie stronę jakiejś gazety.Przytrzymałem ją nogą i przyjrzałem się zdjęciu dziewczyny o długich,ciemnych włosach i jasnych oczach. Wyglądała jakoś dziwnie znajomo.Zastanawiałem się,czy to nie jakaś krewna kogoś z Mystic Falls.A może jedna z bezimiennych kuzynek,które przychodziły na pikniki w naszej rodzinnej posiadłości.Po chwili jednak dostrzegłem nagłówek: ,,Brutalne morderstwo w atlantyckim ekspresie”. Lavinia.No jasne. Zdążyłem już o niej zapomnieć.Sięgnąłem po gazetę,zwinąłem ją w kulkę i cisnąłem do Missisipi,najdalej jak potrafiłem.Światło księżyca marszczyło się na niespokojnej,mglistej powierzchni wody.Nie widziałem własnego odbicia – nie widziałem nic oprócz czarnej przepaści,równie głębokiej i mrocznej,jak moja przyszłość.Czy mogłem żyć w ten sposób przez wieczność: polować,zabijać,

zapominać i powtarzać ten cykl bez końca? O tak,każdy instynkt i nerw krzyczał : tak! Uczucie triumfu,gdy osaczałem ofiarę,gdy dotykałem cieniutkiej skóry na szyi,odgłos bicia serca,które stopniowo gasło i ciężar słabnącego ciała w moich ramionach…Polowanie i jedzenie sprawiały,że czułem się wciąż żywy,to dzięki nim zyskiwałem cel na tym świecie. W końcu to naturalna kolej rzeczy.Zwierzęta zabijają słabsze zwierzęta. Ludzie zabijają zwierzęta.A ja zabijałem ludzi.Każdy gatunek ma swojego wroga.Zadrżałem na myśl o tym,jak potężny musiałby być potwór,który mógłby skrzywdzić mnie. Słona bryza znad wody zionęła odorem niemytych ciał i gnijącego jedzenia – w niczym to nie przypominało zapachów dominujących w mieście,gdzie nad szerokimi ulicami wisiały ciężkie aromaty kwiatowych perfum i talku.Tutaj wszystkie winkle tonęły w cieniach,szepty falowały wraz z rzeką,a powietrze co jakiś czas przesywała czyjaś pijacka czkawka.Tu było mrocznie.I niebezpiecznie. To mi się podobało. Skręciłem za róg wiedziony węchem jak piers myśliwski na tropie jelenia.Rozluźniłem ramiona,gotowy ma polowanie – szukałem jakiegoś przesiąkniętego dżinem pijaka,żołnierza,zabłąkanej damy.Nie interesowało mnie,kim będzie moja ofiara. Znów skręciłem.Żelazisty zapach krwi wyraźnie się przybliżył – słodki,lekko przydymiony.Skoncentrowałem się na nim; czekałem na chwilę,gdy zatopię kły w czyjejś szyi i będę się zastanawiał,czyją krew piję i czyje życie kradnę. Szedłem dalej,coraz szybciej.Woń krwi zaprowadziła mnie w jakąś boczną uliczkę z apteką,sklepem i zakładem krawieckim.Wyglądała zupełnie jak główna ulica w Mystic Falls.Tylko że w naszym miasteczku było jedno takie miejsce,w Nowym Orleanie musiało być kilkadziesiąt,jeśli nie kilkaset,tych handlowych korytarzy. Rdzawy zapach żelaza znów się nasilił.Pokonywałem kolejne zakręty i nawroty.Mój głód narastał,palił mnie od środka i ranił niemal do skóry.W końcu – nareszcie – dotarłem do niskiego budynku w kolorze brzoskwini.Kiedy jednak zobaczyłem wymalowany szyld nad drzwiami nagle się zatrzymałem.Za zatłuszczonym oknem wisiały pęta grunych kiełbas,a płaty surowego mięsa dyndały na suficie jak jakaś groteskowa dziecięca grzechotka; pod ladą,w lodzie,leżały pocięte żebra,a daleko z tyłu były całe tusze podwieszone na sznurach – krew spływała z nich do wielkich kadzi,kropla za kroplą. Czy to był …sklep mięsny? Westchnąłem sfrustrowany,ale głód zmusił mnie do pchnięcia drzwi. Łańcuch tak łatwo przerwałem,jakby był słaby jak nitka.Początkowo w środku stałem jak zahipnotyzowany ociekającą z krwi padliną,z której kapała krew do kadzi. Pośród szmeru ciurkającej krwi usłyszałem nagle pyknięcie cichutkie jak ruch wąsów myszy.Potem rozległo się szuranie stóp po betonie.

Cofnąłem się; w panice spojrzałem to w jednej kąt,to w drugi.Pod deskami podłogi uwijały się myszy,a w budynku obok tykał zegar.Poza tym panowała cisza.Ale nagle powietrze wokół mnie zgęstniało,a sufit wydawał się niższy.Boleśnie zdałem sobie sprawę,że z tej celi śmierci nie ma tylnego wyjścia. - Kto tam? – krzyknąłem w ciemność.Obróciłem się i obnażyłem kły. I wtedy zaczął się ruch. Pojawiły się kły,oczy i odgłosy kroków – nadciągały ze wszystkich stron. Niski,gardłowy pomruk poniósł się echem po zakrwawionych ścianach rzeźni.Z przyprawiającym o mdłości skurczem żołądka uświadomiłem sobie,że otoczyły mnie wampiry.Wydawały się gotowe do ataku. Rozdział 9 Pochyliłem się nisko,szczerząc wydłużone kły.Ciężki zapach krwi wypełniał każdy centymetr pomieszczenia,kręciło mi się od tego w głowie.Nie wiedziałem,gdzie uderzać najpierw. Wampiry znów zaryczały,więc w odpowiedzi warknąłem,chrapliwie.Krąg zacieśnił się wokół mnie.Było ich trzech.Dałem się schwytać jak ryba w sieć,jak jeleń osaczony przez wilki. - Co Ty wyprawiasz? – spytał jeden z wampirów.Wyglądał na dwadzieścia parę lat i miał bliznę przez całą długość twarzy,od lewego oka aż po kącik warg. - Jestem jednym z was. – wyprostowałem się i zaprezentowałem kły w ich całej okazałości. - Och,jest jednym z nas! – zakpił starszy wampir w okularach,tweedowej kamizelce i koszuli z białym kołnierzykiem.Gdyby nie kły i czerwone obwódki wokół oczu,przypominałby księgowego albo jakiegoś przyjaciela mojego ojca. Nie zdradzałem miną żadnych emocji. - Bracia,nie mam wobec was żadnych złych zamiarów – zagadnąłem. - Nie jesteśmy twoimi braćmi – powiedział młody,z ciemnozłotymi włosami.Nie mógł mieć więcej niż piętnaście lat,ale młoda twarz nie łagodziła wyrazu jego zielonych oczu. Starszy wampir zbliżył się i wymierzył we mnie kościsty palec,jakby to był drewniany kołek. - Jak tam,bracie,dobry wieczór aby łowić…albo dać się złowić.Jak myślisz? Młodszy wampir ukląkł przy mnie i popatrzył mi prosto w twarz. - Zdaje się,że ten wystąpi dziś w obu rolach.Szczęściarz – dodał,mierzwiąc mi włosy. Usiłowałem go kopnąć,ale tylko bezskutecznie wierzgnąłem. - Nie,nie,nie. – chłopiec mocno wykręcił mi ramiona za plecami.Aż stęknąłem z bólu.Wampir z blizną przypatrywał się temu bez słowa. – Nie wolno Ci okazywać braku szacunku.Jesteśmy od Ciebie starsi.A Ty chyba wystarczająco się ośmieszyłeś,biorąc pod uwagę to,co nawyczyniałeś w domu panny Molly. – przeciągał sylaby,jak gdyby był eleganckim,delikatnym dżentelmenem z Południa.Tylko stalowy uścisk zdradzał,że prawda jest inna. - Nic nie zrobiłem. – znów kopnąłem.Skoro miałem zginąć,to w walce. - Jesteś pewien? – popatrzył na mnie z obrzydzeniem.

Usiłowałem się wyślizgnąć,ale nie byłem w stanie się ruszyć. Starszy wampir zaśmiał się cicho. - Nie kontroluje swoich zachcianek.Impulsywny typ.Dajmy mu posmakować jego sztuczek. – młody nagłym ruchem uwolnił mnie z uścisku i pchnął do przodu z siłą,jakiej nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Z trzaskiem uderzyłem o gipsować ścianę i upadłem na ramię.Rozbiłem sobie głowę o drewnianą podłogę.Natychmiast spokorniałem,bo zdałem sobie sprawę,że jeśli w ogóle mam przetrwać to spotkanie,to z pewnością nie dzięki sile fizycznej. - Nie chciałem zrobić nic złego.Przepraszam – powiedziałem.Na ostatnim słowie głos mi się załamał. - Mówisz szczerze? – spytał młody wampir z błyskiem w oku. Odgłos pękającego drewna ranił mnie w uszy.Skrzywiłem się.Czy wampir może zadźgać innego wampira? Jakoś nie chciałem poznać odpowiedzi na to pytanie na własnej skórze. - O tak.Tak! Nie chciałem tu przychodzić.Nie wiedziałem,że ktokolwiek tu jest.Dopiero co przyjechałem do Nowego Orleanu – bełkotałem,rozpaczliwie szukając wymówek. - Cisza! – rozkazał napastnik i podszedł do mnie z poszarpanym odłamkiem drewna. Wcisnąłem się w wyłapaną ścianę.A zatem tak to się wszystko skończy. Śmiercią z ręki kogoś z własnego gatunku…zadaną mi prowizorycznym kołkiem. Jedna para rąk niemal zmiażdżyła mi ramiona,a druga złączyła moje kostki z taką siłą,że czułem się przywalony głazami.Przymknąłem powieki.Przed oczami stanął mi obraz ojca: stary Salvatore leży na podłodze w gabinecie i czeka na śmierć.Pokręciłem głową,żeby odpędzić straszliwe wspomnienie jego spoconej,przerażonej twarzy.Oczywiście usiłowałem go uratować,ale on tego nie rozumiał.Jeśli patrzył na to,co działo się teraz,czy to jako anioł,czy jako demon,a może zwykły potępiony duch skazany na tułaczkę po świecie,z pewnością bardzo mu się podobał przebieg walki. Mocniej zacisnąłem powieki.Usiłowałem przywołać jakieś wspomnienie, które przeniosłoby mnie w inne miejsce,w inny czas.Widziałem jednak tylko swoje ofiary,te chwile,gdy przecinałem ich skórę,coraz słabsze błagania o litość,krew ściekającą mi z kłów na podbródek.Wkrótce ta cała krew miała zostać uwolniona z mojego ciała,by przeniknąć z powrotem do ziemi.A mnie czekała śmierć,tym razem prawdziwa,tu,na tej drewnianej podłodze. - Dość! – jakiś kobiecy głos brutalnie urwał rojenia mojego umysłu. Wampiry błyskawicznie puściły moje ręce i stopy.Otworzyłem oczy i zobaczyłem,że przez wąskie tylne drzwi wchodzi kobieta.Jej długi,złocisty warkocz miękko spływał na plecy.Miała na sobie męskie,czarne spodnie na szelkach.Była wysoka,ale szczupła i krucha jak dziewczynka.Wampiry odsunęły się ze strachem. - Coś Ty za jeden? – uklękła przy mnie. Spojrzałem w bursztynowe oczy.Patrzyła na mnie z ciekawością,bez oznak gniewu.Coś sprawiało – może te ciemne obwódki wokół źrenic – że

wydawała się bardzo stara i mądra.To zupełnie nie pasowało do zaróżowionych policzków i gładkiej,pozbawionej zmarszczek twarzy. - Nazywam się Stefano Salvatore. - Stefano Salvatore – powtórzyła z nieskazitelnym włoskim akcentem. Chociaż drażniła się ze mną,jej głos nie brzmiał niemiło.Delikatnie pogłaskała mnie po szczęce,po czym przyłożyła dłoń do mojej piersi i mocno przycisnęła do ściany. Oszołomiła mnie prędkość tego ruchu.Gdy siedziałem przyszpilony i bezradny,ona podniosła swój nadgarstek do ust i kłem otworzyła sobie żyłę.Gdy przeciągnęła zębami po ręce,krew popłynęła małym strumykiem. - Pij – rozkazała i podsunęła mi nadgarstek. Wykonałem polecenie,ale zdołałem wypić zaledwie kilka kropel,zanim oderwała dłoń. - Starczy.Tyle wyleczy Twoje obrażenia. - On i jego brat pogrążyli całe miasto w chaosie. – wielki wampir wymierzył we mnie prowizoryczny kołek jak strzelbę. - Nie,tylko ja – odparłem prędko. – Mój brat nigdy nie brał w tym udziału. Damon nie przeżyłby kary ze strony tych demonów.Na pewno nie teraz,gdy był taki osłabiony. Blond wampirzyca zmarszczyła nos i nachyliła się bliżej. - Ile Ty masz,z tydzień? – spytała,przysiadając na piętach. - Prawie dwa tygodnie! – dumnie uniosłem podbródek. Pokiwała głową,a ślad uśmiechu zatańczył jej na wargach.Po chwili wstała i rozejrzała się po sklepie.Gipsowa ściana częściowo się zapadła.Krew zalała fragment podłogi i ochlapała ściany,jak gdyby jakieś dziecko stanęło na środku pomieszczenia i zaczęło kręcić się w kółko z mokrym pędzlem w ręku. Wampirzyca cmoknęła z niezadowoleniem.Trzy pozostałe wampiry cofnęły się o krok.Zadrżałem. - Percy,chodź tutaj i daj mi ten nóż – rozkazała. Najmłodszy wampir westchnął,po czym niechętnie wyciągnął długi,rzeźnicki nóż zza pleców. - On nie trzymał się zasad – powiedział tonem skargi. To przypominało mi młodych Giffinów z Mystic Falls.Obaj terroryzowali słabsze dzieci i zawsze chętnie kopali chłopców na boisku,a potem wmawiali nauczycielowi,że nie mieli z tym nic wspólnego. Wampirzyca wzięła nóż i przyjrzała mu się,przesuwając opuszkiem palca wskazującego po lśniącym ostrzu.Po namyśle wyciągnęła go z powrotem do Percy’ego.Przez chwilę się wahał,ale w końcu podszedł,by go wziąć.W tej samej chwili kły kobiety nagle się wydłużyły w oczach błysnęła czerwień.Z niskim warkotem wymierzyła Percy’emu cios prosto w pierś.Padł na kolana i zwinął się z bólu,chociaż nawet nie krzyknął. - Ścigasz tego wampira za to,że narobił zamieszania w mieście – wycedziła,wbijając nóż jeszcze głębiej – a sam usiłujesz go zamordować tu,w miejscu publicznym? Jesteś równie głupi,jak on. Młody podniósł się z trudem.Krew spływała z niego strumieniami,jakby

oblał sobie koszulę kawą.Gdy chwycił nóż i wyciągnął go z głośnym plaśnięciem,twarz wykrzywiła mu się z bólu. - Przepraszam – wydyszał. - Dziękuję. – kobieta przytknęła mu nadgarstek do ust. Mimo młodego wyglądu i ewidentnie wybuchowego temperamentu w pewnym stopniu odgrywała dla tych wampirów rolę surowej matki,a oni się z tym godzili.Cios nożem wydał im się równie naturalny,jak lekki klaps dla zbyt rozbrykanego dziecka. Teraz popatrzyła na mnie. - Przykro mi z powodu twoich kłopotów,Stefano.Jak mogę Ci pomóc? Rozejrzałem się,nagle ogarnięty paniką.Moje plany nie sięgały dalej niż moment ucieczki z tego miejsca. - Ja… - … nie mam gdzie się podziać – dokończyła za mnie z westchnieniem,po czym popatrzyła na pozostałe wampiry,które stłoczyły się w kącie i rozmawiały między sobą z pochylonymi głowami. - Może ja już po prostu sobie pójdę. – dźwignąłem się z wielkim trudem.Noga przestała mnie boleć,ale ręce wciąż mi się trzęsły i łapałem powietrze krótkimi,nieregularnymi haustami.Właściwie dokąd mogłem pójść,skoro miejscowe wampiry obserwowały każdy mój ruch? Jak teraz szukać pożywienia? - Bzdura.Idziesz z nami – odparła, po czym obróciła się na pięcie.Zanim wyszła,wskazała jeszcze palcem na Percy’ego i wampira w okularach. – Percy i Hugo zostają wyczyscić rzeźnię. Prawie biegłem,żeby dotrzymać jej kroku i wampirowi z blizną,który wcześniej przyglądał się moim mękom. - Na początek będziesz potrzebował opiekuna – wyjaśniła,niemal nie zwalniając. – To jest Buxton. – chwyciła za łokieć tego z blizną. Mijaliśmy kolejne przecznice,aż dotarliśmy do kościoła z wysoką wieżą. - Jesteśmy na miejscu – oświadczyła i skręciła gwałtownie w bramę z kutego żelaza.Jej kroki poniosły się echem po wykładanej kamiennymi płytami ścieżce,która wiodła na tył jakiegoś domu.Otworzyła drzwi. Przywitał mnie zapach pleśni.Buxton błyskawicznie wszedł w korytarz i dalej po schodach.Ja i młoda wampirzyca zostaliśmy sami w całkowitych ciemnościach. - Witaj w domu. – szeroko rozłożyła ręce. – Na górze jest sporo wolnych pokojów.Wybierz sobie któryś. - Dziękuję. Po chwili,gdy mój wzrok przyzwyczaił się już do ciemności,zacząłem rozglądąć się po otoczeniu.Czarne,aksamitne kotary przewiązane złotymi sznurami przesłaniały wszystkie okna.W powietrzu uniosiły się kłęby kurzu.Na ścianach wisiały obrazy w pozłacanych ramach.Meble były mocno zużyte.Z trudem wypatrzyłem dwa ciągi schodów z poręczami w jakieś orientalne wzory,a w sąsiednim pokoju fortepian.Kiedyś to musiał być wytworny dom, teraz jednak ściany popękały od wilgoci i obłaziły farby,a złotokryształowy