kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony171 203
  • Obserwuję119
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań77 918

L. J. Smith - Pamiętnik Stefano 03 - Pragnienie

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :399.1 KB
Rozszerzenie:pdf

L. J. Smith - Pamiętnik Stefano 03 - Pragnienie.pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Pamiętnik Stefano
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 100 stron)

LISA JANE SMITH Pamiętnik Stefano Pragnienie Prolog Wszystko się zmieniło.Moje ciało,moje pragnienia,mój apetyt. Moja dusza. Przez krótkie siedemnaście lat życia stałem się świadkiem tylu tragedii,ilu żaden człowiek oglądać nie powinien – i zbyt wiele z nich spowodowałem sam. Noszę w sobie pamięć o własnej śmierci i o śmierci brata.Nie daje mi spokoju odgłos naszych ostatnich oddechów w pełnych mchów lasach Mystic Falls w Wirginii i wizja martwego ciała ojca na posadzce gabinetu w naszej wspaniałej posiadłości Veritas.Nadal czuję odór spalenizny z kościoła,w którym spłonęły wampiry.I wciąż niemal czuję smak krwi,którą odebrałem,i istnień,które skradłem,kierując się wyłącznie głodem i obojętnością,ogarniającymi mnie po transformacji.Najwyraźniej zaś widzę tego rozmarzonego chłopca,którym kiedyś byłem, i gdyby moje serce mogło bić ,pękłoby na widok tego potwora, jakim się stałem. Ale choć każda cząstka mojego ciała przekształciła się nie do rozpoznania, Ziemia nadal kręci się wokół własnej osi,dzieci rosną,a ich pulchne buzie szczupleją w miarę upływu czasu.Młodzi kochankowie wymieniają sekretne uśmiechy,rozmawiając o pogodzie.Rodzice śpią,kiedy księżyc pełni straż, i budzą się,kiedy promienie słońca wyrywają ich z głębokiego snu.Ludzie jedzą,pracują i kochają.A przez cały czas ich serca pompują rytmicznymi,równymi,głośnymi, hipnotycznymi uderzeniami krew,która zawsze przyciąga mnie niczym kobrę melodia zaklinacza węży. Kiedyś krzywiłem się,myśląc o prozaiczności ludzkiego życia.Wierzyłem,że moc czyniła mnie kimś lepszym.Swoim przykładem Katherine pokazała mi,że czas nie ma nad wampirami władzy,mogłem więc wziąć co chciałem,żyjąc z chwili na chwilę,przerzucając się od jednej zmysłowej przyjemności do drugiej i

nie obawiając się konsekwencji.W czasie pobytu w Nowym Orleanie przeżywałem zawrót głowy od mocy dającej mi nieskończoną siłę i szybkość. Niszczyłem ludzi,jakby ich życie nie miało żadnego znaczenia.Każda ciepła kropla krwi sprawiała,że czułem się żywy,silny,nieustraszony i pełen mocy. Głód krwi przesłonił mgłą moje oczy.Zabiłem tak wielu,z taką łatwością ,że nawet już nie pamiętam twarzy swoich ofiar.Poza jedną. Callie. Jej ognistorude włosy,jej jasne,zielone oczy,gładkość jej policzków,sposób w jaki stawała,podpierając się dłońmi pod boki…Każdy szczegół rysuje się w mojej pamięci z bolesną wyrazistością. To Damon,mój brat i – kiedyś – najlepszy przyjaciel,zadał Callie ten ostatni cios. Zamieniając go w wampira,odebrałem Damonowi życie,więc odebrał mi to jedyne,co mógł – nową miłość.Callie przypominała mi,co to znaczy być człowiekiem i czym jest szacunek dla ludzkiego życia.Jej śmierć mocno ciąży mi na sumieniu. Teraz moja siła stała się brzemieniem,ciągłe łaknienie krwi było przekleństwem,obietnica nieśmiertelności – potwornym krzyżem,który dźwigam na barkach.Wampiry to potwory,zabójcy.Nigdy,przenigdy nie wolno mi pozwolić,żeby ten potwór wziął górę.Chociaż już zawsze będę borykał się z pamięcią tego,co zrobiłem bratu – wyboru,jakiego zamiast niego dokonałem – muszę unikać tej ciemnej ścieżki,którą on z takim zdecydowaniem podąża.On napawa się przemocą i wolnością tego nowego życia,podczas gdy ja mogę tylko wszystkiego żałować. Zanim wyjechałem z Nowego Orleanu,walczyłem z demonem,jakim stał się mój brat,Damon.Teraz,kiedy zaczynam od nowa na Północy,z dala od wszystkich,którzy znali mnie czy jako człowieka,czy wampira,jedyny demon,z którym muszę walczyć,to moje pragnienie. Rozdział 1 Pochwyciłem bicie serca,ślad pojedynczej istoty,gdzieś niedaleko. Inne miejskie odgłosy zblakły w oddali,kiedy ten zaczął do mnie nawoływać.Oddzieliła się od swojej grupy i zeszła z dobrze znanych ścieżek. Słońce dopiero co zaszło nad Central Parkiem.Sam się skazałem na wygnanie w tej dziczy po przyjeździe do Nowego Jorku przed dwoma tygodniami.Kolory wielkiego parku zaczynały mięknąć,zlewając się ze sobą. Cienie stapiały się w jedno z tym,co je rzucało.Pomarańczowe i ciemnoniebieskie odcienie nieba płynnie przechodziły w atramentową czerń, a błotnista ziemia pociemniała aksamitną sjeną. Wokół mnie niemal cały świat zamarł w bezruchu,wstrzymując oddech, jak zwykle pod koniec dnia,kiedy zmienia się straż: ludzie i ich lubiący światło dzienni towarzysze zamykają za sobą drzwi,a nocne stwory,takie jak ja,

zaczynają szykować się do polowania. Z pierścionkiem ,który dała mi Katherine,mogę poruszać się w dziennym świetle niczym każda normalna,żyjąca ludzka istota.Ale,jak to było od zarania dziejów,wampirom łatwiej jest polować w czasie tych niepewnych godzin,kiedy dzień powoli przechodzi w noc.Zmierzch dezorientuje tych,którzy pozbawieni są oczu i uszu nocnego łowcy. Bijące serce,za którym teraz podążałem,zaczęło cichnąć…Jego właściciel się oddalał.Zdesperowany przyśpieszyłem,zmuszając ciało do pośpiechu, stopami mocno odbijając się od ziemi.Osłabłem z braku pożywienia i wpływało to na moje łowieckie umiejętności.Poza tym nie znałem tych lasów.Drzewa i zarośla zdawały się równie obce,jak ludzie na brukowanych ulicach pół kilometra dalej. Ale myśliwy,przeniesiony w inne okolice,wciąż pozostaje myśliwym. Przeskoczyłem rozgałęziony,skarłowaciały krzak,ominąłem lodowaty strumień. Nie pływały już w nim leniwe sumy,które zwykłem obserwować jako dziecko. Wreszcie moja stopa poślizgnęła się na omszałym kamieniu i przewróciłem się na ziemię.Ta pogoń stała się o wiele głośniejsza niż zamierzałem. Ścigany właściciel serca usłyszał mnie.Istota pojęła,że jej koniec jest bliski. Teraz.Sama i świadoma swojego losu,na dobre rzuciła się do nagłej ucieczki. Musiałem robić z siebie niezłe widowisko: potargane ciemne włosy,skóra blada jak u trupa,oczy zaczynające czerwienieć,w miarę jak budził się we mnie wampir.Biegłem i skakałem po tym lesie niczym jakiś dzikus,wystrojony w ubranie,które podarowała mi Lexi,moja przyjaciółka z Nowego Orleanu: białą jedwabną koszulę,teraz całą w strzępach. Moja zwierzyna przyśpieszyła,ale ja nie zamierzałem pozwolić jej uciec. Głód krwi doskwierał mi tak bardzo,że nie potrafiłem już dłużej się powstrzymywać.Słodki ból ogarnął moją szczękę i kły się wysunęły.Kiedy rozpoczęła się przemiana,zaczęła mi uderzać do twarzy gorąca krew.Zmysły wyostrzały się,a mnie ogarniała moc,wysysająca ostatnie resztki mojej wampirycznej siły. Skoczyłem,poruszając się z prędkością niedostępną żadnemu człowiekowi czy zwierzęciu.Instynktem właściwym wszystkim żyjącym istotom tamto biedactwo wyczuło ściągającą je śmierć i zaczęło panikować,usiłując się schować między drzewami.Serce biło jej dziko: ta-dam,ta-dam,ta-dam. Jakaś niewielka pozostała we mnie cząstka człowieczeństwa mogła żałować tego,co właśnie zamierzałem zrobić,ale wampir,którego w sobie miałem,potrzebował krwi. W ostatnim skoku chwyciłem ofiarę – dużą,łakomą wiewiórkę,która oddaliła się od stadka,żeby znaleźć coś jeszcze do jedzenia.Czas zwolnił,kiedy ją dopadłem,rozdarłem gardło i zatopiłem zęby w ciele.Kropla po kropli wsączałem w siebie jej życie. Jadałem już wiewiórki jako człowiek,co trochę zmniejszyło moje poczucie winy.W domu,w Mystic Falls ,razem z bratem polowaliśmy na nie w leśnej gęstwinie otaczającej nasz majątek.Chociaż przez większość roku stanowiły

kiepski posiłek,jesienią były tłuste i smakowały orzechami.Ale krew wiewiórcza to nie żaden rarytas,wręcz ohyda.Pokarm,nic więcej – i ledwie mi wystarczał. Zmusiłem się,żeby nadal pić.Ta krew mnie rozdrażniała,przypominała oszałamiający płyn,który płynie w ludzkich żyłach. Ale w chwili,kiedy Damon odebrał Callie życie,przysiągłem sobie,że nigdy nie tknę człowieka.Nigdy nie zabiję kolejnej, ludzkiej istoty,nigdy się nią nie pożywię ani jej nie pokocham.Sprowadzałem na nie wyłącznie ból i śmierć,nawet jeśli tego nie chciałem.Tak właśnie wygląda życie wampira.Tak właśnie wyglądało życie z tym odmienionym,żadnym zemsty Damonem. Jakaś sowa zahuczała w gałęziach wiązu nad moją głową.Mały pręgowiec skoczył mi gdzieś obok stopy.Opuściłem ramiona i położyłem biedną wiewiórkę na ziemi.Tak mało krwi zostało w jej ciele,że rana nie krwawiła.Nogi zwierzęcia już sztywniały w stężeniu pośmiertnym.Potem starłem z twarzy ślady krwi i strzępy futerka i wszedłem w głąb parku,sam ze swoimi myślami,a wkoło mnie szumiało miasto z niemal milionem mieszkańców. Odkąd wyślizgnąłem się z pociągu dwa tygodnie temu,spałem w parku w czymś,co tworzyło jaskinię.Zacząłem zaznaczać na kamiennej płycie każdy mijający dzień,bo inaczej zlewały się ze sobą,puste i pozbawione znaczenia. Obok jaskini był otoczony płotem teren,gdzie pracownicy budowlani zgromadzili ,,przydatne” resztki – pozostałości po wiosce,którą zrównali z ziemią,żeby stworzyć Central Park – i zebrali też rozmaite architektoniczne elementy.Zamierzali je później zainstalować w parku – rzeźbione fontanny, posągi bez postumentów,nadproża,kamienne stopnie,a nawet płyty nagrobne. Odsunąłem nagą gałąź – listopadowe chłody pozbawiły liści niemal wszystkie drzewa – i powąchałem powietrze.Zbierało się na deszcz.Wiedziałem to,bo wychowywałem się na terenach plantacji,a na dodatek instynkt potwora stale podrzucał mi tysiące różnych skrawków informacji o otaczającym świecie. A potem wiatr zmienił kierunek i przyniósł kuszącą,duszącą woń rdzy. Znów to samo.Bolesny,metaliczny posmak. Zapach krwi.Ludzkiej krwi. Wyszedłem na polankę,oddychając gwałtownie.Mocny odór żelaza był wszędzie,wypełniał zagłębienie niemal niemacalną mgłą.Rozejrzałem się. Tu jaskinia,gdzie spędzałem pełne męczarni nocne – rzucałem się we śnie i przewracałem z boku na bok w oczekiwaniu na świt.Tuż przed nią stos ram i drzwi skradzionych ze zburzonych domów o sprofanowanych grobów.Tam dalej połyskujące bielą posągi i fontanny parkowe. I wtedy to zobaczyłem.U podstawy posągu księcia z monarszego rodu leżało ciało młodej kobiety.Jej biała balowa suknia powoli nasiąkała krwistą czerwienią. Rozdział 2 Poczułem,że żyły w mojej twarzy,aż trzeszczą od mocy.Kły wysunęły mi się szybko i ostro,boleśnie rozdzierając dziąsła.Natychmiast znów stałem się myśliwym: balansowałem na czubkach palców,z rozluźnionymi dłońmi,aby na raz rozszarpać pazurami ofiarę.Kiedy zbliżyłem się się do niej,wszystkie moje

zmysły jeszcze się wyostrzyły – oczy rozszerzyły się,żeby wychwycić każdy cień,nozdrza poruszały się,żeby zebrać wszystkie zapachy.Nawet skóra zaczęła mnie mrowić,zdolna wyczuć każdą zmianę ruchów powietrza,temperatury, tych drobnych drgnień,które wskazywały życie.Mimo przysięgi,mój organizm był całkowicie gotowy rzucić się na to miękkie,umierające ciało i wychłeptać jego esencję. Dziewczyna była drobna,ale nie chorowita czy niedożywiona.Na oko jakieś szesnaście lat.Kiedy walczył o oddech,jej pierś unosiła się gwałtownie. Loki choć ciemne,w świetle księżyca połyskiwały złotem.Nosiła w nich jedwabne wstążki i kwiaty,ale – tak jak włosy- rozsypały się w nieładzie i okalały głowę niczym morska piana. Pod suknią miała ciemnoczerwoną halkę usztywnioną białym, pienistym bawełnianym tiulem. W miejscach,gdzie falbany porwały się,prześwitywał szkarłatny jedwabny spód w kolorze krwi,która spływała po szyi na gorset.Jedna z irchowych rękawiczek była biała,druga niema czarna od przesiąkającej ją krwi, jakby dziewczyna próbowała uciskać ranę,zanim zemdlała. Gęste,ciemne rzęsyzadrżały,kiedy oczy poruszyły się pod zamkniętymi powiekami.Ta panna czepiała się życia i walczyła z całych sił,żeby zachować przytomność i przerwać okrucieństwo,które ją spotkało. Moje uszy z łatwością wychwytywały bicie jej serca.mimo całej siły woli dziewczyny,spowalniało i mogłem doliczyć się sekund między jednym uderzeniem a drugim. Bum… Bum… Bum… Resztę świata ogarnęła cisza.Byłem tam tylko ja,księżyc i umierająca nastolatka.Jej oddech robił się coraz wolniejszy.Wyglądało na to,że za parę krótkich chwil biedactwo umrze i to nie z mojej ręki. Przesunąłem językiem po zębach.Zrobiłem,co mogłem.Upolowałem wiewiórkę – wiewiórkę! – żeby zaspokoić apetyt.Robiłem,co tylko się dało,aby oprzeć się pokusie swojej mrocznej strony,głodowi,który powoli niszczył mnie od środka.Powstrzymywałem się od używania mocy. Ale ten zapach… Pikantny,metaliczny,słodki.Kręciło mi się od niego w głowie. To nie moja wina,że ona została zaatakowana.To nie przeze mnie wokół jej nieruchomego ciała zbierała się kałuża krwi.Jeden mały łyczek nie wyrządzi krzywdy…ja nie wyrządze jej krzywdy,większej niż ktoś,kto już to zrobił… Zadrżałem,słodki ból przeleciał mi po kręgosłupie w górę i w dół.Moje mięśnie napinały się i rozluźniały we własnym rytmie.Podszedłem o krok bliżej, tak blisko,że wystarczyło wyciągnąć dłoń,żeby dotknąć tej czerwonej substancji. Ludzka krew nie tylko,by mnie pożywiła,zdziałałby o wiele więcej. Napełniłaby mnie ciepłem i mocą.Nic nie miało takiego smaku jak ludzka krew,nic nie dawało takiego poczucia.Jeden łyk,a znów stałbym się wampirem jak w Nowym Orleanie: niezwyciężonym,szybkim niczym błyskawica,silnym. Mógłbym zmuszać ludz,żeby robili to,co chcę,pić krew aż zapomniałbym o winie

i pogodził się ze swoją mroczną naturą.Znów byłbym prawdziwym wampirem. W tym momencie zapomniałem,dlaczego znalazłem się w Nowym Jorku, 9 co zdarzyło się w Nowum Orleanie,dlaczego wyjechałem z Mystic Falls.Callie, Katherine,Damon… Wszystko przepadało,a ja bezmyślnie ciągnąłem do źródła swojej agonii i ekstazy. Ukląkłem w trawie.Moje spękane wargi odsłoniły dziąsła,już nie zakrywały kłów. Jedno liźnięcie.Jedna kropla.Jedno posmakowanie.Tak bardzo tego potrzebowałem.Poza tym,teoretycznie rzecz biorąc,nie ja bym ją zabił. Teoretycznie,umarłaby przez kogoś innego. Wąskie strumyki krwi wiły się,spływając po piersi,pulsowały w rytm serca. Nachyliłem się,wysunąłem język…Jej powieka lekko zadrżała,gęste rzęsy rozsunęły się i ukazały czyste,zielone oczy koloru koniczyny i trawy. Takie same oczy miała Callie. W moim ostatnim o niej wspomnieniu leżała na ziemi i konała w podobnie bezradnej pozie.Umarła od rany zadanej w plecy nożem. Damon nie miał nawet tyle przyzwoitości,żeby pozwolić jej się bronić.Dźgnął ją nożem, kiedy nie zwracała na nic wokół uwagi,kiedy mówiła mi, jak bardzo mnie kocha. A potem zanim zdążyłem napoić ją własną krwią i uratować,brat odepchnął mnie na bok,wypił ją do końca i zostawił jej suche jak łupina,martwe ciało. Mnie też usiłował zabić.Gdyby nie Lexi,udałoby mu się. Z pełnym bólu okrzykiem odsunąłem dłonie od dziewczyny i uderzyłem pięściami w ziemię.Zmusiłem żądzę krwi,widoczną w moich oczach i na policzkach,żeby się wycofała i skuliła w tym mrocznym zakątku,z którego przed chwilą wypłynęła. Potrwało to jeszcze trochę,zanim się opanowałem. Potem rozchyliłem stanik sukni,żeby obejrzeć ranę.Ktoś pchnął dziewczynę nożem albo jakimś innym cienkim ostrzem.Uderzył z niemal idealną precyzją w środek piersi, między żebrami,ale nie przekłuł serca.Zupełnie jakby chciał,żeby cierpiała, wykrwawiła się powoli,zamiast umrzeć natychmiast. Napastnik nie zostawił narzędzia obok ciała,więc przystawiłem zęby do swojego nadgarstka i rozszarpałem skórę.Ból pomógł mi się skoncentrować: dobry,czysty ból w porównaniu z tym,jaki czułem,kiedy wysuwały mi się kły. Z niesamowitym wysiłkiem podsunąłem nadgarstek do jej ust i zacisnąłem dłoń w pięść.Miałem tak mało krwi do oddania – to mogłoby mnie zabić.Zresztą nawet nie wiedziałem,czy to się uda teraz,kiedy żywiłem się wyłącznie zwierzętami. Ta-dam. Cisza. Ta-dam. Cisza. Jej serce wciąż zwalniało. - No dalej – prosiłem,zaciskając zęby z bólu. – Dalej. Pierwszych kilka kropli spadło na jej wargi.Skrzywiła się,lekko drgnęła.

Wargi rozchyliły się spragnione. Zbierając wszystkie siły,ścisnąłem nadgarstek i wytoczyłem krew z żyły prosto w jej usta.Kiedy wreszcie spłynęła na język,dziewczyna omal się nie zakrztusiła. - Pij – rozkazałem. – To pomoże.Pij. Obróciła głowę. - Nie… - wymamrotała. Nie zwracałem uwagi na jej słabe protesty.Znów podsunąłem dłoń do jej ust i zmusiłem ją,żeby napiła się krwi. Jęknęła,wciąż usiłując nie przełykać.Owionął nas wiatr,zaszeleścił spódnicami sukni.Jakaś dżdżownica zakopała się głębiej w miekką,wilgotną ziemię,żeby uciec przed chłodnym powietrzem nocy. A dziewczyna przestała się opierać. Przywarła do rany na moim nadgarstku,delikatny język zaczął szukać źródła krwi.Zaczęła ssać. Ta-dam. Tadam. Tadam,tadam,tadam. Dłoń,ta w rękawiczce przesiąkniętej krwią,uniosła się słabo i złapała mnie za ramię.Panna usiłowała mocniej przycisnąć mój nagarstek do twarzy.Chciała jeszcze.Aż dobrze rozumiałem jej pragnienie,ale nie miałem już więcej do zaoferowania. - Wystarczy – powiedziałem,sam bliski omdlenia.Łagodnie odsunąłem rękę,mimo płaczliwych jęków protestu.Jej serce biło teraz regularniej. – Jak się nazywasz? Gdzie mieszkasz? – spytałem. Pisnęła i przylgnęła do mnie. - Otwórz oczy – nakazałem. Posłuchała,znów ukazując mi te zielone jak u Callie tęczówki. - Mów,gdzie mieszkasz – rzuciłem rozkazująco,a cały świat zawirował wkoło mnie,bo zużyłem na to ostatnie resztki mocy. - Przy Piątej Alei – wymamrotała sennie. Próbowałem opanować niecierpliwość. - Gdzie przy Piątej Alei? - Siedemdziesiąta Trzecia ulica…Siedemdziesiąta Trzecia ulica numer jeden… - szepnęła. Wziąłem ją na ręce,ten perfumowany kłębek jedwabiu,tiulu i koronek, który krył ciepłe,ludzkie ciało.Jej loki musnęły mi twarz,załaskotały w policzek i szyję.Oczy nadal zamykała i leżała w moich ramionach bezwładnie.Krew jej albo moja,skapywała na ziemię. Zacisnąłem zęby i ruszyłem pędem. Rozdział 3 Kiedy tylko wybiegłem z parku,zza rogu ulicy wypadła dorożka,a za nią konny policjant.Cofnąłem się w cień,na mgnienie oka przytłoczony zgiełkiem. A mnie wydawało się,że Nowy Orlean jest duży – zresztą,w porównaniu z

Mystic Falls,był.Budynki,biura i łodzie,tłoczyły się na niedużej przestrzeni wzdłuż rzeki Missisipi.To jednak nic,jeśli wziąć pod uwagę Manhattan.Tu alabastrowe budowle pięły się wysoko w niebo,a ludzie z Włoch,Irlandii, Rosji, Niemiec – a nawet Chin i Japonii – chodzili po ulicach i sprzedawali swoje towary. Nowy Jork nawet nocą tętnił życiem.Piątą Aleję oświetlał rząd radośnie syczących latarni gazowych,które rzucały ciepły,głęboki blask na brukowaną ulicę.Jakaś roześmiana para szła,nachylając się ku sobie.Mocno owijała się płaszczami w porywistym wietrze.Gazeciarz wykrzykiwał nagłówki o pożarach w farbykach o korupcji w ratuszu.Serca biły gorączkową kakofonią,szybkie i ogłuszające.Zapach perfum,odór śmierci,a także ten prosty aromat czystej,umytej mydłem skóry osnuwał ulice niczym wrzecionowate pnącza kudzu w moich rodzinnych stronach. Kiedy się już nieco uspokoiłem,przeskoczyłem w najbliższy cień poza kręgiem światła latarni gazowej.Dziewczyna ciążyła mi w ramionach.W drzwiach hotelu przy następnej przecznicy stał odźwierny.Kiedy tylko rozłożył przed nosem gazetę,minąłem go tak szybko,jak tylko mogłem ze swoim ładunkiem.Oczywiście,gdybym dysponował pełnią mocy,gdybym przez cały czas żywił się ludzką krwią,bez najmniejszego problemu zmusiłbym odźwiernego, żeby natychmiast zapomniał,co widział.Co więcej,mógłbym pobiec wprost na Siedemdziesiątą Trzecią – ludzkim oczom wydałbym się zaledwie niewyraźną plamą. Przy Sześćdziesiątej Ósmej skryłem się za wilgotnym krzakiem,bo jakiś pijak potknął się i omal nie wpadł prosto na nas.Wśród gałęzi nic nie odwracało mojej uwagi od słodkiego zapachu krwi dziewczyny.Próbowałem nie wciągać powietrza w płuca.Przeklinałem pragnienie,które sprawiało,że marzyłem,aby rozedrzeć jej gardło.Kiedy minął nas pijak,rzuciłem się na północ,w stronę Sześćdziesiątej Dziewiątej.Modliłem się,żeby nikt mnie nie zauważył,nie zatrzymał i nie zaczął wypytywać o nieprzytomną osobę w moich ramionach.W tym całym pośpiechu kopnąłem kamień – potoczył się po bruku ze stukotem głośniejszym niż wystrzały karabinowe. Pijak się obejrzał. - Co tam? – wybełkotał. Przywarłem do ściany posiadłości z piaskowca i w milczeniu błagałem, żeby poszedł w swoją stronę.Mężczyzna zawahał się,rozejrzał nieprzytomnymi oczami,a potem osunął się na chodnik i zaczął głośno chrapać. Dziewczyna znów jęknęła i poruszyła się.Niebawem mogła się ocknąć i zdać sobie sprawę – bez wątpienia,z przeraźliwym wrzaskiem – że jakiś nieznajomy niesie ją na rękach. Zbierając siły,policzyłem do dziesięciu.A pote,,jakby goniły mnie demony piekieł,rzuciłem się nierównym biegiem.Nie dbałem już nawet o to,żeby delikatnie nieść swoją podopieczną.Sześćdziesiąta Dziewiąta,Siedemdziesiąta… Jakaś kropelka krwi dziewczyny splamiła mi policzek.Za mną rozległy się czyjeś kroki.W oddali zarżał koń. Wkrótce znaleźliśmy się przy Siedemdziesiątej Drugiej.Jeszcze jedna

przecznica i dotrzemy do celu.Zostawię ją pod drzwiami,potem wrócę pędem do… Na widok numeru pierwszego przy Siedemdziesiątej Trzeciej stanąłem jak wryty. Mój rodzinny dom był wielki; ojciec zbudował go dzięki pieniądzom,które zarobił po przyjeździe do tego kraju z Włoch.Posiadłość Veritas miała trzy kondygnacje.Szeroka,słoneczna weranda ciągnęła się wokół całej budowli. Wąskie kolumienki sięgały do drugiego piętra.Ojciec wyposażył budynek we wszystkie luksusy dostępne w czasie północnej blokady.Ale ten dom – pałac raczej – był wprost olbrzymi.Wzniesiony z piaskowca w kolorze kości słoniowej zajmował prawie całą przecznicę.Liczne okna spoglądały z każdego piętra niczym uważne oczy.Balkony z balustradami z kutego żelaza – trochę podobne do galerii okalających dom Callie w Nowym Orleanie – zdobiły każde piętro,a do ich metalowych zawijasów przywarło bezlistne teraz dzikie wino. Spiczaste,europejskie szczyty pyszniły się rzeźbionymi gargulcami. Co za ironia,że domu,do którego miałem się zbliżyć,strzegły gargulce. Podszedłem do wielkich rzeźbionych drzwi z ciemnego drewna.Łagodnie opuściłem dziewczynę na stopień przed nimi,uniosłem mosiężną kołatkę i trzykrotnie zastukałem.Miałem już zawrócić na pięcie i biec do parku,ale masywne drzwi otworzyły się z impetem,jakby nie były cięższe od ogrodowej furtki.Za nimi prężył się służący – wysoki i chudy jak patyk,w prostej,czarnej liberii.Przez chwilę patrzyliśmy jeden na drugiego,a potem kamerdyner spojrzał na dziewczynę na progu. - Proszę pana! – zawołał zadziwiająco spokojnie do kogoś z tyłu. – To panna Sutherland… Rozległy się jakieś okrzyki szurania.Niemal natychmiast w drzwiach stanęło zdecydowanie za dużo ludzi,wszyscy z zatroskanymi minami. - Znalazłem ją w parku… - zacząłem. Nie zdążyłem powiedzieć nic więcej. Halki i spódnice z ciężkiego jedwabiu zaszeleściły,a chyba z sześcioro krzyczących kobiet i mężczyzn wybiegło przed dom i otoczyło panienkę niczym stadko spanikowanych gęsi.Gęsty zapach ludzkiej krwi natychmiast uderzył mi do głowy.Jakaś bogato odziana starsza kobieta – matka,jak założyłem – natychmiast położyła dłoń na szyi dziewczyny,żeby wyczuć puls. - Henry! Wnieś Bridget do środka! – poleciła. Kamerdyner delikatnie wziął dziewczynę na ręce.Nawet się nie skrzywił,gdy krew zaczęła plamić jego kremową kamizelkę.Za nimi ruszyła gospodyni,która gestem dłoni zaczęła rozpędzać służące do ich zadań. - Winfield,wyślij chłopaka po doktora! Niech Greta przygotuje ciepłą kąpiel.Każ kucharce przygotować bulion i napar z ziół na alkoholu! Natychmiast zdejmijcie gorset sukni i poluzujcie sznurówki.Sarah,idź do kufra i potnij trochę starej bielizny na bandaże.Lydio,poślij po Margaret. Cały tłumek – jedna osoba po drugiej – znów zniknął w domu wyjątkiem chłopca w pumpach i czapce na głowie.Ten pobiegł gdzieś ulicą i przepadł w mroku z głośnym stukotem butów o bruk.Wyglądało to zupełnie tak,jakby dom

na moment ożywił ulicę ruchem i obecnością rodziny,a potem znowu wessał swoich mieszkańców w obręb ciepła i bezpieczeństwa. Nawet gdybym chciał,nie mógłbym podążyć za nimi.Ludzie sami muszą zaprosić do środka swoje przeznaczenie – czy są go świadomi,czy nie.Bez zaproszenia nam,wampirom,nie wolno wejść do żadnego domu,wygnani z ciepłych domowych ognisk i przyjaznego otoczenia,jakie obiecują ludzkie siedliska,pozostawieniu w mroku nocy,skąd możemy tylko patrzeć. Odwróciłem się,żeby odejść,bo już i tak stałem tam dłużej niż zamierzałem. - Zaczekaj,młodzieńcze. Głos był tak stanowczy,głęboki i donośny,że zawróciłem na pięcie jak przyzwany jakąś mocą. W drzwiach stał człowiek – pewnie pan tego domu i ojciec dziewczyny. Pogodny grubas z tego typu tuszą,która sprawia,że mężczyzna przechyla się w tył na piętach.Miał na sobie drogie ubranie uszyte z wełny i tweedu,dobrze skrojone,w dyskretne wzory.Całą jego postawę podsumowałbym: ,,swoboda” : od rudych bokobrodów i błyszczących czarnych oczu po lekki uśmiech,unoszący lewy kącik jego ust.Wyglądało na to,że ciężką pracą zasłużył sobie na większość swojego bogactwa.Dłonie pełne odcisków i zaczerwieniony kark zdradzały,że swojego majątki nie odziedziczył. Przez głowę przemknęła mi szybka myśl: jakże łatwo byłoby wywabić go tu na zewnątrz.Jeszcze jeden krok…To korpulentne ciało dostarczyłoby mi dość krwi,żeby zaspokoić głód na wiele dni.Czułem ,że cała szczęka boli mnie od pragnienia,które spowodowało,że wysuwały się kły, i mogła sprowadzić na tego człowieka śmierć. Ale mimo wielu pokus,jakie postawił przede mną ten wieczór,poprzednie życie zostawiłem za sobą. - Chciałem już odejść,proszę pana.Cieszę się,że pańska córka jest bezpieczna. – Cofnąłem się o krok w stronę cienia. Mężczyzna położył mięsistą rękę na moim ramieniu.Jego oczy zwęziły się i chociaż zdołałbym go zabić w ułamku sekundy,zdziwił mnie nagły,nerwowy ucisk w żołądku. - Jak się nazywasz,synu? - Stefano – odparłem. – Stefano Salvatore. Od razu zrozumiałem,jaką głupotę palnąłem,że podałem mu prawdziwe nazwisko,biorąc pod uwagę zamieszanie,jakiego narobiłem w Nowym Orleanie i w Mystic Falls. - Stefano – powtórzył.Obejrzał mnie od stóp do głów. - Nie zamierzasz żądać nagrody? Obciągnąłem mankiety koszuli.Wstydziłem się swojego niechlujnego wyglądu.Moje czarne spodnie,z pamiętnikiem wetkniętym w tylną kieszeń, były postrzępione.Koszula z nich wychodziła i fałdowała się przy szelkach.Nie miałem kapelusza,krawata,nawet kamizelki a przede wszystkim byłem brudny i trochę śmierdziałem po takim czasie spędzonym pod gołym niebem. - Nie,proszę pana.Cieszę się tylko,że mogłem pomóc – mruknąłem.

Milczał,jakby miał kłopot ze zrozumieniem moich słów.Zastanawiałem się,czy szok na widok zakrwawionej,rannej córki nie wprawił go w jakieś otępienie.Ale potem mężczyzna pokręcił głową. - Nonsens! – złapał mnie za prawą rękę. – Dałbym wszystko za bezpieczeństwo swojej najmłodszej.Proszę wejść.Nalegam! Wypalimy cygaro i wzniosę toast na pana cześć za uratowanie mojej malutkiej. Wciągnął mnie do domu jak upartego psa na smyczy.Zacząłem protestować,ale od razu zamilkłem,gdy znalazłem się w wielkim holu, wyłożonym ciemną boazerią z wiśniowego drewna.Okna z witrażowymi szybami,które miały oświetlać wejście za dnia,nawet wieczorem mieniły się niczym wielobarwne klejnoty w świetle lamp gazowych.Wielkie,dostojne schody prowadziły na piętro,a balustrady wyglądały jak wyrzeźbione z pojedynczych drewnianych pni.W swoim ludzkim życiu chciałem kiedyś studiować architekturę i chętnie przyglądałbym się temu wnętrzu całymi godzinami. Ale zanim zdążyłem w pełni docenić urok wejściowego holu, gospodarz zagonił mnie do przytulnego saloniku.Uwagę przyciągał buzujący w kominku pomarańczowy ogień.Fotele o wysokich oparciach,wyłożone jedwabnymi poduszkami,stały to tu,to tam,a ściany pokoju pokrywała ciemnozielona tapeta. Za kanapą dyskretnie zajmował miejsce stół bilardowy,a pomiędzy dużymi oknami stały szafki pełne opasłych tomów,globusów i rozmaitych ciekawych rzeczy.Mój ojciec,zbieracz książek i pięknych przedmiotów,zachwyciłby się tym wnętrzem.Serce ścisnęło mi się , kiedy znów sobie uświadomiłem,że życiowym doświadczeniem już zdążyłem prześcignąć ojca. - Cygaro? – Pan domu podsunął mi pudełko. - Nie,dziękuję – odparłem.Cygara były najlepszej jakości,zrobione z tytoniu uprawianego w moim rodzinnym stanie.Kiedyś z największą przyjemnością skorzystałbym z propozycji,ale teraz,kiedy choćby chrobot ptasiego dzioba o pień drzewa drażnił moje wyczulone zmysły,sama myśl o wdychaniu kłębów czarnego dymu zdawała mi się nie do zniesienia. - Hm.Nie raczymy się cygarami. – Z powątpiewaniem zmarszczył czoło. – Ale nie odmówisz szklaneczki,mam nadzieję? - Nie,proszę pana.Bardzo chętnie się napiję. – przechadzałem się po pokoju,a odpowiednie słowa same padały z moich ust. - To mi się podoba. – nalał alkohol w kolorze moreli z kryształowej karafki. – A więc,znalazłeś moją córkę w parku… - podał mi brandy. Nie mogłem się powstrzymać,żeby nie podnieść połyskującej szklaneczki do światła.Byłaby piękna,nawet gdybym nie odbierał jej zmysłami wampira. Rzucała pojedyncze błyski koloru niczym opalizująca ważka. Skinąłem głową mężczyźnie i pociągnąłem mały łyk,a potem usiadłem we wskazanym mi skórzanym fotelu.Ciepły,słodki alkohol rozlał mi się po języku. Sprawił,że jednocześnie poczułem się komfortowo i dziwnie nieswojo.W ciągu zaledwie jednego wieczoru przeniosłem się z parku do posiadłości bardzo zamożnego dżentelmena,gdzie popijałem znakomity trunek.A choc ogarniała mnie chęć,żeby z powrotem uciec w mrok,samotność,która owładnęła całym

moim życiem,poruszyła błagalne tony,żebym został.W paru przyległych pokojach wyczuwałem obecność przynajmniej dwunastu osób: służby i członków rodziny.Ich zapach uderzał mi do głowy.Nie wychwyciłby go nikt poza mną i dwoma psami,które – jak widziałem – kręciły się po kuchni. Mój dobroczyńca popatrzył na mnie dziwnie,więc spróbowałem się skupić. - Tak,proszę pana.Znalazłem ją na polance obok pozostałości starej Seneca Village. - Co robiłeś w parku tak późno wieczorem? – utkwił we mnie oczy. - Spacerowałem – odparłem spokojnie. Przygotowałem się na to,co za chwilę nastąpi,na serię niewygodnych pytań,które pomogłoby ocenić moją życiową sytuację, chociaż podarte ubranie z pewnością dawało pewne wskazówki.Na jego miejscu wcisnąłbym takiemu gościowi jak ja parę dolarów do ręki i wystawiłbym za drzwi.W Nowym Jorku przecież roiło się od niebezpieczeństw,a chociaż ten zacny człowiek nawet sobie tego nie wyobrażał,byłem najgorszym z nich. Ale jego następne słowa zaskoczyły mnie. - Nie dopisuje Ci ostatnio szczęście,synu? – odezwał się,a jego mina złagodniała. – Co,ojciec wyrzucił Cię z domu? Jakiś skandal? Pojedynek? Przyłapano Cię nie po tej stronie na wojnie? Ze zdumienia otworzyłem usta.Skąd wie,że nie jestem zwykłym włóczęgą? Zupełnie jakby odgadł moje myśli. - Twoje buty,synu,wyraźnie wskazują,że jesteś dżentelmenem,niezależnie od obecnych,ehem ,okoliczności. – Przyjrzał się moim stopom.Sam też zerknąłem na buty,zdarte i brudne,bo od pobytu w Luizjanie ich nie czyściłem. – Włoski krój,a skóra znakomita – ciągnął. – Znam się na skórze. – Klepnął dłonią własny but,wykonany chyba ze skóry krokodyla. – Od tego zaczynałem. Nazywam się Winfield T. Sutherland i jestem właścicielem Sutherland’s Mercantile.Niektórzy z moich sąsiadów dorobili się majątków na nafcie albo kolei żelaznej,ale ja doszedłem do fortuny uczciwe.Sprzedaję ludziom,to czego potrzebują. Drzwi do gabinetu otwarły się i do pokoju weszła młoda kobieta. Widziałem ją wcześniej na dole.Opanowana i pełna wdzięku,poruszała się dostojnie,ale też energicznie.Prosty czepek – prawie jak u służącej- podkreślał delikatne rysy twarzy.Wyglądała jak nieco bardziej wyrafinowana wersja panny, którą znalazłem w parku.Jej włosy miały złoty,lecz nieco subtelniejszy połysk i opadały na ramiona naturalnymi,miękkimi lokami.Rzęsy tak samo gęste,ale dłuższe, ocieniały błękitne oczy z ledwie dostrzegalnym odcieniem szarości. Kości policzkowe odrobinę wydatniejsze,mina łagodniejsza. Ludzki zachwyt urodą dziewczyny walczył we mnie z wampirzą , chłodną oceną jej ciała : zdrowe i młode. - Lekarz właśnie przyjechał,ale mama uważa,że Bridget nic nie będzie – powiedziała spokojnie. – Rana nie jest tak głęboka,jak się w pierwszej chwili wydawało, i wygląda jakby już się zasklepiała.Wszyscy mówią,że to cud.

Poruszyłem się w fotelu,wiedząc,że sam niechcący ten ,,cud” sprawiłem. - To Lydia – przedstawił córkę,Winfield. – Najbardziej królewska spośród moich trzech Gracji.W parku znalazłeś Bridget.Jest nieco…ech…porywcza. - Uciekła z balu zupełnie sama – zwróciła się do ojca Lydia z wymuszonym uśmiechem. – Myślę,że powinieneś poszukać nieco mocniejszego słowa niż ,,porywcza” ,papo. Z miejsca polubiłem Lydię.Nie było w niej tej radości życia jaką promieniowała Callie,ale zachwycała inteligencją i poczuciem humoru. Spodobał mi się nawet jej ojciec,choć napuszony i skłonny do przechwałek. W pewien sposób przypominali mi mój dom,własną rodzinę, z czasów , kiedy jeszcze je miałem. - Oddałeś nam wielką przysługę,Stefano – powiedział Winfield. – I wybacz mi,jeśli wyrywam się z tym nie w porę,ale podejrzewam , że nie masz porządnego domu,do którego mógłbyś wrócić.Zostań więc tu na noc,co? Jest za późno,żeby gdziekolwiek iść,a na pewno padasz ze zmęczenia. Uniosłem obie dłonie. - Ależ nie mógłbym. - Musi pan – wtrąciła się Lydia. - Ja… - Powiedz nie,nakazałem sobie w myślach.Przed oczyma wykwitło mi wspomnienie zielonych oczu Callie i przypomniała mi się przysięga,że będę żył z dala od ludzi.Ale wygody tej pięknej posiadłości tak bardzo przypominały mi ludzkie życie,które zostawiłem za sobą w Mystic Falls,że nie potrafiłem zrobić tego,co doskonale wiedziałem,należało zrobić. - Nalegam,chłopcze. – Winfield położył mi na ramieniu mięsistą dłoń i niemal siłą wyprowadził z pokoju. – Przynajmniej tyle możemy Ci zaoferować w ramach podziękowania.Porządny sen nocą i pożywne śniadanie. - Bardzo pan uprzejmy,ale… - Proszę… - Lydia lekko się uśmiechnęła. – Jesteśmy panu tak bardzo wdzięczni. - Naprawdę powinienem… - Znakomicie! – Klasnął w dłonie Winfield. – Zatem ustalone. Damy też do wyczyszczenia i odprasowania Twoje rzeczy. Niczym koń przeprowadzany przez serię zabiegów pielęgnacyjnych przed wyścigiem, zostałem przez służącą Sutherlandów pokierowany parę pięter wyżej,do tylnego skrzydła,które wyglądało na zwróconą na wschód bocznej alei. Przywykłem spać w skalnym zagłębieniu obok skradzionych nagrobków, a teraz oferowano mi wielkie podwójne łoże z baldachimem i pościelą z pieprza w pokoju, gdzie huczał na kominku ogień,w domu ludzi,którzy szybko i radośnie zaakceptowali mnie jako jednego ze swoich. Wampir we mnie nadal był głodny i podenerwowany. Ale nie przeszkodziło to ludzkiej części mojej natury napawać się tym,co dostałem. Rozdział 4 4 listopada,1864 Mam wrażenie,jakby to było już dawno temu,chociaż w rzeczywistości

niewiele czasu upłynęło,odkąd się przeobraziłem,odkąd zabił mnie własny ojciec.Przecież zaledwie miesiąc temu Damon i ja usiłowaliśmy ocalić Katherine, a jej krew ocaliła nam życie.Ledwie miesiąc temu byłem żywym człowiekiem o ciepłej krwi.Pożywiałem się mięsem i warzywami,serem i winem… i sypiałem w puchowej pościeli na czystych,lnianych prześcieradłach. Tak,wydaje się,że to całe wieki temu, i w pewnym sensie tak chyba jest. Ale równie szybko jak odmieniło się moje szczęście po pobycie w Nowym Orleanie – co zmusiło mnie,żebym żył jak włóczęga i mieszkał w małej jaskini w parku – znalazłem się tutaj,przy porządnym biurku u okna z szybami oprawionymi w ołów,a pod stopniami mam gruby dywan.Jak szybko z powrotem nabieram ludzkich nawyków! Suthelandowie to miła rodzina.Patrzę na porywczą Bridget i jej cierpiącą w milczeniu starszą siostrę jak na lustrzane odbicie Damona i samego siebie. Nigdy nie rozumiałem,jak nieszkodliwe były kłótnie Damona i mojego ojca na temat koni i dziewcząt.Zawsze potwornie bałem się,że jeden z nich powie lub zrobi coś,co na zawsze zniszczy te pozory rodzinności,które nam pozostawały. A teraz,kiedy mój ojciec nie żyje,a brat i ja jesteśmy…tym,kim jesteśmy,widzę jak dużo poważniejsze mogą być problemy i że moje dotychczasowe życie było naprawdę proste i łatwe. Nie powinienem w ogóle tu zostawać,nawet na dzisiejszą noc. Powinienem wyślizgnąć się stąd przez okno i uciec do miejsca mojego wygnania.Otaczanie się tą ciepłą,pełną życia atmosferą rodziny Sutherlandów,choćby i na bardzo krótko,jest niebezpieczne i złudne. Sprawia,że czuję się niemal tak,jakbym mógł znów należeć do świata ludzi.Oni nie zdają sobie sprawy,że zaprosili do własnego grona drapieżnika.Wystarczyłoby przecież,żebym raz nad sobą stracił kontrolę,wymknął się teraz z pokoju i pożywił jednym z nich,a ich życie stanie się tragedią – tak samo jak w tragedię zamieniło się moje z chwilą,kiedy w naszych progach pojawiła się Katherine. Rodzina zawsze była dla mnie najważniejsza i skłamałbym,gdybym nie przyznał się,że wspaniale jest być wśród ludzi,którzy wzajemnie kochają, nawet jeśli tylko na jedną,skradzioną noc… Po raz pierwszy od wyjazdu z Nowego Orleanu wstałem razem ze słońcem.Zamierzałem ukradkiem wyjść z tego domu i zniknąć w porannych mgłach,zanim ktoś przyjdzie mnie obudzić.Trudno jednak było porzucić świeżą, lnianą pościel,miękki materac,te półki z książkami i malowany sufit pokoju. Kiedy już naoglądałem się fresków z uskrzydlonymi cherubinami nad moją głową,odsunąłem puszystą kołdrę i zmusiłem się,żeby wstać z łóżka. Pod bladą skórą prężył się każdy mięsień, pełen siły i mocy,nadal jednak wystawały mi wszystkie żebra.Sutherlandowie zabrali moje ubrania do prania,ale nie dostałem nocnej koszuli.Cieszyłem się dotykiem porannego słońca na skórze; jego ciepło walczyło z chłodem w pokoju.Nigdy nie wybaczę Katherine,że przemieniła mnie w potwora,ale przynajmniej dzięki jej za to,że dała mi pierścionek z lapis-lazuli – chronił mnie przed promieniami słońca,w przeciwnym razie by mnie zabiły. Przez leciutko uchylone okna wpadał powiew chłodnego powietrza i

poruszał cienkimi zasłonami.Chociaż już niewrażliwy na temperaturę, zatrzasnąłem okiennice.Z pewnym namysłem domknąłem zasuwkę. Przysiągłbym,że wieczorem wszystkie okna dokładnie zamknąłem. Zanim jednak zdążyłem głębiej się nad tym zastanowić,w pobliżu rozległ się charakterystyczny odgłos bijącego serca.Ktoś zapukał cicho i drzwi pokoju się uchyliły.Lydia wsunęła głowę do środka i natychmiast się zarumieniła. Odwróciła wzrok – stałem niemal całkiem nago. - Ojciec obawiał się,że spróbujesz odejść bez pożegnania. Wysłał mnie, żebym dopilnowała,że nie oczarujesz jakiejś pokojówki,żeby Ci w tym pomogła. - Raczej w tym stanie nigdzie się nie ruszę. – Zasłoniłem tors ramionami. – Potrzebowałbym chociaż spodni. - Henry niedługo Ci tu przyniesie,świeżo odprasowane – odparła ze wzrokiem nadal wbitym w podłogę. – W holu,tuż po prawej jest łazienka. Proszę,możesz się tam swobodnie odświeżyć,a potem zejdź do nas na śniadanie. Przytaknąłem.Czułem,że nie mam wyjścia. - Aha,Stefano…- Na chwilę uniosła głowę i spojrzała mi prosto w oczy. – Mam też szczerą nadzieję,że uda Ci się znaleźć jakąś koszulę. – A potem uśmiechnęła się i zamknęła za sobą drzwi. Na dole,przy śniadaniu,czekał na mnie cały klan Sutherlandów – nawet Bridget.Ożywiona wcinała tost z takim apetytem,jakby od dwóch tygodni nic nie miała w ustach.Pomijając nieznaczną bladość cery,nie sposób było się domyślić,że zaledwie wczorajszej nocy o mały włos nie umarła. Kiedy wszedłem,wszyscy obrócili się i wstrzymali oddech.Najwyraźniej prezentowałem się inaczej niż bohater wczorajszego wieczoru.W świeżo wypastowanych włoskich butach,schludnych spodniach,nowej czystej koszuli i pożyczonym surducie,który Winfield podesłał mi na górę,wyglądałem w każdym calu na dżentelmena.Umyłem też twarz i zaczesałem włosy do tyłu. - Kucharka zrobiła mamałygę,jeśli masz ochotę. – Pani Sutherland wskazała na salaterkę grudkowatej,białej mazi. – My za nią nie przepadamy, ale pomyśleliśmy,że nasz gość z Południa ją doceni. - Dziękuję pani. – zająłem wolne krzesło obok Bridget. Przyjrzałem się wielkiemu,drewnianemu,suto zastawionemu stołowi. Po śmierci mojej matki Damon ojciec i ja jadaliśmy w swobodnej atmosferze z mężczyznami zatrudnianymi na plantacji.Śniadanie było często prostym posiłkiem dla pracujących ludzi: mamałyga i biskwity,chleb i syrop kukurydziany , plastry bekonu. To,co stało na stole w rezydencji Winfielda, zawstydziłoby najlepsze restauracje Wirginii.Angielskie tosty w delikatnych stojakach z drucików,dżemy w pięciu smakach,dwa rodzaje bekonu,placuszki kukurydziane,syrop,nawet świeżo wyciśnięty sok z pomarańczy. Delikatne talerze miały niebieski,holenderski wzór,a na stole leżało więcej srebra,niż widywałem przy nakryciach do uroczystego obiadu. Żałowałem,że nie mam już ludzkiego apetytu.Stłumiłem ogień w żyłach, złaknionych krwi i udałem,że zabieram się do jedzenia. - Serdecznie dziękuję – powiedziałem.

- A więc to jest wybawca mojej małej siostrzyczki – odezwała się jedyna w jadalni kobieta,której jeszcze nie znałem. - Pozwól,że Ci przedstawię swoją najstarszą córkę – wtrącił Winfield. – To Margaret.Pierwsza mężatka.I mamy nadzieję,matka pierwszych wnucząt. - Papo! – skarciła go Margaret,a potem znów skupiła się na mnie. – Miło mi Cię poznać. – podczas gdy Bridget była pełna życia i młodzieńczo pulchna,a Lydia elegancka i wyrafinowana,Margaret miała w sobie jakiś praktyczny i dociekliwy zdrowy rozsądek.Prostolinijność odbijała się w jej pytających niebieskich oczach.Twarz okalały ciemne pasma raczej prostych włosów. - Właśnie rozmawialiśmy o tym,co sprawiło,że mała tak nierozsądnie zachowała się wczoraj. – Winfield znów sprowadził rozmowę na temat poprzedniej nocy. - Nie wiem,dlaczego uciekłam. – Bridget wydęła usta i chętnie napiła się z filiżanki soku pomarańczowego. Starsze siostry wymieniły spojrzenia,ale ojciec nachylił się w stronę najmłodszej córki i z troską zmarszczył czoło. - Po prostu poczułam,że koniecznie muszę wyjść. I tak zrobiłam – dodała dziewczyna. - To było głupie i niebezpiecznie – skarciła ją matka,potrząsając serwetką. – Mogłaś zginąć! - Cieszę się,że dzisiaj tak dobrze się miewasz – odezwałem się uprzejmie. Bridget uśmiechnęła się od ucha do ucha.Ukazała zęby,między którymi utkwiły małe kawałeczki pomarańczowego miąższu. - No właśnie,skoro o tym mowa – Margaret postukała łyżeczką do jajka o brzeg talerza. – Twierdzisz,że znalazłeś ją zalaną krwią w parku? - Tak – odparłem ostrożnie.Nadziałem na widelec jak najmniejszy plasterek bekonu.Siostra wydywała się bardziej przenikliwa niż pozostali i nie bała się zadawać niewygodnych pytań. - Mnóstwo krwi,podarta suknia… - drążyła Margaret. – Nie wydało Ci się dziwne,że nie miała żadnej poważnej rany? - Hm – mruknąłem. Zacząłem szybko myśleć. Co powiedzieć? Że to krew kogoś innego? - Mnie wczoraj wydawało się,że to jakaś rana od noża – powiedziała pani Sutherland,potem zasznurowała usta i zaczęła się zastanawiać. – Ale okazało się, że to tylko zakrzepła krew i wystarczyło ją zetrzeć do czysta – dodała po chwili. Margaret przeszyła mnie spojrzeniem. - Może dostała krwotoku z nosa…? – zasugerowałem nieprzekonująco. - Więc twierdzisz,że nie widziałeś żadnego napastnika, kiedy natknąłeś się na moją siostrę? – nie odpuszczała Margaret. - Och,Meggie, Ty i te Twoje śledztwa – wtrącił się Winfield. – To cud,że Bridget nic nie jest.Dzięki Bogu,że obecny tu Stefano ją wtedy znalazł. - Tak. Oczywiście,dzięki Bogu – powiedziała Margaret. – A co robiłeś samotnie w parku wieczorem? – podjęła gładko. - Spacerowałem – odparłem tak samo jak wczoraj jej ojcu.

W jasnym świetle poranka wyraźnie dostrzegłem, jakie to dziwne,że Winfield nie zapytał mnie o nic więcej poza nazwiskiem i powodem,dla którego znalazłem się w parku.W takich okolicznościach – tuż po tym,jak jego córka przeżyła brutalny atak – nie bardzo rozumiałem,że miał chęć zaprosić nieznajomego po swój dach.No ale z drugiej strony,mój ojciec zaoferował schronienie Katherine,kiedy przyjechała do Mystic Falls,odgrywając rolę sieroty. Jakaś część umysłu nie dawała mi spokoju pytaniem,czy ta historia nie skończyłaby się inaczej,czy wszyscy Salvatore nie żyliby nadal,gdybyśmy tylko zmusili Katherine,aby odpowiedziała na pytania o swoją przeszłość. A my zamiast tego chodziliśmy na paluszkach wokół tragedii,która według jej własnych słów odebrała życie jej rodzicom.Oczywiście , Katherine całkowiecie zauroczyła Damona i mnie,więc może jej odpowiedzi i tak by nic nie zmieniły. Margaret pochyliła się i nie zrezygnowała z tematu,jak poprzedniego wieczoru zrobił to grzecznie Winfield. - Rozumiem,że nie pochodzisz z tych stron? - Jestem z Wirginii – odparłem. Otworzyła usta.Najwyraźniej chciała zadać kolejne pytanie.To trochę dziwne,ale poczułem się niemal lepiej,że mogę udzielić tej rodzinie jakichś rzeczywistych odpowiedzi.Poza tym wkrótce i tak zniknę z tego domu,zatem to bez znaczenia,co o mnie wiedzą. - A konkretnie skąd? – dopytywała. - Mystic Falls. - Nigdy nie słyszałam. - To dość mała mieścina.Jedna większa ulica i kilka plantacji. Pod stołem rozległo się jakieś szuranie.Domyślałem się,że Bridget albo Lydia usiłowały porządnie kopnąć siostrę w kostkę.Jeśli którejś się udało, Margaret nic po sobie nie dała poznać. - Odebrałeś jakieś wykształcenie? – ciągnęła wywiad. - Nie.Zamierzałem studiować na wirginijskim uniwersytecie,ale wojna pokrzyżowała mi plany. - Wojna nikomu nie służy. – Winfield sięgnął po plaster bekonu. - Przez wojnę nie można było swobodnie podróżować między stanami – zauważyła Margaret. - Ale co to ma z tym wszystkim wspólnego? – spytała ostro Bridget. - Twoja siostra sugeruje,że wybrałem nie najlepszy moment na swoją podróż na północ – wyjaśniłem. – Ale mój ojciec niedawno zginął… - Na wojnie? – spytała Bridget z zapartym tchem. Lydia i pani Sutherland spiorunowały ją wzrokiem. - W pewnym sensie – odparłem.Rzeczywiście,życie ojcu odebrała wojna. Ta,którą wydał wampirom…i mnie. – Moje miasteczko zostało spalone i nic tam już dla mnie nie zostało. - A więc przyjechałeś na Północ – podjęła Lydia. - Może żeby spróbować swoich sił w interesach? – podsunął z nadzieją Winfield. Temu człowiekowi – ojcu trzech pięknych córek – brakowało syna.Nie

miał z kim wypalić cygara czy napić się brandy, nie miał kogo instruować i zachęcać do prowadzenia interesów, nie miał z kim konkurować na rynku. Martwił mnie i trochę bawił błysk, jaki pojawiał się w jego oczach,kiedy na mnie patrzył.Na Manhattanie na pewno żyły rodziny z synami,którzy zapewniliby bardziej pomyślne małżeńskie powiązania. - Cokolwiek zrobię,chcę samodzielnie przedzierać się przez życie. – wziałem łyk kawy. Bez Lexi czy Katherine,które by mną pokierowały , rzeczywiście musiałem radzić sobie sam.A gdyby jeszcze kiedyś przyszło mi spotkać Damona jedyne,ku czemu chętnie, by mnie pokierował,to świeżo naostrzony kołek. - Gdzie mieszkasz? – ciągnęła uparcie Margaret. – Masz tu jakąś rodzinę? Odchrząknąłem, ale zanim zdążyłem wygłosić swoje pierwsze prawdziwe kłamstwo, Bridget jęknęła. - Meggie, nudzi mnie to śledztwo! Na ustach Lydii zadrgał cień uśmiechu, ale szybko zakryła je serwetką. - A o czym wolałabyś rozmawiać? - O sobie? – Margaret uniosła brew. - W sumie,owszem! – Bridget rozejrzała się wokół stołu. Jej oczy pałały zielenią jak oczy Callie , ale kiedy tak wyraźnie manifestowała swoje humory , przestawała w czymkolwiek przypominać moją ukochaną. – Nadal sama nie wiem, dlaczego wybiegłam z tego przyjęcia. Margaret przewróciła oczami. Lydia pokręciła głową. - No, powinniście zobaczyć jak oni się na mnie gapili! – zawołała Bridget. Dla podkreślenia własnych słów wymachiwała uniesionym nożem. – Flora miała znacznie brzydszą suknię, choć przecież teraz jest już młodą mężatką. A moja nowa szarfa… Och ,nie , czy wczoraj wieczorem się zniszczyła? Strasznie bym nie chciała jej zniszczyć! Mamo! Czy miałam ją na sobie,kiedy Stefano mnie przyniósł do domu? Trzeba wrócić do parku i jej poszukać! - A może trzeba by wrócić do parku i poszukać tego, kto usiłował Cię zabić – podsunęła Margaret. - Już o tym rozmawialiśmy z inspektorem Warrenem. Obiecał przeprowadzić staranne dochodzenie – powiedział pan Sutherland. – Ale, Bridget , musisz mi obiecać,że dziś nie uciekniesz z balu u Chesterów, bo inaczej będę musiał stanąć w Twojej sypialni na straży. Dziewczyna nachmurzyła się i zaplotła ręce na piersi. - A Ty też nie uciekniesz – zwróciła się pani Sutherland do Lydii znaczącym tonem. Starsza siostra Bridget zarumieniła się. - Lydia zakochała się we włoskim hrabim – poinformowała mnie poufnie Bridget. Z chwilą kiedy zaczęła przekazywać mi ploteczki,jej nadąsana mina znikła. – Wszyscy mamy nadzieję,że się jej oświadczy.Czyż nie byłoby wspaniale? Wtedy stalibyśmy się arystokracją , a tak jesteśmy tylko bogatymi kupcami. Wyobraź sobie,Lydia hrabiną! Winfield zaśmiał się nerwowo. - Bridget…

Zatrzepotała gęstymi rzęsami. - To naprawdę cudownie,że Lydia ma amanta, i to jeszcze wysoko urodzonego.Po ślubie Maggie bałam się,że mama i papa zaczną się upierać przy tradycji i nie pozwolą mi wyjść za mąż, póki Lydia nie stanie na ślubnym kobiercu,a kto niby mógł wiedzieć,ile czasu to potrwa. - Lydia jest…niezwykła – odparła pani Sutherland. - Och,mamo , proszę. – Bridget przewróciła oczami. – Jakby ktoś się do tej pory nią interesował.A teraz ma hrabiego.To naprawdę…To naprawdę nie w porządku,jak się nad tym zastanowić…Gdyby dla mnie urządzono debiutancki bal jak trzeba… Zacząłem się wiercić na krześle,z jednej strony zażenowany w imieniu ich wszystkich,a mimo to zadowolony,że uczestniczę w czymś tak zwyczajnym jak rodzinna sprzeczka.Odkąd zostawiłem Lexi w Nowym Orleanie, po raz pierwszy przebywałem w towarzystwie ludzi. - Tylu przystojnych nieznajomych dżentelmenów pojawia się ostatnio w naszym życiu – powiedziała Margaret tonem lekkim,a zarazem ostrzegawczym. – Co za dziwny zbieg okoliczności, panie Salvatore.Może jednak zupełnie niepotrzebnie odbywałam tę wielką podróż po Europie. - Och,cicho bądź Margaret – skarcił ją Winfield. - I przecież ja nie mam z kim iść do Chesterów, mamo – ciągnęła Bridget. Zaczerwieniła się,jakby usilnie starała się powstrzymać płacz. Przez cały czas zerkała na mnie z ukosa. – Milash na pewno nie będzie chciał mi towarzyszyć po wczorajszym wieczorze… Rozpaczliwie potrzebuję eskorty… Wpatrywała się w ojca szeroko otwartymi oczami.Winfield zmarszczył brwi i w zamyśleniu szarpnął się za bokobrody. W tym momencie wydawało się,że Bridget ma siłę wampira.Najwyraźniej była zdolna skłonić ojca,żeby spełnił każde jej życzenie.Margaret przyłożyła dłoń do czoła,jakby rozbolała ją głowa. - Pan Salvatore Cię zabierze. – Winfield wskazał mnie widelcem,na którym tkwił spory kawałem biskwita. – Już raz Cię ocalił.Jest dżentelmenem, więc z pewnością nie pozwoli,żebyś znów znalazła się w tarapatach. Wszystkie oczy zwróciły się na mnie.Bridget poweselała i uśmiechnęła się do mnie z miną kociątka,któremu właśnie podsunięto spodeczek śmietany. Zacząłem się wymigiwać. - Obawiam się,że nie mam porządnego stroju… - Och ,z tym się uporamy bez kłopotu – przerwał mi pan Sutherland ze znaczącym uśmiechem. - I znów czynimy pana Salvatore naszym zakładnikiem – odezwała się Lydia na tyle cicho,że nikt jej chyba nie usłyszał. – Za pomocą pary spodni. Rozdział 5 Po śniadaniu służące sprawnie pozabierały holenderskie talerze i dżem. Winfield wrócił do swojego gabinetu,a mnie zostawił z paniami w słonecznej bawialni.Bridget,Lydia i pani Sutherland rozsiadały się na obitej brokatem kanapie,ja przycupnąłem na krawędzi krytego zielonym aksamitem fotela.

Udawałem,że przyglądam się olejnemu portretowi całej rodziny,podczas gdy tak naprawdę rozmyślałem,jak najlepiej stąd uciec.Mój ostatni,marny posiłek stał się odległym wspomnieniem,a słodkiej symfonii bijących serc w tym wielkim domu coraz trudniej było się oprzeć. W trakcie posiłku kilka razy usiłowałem przeprosić Sutherlandów i wyjść. Zamierzałem czmychnąć przez jakieś okno albo uciec przez pokoje dla służby. Ale zupełnie jakbym te intencje miał wypisane na twarzy,nie dawali mi pozbyć się ich towarzystwa na choćby dwie minuty.Kiedy chciałem udać się na stronę, kamerdyner uparł się,że mnie odprowadzi.Kiedy wspomniałem,że chętnie położyłbym się na moment u siebie w pokoju, pani Sutherland stwierdziła,że kanapa w bawialni jest idealna do wypoczynku.Wiedziałem,że są mi wdzięczni za uratowanie Bridget,ale nie potrafiłem zrozumieć,czemu tak mnie goszczą u siebie w domu.Zwłaszcza biorąc pod uwagę,w jakim stanie się tu zjawiłem: brudny,w podartym ubraniu,potargany i zakrwawiony. - Stefano… - Margaret oparła się o kolumnę dzielącą bawialnię od holu. – Nic Ci nie jest? - Nie,skąd – zaprzeczyłem gwałtownie. – Dlaczego pytasz? - Trzęsiesz nogą tak mocno,że całe krzesło trzeszczy. Przycisnąłem dłoń do kolana,żeby uspokoić drżenie. - Zwykle zaczynam poranek od spaceru – skłamałem i podniosłem się z fotela. – W zasadzie,jeśli panie pozwolą,chętnie przeszedłbym się w stronę parku. Margaret uniosła idealny łuk brwi. - Widzę,że bardzo dużo czasu spędza pan w parku. - To mój drugi dom – odparłem z cierpkim uśmiechem.Wróciłem myślami do jaskini strzeżonej przez korpus posągów. – Natura mnie uspokaja. - Świetny pomysł! – Pani Sutherland klasnęła w dłonie. – Mogłybyśmy pójść z panem? Dzień taki piękny,a świeże powietrze dobrze nam zrobi. - Mamo,chyba lepiej jeśli ja trochę odpocznę. – Bridget omdlewająco uniosła dłoń do czoła,choć wyglądała bardzo zdrowo. - Wolisz zostać w domu,żeby przez cały dzień przyjmować gości i opowiadać im o swoich przygodach. – Margaret pokręciła głową. – Mamo, niestety ja też zrezygnuję z przechadzki.Muszę się zająć kilkoma sprawami,a teraz,skoro siostrze nic nie jest…Zresztą mąż za mną tęskni. - Zupełnie nie wiem dlaczego – mruknęła bezlitośnie Bridget. Lydia rzuciła spojrzenie młodszej siostrze i lekko uderzyła ją po ramieniu. Pani Sutherland puściła mimo uszu utarczki córek,strzepnęła lekki płaszcz i narzuciła go na ramiona. - Proszę iść z nami,panie Salvatore.Zrobimy sobie miły spacer we trojkę. Miałem chęć krzyczeć ze złości – czego jeszcze trzeba,żeby wymknąć się ze szponów tej rodziny?! – ale opanowałem się i z wymuszonym uśmiechem podałem ramię matce dziewczyn. Kiedy tylko wyszliśmy za masywne frontowe drzwi,słońce zaatakowało moje oczy.Świeciło jasno,cytrynowożółte na idealnym błękitnym niebie. Jak na wczesnolistopadowy dzień na północy kraju,pogoda była zadziwiająco łagodna.

Gdyby słońce nie stało tak nisko,można by pomyśleć,że to rześki poranek na początku wiosny. Skierowaliśmy się na południe,a potem przecięliśmy Sześćdziesiątą Szóstą ulicę i przez bramę z kutego żelaza weszliśmy na teren parku.Mimo wczorajszych dramatycznych wydarzeń ani Lydia ani pani Sutherland nie okazywały żadnego wahania czy lęku.Widać czuły się bezpiecznie w moim towarzystwie.Wciągnąłem głęboko w płuca poranne powietrze – wydawało się tak czyste i świeże po wypadkach poprzedniego wieczoru.Zupełnie jakby poranne słońca obmyło cały świat.Źdzbła długich traw uginały się pod ciężarem nasion,a kwiaty zwracały otwarte kielichy w stronę nieba,ku ostatnim ciepłym promieniom odchodzącego roku.Kropelki rosy z nocy już dawno wyparowały. Nie my jedni cieszyliśmy się tym dniem.Po parku przechadzało się mnóstwo rodzin i par.Po raz kolejny uderzyło mnie,jak odmienna jest Północ. Jankeski nosiły jaskrawe stroje,w kolorach,których od lat już nie widywaliśmy na Południu: szkarłaty,jasne żółcie,intensywne błękity; jedwabie,askamity i drogie europejskie koronki,delikatne pończochy i eleganckie skórzane trzewiki. Nawet natura była tutaj inna.Na Północy wznosiły się staroświecie klony o eliptycznych kształtach,a u nas gęste deby pleniły się szeroko i wysoko, chłonąc słońce najdrobniejszym gałązkami.Sosny były tu spiczaste i niebieskawe, a na Południu – wysokie,wielkie o rozmytych konturach chwiały się w lekkich powiewach wiatru. Pani Sutherland i Lydia szczebiotały coś o pogodzie,przestałem jednak zwracać uwagę na nie,bo właśnie przebiegła nam drogę wiewiórka. Ogarnęła mnie ciemność,jakby jedna z nielicznych na niebie chmur przesłoniła na chwilę słońce.Obudził się we mnie instynkt drapieżnika.W tych oczach jak paciorki i puszystym ogonie nie było nic pociągającego,ale natychmiast znów poczułem wczorajszą krew.Jej zapach uderzył mnie w nozdrza i podrażnił gardło pragnieniem. - Proszę mi wybaczyć…Ja…chyba widzę kogoś znajomego – rzuciłem banalną wymówkę i obiecałem,że za moment wrócę,chociaż wcale nie zamierzałem.Czułem,że Lydia i jej matka patrzą za mną z zaciekawieniem,gdy znikałem za kępą krzewów. Tam siedziała moja ofiara,z wyglądu tak samo niewinna jak niewinna musiała się wydawać Bridget swojemu napastnikowi.Wiewiórka patrzyła na mnie,kiedy się zbliżałem,ale ani drgnęła.Błyskawicznie skoczyłem w jej stronę i wszystko skończyło się jeszcze szybciej.Kiedy poczułem spływającą mi do gardła krew – marny posiłek,ale zawsze jakiś – oparłem się o pień drzewa,ogarnięty zmęczeniem i ulgą.Do tej chwili nie docierało do mnie,jak bardzo byłem spięty – cały czas obawiałem się własnego głodu.Bałem się targających mną impulsów i tego,że w każdej chwili mogę stracić nad nimi kontrolę. Zatopiony w poczuciu tej wielkiej ulgi nawet nie usłyszałem nadejścia Lydii.To odebrało mi szansę ucieczki. - Stefano? – Rozejrzała się.Niewątpliwie szukała osoby,z którą tak bardzo chciałem się przywitać,że natychmiast porzuciłem obie panie. - Och,okazało się,że to pomyłka – mruknąłem.Niechętnie dołączyłem do

Lydii i jej matki na parkowej ścieżce. Znów podjęły uprzejmą rozmowę,a ja szedłem obok nich w milczeniu.W duchu karciłem się za spóźniony refleks.Co się ze mną dzieje? Przecież jestem wampirem.Powinienem bez trudu pozbyć się towarzystwa Sutherlandów, zwłaszcza w stanie tego osłabienia mocy.Nieprzyjemna myśl zaczęła się rodzić w głębi mojego umysłu: że jestem nadal z tą rodziną,bo tego zwyczajnie chcę. - Bardzo pan cichy,panie Salvatore – zauważyła pani Sutherland. Zerknąłem na Lydię.Uśmiechnęła się do mnie.Wyraźnie dawały mi do zrozumienia,że jej matka nie zwykła się bawić w subtelności. - Proszę mi wybaczyć.Trochę odwykłem od ludzkiego towarzystwa – przyznałem,kiedy skręciliśmy w alejkę okalającą park. Starsza z kobiet delikatnie ścisnęła moją dłoń.Jeśli zwróciła uwagę,że mam lodowatą dłoń,to pewnie uznała,że zmarzłem. - Odkąd straciłeś ojca? – spytała łagodnie. Skinąłem głową.Wolałem tak to wyjaśnić niż powiedzieć prawdę. - Ja straciłam brata w walkach o Meksyk – wyznała,kiedy mijaliśmy małą dziewczynkę i jej ojca,który prowadził charta o długiej sierści. – Byliśmy sobie najbliżsi z dziewięciorga rodzeństwa.Żadne z licznych sióstr i braci nie zdołało zastąpić go w moim sercu. - Wujek Isaiah – szepnęła Lydia. – Był miły,tylko tyle pamiętam. - Przykro mi to słyszeć.Nie chciałem żeby nasz spacer wywołał smutne wspomnienia – przeprosiłem. - Wspominanie i żal po kimś nie zawsze są smutne – stwierdziła pani Sutherland. – Po prostu…Dbamy,żeby nie zniknęli z naszego życia. Jej słowa kryły w sobie światełko prawdy,które przebiło się przez mętlik moich mrocznych myśli.Jak pozostać w kontakcie z własną ludzką naturą,a jednocześnie godzić się z przemianą w wampira? Jak nie zatracić duszy? Najważniejsze to pamięć o przeszłości.Tak samo jak wspomnienie Callie powstrzymało mnie przed zaatakowaniem Bridget,związki z rodziną,z życiem , które kiedyś wiodłem mogły pomóc mi pielęgnować własne człowieczeństwo. Chociaż pani Sutherland w ogóle nie przypominała mojej matki, na tę jedną krótką chwilę,kiedy słońce zajrzało pod rąbek jej czepka i oświetliło siwiejące włosy i bystre,łagodne niebieskie oczy,poczułem że mogłaby być moją matką.Że w innych okolicznościach w jej domu żyłbym szczęśliwie. Och,jak bardzo tęskniłem za matką.Mój głęboki żal po niej trochę zblakł z upływem lat,ale wciąż pozostał ten tępy ból i nigdy na dobre nie opuszczał mojego serca.Ilu tragedii,w których pogrążąło się nasze życie,dałoby się uniknąć, gdyby matka nadal żyła? Tęskniłem też za ojcem.Aż do chwili,gdy musiałem zadać mu śmiertelny cios,szanowałem go i podziwiałem.Chciałem kiedyś pójść w jego ślady,przejąć rodzinny majątek,we wszystkim mu dogodzić.Najbardziej na świecie pragnąłem ,żeby on też obdarzył mnie szacunkiem i miłością. Tęskniłem nawet za bratem,czy raczej dawnym bratem.Chociaż przysiągł zemścić się na mnie za to,że zrobiłem z niego wampira, przez całe życie był moim najlepszym towarzyszem, moim – w żartach – rywalem i najbliższym

przyjacielem.Zastanawiałem się,gdzie Damon teraz jest i jakie krzywdy może wyrządzać.Nie umiałem osądzić jego potwornego zachowania – po przemianie sam też doświadczyłem żądzy krwi.Miałem tylko nadzieję,że człowieczeństwo przeważy w nim tak jak we mnie. - Mądra z pani kobieta. – Odwzajemniłem uścisk jej palców. Uśmiechnęła się do mnie. - A Ty jesteś niezwykłym młodym człowiekiem – stwierdziła. – Na miejscu Twojej matki byłabym z Ciebie bardzo dumna.Ja nie mam synów,tylko jednego zięcia… - Pociągnęła nosem. - Ależ mamo,Margaret i ja mnóstwo potrafimy – powiedziała Lydia.Nie zareagowała na oczywistą aluzję do zięciów. – Ona prowadzi księgi dla Wally’ego,a ja pomagam stworzyć organizację charytatywną dla matek pozbawionych środków do życia. Pani Sutherland uśmiechnęła się do mnie ukradkiem i w tym momencie odważyłem się nabrać trochę nadziei.Może jednak mógłbym zostać tutaj,stać się częścią tej rodziny? Byłaby to niebezpieczna gra,ale niewykluczone,że udałoby mi się w niej wygrać.Starałbym się trzymać głód pod kontrolą. Codziennie chodziłbym na przechadzki z Lydią i jej matką,towarzyszył im w domu przy herbacie albo prowadził ożywione debaty o wojnie z Winfieldem. Lydia nadal dowodziła własnej niezależności,a jej matka mimo wyraźnej dumy,lekko wzdychała.Słońce grzało coraz mocniej.Szliśmy na zachód,wybierając alejki na chybił trafił,aż wreszcie trafiliśmy na znajomą ścieżkę w głębi parku,która prowadziła prosto do Seneca Village.Do mojego schronienia. Pani Sutherland chyba zauważyła moje nagłe roztragienie,bo spojrzała na mnie uważniej. - Stefano… - odezwała się zatroskana i zaniepokojona zarazem. – Masz… jakąś plamkę…na kołnierzu. A wtedy Lydia zlekceważyła wszelki zasady przyzwoitości,wyciągnęła rękę i delikatnie przesunęła palcem koło mojego policzka.Kiedy cofnęła palec, widniała na nim kropelka krwi. Zbladłem.Bo to przecież było moje życie.Bez względu na to,jak mocno starałbym się nad sobą panować,jakie nużące wysiłki bym podejmował,żeby stale zachować tajemnicę,jedna kropla krwi wystarczała,żeby naruszyć równowagę.I zobaczą,kim jestem naprawdę: kłamcą,mordercą,potworem. Dźwięczny śmiech Lydii przerwał milczenie. - Odrobina dżemu – powiedziała lekkim tonem i wytarła dłoń o nisko zwieszającą się gałąź drzewa. – Stefano,wiem,że poczułeś się u nas jak w domu, ale jako gość powinieneś zwracać nieco większą uwagę na maniery przy posiłkach – zaczęła mi dokuczać. Pani Sutherland zbeształa córkę,ale na widok radosnej ulgi na mojej twarzy sama też się uśmiechnęła.I po chwili całą trójką,kierując się w promieniach słońca z powrotem w stronę domu,śmialiśmy się serdecznie ze Stefano Salvatore,wieczornego bohatera,który za dnia okazał się niezdarą, stołownikiem.

Rozdział 6 Po spacerze okazało się, że czeka mnie przymiarka właśnie szytego, nowego ubrania. Pani Sutherland instruowała krawca, gdzie wpinać szpilki, a mnie jak mam stać. Wiedziałem, że muszę odejść, ale jeszcze nie umiałem wyrwać się spod opieki żony Winfielda. Całe popołudnie gawędziliśmy o mojej matce i jej francuskich krewnych, o tym ,że pragnąłem aby kiedyś wyjechać do Włoch i zobaczyć Kaplicę Sykstyńską. Zanim się zorientowałem, krawiec zrobił ostatni szew i zapadł wieczór. Nawet ja musiałem przyznać, że ubranie jest fantastyczne. Wyglądałem jak wielkomiejski książe przemysłu w białej koszuli z plisowanym przodem, w jedwabnym cylindrze i fularze. Winfield pożyczył mi jeden ze swoich kieszonkowych zegarków z dewizką, z gustowną ilością złotych zawijasów i kamieni szlachetnych. Założyłem też pasujące do całości złote spinki do mankietów. Pod każdym względem wyglądałem jak człowiek i wstydziłem się, że sprawia mi to aż tak wielką przyjemność. Bridget mizdrzyła się do mnie, kiedy podawałem jej rękę przy wsiadaniu do powozu. Jej suknia z szeroką i utrudniającą ruchy spódnicą była morelową wersją tej białej, jaką miała na sobie poprzedniego wieczoru. Wszystko spowijała kremowa jedwabna gaza. Dziewczyna wyglądała trochę jak tancerka z europejskiego obrazu, a trochę jak gigantyczna beza. Zachichotała, a potem potknęła się, udała , że się przewraca i zarzuciła mi ramię na szyję. - Uratuj mnie znowu! Roześmiała się, a ja powiedziałem sobie w myślach, że będę musiał ją zabawiać jeszcze tylko przez kilka godzin. I nie ważne, ile życzliwości budzi we mnie pani Sutherland, przysiągłem ,że dotrzymam danej sobie obietnicy, zostawię tę rodzinę jej własnemu losowi i zniknę w tłumie na tańcach, a później wrócę do swojej samotni w parku. Po krótkiej jeździe przystanęliśmy pod kolejnym wielkim domem. Zbudowany z solidnego kamienia przypominał zamek , tyle że z licznymi oknami. Pomogłem Bridget wysiąść z powozu u zajęliśmy miejsce w kolejce gości przed wejściem. W swoim ludzkim życiu bywałem na wielu przyjęciach z tańcami, ale nic mnie nie przygotowało na nowojorski bal. Pojawił się ktoś, żeby zabrać mój płaszcz i kapelusz – a ponieważ to nie było Mystic Falls, gdzie wszystkie szacowne osobistości znały się nawzajem, wręczono mi bilet z numerem, żebym pod koniec wieczoru mógł odebrać swoje rzeczy. W stronę sali balowej szliśmy niekończącym się korytarzem pełnym srebrnych luster, oświetlonym świecami i kandelabrami. Lustra migotały blaskiem pewnie tak jak w Wersalu. Tysiące srebrzystych odbić Bridget i mnie tłoczyło się za ich szklaną powierzchnią. Liczna orkiestra złożona ze skrzypiec, wiolonczel, rożków i fletów grała w rogu sali; muzycy mieli na sobie czarne stroje. Tańczący ludzie, którzy od ściany do ściany wypełniali salę, przyszli tu ubrani w najbardziej wyszukane stroje, jakie widziałem w życiu. Młode kobiety unosiły delikatne dłonie w rękawiczkach. Na ich nadgarstkach połyskiwały diamentowe bransolety. Kolory

sukni wirujących na parkiecie dam przechodziły wszystkie odcienie: od krwistej czerwieni po blade złoto. Zwiewne materiały falowały w rytm żwawego mazurka ,a tiule, koronki, gaza i najdelikatniejsze jedwabne halki płynęły niczym płatki kwiatów rzucone na jezioro. Jeśli moje oczy oczarował widok tańczących, to zapachy w tej sali oszołomiły całą resztę zmysłów: drogie perfumy, wielkie wazony egzotycznych kwiatów, pot i poncz, a gdzieś w głębi jakąś dziewczynę zraniła do krwi szpilka pozostawiona w sukni przez nieuważną pokojówkę. - Czy to… czy to Adelina Patti? – wyjąkałem. Wskazałem kobietę w kącie. Stała ze skromną miną otoczona wianuszkiem adoratorów. – Ta śpiewaczka operowa? Kiedyś widziałem jej fotografie. Ojciec chciał, żeby jego synowie poznali włoską kulturę i swoje dziedzictwo. - Tak. – Bridget przewróciła oczami i przytupnęła zgarbną, obutą w satynę stopą. – A tam jest burmistrz Gunther, dalej John D. Rockefeller i … Możesz mnie teraz gdzieś posadzić? Chcę zobaczyć, kto zaprosi mnie do tańca. Lydia delikatnie odkaszlnęła, co jednak podejrzanie przypominało stłumiony wybuch śmiechu. - Na Południu – szepnąłem do niej kątem ust – uważa się, że to niegrzeczne, żeby dama zbyt często tańczyła z osobą towarzyszącą jej na balu. Lydia uniosła dłoń w rękawiczce do ust i zakryła uśmiech. - Słyszałam, że na Południu nadal tańczy się kadryla i że na balach nie ma zwyczaju gry w karty. Powodzenia, Stefano. I wślizgnęła się w tłum. Margaret rzuciła mi kpiący uśmiech. Trzymała pod ramię swojego męża Wally’ego, niskiego mężczyznę w binoklach. Miał poważną minę, ale kiedy coś mu powiedziała na ucho, uśmiechnął się nagle i rozpromieniał. Poczułem dziwną zazdrość. Nigdy nie poznam takich prostych rytuałów zażyłej pary. Orkiestra zaczęła grać walca. Bridget wysunęła dolną wargę. - A ja nie dostałam jeszcze karneciku. - Pani… - Westchnąłem w duchu, lekko się ukłoniłem i podałem jej rękę. Bridget okazała się świetną tancerką i niema przyjemnie było wirować z nią po parkiecie. Na kilka minut zapomniałem, gdzie i po co się tu znalazłem: stałem się po prostu mężczyzną we fraku, którego stopy fruwały lekko w tańcu po sali pełnej pięknych ludzi. Ona patrzyła na mnie zielonymi jak liście oczyma i przez jedną, cudowną chwilę mogłem udawać przed sobą, że to Callie i że wszystko zakończyło się szczęśliwie, jak na to zasługiwała. Iluzja znikła, gdy przestała grać muzyka. - Zaprowadź mnie gdzie indziej – zaczęła prosić Bridget. – Chcę, żeby wszyscy nas zobaczyli. Zaciągnęła mnie do sali z poczęstunkiem, gdzie na stołach piętrzyło się egzotyczne jedzenie. Delikatne lody z zagranicznych owoców, prawdziwa wiedeńska kawa, puddingi, maleńkie czekoladowe ciasteczka i szampan w kryształowych kieliszkach. Dla nieco głodniejszych przygotowano wszelkie