kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony172 136
  • Obserwuję120
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań78 193

Wampiry z Morganville - ROZDZIAŁ 4

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Wampiry z Morganville - ROZDZIAŁ 4.pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Wampiry z Morganville Caine Rachel - Wampiry z Morganville 14 - Fall of night (tłum. nieof.
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 36 stron)

Claire -Denerwujesz się? – wyszeptała dziewczyna stojąca obok Claire. – Bo ja tak. – I tak brzmiała. Byli w dość dużej grupie przyszłych studentów, którzy byli oprowadzani przez innych ze starszego roku, w nocy. To była końcówka pierwszego dnia orientacyjnego Claire, który był wyczerpujący i pełen zbyt wielu do zaabsorbowania informacji, jak na jeden raz; jej mózg pływał między mapami, ludźmi, imionami, ulicami, oszałamiająco pięknymi budynkami… a w dalszym ciągu nie spotkała jeszcze swojego wykładowcy do Projektów Specjalnych, Profesor Anderson, która nie będzie dostępna, aż do rana, ale wypełniła swój dzień próbując nauczyć się coś o kampusie MIT. Ale to było niemożliwe, żeby oprzeć się małemu, pomarańczowemu kawałkowi papieru, którego otrzymała i który mówił, gdzie się spotkać na „wyjątkową wyprawę”. I jak do tej pory nie zawodził. Godzina skomplikowanych zasad i Pomarańczowa Wycieczka pokazała im absolutnie niesamowite rzeczy… tunele, dachy, wszystkiego rodzaju sekrety. Claire myślała, że ma problemy z wysokością, ale okazało się, że tak nie jest… miała lepszą głowę niż większość na wyprawie. Była w stanie stanąć zaraz na samym krańcu najwyższego budynku i patrzeć się wprost w dół. To było ekscytujące. Oszałamiające, ale ekscytujące. MIT był… unikatowy. Niczym Morganville, miał swój własny samo- regulujący się system, ze swoją własną historią i środowiskiem… kiedy już raz znalazłeś się na kampusie, miało się wrażenie, że istnieje tylko wszechświat MIT’u i tylko on się liczy. Poznała tonę ludzi i byli oni tylko rozmazaną plamą. Było tu przynajmniej pięciu starszaków prowadzących wycieczkę, ale tylko jeden miał na sobie t- shirt, który mówił NIE MA MNIE TU. Miał na imię Jack i to on był tym, który najwięcej mówił. Widząc jak fajną, kreatywną energię miały akademiki, Claire pomyślała, że zamieszkanie z Elizabeth było prawdopodobnie

błędem, ale co się stało, to się nie odstanie. Była zobowiązana i byłoby to zbyt wiele dramatyzmu, by próbować się teraz z tego wykręcić. Plus, wpłaciła już zaliczkę czynszu. -Hej, - wyszeptała ponownie dziewczyna. – Denerwujesz się? -Nie, jest w porządku, - powiedziała Claire. Przypuszczała, iż dla normalnych ludzi, ta wycieczka mogła być odrobinę upiorna – koniec końców, było po godzinach, a oni brnęli w ciemnościach, do tego starsi studenci którzy prowadzili, solidnie próbowali ich nastraszyć. Ale ona nie mogła się tym denerwować. Przypuszczała, że Morganville w tym przypadku ustawiło jej dość wysoką poprzeczkę. - Jesteśmy bezpieczni. Nie pozwolą, żeby nam się cokolwiek przydarzyło, zaufaj mi. -Nie wiem gdzie jesteśmy, - wyszeptała z niepokojem w odpowiedzi dziewczyna. Przeczesywała mapy, marszcząc brwi; tak jak Claire miała tony materiałów, ale w odróżnieniu do Claire nie przyszła uzbrojona ze swoim plecakiem. – A ty wiesz? Ponieważ myślałam, że zmierzamy do Baker House. Czyż nie? -Tak myślę. -Ale… zeszliśmy z drogi, prawda? Spójrz, myślę, że nawet nie jesteśmy w kampusie… nie, zaczekaj, jesteśmy.. – Niepokój dziewczyny balansował na granicy paniki i Claire nie mogła na to nic poradzić. Sprawdziła swój telefon, w celu spojrzenia na GPS, ale tak szczerze, po prostu sprawdzała, czy nie dostała żadnej wiadomości. Dostała. Michael nagrał się na pocztę głosową. Ponownie. Przeskoczyła przesłuchanie kolejnych trzech, z nadzieją, że wyskoczy imię Shane’a… i kiedy już odkładała swój telefon, zobaczyła, że przyszedł nowy sms. W dalszym ciągu był od Michaela…. ale mówił: Tu Shane, oddzwoń. Co? Claire zaczęła się guzdrać odrobinę, odpisując z powrotem – to było ryzykowne na nieznajomym gruncie, w ciemności, ale to nie mogło czekać. Cz U telefonu Michaela?? Kilka sekund później dostała kolejego. Zepsułem swój sry. To brzmiało jak wymówka. I to niezbyt dobra. Ale wypadki się zdarzają. Czekał, więc odpisała mu. Widziałam wid. Nie dostawała przez dłuższy czas żadnej odpowiedzi, po czym napisał do niej. Miałem to na myśli. To wszystko. Tylko to. Przestała iść, zamknęła swoje oczy na chwilę i wciągnęła głęboki, uspokajający wdech. Następnie napisała. Tęsknię za Tb. Odpowiedział KC. Jej oczy wypełniły się łzami i zawahała się przez

dłuższą chwilę, zanim odpowiedziała mu, ZDCP. Zadzwonię do ciebie później. -Hej! Claire podniosła głowę do góry na naglący szept kilka stóp dalej, instynktownie wyczuwając coś żywego i krzyczącego, ale była to tylko dziewczyna i to zdenerwowana, w dalszym ciągu ściskająca swoje wszystkie broszurki, mapy i zeszyty. Wyglądała na nawet bardziej spanikowaną niż poprzednio. Tak w ogóle, jak jej było na imię? Zaczytało się na V. Vita? Nie, Viva. -Viva, - powiedziała, a dziewczyna skinęła. – Co jest? -Mieliśmy zmierzać do Baker House’a, - powiedziała. – Ale nie ma go na mapie! -Właściwie, to miała być sekretna wyprawa, - powiedziała Claire. – Więc może na mapie nazywa się inaczej. -Ale… - Viva niełatwo zaczęła zmierzać. – Ja po prostu… ja po prostu chcę wrócić. Pojechałabyś razem ze mną taksówką? Proszę? Możemy złapać jedną przy ulicy, o tam. Reszta grupy radośnie kroczyła, zmierzając w stronę jakiś drzew, a one pozostawały w tyle. Więc, to nie wyglądało na dobry pomysł w żadnym wypadku. Claire odłożyła swój telefon, przemieściła ciężar swojego plecaka (który nie był aż taki duży, przynajmniej teraz – tablet, kilka książek, którymi się interesowała i mnóstwo przydatnych rzeczy do nawigacji. Nie przywykła do tego, że był tak lekki.) -Po prostu dogońmy ich, - powiedziała. – No, dalej. Nie możemy teraz spieprzyć, będą się o nas martwić. – I podbiegła do przodu upewniając się, że Viva też idzie. Również biegła, prawdopodobnie dlatego, że nie chciała zostać sama. Claire zdecydowanie nie była zainteresowana powrotem do domu, na pierwszym miejscu. Liz boczyła się na nią, że idzie na dzień otwarty, była podirytowana, kiedy wróci, po czym zaczęła się dąsać na fakt, że Claire wróci bardzo późno. Dramatyzm był ogromny. Nie było sensu przychodzić do domu wcześniej… to prawdopodobnie doprowadziłoby do teatralnej sceny o tym jak plany Liz musiały zostać zmienione, bo Claire nie zrobiła tego co zapowiedziała. Dwa dni, a ona już nienawidziła mieszkania z nią, pomyślała Claire. Prawdopodobnie niezbyt dobry znak. Ale nienawidziła na początku Morganville, a teraz… teraz naprawdę za nim tęskniła.

I za Shane’em. Boże, tęskniła za nim tak bardzo. Tęskniła również za Eve i Michaelem i (prawdopodobnie naiwnie) za Myrninem. Spędziła cały dzień nad przewidywaniem mentalnych komentarzy jej przyjaciół i chłopaka i Myrnina, kiedy natknęła się na coś niezmiernie 1 kujońsko fajnego. To stawało się coraz łatwiejsze, żeby przywołać mentalną replikę Myrnina, w jej głowie. Co prawdopodobnie było powodem do zmartwienia. Cambridge był zatłoczony. Nawet o tak późnej porze, było tu wiele samochodów skompresowanych naokoło, samolotów przecinających bezgwiezdne, obmyte światłem niebo, tłumy gromadzące się z zagadkowych i nieznanych powodów, w parkach albo sklepach. Część jej z Morganville mówiła, żeby poszli do domu, gdzie są bezpieczni, ale wiedziała, że to popadanie w paranoję. Ten świat tutaj, w którym mieszkali śmiejący się ludzie, był zupełnie innym miejscem. Znajdowała się teraz w zupełnie innym miejscu. Różnorodna grupa studentów, którą prowadzili przewodnicy, nagle stanęła w pół drogi, ponieważ naprzeciw nich, znajdowała się kolejna, jeszcze większa. Nie było ku temu, żadnego oczywistego powodu – tylko zebrani ludzie, plotkujący, niektórzy siedzieli i czytali, inni grali w gry, kilka par, było tak zajętych sobą, że nie zwracały uwagi na istniejący świat. Kiedy Claire dogoniła ich (oraz zziajana Viva, za nią), cała grupa stanęła w połowie drogi do tłumu, a ich przewodnik podniósł swoją rękę. -Zaczekajcie, - powiedział do nich. – Jesteśmy bardzo blisko, muszę tylko coś sprawdzić. Zostańcie tutaj. Och, i pamiętajcie co wam mówiłem, jeśli zjawi się ochrona. Nie mówcie im mojego imienia i gdzie zmierzacie. Viva podniosła swoją dłoń. -Uhm, Jack? Nie mogę znaleźć na mojej mapie Baker House’a… -Tylko chwila, - powiedział, ale jego słowa zginęły w nagłym chórze brzęczenia, pikania i świstania komórek. Ludzie dookoła nich zaczęli grzebać w poszukiwaniu swoich urządzeń, a Claire sprawdziła swój z przyzwyczajenia. Nic. Ale ludzie dookoła nich wydawali okrzyki radości, skandowali, przybijali piątki i… zaczęli tańczyć. Wszystkie ich telefony rozbrzmiewały piosenką, którą Claire rozpoznała. Większość z nich 1 Org. Geekily – (geek – kujon, pot.) wiem, że nie ma takiego słowa, ale wiecie o co chodzi ;)

miała jakiś rodzaj rzeczy, które świeciły w ciemności, które wyciągali ze swoich kieszonek i w ciągu kilku sekund była to natychmiastowa, pełna wrzawa. Ich mała grupka była bezcelową wysepką na morzu poruszających się, skaczących ciał… i nagle, nie widziała nigdzie ich przewodników. Po prostu rozpłynęli się w tłumie. Zniknęli. Oczy Vivy powiększyły się i zaczęła przyciskać jej wszystkie oficjalne łupy z MIT’u bliżej klatki piersiowej, jak gdyby ktoś chciał porwać jej mapy i okładki. Zbliżyła się do Claire, kiedy chłopak z wielkimi dziurami w uszach i ogoloną głową, zaczął skakać wokół nich, jak kangur. Hałas był ogłuszający. Claire spostrzegła nadchodzące mundury ochrony kampusu i wskazała na nich, a Vivie zaparło dech w piersiach i wyglądała, jakby miała za chwilę zemdleć. -Jack! – krzyczała i obracała się dookoła, dziko się rozglądając. – Jack, oni nadchodzą! Jack! Ale nigdzie nie było widać ich przewodnika i teraz, kiedy zjawiło się więcej ochroniarzy kampusu, tłum studentów zaczął rozchodzić się w setki różnych kierunków… zostawiając ich małą grupę wycieczkową zamrożoną w miejscu i oszołomioną. Nie było żadnej poszlaki za ich przewodnikiem. Claire, której instynkty przetrwania były o wiele bardziej oszlifowane, przygotowała się, żeby uciekać, ale trzęsąca się dłoń Vivy na jej ramieniu uchroniła ją przed podążeniem za starszymi rocznikami i zanim mogła pociągnąć ją ze sobą, było za późno. Towarzyszyło im już trzech ochroniarzy, marszczących brwi i wyglądających bardzo poważnie. -W porządku, więc wiecie, że ten obszar jest poza granicami, - powiedział jeden z nich. – Imiona! Słychać było zmieszany bełkot głosów, a on przerwał je niemiłym, machnięciem dłonią i wskazał na Claire. -Claire Danvers, - powiedziała. – Ale my jesteśmy na wycieczce. Nie wiedzieliśmy, że jest poza granicami. -Obiecująca historia, Panno Danvers. Jeśli jesteście na wycieczce, gdzie jest wasz przewodnik? -Uhm… - Viva podniosła swoją dłoń. – Wyszedł? Jestem Viva Adewah. Robił notatki. -Aha. Tak na marginesie, imię przewodnika? -Uhm, nie mam pojęcia. Poszedł i zostawił nas tutaj!

Trójka ochroniarzy wymieniła spojrzenie i skupiła swój wzrok w centrum, po czym zrobił kolejny wpis. -Gdzie zmierzaliście? Miał chytry wzrok i mamrotał coś do swoich kolegów, a Claire westchnęła. -Baker House, - powiedziała. – Który tak naprawdę nie istnieje, prawda? A Jack Florey nie jest prawdziwą osobą? -Opinie są podzielone, - powiedział policjant i odłożył notatnik. – To Pomarańczowa Wyprawa, tak na marginesie. Długa tradycja. Czasami pozwalają nam was podręczyć. Zgaduję, że to wasza szczęśliwa noc. Wszyscy jesteście z Fifth East? -Skąd pan wiedział? – zapytała Viva. -Ponieważ jeśliby tak nie było, mielibyście innego przewodnika. Idźcie tędy. Wrócicie szybko na szlak. Zostańcie razem. Żadnego prowadzania się samemu. I gratuluje. Jesteście teraz częścią historii – przetrwaliście Pomarańczową Wyprawę. A teraz, nigdy więcej nie dajcie się nam złapać 2 hakując. Hakowanie w żargonie MIT oznaczało najprawdziwszą w świecie matematykę… niczym taką najnowszą, która zmieniła ziemskie budynki nauki w gigantycznego Tetrisa z kolorowym oświetleniem wewnętrznym. Hakerzy nie niszczą, oni po prostu… kreatywnie modyfikują. Ale Jack Florey pokazał im również kilka zasad hakowania – i brzmiały one wybitnie podobnie do tych, które definiowały przeżycie w Morganville. Żadnej kradzieży. Żadnego niszczenia własności. I nigdy nie hakuj sam. Była tutaj sprzeczność, większość ludzi na tej wyprawie było, w jakiś sposób, zaangażowanych w hakowanie, albo przynajmniej widziało jakieś dobre. Ale prawdopodobnie nie jej, zreflektowała się Claire, z kolejnym przypływem żalu. Nie znajdowała się tu, by być żółtodziobem; była tu by pracować z Profesor Anderson nad zatwierdzonym przez Morganville kursem i Amelie nie popierałaby niczego, co nie znajdowałoby się rygorystycznie w programie. Odeskortowani czujnym wzrokiem ochroniarzy kampusu, brnęli z powrotem w stronę jego centrum, gdzie na widoku dominował gmach Maclaurin Building. Viva w dalszym ciągu trzymała się blisko łokcia Claire. Wyglądała na zagubioną i małą; reszta grupy 2 Org. Hacking – przyznam szczerze, że pierwszy raz przy tłumaczeniu WzM miałam, aż tak duży problem z przetłumaczeniem tego słowa; jest multum znaczeń, ale żadne mi nie pasowało. Nie wiem czy dobrze wykombinowałam, ale jedynie to spolszczenie było dla mnie w miarę logiczne. Jeśli ktoś miałby jakiś inny pomysł, niech da znać 

śmiała się i radośnie entuzjazmowała się przygodą. Wydawali się stworzeni by tu być. Viva niekoniecznie. A Claire zdała sobie z wstrząsem sprawę, że ten dzieciak był młody – młodszy od niej, albo reszty z grupy. Nie dużo młodszy, ale wystarczająco by się to liczyło i paraliżowało ją w jej nieśmiałości. -Hej, - powiedziała do niej Claire. – Więc, skąd jesteś, Viva? -Iowa, - powiedziała. – Rockwell City. Prawdopodobnie nigdy o nim nie słyszałaś. Prawda, nie słyszała. -Jest fajne? -Nie takie jak te. Mam na myśli, to jest… - Viva trzepnęła dookoła dłonią, bezradnie opisując to. – Inne. Jest cudowne i myślałam, że wiedziałam w co się pakuję, ale to jest takie… -Prawdziwe, - powiedziała Claire. Znała to uczucie. – Większe od ciebie. -Tja. – Viva ścisnęła swoje okładki bliżej, niczym magiczny szyld. – To duża presja, a zajęcia jeszcze się nie zaczęły. Ja po prostu czuję się… -Samotna? Viva skinęła głową, wyglądając na zawstydzoną. -Oni wszyscy wydają się już być nieskrępowani. -Chciałabym ci jakoś pomóc, ale nie mieszkam w akademiku. Poczekaj… może, mogę pomóc. – Claire złapała Vivę za ramię i pociągnęła ją do przodu, celując w śmiejącą się, zmiksowaną grupę chłopców i dziewcząt; wydawali się sympatyczni, a ona polubiła t- shirt, który miał na sobie jeden z chłopaków. Oznaczało, że przynajmniej miał dobre poczucie humoru. -Hej, ludzie? To jest Viva. Muszę lecieć, ale moglibyście się upewnić, że wróci spokojnie do akademika? Tak w ogóle jestem Claire. Claire Danvers. -Hej, - powiedział chłopak w t-shirt’cie. Miał potargane, kręcone włosy wchodzące w jego oczy i uśmiech warty miliona dolarów. – Jestem Nick Salazar. Ten szaleniec to Oded, to jest Jenny, Amanda, Trent… - Nawijał ich imiona, jak gdyby znał ich wszystkich całe swoje życie, mimo iż Claire była dość pewna, że dopiero co ich poznał. -Miło was poznać, ludziska. Viva, tak? Fajne imię. -Dzięki, - powiedziała. Wyglądała na przestraszoną, ale i zdeterminowaną.

-Hej, potrzebujesz torby, - powiedziała Jenny i zanurkowała swoim plecaku, żeby wyciągnąć torebkę z logiem MIT. – Spróbuj tego. W jakim jesteś pokoju? -Pieprzyć to, ważniejszym pytaniem jest to, co jest twoją specjalizacją? – powiedział Oded. – Ponieważ pozwól mi powiedzieć, że żadna inna odpowiedź niż World of Warcraft albo Advanced Ninja Studies nie będzie zaakceptowana. -Klub walki, - powiedziała Viva. Oded rozważył to i zaoferował jej żółwika. Przybiła go z nim. -Zaliczone, - powiedział. – Właśnie awansowała o poziom. Claire chciała z nimi zostać – chciała tego tak bardzo, że mogła tego posmakować. Łatwa, naiwna przyjaźń przypomniała jej o tym, co zostawiła za sobą i tęskniła za tym… ale naprawdę musiała porozmawiać z Shane’em. Więc zmyła się, a Viva – pogrążona teraz głęboko w konwersacji – ledwo dostrzegła jej zniknięcie. Claire przebiegła szlak prowadzący do Studenckiego Centrum Stratton. Które, o tej godzinie, nie było mocno zatłoczone; znalazła cichy stolik, nabyła mokkę i usiadła wraz z jej telefonem. Po czym wykręciła numer Michaela. -Hej. – Głos Shane’a był mroczny, ciepły i głęboki, więc zatonęła w nim, jakby był miękkim kocykiem. – Dajesz sobie radę, twarda dziewczyno? -Teraz tak, - powiedziała. Tam gdzie się znajdował nie było cicho; słyszała dudnienie, może kół. – Prowadzisz? -Przemieszczam się, tak. Znasz mnie, zawsze w locie, niczym rekin. Jestem nerwowy bez ciebie. -Tęsknię za tobą, - powiedziała. Oparła się o ścianę. – Naprawdę za tobą tęsknię, Shane. -Jak bardzo? Zaśmiała się. -Niewystarczająco, by mówić ci o tym w miejscu publicznym, szczególnie kiedy prowadzisz. -Cholera, spaliłem moje szanse na gorącą, seksowną rozmowę. Jego głos robił z nią dziwne rzeczy, zdała sobie sprawę… sprawiał, że czuła się w środku ciepła i płynna, sprawiał, że myślała o rzeczach różnego rodzaju, których nie powinna sobie obrazować naprzeciw pracownicy stoiska z jedzeniem. -Nienawidzę mojej współlokatorki, - powiedziała, żeby zmienić temat na coś bezpieczniejszego. -Elizabeth? Myślałem, że była twoją najlepszą przyjaciółką z liceum.

-Była. W liceum. Ale… -Zmieniła się? Tja, to się zdarza. Zobacz co przydarzyło się Michaelowi. -Shane! - Zaśmiał się ponownie, gardłowo. - Żartowałem, Claire. Po prostu mówię, że ludzie się zmieniają. Jeśli się na to nie otworzysz, nie zawsze będzie łatwo się do tego dostosować, prawda? Dlatego właśnie tego nienawidzę. Nienawidzę, że nie ma cię w moim życiu. Nienawidzę tracenia tych małych chwil, które cię zmieniają. Ponieważ zmieniamy się. Miał rację, ale… ale również jej nie miał. -Muszę się odrobinę sama zmienić, - powiedziała. – Shane, kocham cię i chcę z tobą być, ale muszę też odetchnąć. Muszę odrobinę wznieść się wysoko do góry i zobaczyć jak daleko zajdę. Dlatego wzięłam tą szansę. To nie jest na zawsze. To tylko na jakiś czas. -Może na krótką chwilę, skoro twoja współlokatorka doprowadza cię do szału. Co ona w ogóle robi? -Zobaczmy… jest królową dramatów i to nie w zabawny sposób; kontroluje wszystko; ma 3 ZOK; jest pasywnie agresywna… -To ja byłem twoją królową dramatów. Muszę poznać tą laskę. -Nie, naprawdę nie chcesz, zaufaj mi. Kiedyś była zabawna i kujońska, a teraz… teraz zupełnie świadomie taka nie jest, wiesz? Tak ciężko pracuje, żeby być fajna, że jest zupełnie na odwrót. Myślę, że może miała jakiś nieudany związek. -Przyjąłem. Widziała zbyt wiele tragicznych przykładów. No wiesz, tych w hipsterskich kapeluszach, którzy próbują wyglądać jak jakieś bezbożne dzieci spłodzone z miłości Jacka White’a i Ashtona Kutchera? -Nauczyłam się dzisiaj nowego słowa. -Jakim jest? -Fidiot. -Ach, jesteś taka urocza. Nie znałaś tego słowa? Wiesz co się za nim kryje, prawda? Zniżyła swój głos do szeptu. -Fucking idiot? -Kocham to, że wkładasz tyle wysiłku, żeby przekląć. Jakbyś bała się, że możesz kogoś zranić. Serio, to urocze. Więc, byłaś już zaatakowana przez jakieś wampiry? -Nie, żadnego. 3 Zaburzenia Obsesyjno- Kompulsywne – In. nerwica natręctw;

-Zombie? Ogromne pająki? Wodne potwory? -Jeśli chodzi o supernaturalne ataki, to jak dotąd nic. -Jaka szkoda, ponieważ mnie zaatakował diabelski pies. I nie było to niesamowite. -Co? -Ogromny pies ze świecącymi na czerwono oczami. Zaufaj mi. Nie chcesz spotkać paczki tych złych chłopców. Przy nich wilki wyglądają jak pudle wielkości filiżanki. -Ale wszystko z tobą w porządku, prawda? -Tja, - powiedział zbyt lekko. – Jest ok. Nic poza siniakami. Gliny – i jak zgaduję, wampiry – zajmują się problemem wściekłych psów. Nic, czym można by się martwić, zaufaj mi. Damy sobie radę. Czy nie jest tak zawsze? -Prawie zawsze. – Przełknęła wielką gulę w jej gardle, ponieważ pewność siebie w jego głosie, nagle sprawiła, że poczuła się niespodziewanie przestraszona. – Proszę, Shane – nie bądź zarozumiały, ok.? -Och, więc teraz ty masz ochotę na seksowną pogaduszkę? -Mówię poważnie! Proszę. Proszę. – Obraz, który teraz stanął jej przed oczyma, jego dryfującego w zbiorniku ciemnej wody, wykrwawiającego się… umierającego z rąk wrogów wampirów. I to przeraziło ją. – Nienawidzę tego, że jestem tu bezpieczna, a ty… -Pływam w oceanie niebezpieczeństwa z rekinami? Hej, to jest to co męscy mężczyźni robią. To i kiedy zmagają się z wściekłymi borsukami. Był nonszalancki i to dobijało ją. -Shane! Nie odzywał się przez dłuższą chwilę, po czym powiedział: -Wszystko ok., Claire? -Tak, ja… ja… - Wzięła głęboki wdech. Na ścianie naprzeciw niej znajdował się plakat promujący smaczny precel, więc skupiła się na kolorach, kształtach i spróbowała oczyścić ten cały szaleńczy hałas w jej głowie. – Wszystko ze mną w porządku. Daj mi znać, kiedy będziesz miał nowy telefon… mogę do ciebie dzwonić na ten, do tej pory? -Jeśli chcesz. – Wydawał się zadowolony z tego pomysłu. – Wiem, że załatwiasz różne sprawy i w ogóle, ale może mogę zadzwonić do ciebie mniej więcej o tej porze, w nocy? Może tak być? -Tja. Może tak być.

-Ponieważ nie chcę tracić dnia bez ciebie. – Nie odzywała się, nie dlatego, że się z nim nie zgadzała, ale dlatego, że była przytłoczona falą emocji, tak silnych, że nie mogła nic powiedzieć. Źle to odebrał, ponieważ pośpieszył się, zmieniając ton, na bardziej bezosobowy. – Więc tja, więc muszę to przeżyć. Porozmawiamy jutro, prawda? -Prawda, - tylko tyle zdołała z siebie wydusić. -Czy będzie do dla ciebie zbyt wiele, jeśli powiem ci, że cię kocham? -Nie. – To była fala emocji, morze, a ona zatapiała się w nim. – Kocham cię. – Tylko na tyle było ją stać. Rozłączyła się i wybuchła gorącym, intensywnym płaczem. Próbowała utrzymać łzy w ciszy, ale wiedziała, że wszyscy mogli powiedzieć o co chodziło. Po prostu kolejny nieszczęśliwy, tęskniący za domem, samotny pierwszak mający załamanie nerwowe. Świetnie. To było dobre, w dziwnym sensie. Sześć serwetek później, burza minęła, a ona czuła w środku tylko znużenie i pusty ból i całkowicie pusty mózg. Jej oczy były zapuchnięte i wiedziała, że była w rozsypce, ale czasami… czasami emocje były po prostu zbyt silne, by dać sobie z nimi radę. Wyrzuciła swoje śmieci, unikając spojrzeń innych studentów i zaczęła iść w drogę powrotną do domu. Szeregowiec, który dzieliła z Elizabeth nie znajdował się aż tak daleko – około sześciu bloków, czyli niemalże taki sam dystans jaki przechodziła z Uniwersytetu Texas Prairie do jej starego domu Glassów. Zauważyła kilku studentów wędrujących ze słuchawkami w uszach, z tak głośno podkręconą muzyką, że nie mogła o tym w ogóle myśleć… Morganville nauczyło ją, żeby przykładać uwagę i w ogóle. Więc była świadoma, po przejściu jednej przecznicy, że ktoś ją śledził. Zaczynał się bardzo daleko w tyle, ale nie ważne jak szybkie miała tempo, on stopniowo zmniejszał dystans między nimi. Claire rzuciła okiem na niego w rozmytą szybę na oknie, ale nie mogła za dużo o nim powiedzieć, tylko tyle, że był wyższy od niej (czyli jak wszyscy) jak również szeroki w ramionach. Nie wielkości Shane’a, nawet nie blisko, ale wystarczająco duży, żeby mógł ją skrzywdzić. W Morganville przygotowałaby broń, ale to nie było Morganville. Bronienie się nie było tak jednoznaczne. Co jeśli dźgnęłaby jakąś zupełnie niewinną osobę? -Hej! – mężczyzna w końcu do niej zawołał, kiedy nadrobił około dwudziestu stóp. – Hej, Claire? Odwróciła się, w dalszym ciągu idąc i zobaczyła, że był to jeden z ludzi z kampusu. Nick. Musiało być coś ostrzegającego w jej języku

ciała, ponieważ zwolnił i podniósł obie swoje dłonie, nagle wyglądając ostrożnie. -Sory, - powiedział. – To ja. Nick. Wiem, że to dziwne, że za tobą podążam, ponieważ dopiero co się poznaliśmy, ale… nie chciałem, żebyś szła sama, to wszystko. -Och, - powiedziała Claire. Rozdarta między kontynuowaniem podejrzenia a intensywnym pragnieniem uwierzenia w kogoś niewinne intencje, tak dla odmiany. Jasne, cały świat nie mógł być odrażający, prawda? Tak, miewała złe chwile; tak, ludzie którym ufała zdradzili ją. Ale to nie było sprawiedliwe, żeby osądzać wszystkich przez taki sam pryzmat. – Och, więc myślę, że dziękuję. Co z Vivą? -Przesiaduje z moją ekipą, idą do akademika. Nie tak, że właściwie mam ekipę, 4 per se, ale bardziej jak hordę. Prawdopodobnie hałaśliwą gromadę. Więc, jesteś tu nowa, tak? Pierwszy rok? -Tak, - powiedziała. -I mimo to już opuszczasz kampus? -Właściwie… to prawdopodobnie był błąd. Akademiki wydają się być zabawne. -To epicka przygoda, - zgodził się trzeźwo Nick. – A może nie chcesz w nim po prostu zamieszkać. Niemalże zaśmiała się. -Tja, to ja. Jestem przerażona. Uśmiechnął się i podszedł krok bliżej niej. Komfortowy dystans wobec niej, przestrzeń gentleman’a, nie intruza. -Nie wyglądasz na typ dziewczyny, która podpiera ścianę na zabawie. To było tak naturalne i przyjazne, że przyszedł do niej szok nagłej myśli, Myślę, że on ze mną flirtuje. Czy nie? Powinnam z nim flirtować? Powinnam, czy nie? To było dziwnie dezorientujące i obce i przez niebezpieczną chwilę, jakaś buntownicza część niej pomyślała, Czemu nie? Przyjechałam tu, żeby rozwijać skrzydła. Właściwie. To jest coś w tym stylu. -Jestem dość nieśmiała, - powiedziała Claire. – Naprawdę, jestem. -Zauważyłem, kiedy zaciągnęłaś Vivę i przedstawiłaś ją światu. Więc, co jest twoją specjalizacją? Nieuniknione pytanie na uczelni. Nie wahała się. -Fizyka. 4 Per Se – jako taką (przyp. Tłum.)

Nick wydawał się zadowolony, nie zniechęcony – kolejna różnica między MIT i właściwie, każdym innym miejscem. -Nie możesz po prostu powiedzieć fizyka. Mam na myśli, jaki aromat? Czekolada, wanilia, stosowana, teoria… -Odrobinę i tego i tego. -Nie chcę być tym, który musi cię przełamywać, ale jestem dość pewien, że nie ma „odrobinę czegoś” w specjalizacji. Nie wiesz jeszcze, czyż nie?– Kiedy nie odpowiedziała, wzruszył ramionami i włożył ręce do kieszonek w swoich jeansach. – To w porządku. Nawiązując do literatury, ludzie się zmieniają. Prawdopodobnie dobrze jest dać sobie trochę czasu do namysłu, zanim się zobowiążesz. Dlatego tu jestem, niemalże powiedziała. Żeby pomyśleć. To odnosiło się do czegoś więcej, niż tylko jej studiów, ale nie wiedziała jak to powiedzieć i naprawdę nie chciała, żeby ją źle zrozumiał. – Jaka jest twoja? -Moja specjalizacja? Inżynieria mechaniczna, z naciskiem na robotykę. Drugi rok. Jak dotąd jeszcze mnie nie oblali. -Czy myślisz, że jest to możliwe, żeby wziąć ludzki mózg i podłączyć go do komputera? Zawahał się przez jeden krok, ale tylko jeden i powiedział. -Och, rozumiem, zadajesz mi klasyczne, podchwytliwe pytanie. 5 „Mózg Spock’a”, tak? Gdzie planeta kobiet łapie Spock’a, usuwa jego mózg i zastępuje go maszyną, żeby zasilić ich systemy? -Ja… - Nie wiedziała o czym on mówi; widziała kilka odcinków Star Treka, ale nie z tej starej wersji. Jej rodzice byli dziećmi, kiedy leciały one w telewizji. – Uhm, tak myślę. -Wiarygodne punkty kujona próbujące mnie złapać, ale wybacz, musisz się postarać bardziej. Chciałabyś spróbować anime za stówę? – Kiedy wyglądała bez wyrazu, westchnął. - Co bije referencje na głowę Jeopardy czy anime? -Jeopardy, tak myślę. Znam się trochę na anime. -Trochę? Dziewczyno, musimy się wdrożyć w program studiów i to szybko. Nie dożyjesz tu końca tygodnia, jeśli nie będziesz na bieżąco śledziła zmian w pop kulturze. Co z Władcą Pierścieni? 6 Firefly? Dr Horrible? Nie? Najwyraźniej, mamy przed sobą dużo pracy. 5 Org. Spock’s Brain – jest to pierwszy odcinek Star Treka, w którym kobiety kradną mózg bohatera Spock’a i wykorzystują go do napędu ich kosmicznego systemu; (Amerykański serial z 1968r.) 6 Serial Science Fiction z USA; 2002-2003r.

Gadał przez cały czas i było to ciepłe i zabawne i słodkie i dla odmiany, nie w stylu dramatu dotyczącego życia i śmierci. Straciła poczucie czasu oraz postępu i gdy się nagle ocknęła wchodzili po wąskich schodach do jej domu. Odwróciła się i uśmiechnęła przepraszająco do Nicka. -Och. Starsze domostwo, przyjąłem. Właściwie, zrobiłem swój Męski Obowiązek – jesteś tutaj bezpieczna? -Tja, jestem, - powiedziała. Rzuciła wzrokiem do góry. Okna Elizabeth były ciemne; poszła już do łóżka. – Powinnam prawdopodobnie… -Idź, tja, powinnaś. Więc uhm… do zobaczenia, w takim razie? -Do zobaczenia, Nick. -Dobrej nocy, Claire. – Po raz kolejny się do niego uśmiechnęła i zawrócił się i odszedł od niej kilka kroków, zanim odwrócił się wprost w jej stronę, wyciągając swój telefon. – Ok., więc to prawdopodobnie będzie przekroczeniem granic i śmiało możesz skopać mój tyłek niczym Xena Wojownicza Księżniczka, ale czy mógłbym…? – Pomachał swoim telefonem w jej stronę i wyglądał tak uroczo niczym szczeniaczek, że niemalże powiedziała tak. -Nie mogę, - powiedziała cicho. – Przepraszam. Mam chłopaka. -Och. Ach tak, oczywiście, że masz. Co ja w ogóle sobie myślałem? Przepraszam. -Nie, nie przepraszaj… spójrz, to moja wina. Myślę, że po prostu – nie powinnam pozwolić ci tak pomyśleć. Byłam po prostu samotna, wiesz? -Znam samotność. Jest moim dobrym przyjacielem. Żadnej urazy, Claire. Nie zamierzam się zwinąć w kłębek i płakać przez dłużej niż, wiesz, sześć godzin, maksymalnie. – Rzucił jej absurdalnie zabawny uśmiech, przez co zaśmiała się. -W takim razie do zobaczenia. -Do zobaczenia. Odszedł z rękoma w kieszonkach w jego luźnych, workowatych jeansach. Jedyną rzeczą, którą on i Shane mieli wspólnego, to pewność siebie. Shane mógł cisnąć jakąś wzmiankę o kujonie, ale Nick prawdopodobnie nie mógłby naciągnąć kilku zdań co do niego; Shane potrafił się bić i Claire była dość pewna, że położyłby Nicka z jedną ręką związaną za jej plecami. Albo dwoma. A mimo to, była tym zainteresowania. Prawdopodobnie dlatego, że reprezentował wszystko to, co nie było Morgnaville – normalny świat, gdzie największą rzeczą, o którą mogą martwić się ludzie to

ostatni odcinek ich ulubionego serialu, albo czy dziewczyna dałaby swój numer lub nie, za uśmiech zwycięzcy. Lubiła ten świat. Nie była tylko pewna, czy była jego częścią… albo czy kiedykolwiek będzie. To było, jak zdała sobie sprawę Claire, co reprezentował dla niej Nick: świat w którym facet mógłby być ot tak rozrywkowy, interesujący i zabawny, a nie walczył o swoje życie każdego dnia, przeciwko przeważającym siłom. Życie z domem i dziećmi i zwykłymi, ziemskimi zmartwieniami. Żadnych wampirów i potworów. Nic dziwnego, że czuła mrowienie atrakcyjności. Claire otwierała frontowe drzwi, uśmiechając się po cichu do siebie, czując się teraz dziwnie zrelaksowana, nie analizując wszystkiego i kiedy usłyszała szelest kroków za nią, odwróciła się, w dalszym ciągu się uśmiechając i powiedziała: -Nick, myślałam… Ale to nie był Nick. Nie znała tego chłopaka. Był wysoki, dobrze zbudowany, przystojny w ciężkim stylu, co za kilka lat prawdopodobnie obróci się przeciwko niemu. Był w typie Moniki Morrell, pomyślała i to wszystko przeszło przez jej głowę, w tym samym momencie, gdy oszacowała niebezpieczeństwo z jego strony. Żadnej broni, żadnego noża, ale przybrał taką postawę, jakby był gotowy się na nią rzucić i jakiś alarm w środku niej zaświecił czerwoną lampką. Cała zesztywniała, gotowa by się poruszyć. -Cześć, - powiedział i zatrzymał się kilka kroków poniżej niej, ale blokując drogę na dół. – Więc jesteś nową współlokatorką Liz, prawda? Mówiła, że stara przyjaciółka ma się do niej wprowadzić. Jestem Derrick. -Derrick, - powtórzyła. Liz nie wspominała o nim, ale ostatecznie, to nie koniecznie oznaczało kłopoty. Pomimo to Claire postawiła jedną stopę na skraju drzwi i zaczęła kalkulować wyprzedzając co się może zdarzyć, co jej ciało musi następnie zrobić w pośpiechu. Przerzucić ciężar, bujnąć się w prawo, dokończyć obrót, zatrzasnąć drzwi i zamknąć je. To był jedno, może półtorej sekundowy ruch. Derrick nie wyglądał na aż tak szybkiego, ale była już wcześniej oszukana. -Jeśli szukasz Liz, myślę, że już śpi. -Żaden problem, -powiedział. – Nie chcę wchodzić do środka. Chciałem tylko powiedzieć cześć. -Cześć, - powiedziała Claire bez serdeczności; w dalszym ciągu czuła się dziwnie co do tego. Nie lubiła być na skraju drzwi, szczególnie gdy ktoś stał naprzeciw niej darząc ją tak dziwnym

spojrzeniem. – Spójrz, jest już późno. Przepraszam, nie chcę być niemiła, ale… Podniósł swoje ręce, ale w jakiś sposób nie wzięła tego jako przeprosiny, albo znak poddania się. -Nie ma problemu. Chciałem się tylko dowiedzieć jak masz na imię. -Claire, - powiedziała. – Dobranoc. Nie spuszczała z niego wzroku, dopóki nie weszła do środka, zamknęła drzwi i zatrzasnęła zasuwkę. Po raz pierwszy będąc wdzięczna za te wszystkie zamki. Derrick nie poruszył się, przynajmniej dopóki drzwi się nie zamknęły, ale czuła dziwne napięcie z jego strony, jak gdyby każdy jego mięsień trząsł się w chęci, by się na nią rzucić. Claire zsunęła na bok mały metal nad 7 judaszem i rozejrzała się. Twarz Derricka wyglądała na wielką, z tego miejsca, wpatrującą się jakby wiedział, że ona to zrobi. Wypuściła mimowolnie oddech, pozwoliła klapce zsunąć się z powrotem i zaczęła cofać się do tyłu, do momentu, gdy nie wpadła na schody. Szczerze, mierzyła się z wampirami stojącymi u drzwi jej domu i ich ożywione geny nie były aż tak przerażające. Usiadła na schodkach i obok niej, w ciemności, w ocienionej przestrzeni między schodami a stołem stojącym w holu, usłyszała postrzępiony szept. -To on, prawda? Derrick. W jakiś sposób Claire nie była zdziwiona, że była to Liz, kuląca teraz swoje kolana blisko klatki piersiowej. Miała na sobie niewyraźną piżamę, która była blado szara w półmroku, tak że wyglądała jak przerażona, mała dziewczynka. Claire wstała, usiadła w wąskiej, ciemnej przestrzeni między nią i otoczyła swoją przyjaciółkę ramionami. Liz oparła się o nią trzęsąc się, naprawdę trzęsąc się. Claire rozpięła swój płaszcz i położyła go na ramionach Liz. -Wszystko w porządku, - powiedziała i przytuliła ją. – Liz, jest ok. On jest na zewnątrz. Drzwi są zamknięte. -Ale jest tutaj. – Mimo że szeptała, brzmiało to jęk desperacji. – Nie sądziłam, że wie, gdzie jestem, ale teraz jest tutaj. On wie. -Liz… kim on jest? 7 Judasz (dla tych, którzy nie wiedzą) to takie małe „oczko” w drzwiach, przez które się patrzy, żeby zobaczyć, kto jest naszym gościem;

-Poznałam go w mojej starej szkole. To była randka w ciemno, moja przyjaciółka nas ustawiła. Nie polubiłam go, ale on… on po prostu próbował się ze mną umówić. Na początku były to tylko wiadomości, telefony i kwiatki, ale później zaczął mnie śledzić. Zaczęłam umawiać się z takim innym facetem a on… on… - Głos Liz załamał się i ciężko przełknęła ślinę. – On po prostu zniknął. W końcu zadzwonił do mnie i powiedział, że musiał się wyprowadzić, bo zjawił się Derrick i powiedział mu, że jeśli tego nie zrobi, to go zabije. Powiedział mi… powiedział mi, że Derrick powiedział, że raczej wolałby widzieć mnie martwą niż z kimś innym i żebym na siebie uważała. Więc odeszłam. Zrezygnowałam ze szkoły, wyprowadziłam się z miasta, zmieniłam swoje włosy i to jak się ubieram, poznałam nowych ludzi. Nie sądziłam, że mnie śledził, naprawdę nie sądziłam. -Ale przypuszczałaś, że mógłby, - powiedziała Claire. – Te wszystkie zabezpieczenia na drzwiach. Liz nieszczęśliwie skinęła głową. -Wysyłał mi listy. Był zły, że odeszłam. Wyśledził mnie w ostatnim miejscu, w którym się znajdowałam i wysłał mi zdjęcia z moją nową fryzurą mówiąc jak uroczo wyglądam. Wysyłał również różne rzeczy do moich rodziców. Wie gdzie mieszka moja cała rodzina. -Rozmawiałaś z policją? -Jasne. – Liz pociągnęła nosem i odrobinę się wyprostowała, a jej głos nabrał lekko siły. – Wzięli to na poważnie i w ogóle, ale nigdy nie spełnił żadnej groźby, którą moglibyśmy udowodnić. Jest bardzo ostrożny. To zupełnie tak, jakby robił to już wcześniej i wiedział, czego nie robić, żeby go nie złapali. To czyni to jeszcze bardziej przerażającym. Przepraszam. Powinna była cię ostrzec… powinna była cię ostrzec, w co możesz się wpakować. Mam na myśli, jesteś tylko… zawsze byłaś taka miła i delikatna i nie chcę stawiać cię po środku… -Nie jestem delikatna, - powiedziała Claire. – Czy wiesz, że nauczyłam się walczyć? I że umiem korzystać z łuku? -Że co? – Liz brzmiała, jakby niedowierzała. – Mam na myśli, strzelasz do celu? Wkręciłaś się w to przez ten film? A poza tym, jak to ma pomóc? -W mieście w którym mieszkałam były miejsca, w których lepiej żebyś miała dobry cel, - powiedziała Claire. – I mocny żołądek oraz nerwy ze stali. Więc jeśli Derrick chce sam nas przestraszyć, powinien się przygotować na wielką, brzydką niespodziankę. Nie

zamierzam się wahać broniąc swojego domu, siebie, albo mojej przyjaciółki? Jasne? -Ty… ty mówisz poważnie. Myślisz, że możesz go strzelić z łuku? -Właściwie, nie teraz, ponieważ nie przywiozłam go w swoim bagażu, - powiedziała Claire. – Jest spakowany w moich pudełkach. Mimo to, powinien tu niedługo dojść. W międzyczasie, co wiesz, o używaniu noża? -Ja… przepraszam, że co? -No dalej, - powiedziała Claire. Wstała i zaoferowała jej dłoń. – Pozwól, że ci pokażę. -Claire, nie mogę z nim walczyć! -Czemu nie? Liz wydawało się brakować słów. Przyjęła dłoń Claire i pociągnęła się na nogi. Claire zapaliła światła, a Liz wydawała się z tym sprzeciwiać, ponieważ skrzywiła się i sięgnęła przycisku. Claire zatrzymała ją. -Co zamierzasz zrobić? – zapytała. – Żyć w ciemności, zamknięta tutaj? Bojąc się wyjrzeć na zewnątrz, otworzyć drzwi, wyjść? Tak, jest gdzieś tam na zewnątrz i najwyraźniej nie zamierza cię zostawić, zanim jedna z trzech rzeczy się nie przydarzy: zrani cię i aresztują go, albo popełni błąd i aresztują go, albo powstrzymasz go. -Chcesz, żebym go zabiła? -Tego nie powiedziałam. Powiedziałam powstrzymać. To oznacza, bronić się. Jest różnica między przegrywaniem walki a poddawaniem się. Jeśli chcesz walczyć, chodź ze mną. -Ja… - Liz patrzyła się na nią przez długą, wątpliwą chwilę. – Zmieniłaś się. Pomyślałam o tym od samego początku, gdy tylko wyszłaś z samolotu, ale to coś więcej niż tylko z zewnątrz, coś więcej niż tylko wygląd. Naprawdę się zmieniłaś. Jesteś… silniejsza. -W Morganville można się stać tylko silniejszym, - powiedziała Claire. – Albo, jak myślę, martwym. Ale tak. Wiem, że to nie jest Morganville, ale w dalszym ciągu możemy działać dla siebie. No, dalej. Pierwsza lekcja, to jak się bronić tym, co znajduje się wokół ciebie… Liz zawahała się, kiedy Claire zaciągnęła ją w stronę kuchni i zaczęła wpatrywać się w drzwi. -Myślisz, że ciągle tam jest? -Może, - powiedziała Claire. – Nie dbam o to, naprawdę. Pozwól mu się tam odmrozić, albo dać aresztować próbując się zaczajać. Nie graj w jego grę. Graj w swoją.

-Nie mam gry. -Ale będziesz mieć, - Claire obiecała jej i rzuciła jej uśmiech, który prawdopodobnie był w każdym calu tak przerażający, jak ten Derricka. – Będziesz mieć. *** Myrnin nie dał Claire wszystkich informacji na temat jej nowej mentorki, tylko samo imię (Irene Anderson) i fakt, że kiedyś mieszkała w Morgaville i była asystentką Myrnina. To było dość imponujące, że przeżyła to doświadczenie, ale to nie dało Claire zbyt wiele kontekstu, jaka mogłaby być. Okazało się jednak, że była niesamowita. Po pierwsze była młodsza, niż Claire się spodziewała… być może około trzydziestki. I kiedy Claire zapukała do drzwi jej biura, pomyślała, że pomyliła miejsca, ponieważ drobna kobieta stojąca tam, nie miała żadnego biurka i miała na sobie kombinezon, który trochę już przeszedł i używała jakiejś małej podręcznej lampy lutowniczej na stosie metalu. -Jeszcze chwilka, - powiedziała bez odwracania wzroku od tego, co robiła. To trwało trochę więcej niż dziesięć sekund, ale po tym kobieta wyłączyła palnik, odłożyła go na bok i zanotowała coś na bloku papieru obok. – Już. Więc jesteś moja o 10.00, prawda? -Jestem Claire Danvers. A Pani? -Dr Irene Anderson. – Kobieta przeniosła gogle z tyłu swojej głowy, a one zsunęły się by komicznie wisieć na jej blond kucyku, po czym z łoskotem wylądowały na podłodze. – Wiem, nie takiej mnie się spodziewałaś? Wszyscy mi to mówią. Włączając w to, moją własną rodzinę. Cześć. Przeszła obok miejsca swojej pracy i zaoferowała Claire dłoń do uściśnięcia. To był zdecydowany, oficjalny uścisk i dała Claire wystarczająco długie spojrzenie, żeby mogła zobaczyć, że jej niebieskie oczy zdecydowanie pasują do blond włosów. Shane prawdopodobnie nazwałby ją gorącą laską, ale Claire tak naprawdę nigdy nie była pewna, jak wygląda jego skala… to miało większy związek z jego nastawieniem niż typem. -Miło mi cię poznać. Jesteś młoda, aby przetrwać rok, albo dwa w tym co robiłaś. -Czy nie powinnyśmy wspominać o…?

-Morganville? Jasne, możemy. Przepraszam. Ojczysta ostrożność jest na porządku dziennym. Zawsze byłam tak ostrożna, żeby nie mówić o Myrninie, że często zapominam użyć jego imienia, nawet wtedy kiedy mogę. Mówiąc o nim, słyszałam, że miewa się lepiej. -Lepiej niż wtedy, kiedy tam dotarłam. -Och. To dobrze. Nie chciałam wyjeżdżać, ale on był zbyt niestabilny dla jego dobra albo dla mojego i pomyślałam, że lepiej będzie jeśli będzie miał przez jakiś czas wampirzą asystentkę. I jak? -Ja… nie wiem. Nigdy nie mówił mi za wiele o ludziach z którymi pracował przede mną. Wiem, że on, uhm… -Zabił większość z nich? Tak, też to słyszałam. I oczywiście, zabił świętej pamięci Adę. Nigdy się po tym nie pozbierał. – Przewróciła z podirytowaniem oczami, kiedy o tym mówiła, ale zatrzymała się kiedy zdała sobie sprawę, że Claire się nie uśmiecha. – Co? -Ada jest… uhm, martwa, tak myślę. Jak sądzę z technicznego punktu widzenia, był to trzeci i ostatni raz. Myślę, że już nie wróci. Dr Anderson zakryła swoją dłonią usta i zamknęła oczy na krótką chwilę. -Jak to zniósł? -Niezbyt dobrze, - przyznała Claire. – Był trochę zagubiony. Ale teraz jest lepiej. Myślę, że to pomogło mu dać sobie radę. W dalszym ciągu ma te – epizody, ale nie są aż tak złe, jak były kiedyś przez większość czasu. Bardziej denerwujące niż przerażające. -To całkiem spora zmiana, - powiedziała jej nowa pani profesor i spojrzała na Claire oszacowując ją. – W takim razie, zrobiłaś coś, czego ja nigdy nie byłam w stanie dokonać. Moje gratulacje. Zostałam poinformowana, że Myrnina złamał kod dotyczący choroby… -W dzisiejszych czasach nazywamy to Plagą Bishopa. -Ach. Plaga Bishopa… ale teraz mniemam, że miałaś więcej do czynienia z rozwiązaniem tego niż on. Czyż nie? Claire nie odpowiedziała. Rozejrzała się po biurze – jednak była to bardziej rupieciarnia i lab, niż biuro – i zobaczyła mały, zabałaganiony stolik stojący w rogu. Miał oklejony, uginający się fotel biurowy, ale żadnego lokum dla odwiedzającego. -To tu będziemy pracować? -Tu? Nie. Zdecydowanie nie. Tylko sobie majstrowałam czekając na ciebie. Zanim pójdziemy, potrzebujesz dowodu. -Mam legitymację studencką…

-Nie takiego. – Dr Anderson poszła do swojego biurka, otwierała i zamykała szuflady mamrocząc coś pod nosem, aż w końcu wyciągnęła coś podobnego do czarnej magnetycznej karty z logiem, które wyglądało bardzo znajomo – znaczek Założycielki. Wpisała coś na komputerze i kliknęła myszką , po czym przeciągnęła kartą po urządzeniu czytającym paski magnetyczne. – Proszę. Przyciśnij kciukiem w okienku, gdzie jest to napisane. – Podała Claire mały tablet i Claire zrobiła to o co ją poprosiła. Kiedy to robiła, tablet kliknął i zdała sobie sprawę, że zrobił jej zdjęcie. Zanim mogła o nie w ogóle zapytać dr Anderson wzięła go z powrotem i przyciskała już ekran, po czym wzięła kartę magnetyczną, którą zrobiła i umieściła na małym, białym urządzeniu podłączonym do komputera. Wydał z siebie lekki furkot i trzydzieści sekund później, wypluł dokończoną kartę identyfikującą, ze zdjęciem i odciskiem kciuka. Dr Anderson sprawdziła ją, zdecydowała, że jest dobra i udekorowała ją smyczą MIT, kiedy ją jej podała. -Noś to wokół swojej szyi, - powiedziała. – Nie próbuj nawet na pasku, albo w plecaku, albo jako opaski do włosów i zaufaj mi, widziałam studentów, którzy to wszystko wypróbowali. Jeśli nie jest to na odpowiednim miejscu, będziesz miała wizytę ochrony, a uwierz mi, nie chcesz tego. Tam gdzie idziemy, ochrona jest bardzo, bardzo poważna. – Claire zobaczyła, że dr Anderson miała już na sobie swoją kartę. Wyglądała identycznie jak jej, nie licząc zdjęcia. – Jeśli zetniesz włosy, albo przefarbujesz je, albo twój profil fizyczny się zmieni, dostajesz nowy dowód. Ma wszystkie rodzaje wiadomości zakodowane w środku. Brzmi niczym Orwellian, prawda? Tak jest. Przyzwyczaisz się. Claire wygramoliła się by podążyć za dr Anderson, kiedy ta zdjęła swój fartuch, rzuciła go na haczyk i prowadziła z jej biura, wzdłuż długiego holu do zaplombowanych drzwi z elektronicznym czytnikiem przepustek. Anderson weszła za nie, ale kiedy Claire zaczęła za nią iść, kobieta zatrzymała ją. -Użyj swojej karty po mnie, - powiedziała. – Jeśli przejdziesz bez pociągnięcia nią przez czytnik, włączy się alarm. Jak mówiłam. Zabezpieczenia. Claire skinęła głową i pozwoliła zamknąć się drzwiom zanim użyła własnego znaczka i zaświeciło się zielone światełko mówiące, że może wejść. Powiesiła z powrotem smycz z kartą na szyi i wkroczyła do zupełnie innego świata.

Ta część budynku wyglądała nowocześnie, błyszcząco i sterylnie. To była plątanina ruchu – absolwentów, profesorów, ludzi w garniturach, którzy wyglądali jak oficjalni członkowie rządu, albo może prywatnego przemysłu. To były gęsto składające się grupy z tych wszystkich, stłoczonych razem, chodzących i rozmawiających ludzi. Wyłapała urywki rozmów o genetyce, o farmakoterapii, o nanotechnologii, a to w zaledwie dwie minuty energicznego spaceru. Dr Anderson wymieniła skinienia z większością z nich, ale nie było żadnego plotkowania. Laboratorium dr Anderson było oznaczone jedynie białą wizytówką w szczelinie mówiącą ZASTRZEŻONE. Nic więcej poza tym… ale kiedy Claire ruszyła na stronę, żeby pozwolić Anderson wejść do środka, zobaczyła, że było tam coś jeszcze na papierze. Logo Założycielki było wydrukowane holograficznie, więc było widoczne jedynie spod odpowiednich kątów. Drzwi wydawały z siebie miękki wzdychający dźwięk, kiedy się je otwierało i dmuchały zimnym powietrzem, pachnącym metalem i chemikaliami, które nadciągały w stronę Claire. Dr Anderson zatrzasnęła je za sobą, więc Claire użyła swojej żeby przejść. Nikt nie musiał jej mówić drugi raz o procedurach zabezpieczających. W środku znajdowało się… właściwie, laboratorium Myrnina, z tym, że bardziej przy zmysłach, uporządkowane i czyste. Ale rozpoznała wiele rzeczy, które działy się na stołach roboczych, że zamiast korzystania z alchemicznych technologii ze średniowiecza, dr Anderson miała zmodernizowane struktury i supernowoczesne narzędzia oraz komputery. To było niczym porno, ale w takim kujońsko-naukowym sensie. -Wow, - odetchnęła Claire i przeleciała niepewnie palcem przez oczyszczony, sterylny blat, ale niezbyt wyzywająco by zostawić ślady swoich palców na żadnym z oślepiająco błyszczącym sprzęcie. – Jest pani… -Dobrze finansowana? Tak. Amelie chciała założyć inną, mniej chaotyczną metodę badań, by zalegalizować i udokumentować wynalazki Myrnina. Znasz go; jest genialny i jest wcieleniem chaosu teorii. Więc moją pracą jest to, by dowiedzieć się jak jego wynalazki działają, udokumentować je i sprawić żeby były łatwo odtwarzalne dzięki nowoczesnym narzędziom i technikom. A teraz jest to również twoja praca. -Sama do tej pory to robiłam. A przynajmniej próbowałam. Kiedy mi na to pozwalał.

Dr Anderson posłała jej ciepły, rozumiejący uśmiech. -Tja, wiem co to znaczy. Pracowanie dla Myrnina to jakby być dozorcą w zoo, nianią i najlepszą przyjaciółką. Problemem jest, że wiedząc iż każda z tych rzeczy jest niezbędna, jeśli popełnisz błąd, stajesz się Radosnym Posiłkiem. Winszuję, iż przeżyłaś to doświadczenie, Claire. I że uciekłaś w cholerę z Morganville. Założę się, że uważasz, że najgorsze już za tobą, prawda? Claire wzdrygnęła się na myśl o draug i Bishopie i o tysiącach momentów, kiedy jej życiu groziło śmiertelne niebezpieczeństwo, przez cały czas mieszkania w mieście. -Mam nadzieję, - powiedziała. -Mylisz się, - powiedziała dr Anderson. Brzmiała pewnie i trzeźwo. – Żyłaś tam na pewnym poziomie, to jak życie w środku gry wideo. Przeżycie jest wysokim osiągnięciem. Po czym wracasz tutaj, do zwykłego świata i zaczyna się pojawiać Zespół Stresu Pourazowego… ponieważ nikogo nie obchodzi co przeszłaś, albo co przetrwałaś, a twoje ciało przyzwyczaiło się do stałego pompowania adrenaliny. To tak jakbyś szła na odwyk. To jeszcze cię nie dotknęło, ale tak będzie… przystosowanie się do normalnego życia, wymaga wielu przyzwyczajeń, Claire. Ale jeśli potrzebujesz z kimś porozmawiać, właściwie, sama przez to przechodziłam. Jaka jest największa rzecz, za którą jak dotąd najbardziej tęsknisz? -Shane, - powiedziała Claire. Jej gardło zablokowało się i przez dłuższą chwilę nie mogła kontynuować. – Mój chłopak. -Och, - powiedziała Anderson. Nic więcej. Jej brwi poszybowały w górę, ale nie zapytała o nic i po chwili oczekiwania na cokolwiek, zdała sobie sprawę, że Claire również nie zamierza jej nic powiedzieć. – W takim razie pozwól mi się oprowadzić. Zakładam, że jesteś zaznajomiona z wymiarowymi portalami Myrnina? Nauczył cię jak z nich korzystać? Od tego momentu, godziny płynęły szybko, przepełnione rozmowami o technologii i równaniach, myśleniem szybkim jak błyskawica, kiedy każda z nich opierała się wzajemnie na swoich pomysłach i pracy. Do południa pracowały nad matematycznym wyrażeniem jak pracują portale i Claire zestawiła to z pracą, którą robiła z Myrninem nad tym samym pomysłem. Końcowa wersja dr Anderson była lepsza, czystsza i pokryta bardziej teoretycznym podłożem. Popołudnie minęło nad uczeniem się sprzętu, w większości którego Claire nie widziała nigdy na oczy, mimo to o części z nich kiedyś

słyszała. Najbardziej fascynujący był genetyczny sekwencer, który był ciężki w użyciu, łamiący kod wampirzego DNA. -Jest zwodniczo ludzki, - powiedziała dr Anderson. – Ciężko określić różnicę, ponieważ jest naprawdę niewielka do odnalezienia. To niemalże tak, jakby DNA było tylko częścią równania dla tego, jak wampiry się przemieniają – to nie jest tylko proces fizyczny. I nie mam żadnego sprzętu, które mogłoby opanować to coś, co dzieje się tylko w świecie duchowym, przynajmniej, jeszcze nie mam. -Ja mogę mieć, - powiedziała Claire. Czuła się bardzo niepewnie w stosunku do tego i odrobinę oszołomiona, tym co robiła dr Anderson w tym błyszczącym labie; czy mogła się uważać za wynalazcę? To uczucie nie było nawet odrobinę tak dziwne, jak wtedy gdy była z Myrninem; gdzie wszystko wydawało się być możliwe. Tutaj, czuła się bardzo… młodo. I niedoświadczenie. Ale miała całkowitą uwagę dr Anderson. -Kontynuuj. -Ja… pomyślałam, że odkąd Myrnin stworzył maszynę, która może wpływać na siły wampirów, może być możliwe żeby zrobić inną, która mogłaby je wykasować. Nastąpiła długa, dziwna cisza i Claire poczuła, że zaczyna się pocić i czuć dziwnie niekomfortowo pod pewnym spojrzeniem dr Anderson. Po czym profesor powiedziała, bardzo ostrożnie: -Czy masz takie urządzenie? -Może? Mam na myśli, wiem, że może wzmocnić emocje wampirów. Myślę, że mogę tego użyć w odwrotny sposób, mogłoby to sprawić, że zaczną się bać zamiast być złymi, wykasować ich agresję i głód… To wszystko jest teraz tylko gdybaniem. -Ale zbudowałaś ją. -Mam prototyp. -Gdzie? Dr Anderson była teraz bardziej poważna niż Claire mogła kiedykolwiek oczekiwać. Nawet Myrnin nie wydawał się być tak pod wrażeniem. -Jest zapakowany, mają dowieść to wszystko z moimi rzeczami w tym tygodniu. -Wysłałaś to statkiem? -Pomyślałam, że może nie przejść przez zabezpieczenia na lotnisku. -Ach. Doskonałe spostrzeżenie. Ale naprawdę myślałaś, że było bezpieczniej, żeby zaufać firmie przewoźniczej? Czy wampiry wiedzą, o tym, że masz takie urządzenie?

-Myrnin tak. -Powiedział o tym Amelie? -Nie mam pojęcia, - powiedziała Claire. Czuła się odrobinę zbita z tropu, jakby zrobiła coś złego, ale nie była pewna jeszcze co. – A powinien? -Jeśli uważa, że jesteś warta, by zatrzymać cię żywą, to nie, - powiedziała dr Anderson. Nagle miała odległy, kalkulujący wyraz w jej niebieskich oczach i to było uspokajające. – Ostatnią rzeczą jaką chciałaby Amelie, to takie urządzenie, które ludzie mogliby używać, by kontrolować wampiry. Kiedy ma ono być tutaj dostarczone? -Uhm, jutro, tak myślę. Mieli zostawić moje pudełka w sypialni, jeśli mnie nie będzie w domu. -Więc nie wychodź, - powiedziała dr Anderson. – Bądź w domu. Sprawdź karton, do którego go włożyłaś zanim wyjdziesz, a potem zadzwoń do mnie tak szybko, jak będziesz sama to zaaranżuję ci eskortę. Chcę umieścić twoje urządzenie w bezpiecznym miejscu, najszybciej jak to możliwe, w przypadku jeśli zadziała tak jak mówisz. Wampiry nie lubią kiedy wynajdujemy nowe bronie przeciwko nim, Claire. Widziałam jak inni kończyli martwi zaledwie mówiąc o czymś takim, a ty zrobiłaś to. To jest coś, czego Amelie nie może i nie zignoruje. Jestem naprawdę w szoku, że Myrnin pozwolił na to wszystko i co jeszcze bardziej mnie dziwi, że nie powiedział Amelie. Claire pomyślała, w nagłym przypływie zimna w środku, o tym co się stało rodzinie Shane’a, kiedy opuścili Morganville. Amelie zabiła, żeby chronić ich sekretu, kiedy matka Shane’a zaczęła sobie zbyt dużo przypominać, zbyt dużo mówić, skończyła martwa. To czyste szczęście, że Shane i jego ojciec również nie podzielili jej losu. To co ona zrobiła tworząc takie urządzenie – nie, taką broń – było dużo gorsze niż po prostu paplanie o Morganville. To mogłaby być dla nich realną groźba. Na ich własne życia. Dr Anderson miała rację. To było coś, czego wampiry nie mogły zignorować… i teraz kiedy była poza Morganville, wypadki mogły się przydarzyć. Żaden z jej przyjaciół nie zobaczyłby różnicy. Była sama. -Hej, - powiedziała dr Anderson i dała jej mały, ostrożny uśmiech. – Spokojnie. Wyglądasz na odrobinę wystraszoną. Claire skinęła głową nie będąc w stanie powiedzieć za wiele.