kakarota

  • Dokumenty646
  • Odsłony171 052
  • Obserwuję119
  • Rozmiar dokumentów1.7 GB
  • Ilość pobrań77 879

Wampiry z Morganville - ROZDZIAŁ 6

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :194.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Wampiry z Morganville - ROZDZIAŁ 6.pdf

kakarota EBooki Serie / Autorzy Wampiry z Morganville Caine Rachel - Wampiry z Morganville 14 - Fall of night (tłum. nieof.
Użytkownik kakarota wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 19 z dostępnych 19 stron)

Rozdział szósty

Jesse i Pete weszli z Claire do budynku, przez drzwi, które nie wymagały użycia karty i kiedy doszli do strzeżonych korytarzy i Claire wyjęła swoją kartę, zawahała się. „Eeee, chyba powinniście dać mi teraz pudło.” powiedziała. „Nie sądzę, żebyście mogli przejść dalej bez karty...” Przestała mówić, kiedy zobaczyła, że Pete, trzymając karton jedną ręką, jakby był wypełniony samymi piankowymi kulkami, których używano do zabezpieczania pakowanych przedmiotów, wyciągnął kartę z kieszeni i zawiesił ją sobie na szyi. Jesse też miała swoją. „Och, nieważne.” Jesse puściła do niej oko, kiedy przesuwała kartę przez czytnik. „Nie martw się,” powiedziała. „jesteśmy oficjalnie nieoficjalni. Jak ty, tylko bez całej tej otoczki związanej z czesnym.” „Mam stypendium,” zaoponowała Claire. „Tak słyszałam,” powiedziała Jesse. „I znajomych w nieodpowiednich miejscach i w ogóle. Znowu, podobnie jak my. No dalej, idźmy na spotkanie z czarodziejką.” Claire nie była pewna czy Jesse nawiązuje do Narzeczonej dla księcia czy – co było bardziej prawdopodobne – Czarnoksiężnika z Krainy Oz; podejrzewała, że w drugim przypadku, ona byłaby Dorotą, a to oznaczało, że Jesse była... Strachem na wróble? Podobnie Pete nie wydawał się pasować do roli Tchórzliwego Lwa. Wyglądał w sam raz, by chcieć go przytulić, ale pracował jako bramkarz, co zdecydowanie temu zaprzeczało. Jesse i Pete wydawali się zupełnie nie pasować do tego miejsca... Jesse przez swoją gotycką bladość i ogniste włosy, a Pete przez swoje muskuły. Tu, w Sciencelandzie (Czyli miasteczku nauki – przyp.tłum.), ludzie wydawali się mieć tendencję do niezwracania na siebie uwagi, a fartuchy laboratoryjne, które włożyli, nadały im wygląd, który wzbudzał podziw, albo strach, a może i jedno i drugie. Jesse zdawała się to zauważać, przez co szeroko się uśmiechała i szła bardziej sprężystym krokiem; Pete był zajęty niesieniem pudła i wyglądało na to, że nie zauważa, albo nie dba o reakcję mijających ich ludzi. Claire zastanawiała się, co sprawiło, że Ci dwoje się ze sobą zaprzyjaźnili. Może nic oprócz wspólnej znajomości Dr Anderson. Znali już protokół jedna-osoba-naraz-przechodzi-przez-drzwi i Claire skończyła przechodzić jako ostatnia, choć Pete szarmancko na nią poczekał. Kiedy już przeszła, Claire szła za nim z powrotem do laboratorium, gdzie Dr Anderson czyściła stoły. Kiedy doszła, Anderson zdążyła już otworzyć pudło i wyciągnęła ręce, by wyjąć z niego urządzenie...w silnych i kompetentnych rękach Anderson, kiedy sprawdzała jego ciężar, urządzenie wyglądało z pewnością na broń. Futurystyczna wersja broni laserowej, pewnie, ale jeśli zobaczyłbyś kogoś w filmie, kto nosiłby coś takiego, wiedziałbyś od razu do czego służy. Do ranienia ludzi. Claire przełknęła. Była tak zajęta detalami swojego wynalazku, że ani razu tak naprawdę mu się nie przyjrzała, bo nawet kiedy trzymali je inni,

próbowała oszacować jego wagę, kształt i strukturę. Dr Anderson sprawiała, że wyglądało na groźne. Trzymała je ostrożnie, a potem położyła na miękkiej warstwie pianki na stole obok pudła. Wtedy spojrzała na Claire i zapytała: „Sprawdziłaś to? Jakieś uszkodzenia?” „Nic co mogłabym zobaczyć,” odpowiedziała Claire. „Wciąż działa.” „Wspaniale.” Dr Anderson głęboko westchnęła i pokiwała głową. „No dobrze. Dzięki, Jesse, Pete... myślę, że już damy sobie radę. Wiem, że musicie iść do pracy. Dzięki za pomoc.” „Miałaś rację, że się martwiłaś,” powiedziała Jesse. „Ktoś obserwuje jej dom. Wielki koleś.” „To Derrick,” powiedziała Claire. „Były mojej współlokatorki. To nie ma nic do rzeczy. Nie sądzę, żeby miał jakiś interes w tym co robię.” „Może nie, ale to i tak niepokojące.” powiedziała Dr Anderson. „Ktoś może go używać jak myśliwskiego konia. Może nawet przekazywać komuś zebrane przez siebie informacje.” Claire o tym nie pomyślała; zastanawiała się jak to możliwe, że Derricka stać na to, żeby śledzić Liz aż tutaj i najwyraźniej cały czas spędzając na chodniku przed ich domem. Nie pracował? Na pewno nie był wystarczająco bogaty, żeby móc sobie na to pozwolić. Zrozumiała, że było to doskonałe pytanie; coś, co nie przydarzało się w Morganville, ale tu, w prawdziwym świcie, mogło. „Sprawdzę go,” zaoferowała Jesse. „Nie podoba mi się ten koleś, Irene. Dziwak. Stać przed domem dwóch młodych dziewczyn...” leciutko się uśmiechnęła i Dr Anderson również odpowiedziała jej uśmiechem, a Claire czuła się przytłoczona tym jak bardzo... komfortowo czuła się w tym momencie. Jakby znała ich wszystkich już od długiego czasu. Też miało być to pewnego rodzaju wyzwaniem. To była skomplikowana znajomość. „Mogę zabrać pudło, doktorku?” zapytał Pete. To były jego pierwsza jak do tej pory słowa tutaj i Dr Anderson przeniosła na niego wzrok. „To znaczy, jeśli go do czegoś nie potrzebujesz. Mógłbym wykorzystać go w barze. Używamy ich do segregowania śmieci.” „Godne podziwu.” odpowiedziała Dr Anderson i się do niego uśmiechnęła. „Proszę, jeśli tylko Claire go nie potrzebuje...” „Mam w pokoju stos pudeł wysoki aż do sufitu,” powiedziała i potrząsnęła głową. „Bierz.” Pete zgarnął pudło ze stołu, ale użył do tego trochę za dużo siły i polistyrenowe kuleczki, eksplodowały w powietrze. Jesse wybuchnęła śmiechem i łapała je zanim te zdążyły upaść na podłogę; potem wszyscy zaczęli zbierać piankowe kuleczki, ganiać za nimi gdy nawet najlżejszy oddech sprawiał, że się poruszały i ogólnie śmiać się jak banda idiotów. Było to dziwnie relaksujące i kiedy w końcu wszystko znajdowało się z powrotem w pudle, a Pete trzymał je w swoich olbrzymich dłoniach, Claire nie mogła złapać

oddechu i czuła się bardziej wyluzowana, niż kiedykolwiek w ciągu ostatnich kilku dni. A sprawiła to wspólna zabawa z ludźmi, których nawet dobrze nie znała. „Powinniśmy już iść,” w końcu powiedział Pete i pokiwał na pożegnanie Anderson. „Irene. Do zobaczenia w barze?” „Wkrótce,” zgodziła się Anderson. Również pokiwała Peteowi, a potem jeszcze Jesse, puszczając do niej jednocześnie oczko. „Uważajcie na siebie, oboje. Nie wiem czemu, ale mam przeczucie, że niedługo stanie się coś złego. A moje przeczucia zazwyczaj się sprawdzają.” „Święta racja,” Jesse mrugnęła do niej, uśmiechnęła się do Claire i wyszła z laboratorium, kołysząc biodrami i kręcąc swoimi długimi włosami. Pete poczekał na swoją kolej przy drzwiach i też wyszedł i w tej nieoczekiwanej ciszy, laboratorium wydawało się być opuszczone, bardzo ciche i sterylne. Jedna kuleczka zdołała się schować i teraz kręciła się po podłodze, co wywołało u Claire chęć zachichotania. Stłumiła go, ponieważ Dr Anderson znowu zrobiła się poważna i zajmowała się już przyglądaniem urządzeniu Claire. „Jak to nazwałaś?” zapytała Dr Anderson i delikatnie dotknęła dziwnie wygięte wskaźniki i przyciski. „Urządzenie do niwelowania wampirzego nastawienia (org. The Vampire Levelling Adjustment Device – przyp.tłum.), powiedziała Clair. „W skrócie VLAD (Drakula – typowy wampir – przpyp.tłum.). Cóż tyle przynajmniej wymyśliłam.” „VLAD,” powtórzyła Dr Anderson i uśmiechnęła się. „Serio?” „Mojemu chłopakowi się spodobało.” „Twój chłopak ma wątpliwe poczucie humoru.” „Myślę, że by się z Panią zgodził,” powiedziała Claire. Przewróciła oczami kiedy Shane wyskoczył z tą nazwą, ale teraz uważała, że jest ona zaskakująco trafna. VLAD. Totalnie odpowiednie. Tak też uważała Dr Anderson, ponieważ powoli uniosła brwi i powtórzyła: „VLAD. Tak, sądzę, że mimo wszystko ta nazwa jest bardzo odpowiednia. Więc. Opowiedz mi o tym, Claire. Jak to dokładnie działa?” „Nie jestem do końca pewna. To znaczy, to coś robi, ale nie do końca to, co bym chciała, przynajmniej na razie. Celem jest dostrojenie się do konkretnego wampirzego odczucia – np. głodu – aby go anulować. Sprawić, aby wampir przestał być głodny. Teoretycznie, mogłoby to zatrzymać atak, albo przynajmniej drastycznie go spowolnić i obniżyć jego siłę.” przełknęła ciężko, bo cała uwaga Dr Anderson była teraz skupiona na niej. „W teorii, powinno to także móc anulować specyficzne siły, dzięki którym wampiry mogą rozkazywać innym, zmieniać ich emocje itp. Właśnie dlatego postanowiłam nazwać to urządzenie VLAD.” „Uważasz, że to może powstrzymać wampiry od ataku.” „Albo przynajmniej je spowolnić – a naprawdę co najmniej, wytrąci je to

z równowagi. I możliwe, że poważnie je obezwładni.” „Na stałe?” „Nie wiem, ale raczej tymczasowo.” „Jakie próby już przeprowadziłaś?” „Niewiele,” przyznała Claire. „Raz w sumie przez przypadek użyłam tego na Myrninie, ale nie podzielił się ze mną zbyt wieloma obserwacjami. Myślę, że go to rozbiło. Teraz, kalibruję urządzenie, aby spróbować odszukać poszczególne długości fal, na jakich rezonują wampirze moce. Jeśli bym to odkryła, w teorii powinnam być wtedy w stanie stworzyć kontrfale, aby te moce zniwelować.” „Więc kiedy wampir użyłby mocy, aby jego ofiara odczuwała strach (jakby i bez tego się nie bała xD - przyp.tłum.) - co jest jedną z ich umięjętności pomagającej w polowaniu – to by go anulowało.” „Cóż, to raczej nie sprawiłoby, że byś się nie bał (no właśnie ;D – przyp.tłum.). To znaczy, wampiry same w sobie są straszne. Ale mają moc przekształcania strachu w panikę.” „I swoje zdolności mentalne – aby się maskować w ludzkich wspomnieniach, by zmusić ludzi do robienia pewnych rzeczy...” Nie każdy wampir posiadał taką umiejętność i jak dotąd mogła się zorientować, nie każdy wampir, nawet nie ten najsilniejszy miał wszystkie moce. Ale pokiwała głową. „Teoretycznie powinno działać,” powiedziała. „Ale jeszcze jest problem z zasilaniem i jak na razie VLAD jest zbyt ciężki i nieporęczny. W większości spowodowane jest to przez rzeczy, z którymi Myrnin starał mi się pomóc. On lubi – dużo mechanizmów.” „Zawsze tak było.” potaknęła Anderson z niemal czułym uśmiechem. „Najpierw najważniejsze – rozbierzemy to, przetestujemy każdą część z osobna, stworzymy usprawnione wersje... i stworzymy symulację, która pokaże nam jak właściwie to działa. Potem będziemy mogli przetestować to na żywym stworzeniu, nie wcześniej.” „Na wampirze? Musiałybyśmy wrócić do Morganville.” „Niekoniecznie,” powiedziała Anderson. „Jeśli ta rzecz działa, to zbyt niebezpieczne, aby jechać do Morganville, albo gdziekolwiektam, gdzie Amelie ma swoje wpływy. W zasadzie istnieje spore prawdopodobieństwo, że –” przerwała, bo w laboratorium zabrzmiał delikatny dzwonek, a ona zwróciła swoją twarz w stronę monitora umieszczonego na ścianie za nimi. Tam, w ciasnej grupie kroczyły korytarzem cztery osoby, wszystkie identycznie ubrane – no, może nie identycznie, ale wszystkie miały na sobie ciemne garnitury i na pierwszy rzut oka wydawali się być identyczni. Trzech mężczyzn i kobieta. Ona miała spódnicę i buty na średnim obcasie, choć nosiła również krawat i marynarkę; to był powód dla którego prawie się od siebie nie różnili. „Claire, zabierz VLAD,” powiedziała Anderson. Wciąż patrzyła na monitor, po czym pokiwała głową, jakby potwierdziły się jej przypuszczenia.

„Chodźmy.” Claire zgarnęła ciężkie urządzenie i pognała za Dr Anderson, która minęła stoły i podeszła do pustej, białej ściany... i położyła dłoń na niemal niewidocznym panelu, który był na niej umieszczony, biały na białej ścianie. Rozjaśniła go delikatna srebrna poświata i panel się otworzył. Za nim były półki. Większość z nich zastawiona była oznakowanymi pudłami i buteleczkami, ale było też trochę wolnego miejsca na dolnej półce i Claire szybko się schyliła i włożyła tam VLADa. Kiedy tylko się odsunęła, Anderson znowu położyła rękę na mechanizmie i drzwi zamknęły się z ledwo słyszalnym trzaśnięciem. „Nic nie mów.” powiedziała Anderson. „Jeśli zadadzą Ci jakieś pytanie, mów że nic nie wiesz na ten temat, bo dopiero przyjechałaś. To prawda. Cokolwiek zrobisz, nie kłam, tylko mów jak najmniej się da, żeby mogło Ci się to udać.” „Ale – kim oni są?” „Miejmy nadzieję, że nigdy nie będziesz musiała się dowiedzieć. Szczerze, nie chcę mieszać Cię w rzeczy, które nie dotyczą Twoich zajęć.” Na nic więcej nie miały czasu, bo w tej chwili otworzyły się drzwi i pierwsza z czterech osób weszła do laboratorium. Najwyraźniej również oni znali protokół. Był to najwyższy z mężczyzn; kiedy wszedł, ukłonił się Dr Anderson. Miał chłodne, oceniające brązowe oczy, którymi przyjrzał się Claire, po czym znowu utkwił swoje spojrzenie w Dr Anderson. Pozostała trójka szybko do nich dołączyła, każde z nich grzecznie się kłaniało i uprzejmie czekali, dopóki wszyscy nie znajdą się w środku. Ostatni był średniego wzrostu mężczyzna w bladoniebieskiej koszuli i jaskrawym niebieskim krawacie – trochę bardziej oryginalny niż reszta osób z jego grupy. Wystąpił naprzód, wyciągając swoją dłoń do Dr Anderson. „Irene,” powiedział i się uśmiechnął. „Dobrze Cię znowu widzieć.” „Ciebie również, Charles. Czemu zawdzięczam tę wizytę?” „To tylko rutynowa kontrola,” wzruszył ramionami. „Wiesz przecież jak to funkcjonuje. Protokół.” „Wiem również, że czterech ludzi to trochę za dużo jak na rutynową kontrolę,” powiedziała Anderson. „Czy do tego nie wystarczyłby jeden agent?” „Ty, Dr Anderson, zasługujesz na szczególne traktowanie.” powiedział. „Jak tam idzie z biologią?” „W porządku,” odpowiedziała i przelotnie spojrzała na Claire. „Porozmawiajmy o tym w cztery oczy.” „Jeszcze chwilkę,” powiedziała odziana na czarno kobieta, występując naprzód. „Nazywasz się” - pokazowo sprawdziła swój telefon - „Claire Danvers, zgadza się?” „Jest moją asystentką,” powiedziała Dr Anderson. „O co chodzi?” „Cóż, musimy wszystko sprawdzić.” odpowiedziała agentka. „Będę

musiała przeprowadzić szczegółowy wywiad.” „Wywiad? Po co?” zapytała Claire. „Ze względów bezpieczeństwa,” odpowiedział przywódca grupy. „To wszystko, co musisz wiedzieć. Czy jest zaangażowana w Twoje projekty?” „Nie, dopiero co przyjechała,” powiedziała Dr Anderson. Zwróciła się do Claire. „Wykonuję dla tych ludzi pewne zadanie. Obawiam się, że mają tendencję do paranoi, choć to nad czym pracujemy jest dość przyziemne. Nic o co warto byłoby się martwić.” posłała uśmiech do kobiety. „Spójrz na nią, ma dopiero osiemnaście lat. Czy naprawdę uważasz, że mogłaby być szpiegiem?” „Uważam, że dzieci młodsze od niej robiły niezwykłe i okropne rzeczy,” odpowiedziała kobieta. „Panno Danvers, będę się z Tobą kontaktować w sprawie wywiadu. Przedtem, nie ma ona prawa dostępu do jakichkolwiek projektów związanych z nami. Zrozumiano?” „Całkowicie,” odpowiedziała Anderson. Skinęła do Claire „Lepiej już idź, Claire. To Ciebie nie dotyczy.” „Okej,” powiedziała Claire i zawahała się przez moment. Miała bardzo dziwne uczucie w związku z tym jak ta czwórka oficjalnie wyglądających typów odnosiła się do jej nauczycielki. „Jesteś pewna, że nie mam do nikogo zadzwonić, albo...?” Kobieta wyglądała na zirytowaną. „Jak myślisz, do kogo mogłabyś zadzwonić? Wynoś się, zanim zdążę wynaleźć na Ciebie jakąś rzecz, która sprawi, że będziesz musiała tu zostać.” Dr Anderson spojrzała na Claire tak, że ta potraktowała to jako idź śmiało, więc Claire zabrała swój plecak i ruszyła w stronę drzwi. Wtedy przyszło jej coś do głowy, więc odwróciła się i powiedziała: „Och, Dr Anderson, czy powinnam odwołać Pani następne spotkanie?” „Tak,” odpowiedziała Anderson, bez żadnej oznaki wahania. „Po prostu zadzwoń do Dr Floreya i daj mu znać.” „Tak zrobię.” Dr Florey. Jesse i Pete mówili, że pracują w Barze i Grillu u Florey'a. No i oczywiście, Jack Florey był całkowicie wymyśloną osobą, maskotką Fifth East. To była oczywista wskazówka. Drzwi się otworzyły i Claire wyszła, zanim którykolwiek z agentów mógł zapytać ją o coś jeszcze. Szybko przeszła przez korytarz, ciągle spodziewając się usłyszeć za sobą kroki; niemalże spodziewała się, że nie przejdzie przez kolejne zabezpieczone protokołem drzwi, ale zobaczyła zielone światło i mogła uciec do innej części budynku, w której mieścił się akademik. Tysiąc pytań kłębiło się w jej głowie, ale przez to, że zostawiła Dr Anderson samą w szponach tamtych agentów, nie było czasu na ich rozważanie. Sam fakt, że Dr Anderson była najwidoczniej głęboko zamieszana w szpiegowskie odkrycia był... cóż, straszny. Nawet bardziej niż rzeczy związane z wampirami, od kiedy Claire uważała to za coś całkiem normalnego.

Claire dała nura do jednego z salonów studenckich, znalazła zniszczoną, poobijaną kanapę, na której akurat nikt nie spał i wyjęła swój telefon, aby znaleźć numer do Florey'a. Znalazła go w internecie, zadzwoniła i zapytała o Jesse. Huk po drugiej stronie słuchawki definitywnie oznaczał, że trwa akurat szczęśliwa godzina. „Jest zajęta,” odpowiedział facet, który odebrał telefon; musiał mówić naprawdę głośno, by mogła go usłyszeć. „Oddzwoń później.” „Poczekaj – Ja –” Niedobrze. Rozłączył się. Zadzwoniła jeszcze raz, ale nikt nie odebrał. Niewielka niespodzianka. Przypuszczała, że prawdopodobnie nawet go nie słyszeli przez ten hałas. Po dopingu wnioskowała, że w telewizji musiał być jakiś mecz. Po prostu zadzwoń do Dr Floreya i daj mu znać, powiedziała Anderson. Claire nie miała wątpliwości, że miała na myśli Jesse i Petea. Cóż, jeśli nie odbierali, pozostała jej tylko jedna rzecz do zrobienia: Musiała do nich pójść. Claire nigdy jeszcze nie była u Florey'a – nie mogła legalnie pić, a odwiedzanie miejsc pełnych groźnych nieznajomych po zmroku... cóż, w Morganville nie byłoby zbyt bezpiecznie. Tutaj, przypuszczała, że co najwyżej mogło być to niedorzeczne, ale mogła sobie z tym poradzić. Nie czuła potrzeby poznawania miejsc dobrych na imprezowanie, a Liz również nie była imprezowym typem. Jeśli dodać do tego prześladowanie, miała o wiele za dużą paranoję, by wychodzić. Ale to nie znaczyło, że Claire nie wiedziała, gdzie bary są. Były jak część krajobrazu, tak samo jak sklepy z podręcznikami, pralnie itp. Alkohol był dla dużej części studentów niezbędny, pomyślała. Nie chciała tracić czasu na pójście pieszo, więc wzięła taksówkę, która zawiozła ją proso do Florey'a; kiedy już tam dotarła, była bardzo zaskoczona, bo miejsce było zapchane ludźmi. W TV leciał mecz i przez drzwi mogła zobaczyć, że mała przestrzeń jest pełna pijących i kibicujących ludzi. Nie mogła nawet dostrzec baru, a co dopiero zobaczyć, czy jest za nim Jesse. Na stołku przy drzwiach siedział jakiś facet. Nie był to Pete, ale na pewno był bramkarzem; rzucił Claire obojętne spojrzenie, szacując jej wiek i powiedział: „Dowód.” To wszystko, żadnego przywitania. To nie był rozmowny typ. Szybko wyjęła portfel i pokazała mu swój dowód, a on spojrzał na niego i pokiwał głową. „Picie jest dozwolone od dwudziestu jeden lat,” powiedział. „W razie, gdybyś była studentką z zagranicy. Nie obchodzi nas, że w twoim kraju jest to dozwolone od szesnastu. Pięć dolarów za wejście.” Wyciągnął do niej swoją rękę. „Muszę tylko z kimś pogadać.” „Naprawdę? Nigdy wcześniej tego nie słyszałem, ślicznotko. Pięć

dolców, albo zmiataj.” Ponieważ zorientowała się, że za nią zdążyła powstać już kolejka, gdzie wszyscy byli starsi od niej, wyjęła portfel i wygrzebała z niego pięciodolarowy banknot. Wziął go od niej, w zamian za co sięgnął do pudełka i wręczył jej zieloną bransoletkę, którą założył jej na nadgarstku. „Woda, herbata i kawa. Załapałaś?” „Tak,” odpowiedziała. „Ja – szukam Petea. Albo Jesse.” To spowodowało, że bramkarz całkiem inaczej na nią spojrzał; trochę się pochylił i powiedział: „To nie najlepszy moment. Jest duży ruch. Jesse jest po szyję zanurzona w gorzale i kieliszkach, a Pete musi obserwować wszystko w środku. Nie potrzebuje nikogo do rozpraszania.” „Mam dla niego wiadomość,” powiedziała Claire. Mimo wszystko wydawało jej się, że łatwiej będzie jej dotrzeć do Petea. „Gdzie go znajdę?” „Nie mam pojęcia. Powodzenia. Następny!” Nie miała innego wyjścia, niż wkroczyć w zapchaną salę, gdzie zgubiła się w gwarze, szczęku butelek i szklanek, nieprzyjemnym zapachu rozlanego piwa i starego drewna. Światło emitowane przez ekrany telewizorów zniekształcało twarze wszystkich osób w barze. Nawet jeśli kogoś by tu znała, prawdopodobnie nie dałaby rady go rozpoznać. Nigdy nie zdołam ich odnaleźć, desperacko pomyślała i wtedy kątem oka w dalekim końcu baru dostrzegła czerwone włosy Jesse. Tylko przez chwilę, ale była pewna, że to ona – nie tylko przez włosy, ale też bladą cerę i jej pewny siebie uśmiech. Znalezienie Petea w tym tłumie było niemalże niemożliwe, ale przynajmniej wiedziała, gdzie jest Jesse. Claire przecisnęła się między ludźmi, zmierzając w stronę baru i wtedy wpadła na grupę młodych dziewczyn i chłopaków, zagradzając jej drogę do baru. Claire czuła, że się dusi; była za niska i chuda, żeby przepchnąć się między hordą bawiących się i pijących ludzi. „Hej,” powiedział jakiś głos obok niej i Claire zobaczyła wysokiego mężczyznę, stojącego obok i pochylającego się w jej stronę. „Chcesz coś zamówić? Pozwól mi sobie pomóc.” „Jeśli chcesz być moim bohaterem, powiedz tej rudej barmance, że Claire musi się z nią zobaczyć na zewnątrz,” powiedziała Claire. „Błagam?” Wyszczerzył się do niej. Wyglądał dobrze, był pewny siebie i przekonany, że zdobędzie wszystko, co tylko będzie chciał. „Jeśli tylko obiecasz mi, że później wypijesz ze mną drinka.” „Nie jestem w Twoim typie,” powiedziała i posłała mu tajemniczy uśmiech. Uniósł swoje brwi, spojrzał ponad tłumem i skupił się na Jesse, a wtedy spojrzał jeszcze raz na Claire. „Och,” powiedział. „Racja, przepraszam. Więc, jakim bohaterem byłbym, gdybym nie pomógł Ci porozmawiać z gorącą barmanką? Już idę. Jesteś pewna, że nie chcesz drinka, albo czegoś?” „Jestem pewna.” powiedziała Claire. Była na zbyt wielu imprezach w

Morganville, żeby wiedzieć, że nie powinna pozwalać obcym na dawanie jej drinków, nigdy. „Dzięki.” „Brian,” powiedział. „Brian Taylor. Z bostońskich Taylorów.” Ostatnie zdanie wypowiedział ze śmiesznym akcentem i – jak najbardziej poważnie – elegancko jej się ukłonił. Nie zrobił tego bardzo dobrze, jeśli miałaby go porównać do Myrnina, ale przyznała mu punkty za starania. „A Ty jesteś...?” „Claire Danvers, niepochodząca z żadnej szczególnej rodziny,” odpowiedziała. „Dziękuję, Brian. Jestem Ci bardzo wdzięczna.” „Nie ma sprawy. Idź już. Zaraz do Ciebie przyjdzie.” Zaczął przepychać się w stronę baru, a Claire pozwoliła innym porwać ją w przeciwną stronę. Coś złego musiało wydarzyć się podczas meczu, bo wszyscy zgodnie jęknęli, machając rękoma i musiała uważać, aby nie zostać chluśnięta piwem w twarz ani nie oberwać łokciem w głowę. Kiedy tak się przepychała, zobaczyła kogoś w długim, białym fartuchu, przechodzącego przez podwójne drzwi za kontuarem, niosąc wielką tacę pełną – zapewne – świeżo umytych szklanek. Przez sekundę zamarła, bo wszystko, wszystko, mówiło jej, ze go zna. To był tylko ułamek sekundy, nic więcej i chłopak zniknął, żeby dostarczyć szklanki, ale mogła przysiąc, nieważne jak bardzo irracjonalne to było, że... Że to był Shane. Ale oczywiście nie był. Przez kilka kolejnych sekund stała na palcach i próbowała go odnaleźć, ale po drodze było zbyt wiele ludzi, a poza tym, Shane był w Morganville. To był jakiś wysoki koleś z szerokimi ramionami i brązowymi włosami, ale pewnie było takich tysiąc w Cambridge i Bostonie. Tak bardzo za nim tęskniła, że wyobrażała sobie jego twarz, kiedy widziała kogoś do niego podobnego. Boże, tak bardzo za nim tęskniła. Nagle zalała ją fala emocji; nie była dłużej pewna, co czuła. Smutek i tęsknota spowodowały, że czuła się bezsilna. Tłum poniósł ją w prawo, lewo i w końcu z powrotem do środka i w końcu była dość blisko drzwi. Musiała jeszcze przejść między wchodzącymi do baru klientami, z których niektórzy przybijali piątki swoim znajomym i w końcu wydostała się na świeże powietrze. Bramkarz spojrzał na nią, sprawdził godzinę na swoim zegarku i powiedział: „Dobrze się bawiłaś?” „Fantastycznie, dzięki.” Posłał jej wilczy uśmiech (jakikolwiek by on nie był – przyp.tłum.) i wrócił do sprawdzania innym dowodów. Claire upewniła się, że na nią nie patrzy, po czym poszła na róg, w stronę niezbyt przyjemnego przejścia pomiędzy Florey'em i sąsiednim budynkiem; nikogo tam nie było, ale nie czuła się tam dobrze, ponieważ budynki te wydawały się być stare jak Wojna

Domowa, jeśli nie starsze. Cambridge i Boston miały imponujący dorobek, jeśli chodzi o historię, że dopiero zaczęła ją poznawać. Niezbyt wierzyła w to, że nowo poznany Brian Taylor (z bostońskich Taylorów) chce jej pomóc z dobroci swojego serca, więc krążyła w kącie gdzie łączyło się to wąskie przejście i szersza ulica i gdzie znajdowały się drzwi do Florey'a, zaraz obok wielkiego kontenera na śmieci. Nikogo nie było. Czekała i czekała, co chwilę sprawdzając godzinę: piętnaście minut i wciąż żadnego znaku Jesse. Może Brian olał całą sprawę. Albo po prostu Jesse się nie przejęła. Po kolejnych piętnastu minutach, kiedy Claire zaczęła przygotowywać się na kolejne starcie z bramkarzem, drzwi w końcu się otworzyły i Jesse wyszła na zewnątrz. Rozciągała się, wszystkie silne mięśnie nóg i rąk i w końcu wyciągnęła paczkę papierosów i zapaliła jednego. „To głupi nawyk.” powiedziała Claire, podchodząc bliżej. Jesse zaciągnęła się głęboko, wypuściła z ust dym i się uśmiechnęła. „Wiem,” powiedziała. „Więc, co było tak pilne, że muszę tracić na to moją przerwę? Proszę, nie mów, że chodzi o tego kolesia od twoim domem. Nie mam teraz na to czasu.” „Dr Anderson miała gości, jakiś wyglądających na rządowych typów, kiedy tam byłam,” powiedziała Claire. „Chciała, żebym was o tym powiadomiła.” „Hhuh.” Jesse się skrzywiła i znowu głęboko zaciągnęła papierosem, wstrzymała na chwilę dym, a potem powoli go wypuściła. „Szukali czegoś szczególnego? Pytali nad czym pracuje?” „A nad czym Ty z nią pracujesz? Bo, bez obrazy, ale barmanka nie za bardzo jakoś kojarzy się z profesorem fizyki.” „Hej, nie jestem tępa,” powiedziała Jesse. „Mamy wspólne sprawy.” „Taa, łapię. Jesteście przyjaciółkami, ale dlaczego powiadomiła Ciebie o wizycie CIA, czy cokolwiek to jest? To znaczy, nie dokładnie miała na myśli Ciebie. Powiedziała, żebym zadzwoniła do Dr Florey'a, czyli Ciebie albo Petea, zgadza się?” Jesse przez chwilę myślała. Zaciągnęła się ostatni raz i zgasiła papierosa na cegle, po czym odpowiedziała, „To znaczyło jedno z nas, tak. Posłuchaj, to naprawdę nie twoja sprawa, Claire, rozumiesz to, prawda? Więc czemu tak się tym interesujesz?” „Bo pracuję z Dr Anderson, a jeśli czegoś nauczyłam się o pracy dla przerażających naukowców, to tego, że powinno się wiedzieć w co dokładnie są oni zamieszani, żeby móc samemu uniknąć kłopotów.” odpowiedziała Claire. „Nie mówię, że robię to, bo jestem taka dobra. To z czysto egoistycznych pobudek.” To sprawiło, że Jesse popatrzyła się na nią, przynajmniej częściowo, z podziwem. „Okej, więc. Zakładając, że twój tyłek jest bezpieczny. Teraz,

powiedz mi co dokładnie powiedziała. Słowo w słowo. Mogłabyś?” „Powiedziała: Zadzwoń do Dr Florey'a i daj mu znać. To wszystko.” „To ogólne ostrzeżenie,” powiedziała Jesse. „Nie takie w stylu pomóżcie mi. Więc jest dobrze. Każę jednak Peteowi, żeby do niej pojechał i sprawdził czy wszystko w porządku.” „Myślałam, że Ty pójdziesz.” „Peteowi jest łatwiej się zerwać niż mi. Ludzie zauważą jeśli mnie nie będzie. A właśnie” – Jesse spojrzała na swój zegarek - „czas znowu nawadniać tłum. Boże, nienawidzę meczowych wieczorów, mimo że mój słoik na napiwki pęka w szwach.” Claire skinęła głową. „Okej. Jest coś co mogę dla Ciebie zrobić?” „Idź do domu,” odpowiedziała Jesse i mrugnęła do niej. „Chyba, że czeka na Ciebie to ciacho, które przekazało mi twoją wiadomość. Jeśli tak, biegnij do niego. Był całkiem miły.” „Tylko wyświadczył mi przysługę,” powiedziała Claire, rumieniąc się. „Idę do domu.” „Twoja strata. Uważaj na siebie. Jeśli ktoś szpieguje Anderson, to Ciebie prawdopodobnie też, choć pewnie niczego się po tobie nie spodziewają. Masz osiemnaście lat i jesteś z Texasu. Nie wiedzą, że tak naprawdę jesteś twardzielką.” „A jestem?” zapytała Claire. Przecież Jesse nic o niej nie wiedziała – a przynajmniej tak przypuszczała. „O tak,” powiedziała Jesse i uśmiechnęła się do niej. „Gdybyś nie była, nie dałabyś sobie rady z Myrninem.” Po tym niezwykłym komentarzu, wróciła do środka, a drzwi się za nią zamknęły. Claire przez chwilę jeszcze stała samotnie, kiedy myśli chaotycznie krążyły jej w głowie. Ona wie o Myrninie. I o Morganville. Kim ona była? Claire wiedziała, że będzie musiała spróbować rozwiązać tę zagadkę... ale nie dziś. Było już ciemno, ulica była ponura, a ona bardzo chciała wrócić do bezpiecznego, małego mieszkanka, zamknąć drzwi i zadzwonić do Shanea. Musiała usłyszeć jego głos. Jednak poczucie bezpieczeństwa, jak się okazało, nie było dla niej, bo gdy tylko doszła do domu, zobaczyła oficjalnie wyglądającą kartkę, wetkniętą w jej drzwi, a kiedy ją złapała, okazało się, że jest zostawiona przez policję. Informowała o próbie włamania, zgłoszoną przez przechodnia i o podwójnie sprawdzonych wszystkich zamkach i wejściach, żeby upewnić się, że nikt się nie włamał. Znakomicie. Derricka nie było na jego zwyczajnym miejscu, co było zaskakująco miłe, bo notatka sprawiła, że Claire jeszcze silniej odczuwała paranoję. Weszła do domu, zamknęła wszystkie zamki i zawołała Liz. Na darmo, ponieważ Liz nie było w domu; przecież wyjęłaby z drzwi kartkę, gdyby już wróciła. W środku było

cicho i ciemno, ale Claire postanowiła sprawdzić wszystkie okna, a w końcu doszła do swojego pokoju, zamknęła za sobą drzwi i zapaliła wszystkie światła. Podjęła próbę rozpakowania kilku kolejnych pudeł, ale w końcu zrezygnowała, włączyła swojego laptopa i próbowała skontaktować się z Shanem na Skype. Nie odpowiadał. Spróbowała więc do niego zadzwonić, ale nie odbierał, więc zadzwoniła do Eve (na Skype – przyp.tłum.). A ta odebrała tak szybko, jakby czekała na rozmowę z Claire. Jej twarz wyświetliła się na ekranie, oświetlona niebieskim światłem komputera i jej widok sprawił, że oczy Claire zapełniły się łzami. „Hej,” wydusiła z siebie Claire. „Pomyślałam, że zadzwonię i zobaczę, jak sobie radzicie.” „Claire Misiu!” Eve skakała na swoim krześle, obracała się i krzyczała. „Michael! Przynieś tu swój nieumarły tyłek, zgadnij kto dzwoni?” „Nie muszę zgadywać, a Ty nie musisz krzyczeć,” powiedział Michael. Claire nie widziała jak podchodził, ale nagle był tam, nachylając się nad ramieniem Eve, żeby dać jej lekkiego, słodkiego buziaka. „Cześć Claire, jak twoje nowe mieszkanie? Już się rozpakowałaś?” „Niezbyt i jest -” nie mogła wymyślić jak je opisać, więc podniosła swój komputer, by w ten sposób pokazać im jej pokój. „jest mniej więcej tak.” „Wow,” powiedziała Eve. „Kto wybierał tę farbę? Daltonista z bractwa? Bo nawet ślepa dziewczyna wybrałaby lepszą.” „Wiem.” westchnęła Claire. „To wszystko jest... jest – dość ciężkie do udźwignięcia. Poznałam dziś moją nauczycielkę. Lubię ją, tak myślę. Ale wygląda na to, że będzie to skomplikowana relacja.” „Och, na pewno nie będziemy tracić czasu na gadanie o starych profesorach i nudnych zajęciach. Porozmawiajmy o czymś naprawdę ważnym. Czy nienawidzisz tamtego miejsca wystarczająco, żeby już do nas wrócić? I tak, naprawdę mam nadzieję, że to się stanie, wybacz, ale strasznie za Tobą tęsknimy Claire.” Eve zawsze szybko zaczynała płakać i już miała łzy w oczach. „Nie jest tak samo bez Ciebie.” „Ona ma rację,” powiedział Michael. Pewnie chciał kontynuować, ale Eve zasłoniła mu usta ręką. „Wybacz, muszę się upewnić... co powiedziałeś?” „Że masz rację.” „Ach, słyszałam. Chciałam tylko się upewnić. Choć myślę, że zapomniałeś dodać słowa zawsze, ale wiem, że miałeś to na myśli,” powiedziała Eve. „Chciałam po prostu być pomocna.” Mógł dokończyć to co zaczął mówić, ale pochylił się do kamery i powiedział tylko: „Hej, czy możesz proszę powiedzieć mojej kobiecie, że nie musi mnie ciągle nękać?” „Wybacz, muszę. To moje zadanie jako Twojej żony. Nie czytałeś przysięgi? Aby mieć i nękać...” „Kochanie, wybacz, ale muszę Ci to powiedzieć: potrzebujesz okularów.”

Eve go klepnęła, co tak naprawdę nic wampirowi nie robiło; jednak odegrał scenkę, jakby naprawdę to odczuł. Kiedy próbowała uderzyć go kolejny raz, złapał jej rękę i ją (rękę – przyp.tłum. xD) pocałował. Cóż, to było strasznie romantyczne i Claire poczuła, jak temperatura między nimi rośnie o kilka stopni. „Eee, dzieci, wynajmijcie sobie pokój.” „Już mamy,” powiedziała Eve i uśmiechnęła się tak tajemniczo, że wyglądała jak Mona Lisa. „Nawet kilka i uwierz mi, pracujemy nad tym, żeby...” Claire zasłoniła uszy dłońmi. „La la la, nie słyszę Cię!” wtedy opuściła z powrotem ręce i powiedziała: „Chwileczkę, mój pokój?” „Nie mogliśmy przecież użyć pokoju Shanea, prawda? Pachnie tam przepoconymi skarpetami i Mentosami. Poza tym, kiedy by się o tym dowiedział, mielibyśmy przy kolacji o wiele bardziej dziwne rozmowy, niż tego potrzebujemy.” Eve zmieniła temat. „Okej, dość o naszym jakże interesującym życiu seksualnym, o którym nawet nie chcesz słuchać. Amelie zaprosiła nas do nowej Rady Miasta. Zmienia zasady i teraz, ma być ponad pięćdziesiąt procent ludzi. Sądzę, że zapraszając nas, próbują udowodnić jak bardzo poważnie biorą do siebie całe to bądźmy-wszyscy-dla-siebie-mili.” „Więc, jak to wszystko wygląda?” „Do tej pory? Dobrze. Odkąd ogłosiła swoje nowe plany, wszyscy siedzą cicho. Wampirom za bardzo się to nie podoba, ale jak dotąd przestrzegają reguł, nawet jeśli muszą zaciskać zęby, by to robić.” „A Kapitan Oczywisty?” „Na razie spokój. Myślę, że chce zobaczyć czy nowe zasady mają szansę wypalić.” Michael automatycznie mówił o nim jak o mężczyźnie, choć ostatnim wydaniem Kapitana Oczywistego była kobieta. I ich przyjaciółka. „Miejmy nadzieję, że tym razem wszystko skończy się dobrze.” „Tak. I jak mówi Shane, módl się o co chcesz, ale trzymaj broń naładowaną.” Tak naprawdę było to ulubione powiedzenie Shanea i wszyscy, słysząc je, się uśmiechnęli... ale wtedy uśmiechy Michaela i Eve zgasły, a oni wymienili ze sobą szybkie spojrzenie. Spojrzenie, które się Claire nie podobało. „Co?” zapytała. Nikt jej nie odpowiedział. „Gdzie jest Shane?” „W pracy,” powiedział Michael, zanim Eve zdążyła choćby otworzyć usta. „Wybacz, trudno go teraz złapać. Tęskni za Tobą.” „Taa, wiem, cały czas pisze do mnie smsy.” Oczy Eve zrobiły się okrągłe jak spodki. „Naprawdę?” „Nie.” „Cóż, w jego obronie mogę powiedzieć, że ma naprawdę wielkie dłonie,” powiedziała Eve. „Nigdy nie był w tym dobry.” „Mam nadzieję, że masz na myśli pisanie smsów,” powiedział Michael. „Cóż, nadzieję możesz sobie mieć.” powiedziała spokojnie Eve, a

Michael wybuchnął śmiechem. Eve opanowała się i powiedziała: „Serio, Michael ma rację. Shane strasznie za Tobą tęskni. Cały czas. Ale obiecał, że nie będzie się wtrącał, więc... daje Ci swobodę. To wiele go kosztuje.” Michael położył jej dłoń na ramieniu, a ona spojrzała na niego i się uśmiechnęła. „Jeśli to Michael kazałby mi to zrobić, nie potrafiłabym. Nie jestem aż tak silna. Ani cierpliwa.” „Wybaczyliście mu strasznie szybko,” powiedziała Claire. „Oboje.” Michael wzruszył ramionami. „Okłamałem go, a on zawsze mi ufał, przez te wszystkie lata, kiedy razem dorastaliśmy. Więc nie winię go za wiarę we mnie. Słyszałem, że byłem całkiem przekonujący.” Nie wyglądał na zadowolonego z tego powodu, a ona wiedziała, że wciąż go to boli. Był kontrolowany przez innego wampira i zmuszony do zranienia ludzi, których kochał: Eve, Shanea i Claire. Zrobił to wykonując tylko jeden ruch, całując Claire i mówiąc wszystkim, że to nie był pierwszy raz. A oni mu wierzyli. Przez jakiś czas. I nie uwierzyli Claire. „Wciąż jestem Ci wiele winien,” cicho powiedział. „Uwierz mi, nie zapomniałem.” „Lepiej nie,” powiedziała i się uśmiechnęła. „Już nie jestem zła, Michael.” „Wiem. Ale to nie zmienia tego, że jestem Ci coś winien.” Zostawiła ten temat, bo Michael nie zamierzał ustąpić i sprowadziła rozmowę na inne tory. Eve została zaproszona do klubu zamożnych kobiet, najbardziej ekskluzywnego klubu w Morganville; wszystkie z nich były snobkami; odrzuciła je (choć zastanawiała się nad nim, by było im żal). Potem zaakceptowała zaproszenie od wampirów, by przystąpić do jakiegoś herbacianego stowarzyszenia. „Myślę, że jeśli chodzące trupy mają w swoich szeregach jakiekolwiek niebieskowłose stare kobiety, to tylko w herbacianym stowarzyszeniu.” powiedziała Eve. „Są zbyt uprzejmi, żeby być dla mnie otwarcie chamscy. Więc będzie zabawnie. Będę po prostu udawać, że nie rozumiem ich subtelnych komentarzy.” „I będzie zachowywała się jak najlepiej umie,” dodał Michael. Eve przesadnie się skrzywiła, a Claire zobaczyła jej lekki uśmiech. „Słuchaj, wiem że już późno i pewnie idziesz już spać, więc może chcesz, żebym przekazał coś Shaneowi...?” „Naprawdę przekażesz mu wszystkie te seksowne i romantyczne rzeczy, które chce powiedzieć? „Nie sądzę.” „Więc powiedz mu tylko, żeby zadzwonił, kiedy będzie mógł.” powiedziała Claire. „Albo napisał. Jeśli da radę trafić swoimi dużymi dłońmi w malutką klawiaturę.”

Potrzebowała uścisku, ale musiały wystarczyć jej buziaki przesłane w powietrzu przez Eve i gwiazdorski uśmiech Michaela, a wtedy się wylogowała, żeby stawić czoło pustemu, zimnemu mieszkaniu, który, przy Domu Glassów wydawał się mieć mniej osobowości niż składzik na miotły. Wciąż nie była zmęczona, więc wyjęła z kartonów jakieś plakaty i powiesiła je na ścianach. Jeden z nich był prezentem od jej rodziców, plakat Hawkeye z Avengersów, ponieważ wiedzieli, że uważa go za słodkiego i strasznie chciałaby mieć taki łuk i strzały. Kilka plakatów jej ulubionych zespołów. Jeszcze jeden plakat filmowy, tym razem z Igrzysk Śmierci. Katniss była super i znowu, używała łuku i strzał. Tak jak Claire w swoim prawdziwym życiu. Cóż, życiu przed MIT... Zatrzymała się zanim zdążyła przypiąć ten, bo usłyszała szczęk drzwi na dole. A potem pukanie. Claire ostrożnie zeszła na dół, uważając by schody nie skrzypiały pod ciężarem jej ciała i zaryzykowała spojrzenie przez judasza. Spodziewała się zobaczyć ohydnego Derricka, więc ten widok ją zaskoczył – grupa kilku młodych dziewczyn i chłopaków, rozmawiających ze sobą. A na czele grupy stał Nick, który odprowadził ją wcześniej do domu. Otworzyła drzwi. „Cześć Nick,” powiedziała. „Ludzie.” Większość z nich się do niej uśmiechało. Reszta była zbyt zajęta rozmową ze sobą nawzajem. Uśmiech Nicka był promienny. „Cześć Claire. Słuchaj, wybacz że Cię niepokoję, ale szliśmy właśnie do kawiarni się pouczyć. Lubisz kawę? I książki? Podejrzewam, że tak skoro tu przyjechałaś, a to jest prawie jak wymóg.” „To jego sposób logicznego myślenia,” powiedziała jedna z dziewczyn – słodka Afroamerykanka, ubrana w dzianinową czapkę z klapkami na uszy i zwisającymi pomponami. Wywróciła oczami. „Nic dziwnego, że musi czytać książki. Tak w ogóle, jestem Kass.” „Cześć Kass. Eee, dzięki Nick, to bardzo miło z Twojej strony, ale ja – czekam właśnie na moją współlokatorkę. Miałyśmy zjeść razem kolację. Może innym razem?” „Potem jest impreza, o której Szybki Nick (org. Nick the Quick) zapomniał wspomnieć,” powiedział jeden z pozostałych chłopaków. Był mniej więcej w wieku Shanea, bardzo pewny siebie i hipsterski ze swoim ciasnym sweterkiem, podwiniętymi nogawkami jeansów i kapeluszem. „Więc uważam, że powinnaś olać kolację i pójść z nami.” Owinięte swoje ramię wokół pulchnej blondynki, z różowymi pasemkami we włosach i pasującymi do nich kocimi okularami oraz cukierkowo różowej sukience retro. „No nie Sarah?” „Tak jest!” zgodziła się z nim i wyszczerzyła zęby. „Może pójdziemy też zrobić sobie tatuaże. Zastanawiałam się nad smokiem.” „Tatuaże,” powtórzyła Claire i zaczęła się zastanawiać. „Cóż, to brzmi cudownie, ale naprawdę muszę zostać w domu. Bawcie się dobrze. I Nick -” to

się nigdy nie stanie, chciała powiedzieć, ale nie mogła, przy jego przyjaciołach. Co było prawdopodobnie powodem, dla którego ich ze sobą wziął. „Do zobaczenia niebawem, okej?” „Okej,” powiedział. „Ostatni raz: nauka, książki, impreza, tatuaże. Sprzedane?” „Nie,” odpowiedziała. „Ale dzięki. Bawcie się dobrze.” „Och, tak będzie,” powiedział ten drugi chłopak i pocałował Sarah, która zachichotała. „Twoja strata, Tex, jak ona miała na imię?” „Claire,” powiedział Nick, wciąż na nią patrząc. „Ma na imię Claire.” „Jasne. Więc, ja mam na imię Robert, ale wszyscy mówią mi Drag. Nie pytaj.” „Nie będę,” powiedziała i przeszła z powrotem za próg. „Dobranoc. Uważajcie na siebie ludzie.” „Ty też!” rozległ się chór głosów i cała grupa zniknęła, razem ze swoimi torbami i entuzjazmem i przez chwilę strasznie chciała zmienić zdanie i pójść z nimi. Znowu być częścią czegoś większego, a nie tkwić sama jak palec w ciemności. Ale zamknęła i zakluczyła drzwi, po czym wróciła do pokoju. Wciąż nie było Liz. Claire odpisała na wszystkie maile, zadzwoniła do rodziców i w końcu przebrała się w pidżamę. Zdążyła zaniepokoić się już do tego stopnia, że zadzwoniła do Liz i ta w końcu odebrała. Liz była pijana. Kompletnie. Z tonu jej głosu wywnioskowała, że ta była w jakimś barze albo na bardzo głośnej imprezie. Claire nie udało się zbyt wiele z niej wyciągnąć, oprócz tego, że nie planowała prędko wrócić do domu i zamierzała wziąć później taksówkę. „Wszyscy oprócz mnie dobrze się bawią.” mruknęła Claire i rzuciła swój telefon na nocny stolik. Zgasiła światła i zaczęła się kręcić i wiercić, niezdolna do zaśnięcia w nieznanych jej skrzypnięciach i dudnieniu starego domu. Wyszła z łóżka i zeszła na dół, do kuchni, bez zapalania świateł; otworzyła lodówkę, żeby wyciągnąć z niej karton mleka i nalać sobie do szklanki. Zdążyła zaledwie schować mleko z powrotem do lodówki, kiedy usłyszała dźwięk otwieranych drzwi i prawie powiedziała: A tak w ogóle, jak bardzo pijana jesteś, ale coś ją powstrzymało. Podświadomie, tak że dopiero po kilku sekundach to zrozumiała: nie słyszała samochodu, ani potykania się o schody Liz, co zapewne było nieuniknione. Wszędzie panowała absolutna cisza. Claire złapała swoją szklankę z mlekiem i wycofała się w stronę wąskiej spiżarni, gdzie się skuliła, skąpana w zapachu starych przypraw; leżały tu też jakieś wielkie paczki papieru toaletowego i ręczników papierowych, przywiezione z jakiejś wyprzedaży, więc szybko ustawiła je przed sobą, na wszelki wypadek. Nie zamknęła do końca drzwi od spiżarni, więc widziałaby zapalane światła... Ale światła się nie zapaliły. Zamiast tego zobaczyła blask latarki

omiatający kuchnię, a wtedy drzwi spiżarni się otworzyły, a latarka zaświeciła prosto do środka. Skuliła się za ścianą z papierowych ręczników i po okropnej, mrożącej krew w żyłach sekundzie, światło zniknęło, a drzwi spiżarni zostały zamknięte. Wszystko działo się tak cicho. Claire poczekała chwilę dopóki nie usłyszała skrzypienia schodów i przesunęła papierową ścianę, by móc przesunąć się do drzwi. Nie widziała wiele, ale sądziła że kuchnia jest pusta. Ktokolwiek tu był, poszedł teraz na górę; słyszała nad sobą kroki, więc ten ktoś musiał być teraz w pokoju Liz. Derrick? Wszystkie myśli kłębiące się w jej głowie spowodowały, że jej serce biło jak szalone. Wyjęła z szafki nóż do mięsa, tylko na wszelki wypadek. Shane nauczył ją jak walczyć nożem, ale to nie znaczyło, że nie była przerażona; jeśli Derrick do niej podejdzie, to koniec. Był za duży i zbyt szalony. Nie wracaj Liz. Po prostu zostań tam gdzie jesteś. Claire podniosła słuchawkę kuchennego telefonu i usłyszała cudownie czysty dźwięk wybierania. Zadzwoniła pod 911 i wyszeptała operatorowi, że ukrywa się w kuchni z nożem, a ktoś jest w jej domu. Operator nie był pod wrażeniem, ale obiecał, że policja już jedzie i nakazał się ukryć, zanim nie przyjadą, ale nie rozłączać się. Tak też zamierzała zrobić, ale wtedy usłyszała na górze męski głos i szum, jakby rozmawiał przez krótkofalówkę. Zbliżyła się do drzwi kuchennych, spojrzała na schody i zobaczyła, że z jej pokoju wychodzi ubrany na czarno mężczyzna, a kolejny wychodzi z pokoju Liz. Skuliła się, przybliżając do ściany, ale wyglądało na to, że żaden z mężczyzn jej nie zauważył. Jeden z nich wciąż mówił. „- Nic. Nikogo nie ma w domu i nic nie znaleźliśmy. Wygląda na normalną studentkę, sir. Ma plakat z Igrzysk Śmierci na ścianie, podręczniki, ciuchy i niedużo więcej. Łóżko jest niepościelone, ale nie ma jej tu, sprawdziliśmy. Przejrzeliśmy wszystkie pudła, nic... nie, sir, jestem pewien. Pewnie wyszła ze znajomymi na miasto.” Oni rozmawiali o niej. A to nie był Derrick i na pewno żaden z jego znajomych. Ten facet brzmiał spokojnie i profesjonalnie. Obaj zeszli na dół i wyszli frontowymi drzwiami bez zatrzymywania się i cicho je za sobą zamykając. A potem je zakluczyli. Claire pędem ruszyła do judasza i przez niego wyjrzała. W blasku ulicznych latarni, zobaczyła dwóch całkiem normalnie wyglądających mężczyzn w ciemnych koszulkach i spodniach, którzy schodzili po schodach. Wysportowani, dwudziestoparo – może trzydziestoletni. Krótko ostrzyżeni. Mogli być zarówno Wyznawcami Jehovy i pracownikami CIA, nie miała pojęcia. Ale w obu przypadkach, mogli wejść do jej domu i z niego wyjść bez

pozostawiania najmniejszego śladu. Dr Anderson miała rację, kiedy nalegała na przeniesienie urządzenia w bezpieczne miejsce, bo Claire była niemal pewna, że niezależnie od tego, czego Ci faceci szukali, chcieli znaleźć dowód na to, że mała studentka z Morganville nie była taka zwyczajna. I jakimś cudem wiedziała, że gdyby dowiedzieli się prawdy, byłaby w ogromnych opałach. Telefon wciąż był włączony i głos operatora bzyczał niczym pszczoła. Claire podniosła słuchawkę z powrotem do ucha i powiedziała: „Przepraszam, fałszywy alarm – to była moja współlokatorka. Wszystko w porządku.” Jednak to nie był koniec rozmowy, bo operator martwił się, że Claire może być zmuszana do wypowiedzenia tych słów i powiedział, że policja i tak przyjedzie to sprawdzić, mimo zapewnień Claire, że wszystko jest w porządku. To nie wystarczyło. I wtedy wróciła Liz, zbyt pijana, aby mogła sama stawiać kroki i zaczęła wymiotować po całej łazience. Claire musiała po niej posprzątać, położyć ją do łóżka i przygotować się na paskudnego kaca, który miał przyjść później... ale przez cały ten czas zastanawiała się kto mnie sprawdza? I dlaczego mnie sprawdzają? I od czasu do czasu, Dlaczego Shane nie dzwoni?