O pożytkach z ascezy
W epoce kamiennej nie byłoby mi źle, tylko brak kina trochę by doskwierał
„I co za pożytek z tego całego pożytku?” – pytał wieśniak, któremu
tłumaczono, na czym polega pożytek z komputera. Pytanie, które można
odnieść do współczesnej cywilizacji, ale czy wypada je stawiać, w dodatku
w okresie gwiazdki, gdy staramy się w pełni skorzystać z jej dobrodziejstw?
A jednak, wyłania się ono, i to w krajach, które, wydawałoby się, mają
najmniej powodów, by w sukces postępu powątpiewać.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Otrzymałem rozprawę, która ma wzięcie we Francji, właśnie z tej przyczyny, że
podważa pewność co do wartości technik, które zatryumfowały na progu wieku XXI.
Jest to książka etnologa Marshalla Sahlinsa „Gospodarka epoki kamiennej”;
stanowi ona rewizję poglądów na życie plemion prymitywnych w Australii, którym
udało się zachować do dziś system, prawdopodobnie nie zmieniony od epoki
paleolitu. Sądzi się, że owo życie pierwotne zmuszało do bezustannego wysiłku, by
się utrzymać, wysiłek zaś pochłaniał całą energię i zahamował rozwój owych
społeczności: nie zdołały podnieść się na wyższy
stopień kultury.
Nic podobnego, stwierdza autor; przeciwnie, mamy tu
do czynienia z „pierwszą w historii cywilizacją
całkowitego dobrobytu”. Z tym, że polega on na
celowym, zaplanowanym, świadomie uprawianym
ograniczeniu. Podstawą jest myślistwo, rybołówstwo
oraz zbiór owoców, których dostarczają lasy
tropikalne. Zajmują się tym plemiona nomadów, które
przemieszczają się bezustannie; otóż paradoks ich
gospodarki polega na tym, że jest ona uboga:
posiadanie zbyt wielu dóbr byłoby w sprzeczności
z ciągłą ruchliwością. „Stwierdziliśmy ze zdumieniem,
że nie mogliśmy im niczego ofiarować”. „Wszystko, co
proponowaliśmy, okazywało się dla nich kłopotliwe,
dodawało niepotrzebnego ciężaru w przenoszeniu się
w ciągu ich codziennych wędrówek i w rezultacie,
utrudniało im życie”. Nie posiadają oni w gruncie rzeczy własności osobistej poza
przykryciem skórzanym, torbą oraz pasem służącym do przewiązania tych
urządzeń. W ciągu paru minut potrafią oni zapakować wszystkie swoje dobra
w worki i przenieść na plecach, bywa że na przestrzeni pięciuset i więcej
kilometrów. Wartość przedmiotów polega na łatwości ich transportu. Sahlins sądził,
Zygmunt Kałużyński: po co
nam ta cała cywilizacja? -
mp3
1
że cennym prezentem będą naczynia, zazwyczaj poszukiwane w społeczeństwach
niezaopatrzonych – ale nie w tym wypadku: zostały przyjęte grzecznie, po czym
dyskretnie pocięto je na fragmenty metalowe, które mogą się do czegoś przydać.
„Poczucie własności nie ma tu znaczenia, bo przeszkadzałoby w swobodzie
poruszania się” – stwierdza Sahlins.
Z perspektywy europejskiej wygląda to na krańcowe ubóstwo i wydawałoby się, że
jest to najniższy poziom wegetacji. Jest to jednak ocena z zewnątrz, według
naszych kryteriów, których nie stosują sami nomadzi. Wydawałoby się, że ich
potrzeby są ograniczone, ich skłonności stłumione i znajdują się oni w ignorancji co
do możliwości bogacenia się, rozwoju, postępu. Ale okazuje się, że sądząc
podobnie stosujemy sztuczny wzorzec „człowieka ekonomicznego”, który
wytworzyła nasza cywilizacja. Owi jakoby dzikusi bynajmniej nie ograniczyli swoich
skłonności naturalnych takich samych jak nasze, lecz tylko nie przekształcili ich
w przymusową normę, w obowiązującą instytucję. Europejczyk będzie skłonny
mniemać, że są oni nędzarzami nie posiadającymi niczego; Sahlins uważa, że
raczej należy ich określić jako wolnych: nie dręczą ich dwie klęski społeczeństwa
przemysłowego, ambicja i chciwość. Poza tym nie widzi on różnicy między nimi
i nami: spotkani przez niego członkowie plemienia Boszimanów byli pogodni,
zrównoważeni, życzliwi wobec obcych: „celem cywilizacji jest zapewnić jej
uczestnikom miejsce do życia, wyżywienie, osobistą swobodę; u nas wykonuje to
się z pomocą motoryzacji, elektroniki i komputerów, u nich ich własnymi
sposobami, ale rezultat ludzki jest taki sam”. Tutaj Sahlins stosuje poglądy
nowoczesnej etnologii, która zerwała z tradycyjnym dzieleniem kultur na wyższe
i niższe, lepsze i gorsze, zabrania używania określenia „prymityw” i żąda analizy
każdego środowiska na podstawie jego własnych wewnętrznych zasad.
W świecie szklanej bajki
Dlaczego praca Sahlinsa ma modne powodzenie? Zapewne stanowi odtrutkę na
współczesny przerost techniki, i jest charakterystyczne, że zainteresowano się nią
właśnie we Francji, która nie od dzisiaj, bardziej niż inne kraje Europy, daje odpór
najazdowi amerykanizacji.
To właśnie we Francji powstał cały cykl filmów, które w imieniu starych ciepłych
przyzwyczajeń kpią z sensacyjnych innowacji. Czy Państwo pamiętają „Play Time”
Jacquesa Tati, jedną z najwybitniejszych satyr filmowych na modernizację? Tati
występuje tu osobiście, podobnie jak we wszystkich swoich pozycjach, jako pełen
dobrej woli Monsieur Hulot, w przykrótkich spodniach, w przykrótkim płaszczu,
w kolorowych skarpetkach, w prowincjonalnym kapeluszu i z fajeczką, całkowicie
niemodny – taki sobie zwykły pan, cokolwiek staroświecki; wybiera się on do
2
nowoczesnego biurowca, gdzie ma kogoś spotkać. Jednak nie udaje mu się to,
mimo że gmach jest cały ze szkła, widać w nim wszystko na przestrzał od góry do
dołu, nie ma w nim tajemnic.
Prócz tego, że cywilizacja techniczna – zdaniem Tatiego – nie jest ani ludzka, ani
logiczna, jest w dodatku wszędzie jednakowa. Oto przykład. Przez nowoczesną
halę zbudowaną oczywiście ze szkła idą krokiem pospiesznym dwie pielęgniarki.
Obok w poczekalni starsza pani żegna starszego pana: „Pamiętaj o szaliku; nie
rozpinaj się; tu masz pigułki”. Zjawia się sprzątający, ubrany w higieniczny kitel
niebieski: rozgląda się z uwagą, czy gdzie nie ma jakiego śmiecia, ale nie, czysto
jak przed operacją. Popychają na wózku staruszka owiniętego w pled. I teraz
rozlega się harmonijny sygnał przez głośnik i zapowiedź: „Samolot z Frankfurtu
wylądował...”. Jesteśmy na lotnisku i wszyscy, których oglądaliśmy, pielęgniarki,
staruszek w fotelu na kółkach, to pasażerowie linii samolotowej. Tymczasem
byliśmy przekonani, że znajdujemy się w szpitalu. Technika przynosi uniformizację,
która zarazem jest deformacją naszego życia.
Ale kpina Tatiego jest dobroduszna; łączy się z nią nostalgia za poczciwym
mieszczańskim stylem, zanim wtargnęła do niego motoryzacja. W innych filmach
szyderstwo jest złośliwe jak w „Abyśmy zdrowi byli” Pierre’a Etaixa, gdzie
spacerowicze musieli spieszyć się korzystając z lasku, bo za nimi jechały koparki
firmy międzynarodowej, likwidujące te ostatnie zakątki natury, by zbudować na tym
miejscu galerię supersamów.
W „Krążowniku szos” („La Belle Americaine”) Roberta Dhery przeciętny obywatel
doszedł przypadkowo do posiadania luksusowej kolosalnej limuzyny amerykańskiej
z telefonem, z lodówką, ze spryskiwaczem do perfum itd., i doszedł do wniosku, że
najlepszy ludzki użytek, jaki można z niej zrobić, to przekształcić ją na budkę do
sprzedaży lodów na rogu ulicy. Zapewne najważniejszym z tej serii krytycznych
filmów francuskich jest jednak „Pieniądz” Roberta Bressona z 1983 r.: już nie żart,
lecz oskarżenie; nie osobliwości obyczajowe, lecz ocena moralna; nie bieżąca
obserwacja, lecz analiza samego w sobie systemu wartości cywilizacji, na
przykładzie jej głównego motoru: pieniądza.
Przeklęta gotówka
Deklaracja tym ważniejsza, że pochodząca od artysty, którego Francuzi uważają za
sumienie ich sztuki filmowej. Nie uzyskał on popularności światowej, bo z uporem
odmawia kompromisu i ogranicza swoją sztukę do tego tylko, co uważa za
absolutnie konieczne. Toteż z okazji każdego jego filmu pada pytanie: świadoma
asceza to? czy może ubóstwo? Ale właśnie tym dobitniejszy jest wniosek, jaki
3
niesie „Pieniądz”.
Aktorzy nie poruszający ani głową, ani ręką i przesuwający się tylko o tyle, o ile jest
to bezwzględnie konieczne; dialogi składające się z półzdań, recytowane głosami
monotonnymi, tępymi, blaszanymi, bez cienia barwy, intencji, emocji; całe partie
akcji pominięte, przeskoczone i nawet niezaznaczone, chyba że za pomocą skrótu
zdaniowego, wypowiedzianego drewniano – których widz musi się domyślić sam
z siebie, jeśli chce uchwycić ciągłość; fotografia na wysokości bioder osób
rozmawiających i to ujęta z bliska, tak że nie zawsze wiadomo, kto przemawia, jako
że widać ledwie kieszenie spodni; tło, które ogranicza się do paru metrów, przy tym
powtarzającą się dekoracją jest naga ściana; montaż zestawiający mechanicznie
jedną pustą scenę z drugą pustą sceną.
Eliminacja posunięta tak daleko, jak tylko się dało, i teraz w tym obrazie, w którym
zostały same nagie ramy, umieszczony krwawy nihilistyczny dramat z blisko
półtuzinem nieboszczyków i rachunkiem wystawionym cywilizacji finansowej zaiste
ostatecznym, właśnie z powodu swojej skromności formalnej, która oznacza tu
szczerość nie do podważenia. Młody, uczciwy, prostolinijny rzemieślnik zostaje
oszukany przez sklepikarza, który wtyka mu jako zapłatę za robotę trzy fałszywe
banknoty; gdy usiłuje je wydać, zostaje niesłusznie oskarżony jako oszust
i kolporter falsyfikatów, sklepikarz się wypiera, Yvon idzie do więzienia, jego żona
go opuszcza, córeczka mu umiera. Zostaje rabusiem bankowym, mordercą pary
hotelarzy i wreszcie zabójcą kobiety – i całej jej rodziny – która go zrozumiała,
ukrywała, przygarnęła: w ostatniej scenie nieruchomy tłumek, pozbawiony wyrazu,
jak musi być u Bressona, patrzy na jego aresztowanie. Nie ma drugiego filmu, który
by z podobną, że tak powiem, antyintensywną intensywnością pokazywał
mechaniczne toczenie się zła – którego środkiem jest pieniądz – niby kuli
śniegowej, narastającej coraz bardziej: drobne, małostkowe łajdactwo obarcza
uczciwego, doprowadza do istnej piramidy nieszczęścia, zbrodni
i samounicestwienia.
Ubóstwo, które się ma
Otóż ów „Pieniądz” zawiera niespodziankę, która będzie miała znaczenie dla nas
w naszej okolicy; francuski artysta posłużył się pisarzem rosyjskim: film jest
ekranizacją noweli Tołstoja, który napisał ich cały cykl, wszystkie
tyczące złowrogiej roli pieniądza. Najważniejszą z nich jest dla mnie historia chłopa
pańszczyźnianego Polikuszki. Dlaczego? Ponieważ odnosi się do mojego
osobistego doświadczenia, zaś być może, jest ono do pewnego stopnia typowe:
zabobonne.
Dziedziczka wysłała chłopa po odbiór gotówki od ogrodnika, ale Polikuszka,
zasnąwszy na wozie, zgubił kopertę z pieniędzmi, po czym powiesił się na strychu
4
swojej chałupy, w przekonaniu, że jest to jedyne dla niego rozwiązanie moralne.
Przy tym Polikuszka bynajmniej nie jest ofiarą zagrożenia, represji, lęku przed karą
ze strony dworu. Przeciwnie, dziedziczka jest jak najbardziej życzliwa,
wyrozumiała, ludzka, jak starał się być sam Tołstoj. Jest zrozpaczona na
wiadomość o jego niepotrzebnym samobójczym odkupieniu: nie miałaby do niego
pretensji. Ale dla Polikuszki pieniądz jest siłą złowrogą, lecz nieuchwytną, niby
szatański talizman przynoszący zmiany losu wbrew naszej woli.
Nie przypominam sobie utworu francuskiego czy angielskiego, gdzie panowałby
podobny stosunek do pieniądza. Tam proletariusz czy drobnomieszczanin wie
natychmiast, co zrobić z forsą, on tylko na nią czeka!
Tym bardziej oczywisty jest nasz dzisiejszy stosunek do gotówki, gdy na co drugiej
ulicy zainstalowano bankomaty, obywatele mają lokaty czy przynajmniej książeczki
oszczędnościowe i każdy rozgląda, się gdzie by więcej zarobić. Tymczasem
Polikuszka przewozi kopertę z rublami ostrożnie i z szacunkiem, jak niebezpieczne
zwierzę: utrata jej przynosi mu śmierć. Dziedziczka, przerażona, nie chce przyjąć
pieniędzy splamionych nieszczęściem i ofiarowuje je chłopu, który je znalazł. Ten
znów spać nie może po nocy: ma wizję Polikuszki, wisielca z zerwanym sznurem
na szyi, domagającego się, by „oddano mu jego pieniądze”. Dla wszystkich tych –
w gruncie rzeczy nędzarzy! – pieniądz jest siłą straszliwą, obcą, poza zasięgiem
woli ludzkiej i właściwie woleliby nie mieć z nim do czynienia.
Oczywiście nowela Tołstoja, napisana w 1886 r., podejmuje wypadek jaskrawy,
niemniej szkicuje, mimo że z sugestywną przesadą, postawę autentyczną, z którą
spotykałem się nieraz jako z typową, i którą w dodatku odnajduję we własnym
charakterze. Jakby ją określić? ostrożność? lęk? bojaźń przed utratą? może
najlepiej będzie: uprzedzenie w kontakcie z pieniądzem. Postawę tę znajduję
u rówieśników (roczniki przedwojenne) z mojej okolicy. Jestem, jak to się dawniej
nazywało, królewiakiem z Kongresówki (z b. Królestwa Kongresowego
przyłączonego do caratu), okolica nie tak odległa od Polikuszki! Najbardziej
zaniedbana w naszym kraju. Wynieśliśmy z niej przyzwyczajenie do ubóstwa oraz
przekonanie, że nie dojdzie się do pieniędzy: otóż z chwilą, gdy się człowiek
z takim przeświadczeniem pogodzi, może już potem jako tako spokojnie
wegetować. Nabiera się odruchów, które wciąż ze zdumieniem widzę u siebie po
latach: gdy trzeba nabyć jakąś rzecz, poduszkę, szczotkę, lampę, a jest obecnie
wybór, z reguły sięgam po mniejszą, choć stać mnie na większą.
Sam do siebie mam pretensję o głupie postępowanie, ale jest to podświadome:
przedmiot nieduży jest łatwiej wynieść w razie jakiegoś wypadku, do czego się
wdrożyłem przez lata. Jest ciekawe, że nawyk ten bynajmniej nie łączy się
5
z poczuciem braku, z zawiścią, z tęsknotą do bogactwa: przeciwnie. Wygląda na
to, że wystawność mogłaby być kłopotem. Tu widzę ze zdumieniem, że być może
nie miałbym trudności, by zaadoptować się do trybu Boszimanów opisanych przez
Sahlinsa, no, może kina by mi brakowało. Co więcej, nie byłbym osamotniony: gdy
jeżdżę po kraju, spotykam raz po raz osoby cokolwiek podobne. W czasach, gdy
w TV miga się od błyskotliwych reklam wszelkiego dobra, z każdego okna wieje
komputerem, kamkorderem, Internetem oraz co drugi obywatel deklamuje do
komórki.
Czy jest zatem przyzwoite, by na gwiazdkę przypominać o ostrzeżeniach wobec
wspaniałego elektronicznego nowego świata? Przepraszam, że sobie na to
pozwoliłem, w przekonaniu, że to co dla człowieka najważniejsze i zawsze
wspólne, czy pochodzi on z paleolitu, czy ze science fiction, to fakt, że w Święta
wszyscy zasiadają absolutnie podobnie, by wypić i zakąsić, i robią to również
Boszimani, bo jak pisze Sahlins, wyrabiają wino z orzechów jaghan.
6
O pożytkach z ascezy W epoce kamiennej nie byłoby mi źle, tylko brak kina trochę by doskwierał „I co za pożytek z tego całego pożytku?” – pytał wieśniak, któremu tłumaczono, na czym polega pożytek z komputera. Pytanie, które można odnieść do współczesnej cywilizacji, ale czy wypada je stawiać, w dodatku w okresie gwiazdki, gdy staramy się w pełni skorzystać z jej dobrodziejstw? A jednak, wyłania się ono, i to w krajach, które, wydawałoby się, mają najmniej powodów, by w sukces postępu powątpiewać. ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI Otrzymałem rozprawę, która ma wzięcie we Francji, właśnie z tej przyczyny, że podważa pewność co do wartości technik, które zatryumfowały na progu wieku XXI. Jest to książka etnologa Marshalla Sahlinsa „Gospodarka epoki kamiennej”; stanowi ona rewizję poglądów na życie plemion prymitywnych w Australii, którym udało się zachować do dziś system, prawdopodobnie nie zmieniony od epoki paleolitu. Sądzi się, że owo życie pierwotne zmuszało do bezustannego wysiłku, by się utrzymać, wysiłek zaś pochłaniał całą energię i zahamował rozwój owych społeczności: nie zdołały podnieść się na wyższy stopień kultury. Nic podobnego, stwierdza autor; przeciwnie, mamy tu do czynienia z „pierwszą w historii cywilizacją całkowitego dobrobytu”. Z tym, że polega on na celowym, zaplanowanym, świadomie uprawianym ograniczeniu. Podstawą jest myślistwo, rybołówstwo oraz zbiór owoców, których dostarczają lasy tropikalne. Zajmują się tym plemiona nomadów, które przemieszczają się bezustannie; otóż paradoks ich gospodarki polega na tym, że jest ona uboga: posiadanie zbyt wielu dóbr byłoby w sprzeczności z ciągłą ruchliwością. „Stwierdziliśmy ze zdumieniem, że nie mogliśmy im niczego ofiarować”. „Wszystko, co proponowaliśmy, okazywało się dla nich kłopotliwe, dodawało niepotrzebnego ciężaru w przenoszeniu się w ciągu ich codziennych wędrówek i w rezultacie, utrudniało im życie”. Nie posiadają oni w gruncie rzeczy własności osobistej poza przykryciem skórzanym, torbą oraz pasem służącym do przewiązania tych urządzeń. W ciągu paru minut potrafią oni zapakować wszystkie swoje dobra w worki i przenieść na plecach, bywa że na przestrzeni pięciuset i więcej kilometrów. Wartość przedmiotów polega na łatwości ich transportu. Sahlins sądził, Zygmunt Kałużyński: po co nam ta cała cywilizacja? - mp3 1
że cennym prezentem będą naczynia, zazwyczaj poszukiwane w społeczeństwach niezaopatrzonych – ale nie w tym wypadku: zostały przyjęte grzecznie, po czym dyskretnie pocięto je na fragmenty metalowe, które mogą się do czegoś przydać. „Poczucie własności nie ma tu znaczenia, bo przeszkadzałoby w swobodzie poruszania się” – stwierdza Sahlins. Z perspektywy europejskiej wygląda to na krańcowe ubóstwo i wydawałoby się, że jest to najniższy poziom wegetacji. Jest to jednak ocena z zewnątrz, według naszych kryteriów, których nie stosują sami nomadzi. Wydawałoby się, że ich potrzeby są ograniczone, ich skłonności stłumione i znajdują się oni w ignorancji co do możliwości bogacenia się, rozwoju, postępu. Ale okazuje się, że sądząc podobnie stosujemy sztuczny wzorzec „człowieka ekonomicznego”, który wytworzyła nasza cywilizacja. Owi jakoby dzikusi bynajmniej nie ograniczyli swoich skłonności naturalnych takich samych jak nasze, lecz tylko nie przekształcili ich w przymusową normę, w obowiązującą instytucję. Europejczyk będzie skłonny mniemać, że są oni nędzarzami nie posiadającymi niczego; Sahlins uważa, że raczej należy ich określić jako wolnych: nie dręczą ich dwie klęski społeczeństwa przemysłowego, ambicja i chciwość. Poza tym nie widzi on różnicy między nimi i nami: spotkani przez niego członkowie plemienia Boszimanów byli pogodni, zrównoważeni, życzliwi wobec obcych: „celem cywilizacji jest zapewnić jej uczestnikom miejsce do życia, wyżywienie, osobistą swobodę; u nas wykonuje to się z pomocą motoryzacji, elektroniki i komputerów, u nich ich własnymi sposobami, ale rezultat ludzki jest taki sam”. Tutaj Sahlins stosuje poglądy nowoczesnej etnologii, która zerwała z tradycyjnym dzieleniem kultur na wyższe i niższe, lepsze i gorsze, zabrania używania określenia „prymityw” i żąda analizy każdego środowiska na podstawie jego własnych wewnętrznych zasad. W świecie szklanej bajki Dlaczego praca Sahlinsa ma modne powodzenie? Zapewne stanowi odtrutkę na współczesny przerost techniki, i jest charakterystyczne, że zainteresowano się nią właśnie we Francji, która nie od dzisiaj, bardziej niż inne kraje Europy, daje odpór najazdowi amerykanizacji. To właśnie we Francji powstał cały cykl filmów, które w imieniu starych ciepłych przyzwyczajeń kpią z sensacyjnych innowacji. Czy Państwo pamiętają „Play Time” Jacquesa Tati, jedną z najwybitniejszych satyr filmowych na modernizację? Tati występuje tu osobiście, podobnie jak we wszystkich swoich pozycjach, jako pełen dobrej woli Monsieur Hulot, w przykrótkich spodniach, w przykrótkim płaszczu, w kolorowych skarpetkach, w prowincjonalnym kapeluszu i z fajeczką, całkowicie niemodny – taki sobie zwykły pan, cokolwiek staroświecki; wybiera się on do 2
nowoczesnego biurowca, gdzie ma kogoś spotkać. Jednak nie udaje mu się to, mimo że gmach jest cały ze szkła, widać w nim wszystko na przestrzał od góry do dołu, nie ma w nim tajemnic. Prócz tego, że cywilizacja techniczna – zdaniem Tatiego – nie jest ani ludzka, ani logiczna, jest w dodatku wszędzie jednakowa. Oto przykład. Przez nowoczesną halę zbudowaną oczywiście ze szkła idą krokiem pospiesznym dwie pielęgniarki. Obok w poczekalni starsza pani żegna starszego pana: „Pamiętaj o szaliku; nie rozpinaj się; tu masz pigułki”. Zjawia się sprzątający, ubrany w higieniczny kitel niebieski: rozgląda się z uwagą, czy gdzie nie ma jakiego śmiecia, ale nie, czysto jak przed operacją. Popychają na wózku staruszka owiniętego w pled. I teraz rozlega się harmonijny sygnał przez głośnik i zapowiedź: „Samolot z Frankfurtu wylądował...”. Jesteśmy na lotnisku i wszyscy, których oglądaliśmy, pielęgniarki, staruszek w fotelu na kółkach, to pasażerowie linii samolotowej. Tymczasem byliśmy przekonani, że znajdujemy się w szpitalu. Technika przynosi uniformizację, która zarazem jest deformacją naszego życia. Ale kpina Tatiego jest dobroduszna; łączy się z nią nostalgia za poczciwym mieszczańskim stylem, zanim wtargnęła do niego motoryzacja. W innych filmach szyderstwo jest złośliwe jak w „Abyśmy zdrowi byli” Pierre’a Etaixa, gdzie spacerowicze musieli spieszyć się korzystając z lasku, bo za nimi jechały koparki firmy międzynarodowej, likwidujące te ostatnie zakątki natury, by zbudować na tym miejscu galerię supersamów. W „Krążowniku szos” („La Belle Americaine”) Roberta Dhery przeciętny obywatel doszedł przypadkowo do posiadania luksusowej kolosalnej limuzyny amerykańskiej z telefonem, z lodówką, ze spryskiwaczem do perfum itd., i doszedł do wniosku, że najlepszy ludzki użytek, jaki można z niej zrobić, to przekształcić ją na budkę do sprzedaży lodów na rogu ulicy. Zapewne najważniejszym z tej serii krytycznych filmów francuskich jest jednak „Pieniądz” Roberta Bressona z 1983 r.: już nie żart, lecz oskarżenie; nie osobliwości obyczajowe, lecz ocena moralna; nie bieżąca obserwacja, lecz analiza samego w sobie systemu wartości cywilizacji, na przykładzie jej głównego motoru: pieniądza. Przeklęta gotówka Deklaracja tym ważniejsza, że pochodząca od artysty, którego Francuzi uważają za sumienie ich sztuki filmowej. Nie uzyskał on popularności światowej, bo z uporem odmawia kompromisu i ogranicza swoją sztukę do tego tylko, co uważa za absolutnie konieczne. Toteż z okazji każdego jego filmu pada pytanie: świadoma asceza to? czy może ubóstwo? Ale właśnie tym dobitniejszy jest wniosek, jaki 3
niesie „Pieniądz”. Aktorzy nie poruszający ani głową, ani ręką i przesuwający się tylko o tyle, o ile jest to bezwzględnie konieczne; dialogi składające się z półzdań, recytowane głosami monotonnymi, tępymi, blaszanymi, bez cienia barwy, intencji, emocji; całe partie akcji pominięte, przeskoczone i nawet niezaznaczone, chyba że za pomocą skrótu zdaniowego, wypowiedzianego drewniano – których widz musi się domyślić sam z siebie, jeśli chce uchwycić ciągłość; fotografia na wysokości bioder osób rozmawiających i to ujęta z bliska, tak że nie zawsze wiadomo, kto przemawia, jako że widać ledwie kieszenie spodni; tło, które ogranicza się do paru metrów, przy tym powtarzającą się dekoracją jest naga ściana; montaż zestawiający mechanicznie jedną pustą scenę z drugą pustą sceną. Eliminacja posunięta tak daleko, jak tylko się dało, i teraz w tym obrazie, w którym zostały same nagie ramy, umieszczony krwawy nihilistyczny dramat z blisko półtuzinem nieboszczyków i rachunkiem wystawionym cywilizacji finansowej zaiste ostatecznym, właśnie z powodu swojej skromności formalnej, która oznacza tu szczerość nie do podważenia. Młody, uczciwy, prostolinijny rzemieślnik zostaje oszukany przez sklepikarza, który wtyka mu jako zapłatę za robotę trzy fałszywe banknoty; gdy usiłuje je wydać, zostaje niesłusznie oskarżony jako oszust i kolporter falsyfikatów, sklepikarz się wypiera, Yvon idzie do więzienia, jego żona go opuszcza, córeczka mu umiera. Zostaje rabusiem bankowym, mordercą pary hotelarzy i wreszcie zabójcą kobiety – i całej jej rodziny – która go zrozumiała, ukrywała, przygarnęła: w ostatniej scenie nieruchomy tłumek, pozbawiony wyrazu, jak musi być u Bressona, patrzy na jego aresztowanie. Nie ma drugiego filmu, który by z podobną, że tak powiem, antyintensywną intensywnością pokazywał mechaniczne toczenie się zła – którego środkiem jest pieniądz – niby kuli śniegowej, narastającej coraz bardziej: drobne, małostkowe łajdactwo obarcza uczciwego, doprowadza do istnej piramidy nieszczęścia, zbrodni i samounicestwienia. Ubóstwo, które się ma Otóż ów „Pieniądz” zawiera niespodziankę, która będzie miała znaczenie dla nas w naszej okolicy; francuski artysta posłużył się pisarzem rosyjskim: film jest ekranizacją noweli Tołstoja, który napisał ich cały cykl, wszystkie tyczące złowrogiej roli pieniądza. Najważniejszą z nich jest dla mnie historia chłopa pańszczyźnianego Polikuszki. Dlaczego? Ponieważ odnosi się do mojego osobistego doświadczenia, zaś być może, jest ono do pewnego stopnia typowe: zabobonne. Dziedziczka wysłała chłopa po odbiór gotówki od ogrodnika, ale Polikuszka, zasnąwszy na wozie, zgubił kopertę z pieniędzmi, po czym powiesił się na strychu 4
swojej chałupy, w przekonaniu, że jest to jedyne dla niego rozwiązanie moralne. Przy tym Polikuszka bynajmniej nie jest ofiarą zagrożenia, represji, lęku przed karą ze strony dworu. Przeciwnie, dziedziczka jest jak najbardziej życzliwa, wyrozumiała, ludzka, jak starał się być sam Tołstoj. Jest zrozpaczona na wiadomość o jego niepotrzebnym samobójczym odkupieniu: nie miałaby do niego pretensji. Ale dla Polikuszki pieniądz jest siłą złowrogą, lecz nieuchwytną, niby szatański talizman przynoszący zmiany losu wbrew naszej woli. Nie przypominam sobie utworu francuskiego czy angielskiego, gdzie panowałby podobny stosunek do pieniądza. Tam proletariusz czy drobnomieszczanin wie natychmiast, co zrobić z forsą, on tylko na nią czeka! Tym bardziej oczywisty jest nasz dzisiejszy stosunek do gotówki, gdy na co drugiej ulicy zainstalowano bankomaty, obywatele mają lokaty czy przynajmniej książeczki oszczędnościowe i każdy rozgląda, się gdzie by więcej zarobić. Tymczasem Polikuszka przewozi kopertę z rublami ostrożnie i z szacunkiem, jak niebezpieczne zwierzę: utrata jej przynosi mu śmierć. Dziedziczka, przerażona, nie chce przyjąć pieniędzy splamionych nieszczęściem i ofiarowuje je chłopu, który je znalazł. Ten znów spać nie może po nocy: ma wizję Polikuszki, wisielca z zerwanym sznurem na szyi, domagającego się, by „oddano mu jego pieniądze”. Dla wszystkich tych – w gruncie rzeczy nędzarzy! – pieniądz jest siłą straszliwą, obcą, poza zasięgiem woli ludzkiej i właściwie woleliby nie mieć z nim do czynienia. Oczywiście nowela Tołstoja, napisana w 1886 r., podejmuje wypadek jaskrawy, niemniej szkicuje, mimo że z sugestywną przesadą, postawę autentyczną, z którą spotykałem się nieraz jako z typową, i którą w dodatku odnajduję we własnym charakterze. Jakby ją określić? ostrożność? lęk? bojaźń przed utratą? może najlepiej będzie: uprzedzenie w kontakcie z pieniądzem. Postawę tę znajduję u rówieśników (roczniki przedwojenne) z mojej okolicy. Jestem, jak to się dawniej nazywało, królewiakiem z Kongresówki (z b. Królestwa Kongresowego przyłączonego do caratu), okolica nie tak odległa od Polikuszki! Najbardziej zaniedbana w naszym kraju. Wynieśliśmy z niej przyzwyczajenie do ubóstwa oraz przekonanie, że nie dojdzie się do pieniędzy: otóż z chwilą, gdy się człowiek z takim przeświadczeniem pogodzi, może już potem jako tako spokojnie wegetować. Nabiera się odruchów, które wciąż ze zdumieniem widzę u siebie po latach: gdy trzeba nabyć jakąś rzecz, poduszkę, szczotkę, lampę, a jest obecnie wybór, z reguły sięgam po mniejszą, choć stać mnie na większą. Sam do siebie mam pretensję o głupie postępowanie, ale jest to podświadome: przedmiot nieduży jest łatwiej wynieść w razie jakiegoś wypadku, do czego się wdrożyłem przez lata. Jest ciekawe, że nawyk ten bynajmniej nie łączy się 5
z poczuciem braku, z zawiścią, z tęsknotą do bogactwa: przeciwnie. Wygląda na to, że wystawność mogłaby być kłopotem. Tu widzę ze zdumieniem, że być może nie miałbym trudności, by zaadoptować się do trybu Boszimanów opisanych przez Sahlinsa, no, może kina by mi brakowało. Co więcej, nie byłbym osamotniony: gdy jeżdżę po kraju, spotykam raz po raz osoby cokolwiek podobne. W czasach, gdy w TV miga się od błyskotliwych reklam wszelkiego dobra, z każdego okna wieje komputerem, kamkorderem, Internetem oraz co drugi obywatel deklamuje do komórki. Czy jest zatem przyzwoite, by na gwiazdkę przypominać o ostrzeżeniach wobec wspaniałego elektronicznego nowego świata? Przepraszam, że sobie na to pozwoliłem, w przekonaniu, że to co dla człowieka najważniejsze i zawsze wspólne, czy pochodzi on z paleolitu, czy ze science fiction, to fakt, że w Święta wszyscy zasiadają absolutnie podobnie, by wypić i zakąsić, i robią to również Boszimani, bo jak pisze Sahlins, wyrabiają wino z orzechów jaghan. 6