Ogniem, ale nie kinem
Gdy w filmie nie ma ducha, wszystko zaczyna kuleć
Zakończono opracowanie wersji angielskiej „Ogniem i mieczem”. Film
zostanie zaproponowany na festiwale i będzie konkurował o nagrody
międzynarodowe. Nadeszła więc chwila, by zastanowić się nad jego wartością
jako pozycji kinowej samej w sobie.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Refleksji takiej do tej pory unikano. Co prowadziło do kuriozów, na przykład – na co
zwrócono uwagę w rubryce „Obyczaje” (POLITYKA 8) – dwa organy o krańcowych
poglądach, prawicowe „Życie” i ostro lewicowa „Trybuna”, zamieściły identycznie
entuzjastyczne poematy o premierze. Czy bowiem wypada zaczepiać świętość
narodową i rozważać, dajmy na to, czy Matka Boska Częstochowska nie jest
krzywo narysowana? Czy można nie zostać przygniecionym akcją marketingową
trwającą od półtora roku, najbardziej dynamiczną w dziejach III Rzeczypospolitej?
Gdyby zaś nawet znalazł się powątpiewający, jego opinia będzie bez znaczenia, i
będzie wyglądał na prowokatora starającego się zwrócić na siebie uwagę. A
jednak, trzeba się zdecydować.
Film jest bowiem nieudany. Nie posiada temperatury, nie przejmuje, wlecze się,
akcja jest niejasna, postaci nie budzą wiary: zabrakło nerwu. W tym stanie rzeczy
jego wystawność nie pomaga mu, lecz szkodzi przez kontrast: za dużo ambicji
wobec pustki, luksus w służbie klopsu.
Dlaczego tak się stało? Zaczęło się od założenia, w którym z miejsca była
sprzeczność. Z jednej strony odtworzenie, i to uroczyste, powieści; z drugiej
załagodzenie jej jaskrawości, które mogą dziś irytować. Pompa połączona z
rewizją. Otóż i jedna intencja, i druga nie pasują do materiału, i są w kolizji z samą
w sobie mentalnością, i więcej, techniką oryginału Sienkiewicza.
Jest on bowiem narratorem znakomitym, lecz powierzchownym. W tym
stwierdzeniu słowo „powierzchowny” nie jest zarzutem, przeciwnie, on sam
zamierzył być takim, i dlatego powoływał się na Dumasa, autora „Trzech
Muszkieterów”. Jego tok jest wartki, wciąga nas, nie zastanawiamy się nad
szczegółami, dajemy się porwać.
Tymczasem film prezentuje owe drobiazgi z namaszczeniem, z obciążeniem, gdy w
lekturze są one szkicowe i zarówno autor jak czytelnik przejeżdża po nich nie
przywiązując do nich wagi. W filmie odtworzone z pełną rekonstrukcją wyglądają
niedorzecznie. Dlaczego Skrzetuski, narażając się straceńczo, przedziera się ze
Zbaraża po to tylko, by osobiście poinformować króla, że Zbaraż jest oblężony, o
1
czym przecież wszyscy wiedzą? Dlaczego staje przed Janem Kazimierzem
zrujnowany, poraniony, pokryty błotem – czy brnął na czworakach paręset
kilometrów przez bagna i nikt nie pomógł mu choćby wytrzeć się na progu pałacu
przed wejściem? („Nakarmić go i opatrzyć”, powiada monarcha). W powieści
czytamy z napięciem, jak to Skrzetuski przedziera się krok za krokiem, i to nam
wystarcza, w filmie niepokoi nienaturalność.
Chwyt z telewizyjnego sitcomu
Następnym kłopotem są charaktery. Zarówno osoby, jak miejsce akcji, są w
powieści ograniczone do kilku tików. Pojawia się parę słów ukraińskich, jest mowa
ogólnikowa o oczeretach, stepie, rozlewnym Dnieprze, ale jest to schematyczna
dekoracja bez pogłębienia. O postaciach również nie dowiadujemy się niczego:
skąd się wzięły, jaka jest ich przeszłość, jakie poglądy? Sienkiewicz nie pisał
powieści psychologicznej, lecz akcyjną, i jego figury mają tylko odruchy. Podbipięta
jest dziecinnym olbrzymem, Wołodyjowski rusza wąsikami i jest świetnym
szermierzem, Zagłoba jest blagierem itp. Czy to wystarczy na trzy godziny? W
powieści gadulstwo Zagłoby włącza się w akcję, w filmie nudzi, i trzeba aż chwytu z
telewizyjnego sitcomu (śmiech raz po raz dograny z taśmy), aby coś się działo:
ilekroć któryś z bohaterów się wypowie, tłum pancernych bądź kozaków wybucha
chóralnym śmiechem, co ma zastąpić brakującą treść. W rozwleczonym spektaklu
potraktowanym podobnie serio, potrzebujemy więcej autentyki, której owe szkicowe
postaci nie mogą dostarczyć.
Ale przecież typowość nie jest przeszkodą w kinie, przeciwnie, i Sienkiewicz już
wiek temu to przewidział! Taki James Bond jest nawet mniej charakterystyczny jak
jego postaci, wiadomo o nim tylko, że jest elegancki, posiada gadżety i lubi
urodziwe panie, i to wystarcza, by jego filmy tryskały życiem. Dlaczego? Bo
wciągają widza w emocjonalną rozgrywkę. Tu mamy następny kłopot z naszym
filmem: jego drugim z kolei założeniem, obok uroczystości, była neutralizacja,
równie paraliżująca jak tamta, i podobnie zadająca gwałt powieści.
Już usunięcie bitwy pod Beresteczkiem w finale powoduje przetrącenie kręgosłupa
całej akcji. Narasta ona bowiem jako zręcznie stopniowany przez Sienkiewicza ciąg
niegodziwości, krzywd, klęsk, doznawanych przez naszych, i gdy napięcie dochodzi
do szczytu czy raczej do dołu, następuje tryumfalne uwieńczenie ofiar, poświęceń i
heroizmu Trzech (Czterech) Muszkieterów, spotęgowane przez zwycięstwo
narodowe... Taki finał to przecież jest sam w sobie żywioł kina, i stary Henryk
przeczuł to już w roku 1883! W naszym filmie nastąpiło tu wręcz zrujnowanie
konstrukcji. Jak było można! Toteż nie bardzo rozumie się, do czego to zmierza (bo
nie ma rozwiązania), więc też trudno się wzruszyć.
2
Czarny charakter musi być czarny
Tym bardziej że to nie wszystko! Czarny charakter w kinie powinien być taki
czarny, że widz ma ochotę zdjąć but i rzucić nim w ekran. Chmielnicki u
Sienkiewicza, który tę konieczność rozumiał, jest ponurą morderczą kanalią, Bohun
zaś dzikim niebezpiecznym zwierzem, mimo że imponującym – i czyż nie tak
wyglądają wszyscy podobni mu w całej historii kina? Ale nie tutaj. Chmielnicki jest
zrównoważonym politykiem, lojalnym do końca wobec Skrzetuskiego, Skrzetuski
zaś wypuszcza na wolność swojego uwięzionego śmiertelnego wroga Bohuna
nieomal całując się z nim. Bohun Sienkiewiczowski nigdy nie przystałby na
podobne upokorzenie i rzuciłby się dusić naszego bohatera, i tak powinno być! Tu
widać, do jakiego stopnia postaci Sienkiewicza zostały przekręcone i nawet
zafałszowane, nic więc dziwnego, że straciły życie. Zrobiono to, by film nie brzmiał
jako antyukraiński. Tymczasem wciąż ma wydźwięk antyukraiński, za to zgubił
dynamikę.
A teraz powiem coś bezczelnego, oburzającego, potwornego; do ostatniej chwili
wahałem się, czy sobie na to pozwolić, ale trudno, przepadło. W 1961 r. Włosi
nakręcili „Ogniem i mieczem” („Con ferro e con fuoco”), film którego u nas nie było,
lecz który udało mi się zobaczyć z okazji festiwalu w Pesaro. Otóż ośmielę się
powiedzieć, że może nie miał on wagi kulturalnej, lecz był lepszy od naszego jako
kino, po prostu jako samo kino. Realizatorzy nie musieli się liczyć ani z szacunkiem
dla klasyka, ani ze względami politycznymi. Była to dla nich czysta fantazja, niby
jakaś science fiction w rodzaju „Star Trek”, o Ukrainie zapewne nie słyszeli, i szło
im tylko o spektakl. Bohun był tak obrzydliwy (rzucał nożami w plecy przeciwników),
że tylko napluć i gdy wreszcie poszedł na przemiał, bo poszedł, zleciał nam kamień
z serca. Helenę grała aktorka amerykańska, skądinąd wybitna, Jeanne Crain.
Zachowywała się jak Fay Wray w łapach King-Konga: wrzeszczała, krzyczała,
ryczała, kwiczała, piszczała, drapała, gryzła, kopała, rzucała się od ściany do
ściany i demolowała całe wnętrza. Naszej Scorupco nie było wolno, bo przyszła
małżonka Skrzetuskiego była obowiązana zachować się godnie i z polityczną
poprawnością. Właśnie ten podwójny przymus stał się nieszczęściem filmu.
Kto się z kim bije?
Gdy zaś nie ma ducha, wszystko zaczyna kuleć. Bitwy, nakręcone z nakładem, są
niezrozumiałe, z jednym wyjątkiem, i jest to najlepszy fragment filmu: pod Żółtymi
Wodami konnica husarska grzęźnie w błotnistym terenie, ale po prawdzie nie jest
to bitwa, lecz nieudany atak. Inne starcia polegają na bieganinie tam i z powrotem,
przy tym nie można się połapać, kto się z kim bije. A przecież bitwy to okazja do
spektaklu, który może być wspaniały jak balet – np. „Aleksander Newski”
Eisensteina czy ostatnio „Waleczne serce” Mela Gibsona. Może to są za duże
wymagania, ale dałoby się choć zastosować do wskazówki Johna Hustona dla
3
reżysera, który miał za mały budżet na zbyt rozwiniętą batalię: „Ustaw tych co mają
przegrać po lewej stronie ekranu, a wygrywających po prawej, bo tam publiczność
odruchowo widzi swoich, niech ruszą na siebie, mniejsza o resztę, będzie
zrozumiałe automatycznie, kto wygrał”.
Ciekawe, że nie odczuwa się przepychu, który jakoby tyle kosztował, może dlatego,
że fotografia jest dziwnie mało przestrzenna, wszystkie wnętrza wyglądają
podobnie, pozostaje wrażenie ciasnoty; kostiumy, jak słychać, wierne tak, że każdy
guziczek był odtworzony z muzeum, uchodzą uwagi, bo kamera nie dość się im
przygląda; muzyka bez stylu i charakteru nie łączy się z obrazem i nie wydobywa
dramatyczności... tu przerywam, żeby nie wyglądało, że wpadłem w paranoiczną
obsesję, bo nie wpadłem, przynajmniej jeszcze nie.
„Ogniem i mieczem” jest jakie jest, Polacy przyzwyczaili się, że świetnie się bawią
na nieudanych spektaklach, dla cudzoziemców film zapewne będzie nudny,
niezrozumiały, nienowoczesny, ale pretensjonalny; ten etap naszego kina należy
znieść z rezygnacją.
PS: Korzystna opinia o Sienkiewiczu tu wyrażona tyczy tylko i wyłącznie jego
techniki pisarskiej, nie ideologii, o której już była mowa (POLITYKA 8).
4
Ogniem, ale nie kinem Gdy w filmie nie ma ducha, wszystko zaczyna kuleć Zakończono opracowanie wersji angielskiej „Ogniem i mieczem”. Film zostanie zaproponowany na festiwale i będzie konkurował o nagrody międzynarodowe. Nadeszła więc chwila, by zastanowić się nad jego wartością jako pozycji kinowej samej w sobie. ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI Refleksji takiej do tej pory unikano. Co prowadziło do kuriozów, na przykład – na co zwrócono uwagę w rubryce „Obyczaje” (POLITYKA 8) – dwa organy o krańcowych poglądach, prawicowe „Życie” i ostro lewicowa „Trybuna”, zamieściły identycznie entuzjastyczne poematy o premierze. Czy bowiem wypada zaczepiać świętość narodową i rozważać, dajmy na to, czy Matka Boska Częstochowska nie jest krzywo narysowana? Czy można nie zostać przygniecionym akcją marketingową trwającą od półtora roku, najbardziej dynamiczną w dziejach III Rzeczypospolitej? Gdyby zaś nawet znalazł się powątpiewający, jego opinia będzie bez znaczenia, i będzie wyglądał na prowokatora starającego się zwrócić na siebie uwagę. A jednak, trzeba się zdecydować. Film jest bowiem nieudany. Nie posiada temperatury, nie przejmuje, wlecze się, akcja jest niejasna, postaci nie budzą wiary: zabrakło nerwu. W tym stanie rzeczy jego wystawność nie pomaga mu, lecz szkodzi przez kontrast: za dużo ambicji wobec pustki, luksus w służbie klopsu. Dlaczego tak się stało? Zaczęło się od założenia, w którym z miejsca była sprzeczność. Z jednej strony odtworzenie, i to uroczyste, powieści; z drugiej załagodzenie jej jaskrawości, które mogą dziś irytować. Pompa połączona z rewizją. Otóż i jedna intencja, i druga nie pasują do materiału, i są w kolizji z samą w sobie mentalnością, i więcej, techniką oryginału Sienkiewicza. Jest on bowiem narratorem znakomitym, lecz powierzchownym. W tym stwierdzeniu słowo „powierzchowny” nie jest zarzutem, przeciwnie, on sam zamierzył być takim, i dlatego powoływał się na Dumasa, autora „Trzech Muszkieterów”. Jego tok jest wartki, wciąga nas, nie zastanawiamy się nad szczegółami, dajemy się porwać. Tymczasem film prezentuje owe drobiazgi z namaszczeniem, z obciążeniem, gdy w lekturze są one szkicowe i zarówno autor jak czytelnik przejeżdża po nich nie przywiązując do nich wagi. W filmie odtworzone z pełną rekonstrukcją wyglądają niedorzecznie. Dlaczego Skrzetuski, narażając się straceńczo, przedziera się ze Zbaraża po to tylko, by osobiście poinformować króla, że Zbaraż jest oblężony, o 1
czym przecież wszyscy wiedzą? Dlaczego staje przed Janem Kazimierzem zrujnowany, poraniony, pokryty błotem – czy brnął na czworakach paręset kilometrów przez bagna i nikt nie pomógł mu choćby wytrzeć się na progu pałacu przed wejściem? („Nakarmić go i opatrzyć”, powiada monarcha). W powieści czytamy z napięciem, jak to Skrzetuski przedziera się krok za krokiem, i to nam wystarcza, w filmie niepokoi nienaturalność. Chwyt z telewizyjnego sitcomu Następnym kłopotem są charaktery. Zarówno osoby, jak miejsce akcji, są w powieści ograniczone do kilku tików. Pojawia się parę słów ukraińskich, jest mowa ogólnikowa o oczeretach, stepie, rozlewnym Dnieprze, ale jest to schematyczna dekoracja bez pogłębienia. O postaciach również nie dowiadujemy się niczego: skąd się wzięły, jaka jest ich przeszłość, jakie poglądy? Sienkiewicz nie pisał powieści psychologicznej, lecz akcyjną, i jego figury mają tylko odruchy. Podbipięta jest dziecinnym olbrzymem, Wołodyjowski rusza wąsikami i jest świetnym szermierzem, Zagłoba jest blagierem itp. Czy to wystarczy na trzy godziny? W powieści gadulstwo Zagłoby włącza się w akcję, w filmie nudzi, i trzeba aż chwytu z telewizyjnego sitcomu (śmiech raz po raz dograny z taśmy), aby coś się działo: ilekroć któryś z bohaterów się wypowie, tłum pancernych bądź kozaków wybucha chóralnym śmiechem, co ma zastąpić brakującą treść. W rozwleczonym spektaklu potraktowanym podobnie serio, potrzebujemy więcej autentyki, której owe szkicowe postaci nie mogą dostarczyć. Ale przecież typowość nie jest przeszkodą w kinie, przeciwnie, i Sienkiewicz już wiek temu to przewidział! Taki James Bond jest nawet mniej charakterystyczny jak jego postaci, wiadomo o nim tylko, że jest elegancki, posiada gadżety i lubi urodziwe panie, i to wystarcza, by jego filmy tryskały życiem. Dlaczego? Bo wciągają widza w emocjonalną rozgrywkę. Tu mamy następny kłopot z naszym filmem: jego drugim z kolei założeniem, obok uroczystości, była neutralizacja, równie paraliżująca jak tamta, i podobnie zadająca gwałt powieści. Już usunięcie bitwy pod Beresteczkiem w finale powoduje przetrącenie kręgosłupa całej akcji. Narasta ona bowiem jako zręcznie stopniowany przez Sienkiewicza ciąg niegodziwości, krzywd, klęsk, doznawanych przez naszych, i gdy napięcie dochodzi do szczytu czy raczej do dołu, następuje tryumfalne uwieńczenie ofiar, poświęceń i heroizmu Trzech (Czterech) Muszkieterów, spotęgowane przez zwycięstwo narodowe... Taki finał to przecież jest sam w sobie żywioł kina, i stary Henryk przeczuł to już w roku 1883! W naszym filmie nastąpiło tu wręcz zrujnowanie konstrukcji. Jak było można! Toteż nie bardzo rozumie się, do czego to zmierza (bo nie ma rozwiązania), więc też trudno się wzruszyć. 2
Czarny charakter musi być czarny Tym bardziej że to nie wszystko! Czarny charakter w kinie powinien być taki czarny, że widz ma ochotę zdjąć but i rzucić nim w ekran. Chmielnicki u Sienkiewicza, który tę konieczność rozumiał, jest ponurą morderczą kanalią, Bohun zaś dzikim niebezpiecznym zwierzem, mimo że imponującym – i czyż nie tak wyglądają wszyscy podobni mu w całej historii kina? Ale nie tutaj. Chmielnicki jest zrównoważonym politykiem, lojalnym do końca wobec Skrzetuskiego, Skrzetuski zaś wypuszcza na wolność swojego uwięzionego śmiertelnego wroga Bohuna nieomal całując się z nim. Bohun Sienkiewiczowski nigdy nie przystałby na podobne upokorzenie i rzuciłby się dusić naszego bohatera, i tak powinno być! Tu widać, do jakiego stopnia postaci Sienkiewicza zostały przekręcone i nawet zafałszowane, nic więc dziwnego, że straciły życie. Zrobiono to, by film nie brzmiał jako antyukraiński. Tymczasem wciąż ma wydźwięk antyukraiński, za to zgubił dynamikę. A teraz powiem coś bezczelnego, oburzającego, potwornego; do ostatniej chwili wahałem się, czy sobie na to pozwolić, ale trudno, przepadło. W 1961 r. Włosi nakręcili „Ogniem i mieczem” („Con ferro e con fuoco”), film którego u nas nie było, lecz który udało mi się zobaczyć z okazji festiwalu w Pesaro. Otóż ośmielę się powiedzieć, że może nie miał on wagi kulturalnej, lecz był lepszy od naszego jako kino, po prostu jako samo kino. Realizatorzy nie musieli się liczyć ani z szacunkiem dla klasyka, ani ze względami politycznymi. Była to dla nich czysta fantazja, niby jakaś science fiction w rodzaju „Star Trek”, o Ukrainie zapewne nie słyszeli, i szło im tylko o spektakl. Bohun był tak obrzydliwy (rzucał nożami w plecy przeciwników), że tylko napluć i gdy wreszcie poszedł na przemiał, bo poszedł, zleciał nam kamień z serca. Helenę grała aktorka amerykańska, skądinąd wybitna, Jeanne Crain. Zachowywała się jak Fay Wray w łapach King-Konga: wrzeszczała, krzyczała, ryczała, kwiczała, piszczała, drapała, gryzła, kopała, rzucała się od ściany do ściany i demolowała całe wnętrza. Naszej Scorupco nie było wolno, bo przyszła małżonka Skrzetuskiego była obowiązana zachować się godnie i z polityczną poprawnością. Właśnie ten podwójny przymus stał się nieszczęściem filmu. Kto się z kim bije? Gdy zaś nie ma ducha, wszystko zaczyna kuleć. Bitwy, nakręcone z nakładem, są niezrozumiałe, z jednym wyjątkiem, i jest to najlepszy fragment filmu: pod Żółtymi Wodami konnica husarska grzęźnie w błotnistym terenie, ale po prawdzie nie jest to bitwa, lecz nieudany atak. Inne starcia polegają na bieganinie tam i z powrotem, przy tym nie można się połapać, kto się z kim bije. A przecież bitwy to okazja do spektaklu, który może być wspaniały jak balet – np. „Aleksander Newski” Eisensteina czy ostatnio „Waleczne serce” Mela Gibsona. Może to są za duże wymagania, ale dałoby się choć zastosować do wskazówki Johna Hustona dla 3
reżysera, który miał za mały budżet na zbyt rozwiniętą batalię: „Ustaw tych co mają przegrać po lewej stronie ekranu, a wygrywających po prawej, bo tam publiczność odruchowo widzi swoich, niech ruszą na siebie, mniejsza o resztę, będzie zrozumiałe automatycznie, kto wygrał”. Ciekawe, że nie odczuwa się przepychu, który jakoby tyle kosztował, może dlatego, że fotografia jest dziwnie mało przestrzenna, wszystkie wnętrza wyglądają podobnie, pozostaje wrażenie ciasnoty; kostiumy, jak słychać, wierne tak, że każdy guziczek był odtworzony z muzeum, uchodzą uwagi, bo kamera nie dość się im przygląda; muzyka bez stylu i charakteru nie łączy się z obrazem i nie wydobywa dramatyczności... tu przerywam, żeby nie wyglądało, że wpadłem w paranoiczną obsesję, bo nie wpadłem, przynajmniej jeszcze nie. „Ogniem i mieczem” jest jakie jest, Polacy przyzwyczaili się, że świetnie się bawią na nieudanych spektaklach, dla cudzoziemców film zapewne będzie nudny, niezrozumiały, nienowoczesny, ale pretensjonalny; ten etap naszego kina należy znieść z rezygnacją. PS: Korzystna opinia o Sienkiewiczu tu wyrażona tyczy tylko i wyłącznie jego techniki pisarskiej, nie ideologii, o której już była mowa (POLITYKA 8). 4