Pół wieku Jamesa Bonda
Gra w szachy z superagentem
Seria arcyagenta Jamesa Bonda jest najdłużej trwającą w dziejach kina,
ciągnie się blisko 40 lat: mamy właśnie na ekranach jej 18 pozycję,pod
typowym prowokacyjnym tytułem „Świat to za mało”.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Świat to może jest za mało, może za dużo, można o tym dyskutować, pewne jest
jednakże, że zmienia on się i to w rytmie coraz szybszym, natomiast cykl Bonda,
o dziwo, trwa wciąż w formule wyłonionej w roku premiery serii, 1962: „James Bond
contra doktor No”. Od tego czasu nie ma kinomana, który by sobie nie przyswoił
Bonda: nasze telewizje wznawiają jego odcinki raz po raz. Wyłania się więc
ciekawe pytanie: jak to się dzieje, że nie opatrzył się on i kolejny Bondziak przyjęty
jest z takim samym powodzeniem jak wszystkie poprzednie?
I nawet więcej: właśnie jego niezmienność zapewnia mu trwałe zainteresowanie.
Amatorzy cyklu sprawdzają, czy w następnym kawałku wszystko jest, jak być
powinno? Owszem, jest. Weźmy najnowszą premierę. Bond otrzymuje z reguły
misję, którą wykonuje jako agent wywiadu brytyjskiego. Jest? Jest. Następują
wyczynowe starcia z udziałem: 1) motorówek i helikopterów, 2) pościgów
narciarskich, 3) atomowych okrętów podwodnych, 4) walczy się o tajną broń
przywłaszczoną. Są tu te wszystkie urządzenia? Są. W dalszym ciągu powinna być
rozprawa Bonda z potężną międzynarodową organizacją zbrodniczą. Jest tu ona?
Jest, cokolwiek inna niż zazwyczaj, kiedy to Bond musiał sam jeden zniszczyć
jakąś kolosalną instalację, zamierzoną, by zlikwidować bądź opanować ludzkość:
w tym wypadku idzie o spisek terrorystyczny, którego główną siłą jest piękność
Sophie Marceau. Tu znajduje się nowość, bo Bond do tej pory nie był obowiązany
ścierać się w podobnie definitywny sposób z damą; niemniej byliśmy do tej sytuacji
przygotowani, bo w każdym Bondziaku przewijały się dziewczęta wystrzałowe, i to
dosłownie wystrzałowe, jako że po pożyciu z Bondem zdradzały go i mierzyły do
niego z broni palnej, ginęły też, co prawda nie z jego ręki, lecz jego przeciwników,
których zaufania podobnie nadużyły: niemniej byliśmy do podobnych groźnych
bondowskich seksbombek przyzwyczajeni. Właśnie ten nasz nawyk okazuje się
decydującym motorem niekończącego się sukcesu Bonda. Na jakich jednak
przesłankach on się opiera?
Jest ich trzy: gra, której jesteśmy uczestnikami; styl, który nie ulega przedawnieniu;
i wreszcie sama postać Bonda. Zacznijmy od gry: wielkim chwytem cyklu
bondowskiego jest, że widzowie są jego partnerami, klubowcami popierającymi
i wreszcie współautorami. Idzie o to, że każdy film Bonda proponuje grę, do której
możemy się włączyć, ponieważ znamy jej zasady, jej mechanizm i jej przebieg:
1
następuje tu stale ten sam układ, który sobie przyswoiliśmy, który nas interesuje
i w którym nasza sympatia jest od początku zaangażowana. Jest to coś w rodzaju
partii szachów, z figurami, pionkami i posunięciami koniecznymi, o których
jesteśmy z góry pouczeni, z tą różnicą, że w tej konkurencji białe muszą zawsze
wygrać przeciwko czarnym, z czego również zdajemy sobie sprawę.
Reszta jest już tylko w sposobie wykorzystania tych elementów gry, które mogą być
różne, wymyślne, nawet zaskakujące, ale muszą nieodmiennie prowadzić do tego
samego rezultatu: powiem paradoksalnie, że bywają tu niespodzianki bez
niespodzianek, sytuacje nieznane, które mieszczą się w tym co znane: bawi nas
rozmaitość, ale nigdy nie doznajemy zawodu, a to dlatego, że to my gramy
w ramach naszych reguł i my wygrywamy. Czasami mamy wręcz ochotę ostrzec
Bonda przed niebezpieczeństwami, o których my już wiemy, ale on jeszcze nie.
Z tego względu każdy kolejny Bond, mimo że jest wciąż „taki sam”, będzie w nas
miał klientów, podobnie, jak amatorzy szachów gotowi są przyjrzeć się każdemu
kolejnemu turniejowi, mimo że to są wciąż tylko szachy.
Morderca z klubu lordów
Następnym powodem sukcesu jest styl. Może to wyglądać zaskakująco, ale
określiłbym go jako gatunek telewizyjnego klipu reklamowego. Takie porównanie
narzuca choćby fakt, że do tryumfu Bonda przyczyniają się, nieraz definitywnie,
oryginalne gadgety: walizka, która dusi gazem trującym osobę, która ją
niewłaściwie otwiera, zegarek, który zawiera piłkę obrotową do przecinania
ewentualnych więzów oraz przyciąga każdy przedmiot metalowy; samochód
zaopatrzony w wysuwane noże, by przeciąć opony ścigającego nas wozu, oraz
w fotel sprężynowy wyrzucający do rowu niepożądanego towarzysza podróży.
Ale nie tylko z tego względu jesteśmy w mentalności reklamy TV; również z racji
techniki obrazu: każdy film Bonda składa się z krótkich dynamicznych scenek.
Rozwijają się one pospiesznie, zaskakują pomysłem kaptującym wyobraźnię,
zawierają skrótową fantastykę, kończą się dowcipną pointą zalecającą firmę:
„Zdążyli załapać się na pociąg”, powiada Bond o przeciwnikach, których udało mu
się wepchać pod nadjeżdżającą lokomotywę. Nad którym to wynikiem nie
zatrzymujemy się, bo już pojawia się następna reklama: nie było czasu, by się
zastanawiać nad tamtą i także nad kolejną, a zresztą po co? Właśnie ich nerw,
zmienność, płynność stanowią o ich sukcesie: bawią oko, rzucają pospieszny żart,
nie żądają wysiłku intelektualnego, przeciwnie, liczą na naszą bierną dobrą wolę,
w sumie kokietują nas w sposób dla nas pochlebny. I to właśnie robi z nami seria
Bonda, film po filmie.
I na koniec, argumentem za Bondem jest sam Bond. Reprezentuje on rodzaj
wolności, która każdemu z nas by się przydała, lecz która jest nieosiągalna, bo jest
2
fantastyczna: ale właśnie dlatego daje widzowi szansę ucieczki w wyobraźnię na
temat własnej osoby. O Bondzie wiemy niewiele: skąd się wziął? z jakiego jest
środowiska? gdzie się kształcił? Nazwisko „Bond” brzmi banalnie. „Dlaczego nie
John Smith?” – mówi piękność, której Bond się przedstawił, bo sądzi ona, że jest to
niepomysłowo wybrany pseudonim. Bond wyskoczył od razu gotowy i składa się
z dwóch cech jaskrawie krańcowych, lecz kompletnych: jest salonowcem oraz
zabójcą. Ma maniery światowca, jest smakoszem, znawcą win, ubrany jest na
Regent Street w centrum elegancji Londynu i nie zdejmuje krawata nawet podczas
najgwałtowniejszej masakry; ale jednocześnie ma prawo zgładzania, kogo uważa
za stosowne, bez odpowiedzialności prawnej, co wyraża jego numer „007”,
oznaczający jednego z nielicznych agentów o podobnym krwawym przywileju.
Jego następną cechą jest powodzenie u pań, z którego bez skrupułów korzysta.
W ogóle brak zażenowania jest ważną cechą Bonda. Ma przygody z pięknościami,
które kończą się raz na zawsze po przygodzie, bez żalu, bez pretensji i nawet bez
wspomnień. Zabija, ale nie słychać, by odczuwał wyrzut sumienia, by nieboszczyk
sprawiał mu kłopot i by pamiętał o tym: już za chwilę wyprawia na tamtą stronę
następnego. Bond nie miewa wątpliwości: kieruje się własnymi zasadami, jest
pewien, czego sobie życzy, z okazji seksu nie zakochuje się nigdy, po likwidacji
przeciwnika nie gryzie się. A jednak nie jest zimnym okrutnikiem zakochanym
w sobie: przeciwnie, jest na swój temat dyskretny, nie przejawia satysfakcji
z siebie, nie ma w nim śladu narcyzmu: ogranicza się, jeśli idzie o zadowolenie
z siebie, do dowcipnego kalamburu, który wygłasza tylko na własny użytek, gdy mu
się udało kogoś zręcznie rąbnąć, czy coś mieć z jakąś panią.
Do czego służy Bond?
Z tym wszystkim Bond nie jest jakimś anarchistą czy osobą zrewoltowaną, ach
skądże znowu! Co prawda nie ma ani rodziny, ani bliskiej osoby, ani domu (w ciągu
18 odcinków nie dowiedzieliśmy się ani razu, czy posiada jakiś adres i miejsce
zamieszkania), ale swojego szefa traktuje jak ojca, zaś jego sekretarkę Miss
Moneypenny jak ciepłą siostrzyczkę, zaś służbę Anglii jako obowiązek. Tu
dochodzimy do istotnego pytania: jakie wreszcie jest znaczenie Bonda? Temat ten
był w swoim czasie roztrząsany. Traktowany z dosłownym pedantyzmem, Bond
okazywał się kamiennym reakcjonistą, rasistą i snobem. Wielcy przestępcy byli
niejasnego pochodzenia i miewali krew obcą, w „Żyj i pozwól umrzeć” bezwzględny
szef Big, jego oprawca Ti-Hioraz cała banda łącznie z orkiestrą są czarnymi,
uprawiającymi sataniczny kult voodoo... Mamy tu też szacunek dla korony, tradycji
brytyjskiej, wielkiego stylu... ZSRR i cały blok socjalistyczny był wrogiem...
Wszystko to jest zawracanie głowy, co staje się widoczne, gdy dzisiaj oglądamy
w TV raz po raz powracające odcinki Bonda. Nawet jego antysowietyzm, co do
którego wszyscy się mniej więcej zgadzali, okazuje się wątpliwy. Zresztą aż cztery
filmy Bonda mają za treść wręcz współpracę z wywiadem radzieckim. Szef Bonda
3
telefonuje z Londynu do swojego odpowiednika w Moskwie, gdzie jest już wieczór,
ten ubrany jest w czerwoną pidżamę w formie rubaszki, słuchawka jest czerwona,
przez okno widać Kreml cały czerwony: „Ależ oczywiście, macie nasze pełne
poparcie” – powiada ów generał i wraca do łóżka, na którym znajduje się tuzin
czerwonych poduszek ułożonych w piramidkę, jak z izby ukraińskiej; siedzi na nich
zażywna blondyna w czerwonej przejrzystej koszulce, trzymając w dwóch palcach
kieliszek „vodka”. Zaiste Bond traktował czerwonego kolegę jak bratnią duszę.
Po prawdzie Bond w żadnym filmie nie prowadzi walki z ZSRR: ogranicza się do
rywalizacji, zaś w filmie, który uchodzi za najbardziej antykomunistyczny,
„Pocałunki z Rosji”, przeciwnikiem nie jest oficjalna władza radziecka, lecz „Rosa
Klebb” w wykonaniu Lotty Lenya, renegatka wywiadu ZSRR, która przystąpiła do
współpracy z przestępczą organizacją usiłującą zdobyć, właśnie kosztem konsulatu
radzieckiego, tajny mechanizm szyfrowy. Bowiem cała rzekoma polityka
Bondziaków jest jedną wielką mistyfikacją umowną: Bond jest antyczerwony tak,
jak jest się blondynem albo brunetem, mógłby być czymkolwiek innym z rezultatem
równie obojętnym. Nawet jego służba racji brytyjskiej jest konwencją i rozmywa się
wreszcie w mętnej intencji ratowania ludzkości od obłąkanych terrorystów.
Traktowanie ideologii Bonda serio jest grubą pomyłką! Widać to z okazji ostatniej
premiery, w której zagrożony jest – Stambuł... Kogo to obchodzi, łącznie z Turkami!
Oczywiście, można zapytać, co to wszystko jest warte? Gra jest jak gra: ale ani
szachiści, ani ci od ruletki, ani rozwiązujący krzyżówki nie doszli do ważnych
wniosków. Oglądanie reklam nie sprzyja rozwojowi umysłowemu. Elegant sadysta
w służbie konformizmu może przydać się w marzeniach o własnej ewentualnej
wyczynowości, ale pozostaną one w domenie fantazji. Czy więc Państwo życzą
sobie oglądać Pierce’a Brosnana, jak pieści się on z Sophią Marceau, ale
następnie... Co następnie? Proszę zobaczyć! Jednak proszę zobaczyć! Bo z całą tą
mistyfikacją, pozerstwem i uporczywym powtarzaniem schematu Bond jest to
całkowity, absolutnie szczery, nieodparcie radosny, sam w sobie żywioł kina.
4
Pół wieku Jamesa Bonda Gra w szachy z superagentem Seria arcyagenta Jamesa Bonda jest najdłużej trwającą w dziejach kina, ciągnie się blisko 40 lat: mamy właśnie na ekranach jej 18 pozycję,pod typowym prowokacyjnym tytułem „Świat to za mało”. ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI Świat to może jest za mało, może za dużo, można o tym dyskutować, pewne jest jednakże, że zmienia on się i to w rytmie coraz szybszym, natomiast cykl Bonda, o dziwo, trwa wciąż w formule wyłonionej w roku premiery serii, 1962: „James Bond contra doktor No”. Od tego czasu nie ma kinomana, który by sobie nie przyswoił Bonda: nasze telewizje wznawiają jego odcinki raz po raz. Wyłania się więc ciekawe pytanie: jak to się dzieje, że nie opatrzył się on i kolejny Bondziak przyjęty jest z takim samym powodzeniem jak wszystkie poprzednie? I nawet więcej: właśnie jego niezmienność zapewnia mu trwałe zainteresowanie. Amatorzy cyklu sprawdzają, czy w następnym kawałku wszystko jest, jak być powinno? Owszem, jest. Weźmy najnowszą premierę. Bond otrzymuje z reguły misję, którą wykonuje jako agent wywiadu brytyjskiego. Jest? Jest. Następują wyczynowe starcia z udziałem: 1) motorówek i helikopterów, 2) pościgów narciarskich, 3) atomowych okrętów podwodnych, 4) walczy się o tajną broń przywłaszczoną. Są tu te wszystkie urządzenia? Są. W dalszym ciągu powinna być rozprawa Bonda z potężną międzynarodową organizacją zbrodniczą. Jest tu ona? Jest, cokolwiek inna niż zazwyczaj, kiedy to Bond musiał sam jeden zniszczyć jakąś kolosalną instalację, zamierzoną, by zlikwidować bądź opanować ludzkość: w tym wypadku idzie o spisek terrorystyczny, którego główną siłą jest piękność Sophie Marceau. Tu znajduje się nowość, bo Bond do tej pory nie był obowiązany ścierać się w podobnie definitywny sposób z damą; niemniej byliśmy do tej sytuacji przygotowani, bo w każdym Bondziaku przewijały się dziewczęta wystrzałowe, i to dosłownie wystrzałowe, jako że po pożyciu z Bondem zdradzały go i mierzyły do niego z broni palnej, ginęły też, co prawda nie z jego ręki, lecz jego przeciwników, których zaufania podobnie nadużyły: niemniej byliśmy do podobnych groźnych bondowskich seksbombek przyzwyczajeni. Właśnie ten nasz nawyk okazuje się decydującym motorem niekończącego się sukcesu Bonda. Na jakich jednak przesłankach on się opiera? Jest ich trzy: gra, której jesteśmy uczestnikami; styl, który nie ulega przedawnieniu; i wreszcie sama postać Bonda. Zacznijmy od gry: wielkim chwytem cyklu bondowskiego jest, że widzowie są jego partnerami, klubowcami popierającymi i wreszcie współautorami. Idzie o to, że każdy film Bonda proponuje grę, do której możemy się włączyć, ponieważ znamy jej zasady, jej mechanizm i jej przebieg: 1
następuje tu stale ten sam układ, który sobie przyswoiliśmy, który nas interesuje i w którym nasza sympatia jest od początku zaangażowana. Jest to coś w rodzaju partii szachów, z figurami, pionkami i posunięciami koniecznymi, o których jesteśmy z góry pouczeni, z tą różnicą, że w tej konkurencji białe muszą zawsze wygrać przeciwko czarnym, z czego również zdajemy sobie sprawę. Reszta jest już tylko w sposobie wykorzystania tych elementów gry, które mogą być różne, wymyślne, nawet zaskakujące, ale muszą nieodmiennie prowadzić do tego samego rezultatu: powiem paradoksalnie, że bywają tu niespodzianki bez niespodzianek, sytuacje nieznane, które mieszczą się w tym co znane: bawi nas rozmaitość, ale nigdy nie doznajemy zawodu, a to dlatego, że to my gramy w ramach naszych reguł i my wygrywamy. Czasami mamy wręcz ochotę ostrzec Bonda przed niebezpieczeństwami, o których my już wiemy, ale on jeszcze nie. Z tego względu każdy kolejny Bond, mimo że jest wciąż „taki sam”, będzie w nas miał klientów, podobnie, jak amatorzy szachów gotowi są przyjrzeć się każdemu kolejnemu turniejowi, mimo że to są wciąż tylko szachy. Morderca z klubu lordów Następnym powodem sukcesu jest styl. Może to wyglądać zaskakująco, ale określiłbym go jako gatunek telewizyjnego klipu reklamowego. Takie porównanie narzuca choćby fakt, że do tryumfu Bonda przyczyniają się, nieraz definitywnie, oryginalne gadgety: walizka, która dusi gazem trującym osobę, która ją niewłaściwie otwiera, zegarek, który zawiera piłkę obrotową do przecinania ewentualnych więzów oraz przyciąga każdy przedmiot metalowy; samochód zaopatrzony w wysuwane noże, by przeciąć opony ścigającego nas wozu, oraz w fotel sprężynowy wyrzucający do rowu niepożądanego towarzysza podróży. Ale nie tylko z tego względu jesteśmy w mentalności reklamy TV; również z racji techniki obrazu: każdy film Bonda składa się z krótkich dynamicznych scenek. Rozwijają się one pospiesznie, zaskakują pomysłem kaptującym wyobraźnię, zawierają skrótową fantastykę, kończą się dowcipną pointą zalecającą firmę: „Zdążyli załapać się na pociąg”, powiada Bond o przeciwnikach, których udało mu się wepchać pod nadjeżdżającą lokomotywę. Nad którym to wynikiem nie zatrzymujemy się, bo już pojawia się następna reklama: nie było czasu, by się zastanawiać nad tamtą i także nad kolejną, a zresztą po co? Właśnie ich nerw, zmienność, płynność stanowią o ich sukcesie: bawią oko, rzucają pospieszny żart, nie żądają wysiłku intelektualnego, przeciwnie, liczą na naszą bierną dobrą wolę, w sumie kokietują nas w sposób dla nas pochlebny. I to właśnie robi z nami seria Bonda, film po filmie. I na koniec, argumentem za Bondem jest sam Bond. Reprezentuje on rodzaj wolności, która każdemu z nas by się przydała, lecz która jest nieosiągalna, bo jest 2
fantastyczna: ale właśnie dlatego daje widzowi szansę ucieczki w wyobraźnię na temat własnej osoby. O Bondzie wiemy niewiele: skąd się wziął? z jakiego jest środowiska? gdzie się kształcił? Nazwisko „Bond” brzmi banalnie. „Dlaczego nie John Smith?” – mówi piękność, której Bond się przedstawił, bo sądzi ona, że jest to niepomysłowo wybrany pseudonim. Bond wyskoczył od razu gotowy i składa się z dwóch cech jaskrawie krańcowych, lecz kompletnych: jest salonowcem oraz zabójcą. Ma maniery światowca, jest smakoszem, znawcą win, ubrany jest na Regent Street w centrum elegancji Londynu i nie zdejmuje krawata nawet podczas najgwałtowniejszej masakry; ale jednocześnie ma prawo zgładzania, kogo uważa za stosowne, bez odpowiedzialności prawnej, co wyraża jego numer „007”, oznaczający jednego z nielicznych agentów o podobnym krwawym przywileju. Jego następną cechą jest powodzenie u pań, z którego bez skrupułów korzysta. W ogóle brak zażenowania jest ważną cechą Bonda. Ma przygody z pięknościami, które kończą się raz na zawsze po przygodzie, bez żalu, bez pretensji i nawet bez wspomnień. Zabija, ale nie słychać, by odczuwał wyrzut sumienia, by nieboszczyk sprawiał mu kłopot i by pamiętał o tym: już za chwilę wyprawia na tamtą stronę następnego. Bond nie miewa wątpliwości: kieruje się własnymi zasadami, jest pewien, czego sobie życzy, z okazji seksu nie zakochuje się nigdy, po likwidacji przeciwnika nie gryzie się. A jednak nie jest zimnym okrutnikiem zakochanym w sobie: przeciwnie, jest na swój temat dyskretny, nie przejawia satysfakcji z siebie, nie ma w nim śladu narcyzmu: ogranicza się, jeśli idzie o zadowolenie z siebie, do dowcipnego kalamburu, który wygłasza tylko na własny użytek, gdy mu się udało kogoś zręcznie rąbnąć, czy coś mieć z jakąś panią. Do czego służy Bond? Z tym wszystkim Bond nie jest jakimś anarchistą czy osobą zrewoltowaną, ach skądże znowu! Co prawda nie ma ani rodziny, ani bliskiej osoby, ani domu (w ciągu 18 odcinków nie dowiedzieliśmy się ani razu, czy posiada jakiś adres i miejsce zamieszkania), ale swojego szefa traktuje jak ojca, zaś jego sekretarkę Miss Moneypenny jak ciepłą siostrzyczkę, zaś służbę Anglii jako obowiązek. Tu dochodzimy do istotnego pytania: jakie wreszcie jest znaczenie Bonda? Temat ten był w swoim czasie roztrząsany. Traktowany z dosłownym pedantyzmem, Bond okazywał się kamiennym reakcjonistą, rasistą i snobem. Wielcy przestępcy byli niejasnego pochodzenia i miewali krew obcą, w „Żyj i pozwól umrzeć” bezwzględny szef Big, jego oprawca Ti-Hioraz cała banda łącznie z orkiestrą są czarnymi, uprawiającymi sataniczny kult voodoo... Mamy tu też szacunek dla korony, tradycji brytyjskiej, wielkiego stylu... ZSRR i cały blok socjalistyczny był wrogiem... Wszystko to jest zawracanie głowy, co staje się widoczne, gdy dzisiaj oglądamy w TV raz po raz powracające odcinki Bonda. Nawet jego antysowietyzm, co do którego wszyscy się mniej więcej zgadzali, okazuje się wątpliwy. Zresztą aż cztery filmy Bonda mają za treść wręcz współpracę z wywiadem radzieckim. Szef Bonda 3
telefonuje z Londynu do swojego odpowiednika w Moskwie, gdzie jest już wieczór, ten ubrany jest w czerwoną pidżamę w formie rubaszki, słuchawka jest czerwona, przez okno widać Kreml cały czerwony: „Ależ oczywiście, macie nasze pełne poparcie” – powiada ów generał i wraca do łóżka, na którym znajduje się tuzin czerwonych poduszek ułożonych w piramidkę, jak z izby ukraińskiej; siedzi na nich zażywna blondyna w czerwonej przejrzystej koszulce, trzymając w dwóch palcach kieliszek „vodka”. Zaiste Bond traktował czerwonego kolegę jak bratnią duszę. Po prawdzie Bond w żadnym filmie nie prowadzi walki z ZSRR: ogranicza się do rywalizacji, zaś w filmie, który uchodzi za najbardziej antykomunistyczny, „Pocałunki z Rosji”, przeciwnikiem nie jest oficjalna władza radziecka, lecz „Rosa Klebb” w wykonaniu Lotty Lenya, renegatka wywiadu ZSRR, która przystąpiła do współpracy z przestępczą organizacją usiłującą zdobyć, właśnie kosztem konsulatu radzieckiego, tajny mechanizm szyfrowy. Bowiem cała rzekoma polityka Bondziaków jest jedną wielką mistyfikacją umowną: Bond jest antyczerwony tak, jak jest się blondynem albo brunetem, mógłby być czymkolwiek innym z rezultatem równie obojętnym. Nawet jego służba racji brytyjskiej jest konwencją i rozmywa się wreszcie w mętnej intencji ratowania ludzkości od obłąkanych terrorystów. Traktowanie ideologii Bonda serio jest grubą pomyłką! Widać to z okazji ostatniej premiery, w której zagrożony jest – Stambuł... Kogo to obchodzi, łącznie z Turkami! Oczywiście, można zapytać, co to wszystko jest warte? Gra jest jak gra: ale ani szachiści, ani ci od ruletki, ani rozwiązujący krzyżówki nie doszli do ważnych wniosków. Oglądanie reklam nie sprzyja rozwojowi umysłowemu. Elegant sadysta w służbie konformizmu może przydać się w marzeniach o własnej ewentualnej wyczynowości, ale pozostaną one w domenie fantazji. Czy więc Państwo życzą sobie oglądać Pierce’a Brosnana, jak pieści się on z Sophią Marceau, ale następnie... Co następnie? Proszę zobaczyć! Jednak proszę zobaczyć! Bo z całą tą mistyfikacją, pozerstwem i uporczywym powtarzaniem schematu Bond jest to całkowity, absolutnie szczery, nieodparcie radosny, sam w sobie żywioł kina. 4