Ryk śmiechu w niemym kinie
Do czytania pod prysznicem
Gwiazdka jest okazją do wspomnień. Czy życzliwi czytelnicy rubryki filmowej
pozwolą, bym skorzystał z tej sposobności i powrócił do epoki kina, która
wydaje się odległa niby archeologia: filmu niemego?
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
W zasięgu kina niemego spędziłem piętnaście lat i nieraz zastanawiałem się, czy
była w tej kinematografii wartość niepodjęta następnie i która zniknęła wraz z nią?
Uważam, że tak: fantastycznie nieograniczona w rozmachu burleska, jakiej kino
w dalszym swoim rozwoju już nie powtórzyło. Otóż paradoks polegał na tym, że
mogła ona powstać, ponieważ kino nieme znajdowało się na samym dole kultury
i nie musiało liczyć się z ograniczeniami.
Więcej nawet: uważane było za antykulturalne. Karol Irzykowski, jeden
z pierwszych, którzy u nas zainteresowali się kinem jako gatunkiem, przygotował
odczyt „Śmierć kina?” (ze znakiem zapytania), co w prasie ukazało się z błędem:
„Śmierć kinu!”, po czym otrzymał dziesiątki gratulacji, że walczy z kinem, tą zarazą
cywilizacji. Co prawda kino nieme miało próby ambitne, które jednak uważano za
wyjątki, kaprys artystów, którzy wzięli się do tego rodzaju, np. jak poeta, który pisze
kryminał, albo malarz wylepiający obraz ze skrawków gazet. Kino zaczęto
traktować jako sztukę dopiero w latach 30.: do tego czasu, mimo że już miało
milionową publiczność – czy może właśnie dlatego! – uważano je za rozrywkę
motłochu i sam motłoch (na przykład ja) też tak sądził.
Zaczęło się od katastrofy
Dlaczego tak się stało? Tu warto wspomnieć fakt, który wtedy miał znaczenie
symboliczne, mimo że historycy kina z uporem go przemilczają. W maju 1897 r. –
zaledwie w dwa lata po pierwszym historycznym seansie filmowym wynalazców
kinematografu braci Lumire – w trakcie uroczystego dorocznego benefisu
charytatywnego, w którym uczestniczyło najlepsze towarzystwo paryskie,
wyświetlano jako ciekawostkę jeden z pierwszych filmów. Nastąpił wybuch lampy
w projektorze oraz pożar, w którym zginęło przeszło sto osób, a dwieście odniosło
ciężkie obrażenia. Jedną z ofiar była żona hrabiego de Montesquiou, czołowej
postaci ówczesnej arystokracji; posłużył on Proustowi w jego pomnikowym
„Poszukiwaniu straconego czasu” jako model dla postaci eleganckiego, wysoce
kulturalnego, lecz skorumpowanego barona de Charlus. Hrabia wezwany, by
rozpoznać zwłoki żony, odsunął niedbale nakrywający ją całun laską z gałką z kości
słoniowej. Poeta de Regnier puścił plotkę, że hrabia nie próbował ocalić żony, sam
zaś uratował się, waląc na prawo i lewo tą właśnie laską. Montesquiou wyzwał de
1
Regniera na pojedynek białą bronią i de Regnier zranił hrabiego, ale rozstali się
niepogodzeni.
Było to głośne wydarzenie, które napiętnowało kino przy samym jego starcie. Efekt
psychologiczny był podobny jak ostatnio po katastrofie World Trade Center, która
spowodowała światowy kryzys w lotnictwie. Ustaliło się przekonanie, że kino nie
jest dla dobrego towarzystwa, lecz dla plebsu, jako że „proletariatowi jest wszystko
jedno, żyje czy nie”, jak powiedział Bismarck.
Wszystko to wtedy była prawda, a jednak, a przecież, ośmielę się powiedzieć, że
kino to skłaniało do uwagi bardziej niż współczesne. Kino dźwiękowe pozwala na
swobodę: można żuć popkorn, popatrzeć na zegarek, słuchać niedbale. W kinie
niemym było się uzależnionym od napisów, które, bywało, stanowiły więcej niż
połowę spektaklu. Czytałem w jakiejś historii kina, pogardliwej dla owego okresu,
że napisy były kalectwem, bo przerywały ciąg akcji. Było odwrotnie: dawały one
rytm, grały na naszych nerwach i potęgowały napięcie. Oto pojawiały się postaci
w emocjonalnych sytuacjach, poruszające ustami: czuliśmy, że zbliża się dramat,
ale jaki? Co prawda ówczesny wykonawca był obowiązany do zagrania mimicznie
również dialogu, ale nawet najbardziej sugestywny aktor mógł zaznaczyć tę treść
jedynie szkicowo. Trzeba było czekać na napis, by zrozumieć, jakie nieszczęście
grozi, ale zanim to nastąpiło, widz przeżywał sekundy niepewności, a jego
wyobraźnia działała, starając się domyślić... pojawiał się napis i wreszcie
dowiadywaliśmy się, ale już następna scena powtarzała cały ów proceder; było to
bezustanne falowanie między domniemaniem i wyjaśnieniem.
Co więcej, kino nieme bynajmniej nie było nieme, ale do owego dodanego dźwięku
odnosiliśmy się inaczej niż dzisiaj: nie pochodził on z ekranu, oddzielaliśmy go od
przeżycia samego filmu. Na sali siedział pianista, w kinach uboższych bywał to
skrzypek, bo tańszy: wprowadzali oni akcent ludzkiej żywej obecności. W dodatku
po każdej rolce robiono przerwę i zapalano światło, bo sala z reguły miała tylko
jeden aparat. Przez widownię przechodziło głębokie westchnienie (znowu przerwali
w najciekawszym miejscu!), był to zabieg w gruncie rzeczy podwyższający
temperaturę! – wtedy grajek kłaniał się, my zaś klaskaliśmy. W niektórych salach
była aparatura fabrykowana specjalnie dla kin, kombinacja perkusji, dzwonków
i organek – zetknąłem się z podobną w kinie Apollo w Lublinie – naśladująca
wystrzały z rewolweru, gwizd lokomotywy, stukot kopyt końskich i nawet cmok
pocałunku. Kompozytor Ligeti ułożył już w latach 50. sonatę na ten instrument.
Uciecha na samym dnie
Muzyka odgrywała też rolę w kręceniu filmów – wprowadzała aktorów w nastrój
oraz zagłuszała terkot korbki kamery, i wytwórnie w tym celu wynajmowały
2
orkiestry. Głośno było o złośliwości, jaką zrobiła Gloria Swanson (Państwo
pamiętają „Bulwar Zachodzącego Słońca”?) naszej rodaczce Poli Negri, z którą się
nienawidziły. Kręcono wówczas po kilka filmów jednocześnie w atelier
przylegających do siebie; Pola zamówiła kameralny skład smyczkowy do sceny
sentymentalnej, Gloria zaś sprowadziła wojskową dętą orkiestrę z puzonami
i zagłuszyła Polę.
Było to więc kino, które potrzebowało napisów, by je zrozumieć, klezmera
przygrywającego jak w kawiarni, by mu pomóc, dmuchawki do udawania rewolweru,
by zrobić złudzenie oraz liczące na publiczność wyzbytą pretensji. Wszystkie te
warunki, godne ubolewania jako wymagania kulturalne, dawały sytuację wyjątkową
– bezczelną wolność. To z niej narodziło się widowisko, które już potem się nie
powtórzyło – niema burleska. Oczywiście dała też ona początek oryginalnej
komedii Chaplina, Keatona, Lloyda; ale byli to autorzy konsekwentni, którzy
wypracowali każdy swój styl i ciągnęli go jeszcze w czasach dźwiękowych. Lecz nie
ich mam na myśli. Na co dzień bowiem kino nieme żyło czymś innym: groteskową
jednoaktówką wyświetlaną przed programem, która wybuchała niby wariactwo.
Ile wyobraźni – rozmachowej, fantastycznej, niekończącej się – mieli owi dawni
klowni estradowi. Robią oni wrażenie, jakby dawali z siebie wszystko w jednej
sekundzie, każda scena jest tak wystrzałowa, że wydaje się, iż spalili się całkowicie
i już nic silniejszego nastąpić nie może; cóż za brak ekonomii i lekceważenie dla
oszczędzania siebie samego! Złudzenie, bo już za chwilę mamy następną
eksplozję, końca nie widać tej imaginacji. Drewniak (Boireau), komik kompletnie
zapomniany, mały ruchliwy człowieczek, który kapelusz przechowuje w wazie
chińskiej wysokiej na metr i roztrzaskuje ją w drobiazgi, by wyjść na miasto w tym
nakryciu głowy, jest maltretowany przez dwóch eleganckich dryblasów w lśniących
cylindrach, przeto zdobywa rękawice bokserskie i jednego rozkłada knockoutem, po
czym podnosi go z rynsztoka w postaci szmaty – dosłownie jako ścierkę zwisającą,
którą wpycha przez kratkę w chodniku, by spłynęła z kanalizacją. Drugiego
napastnika wali rytmicznie w szczękę tak, że za każdym ciosem przeciwnikowi
głowa puchnie o stopień więcej i kiedy odchodzi wreszcie krokiem chwiejnym, ma
łeb kolosalny do pierwszego piętra – niby maska z pochodu karnawałowego.
Dlaczego ta żywiołowa fantazja, która natychmiast pokazuje, co wymyśli, zniknęła
z kina? Jej wrogiem okazało się słowo, czyli rozmowa potoczna jak w życiu, a co za
tym idzie upodobnienie się kina do codziennej zwykłości, któremu to odczuciu stara
się służyć nawet również najbardziej wyrafinowana technika komputerowa. Ale nie
należy sądzić, że dawna komedia to była tylko niepohamowana wyobraźnia. Daje
ona również obraz ówczesnych obyczajów. Na przykład Max Linder, który zdążył
nakręcić już przed I wojną około 500 krótkich filmów, był elegantem w białych
getrach i wśliznął się do damy, którą nagle mąż zaskoczył, więc Max udaje
3
pedikiurzystę, ale pan domu życzy sobie, by to jemu zrobić zabieg. Ponieważ Max
nie ma o tym pojęcia, goli stopę mydłem i brzytwą i zostaje wyrzucony za drzwi
jako partacz; podobny los spotyka prawdziwego pedikiurzystę, który zjawia się i,
z kolei, zostaje wzięty za kochanka.
Obraz, który sam mówi
A oto jeden z pierwszych filmów Rene Claira „Dwaj nieśmiali”. Zaczyna się od
posępnej sceny: do zaniedbanej izby wkracza brutalnie mężczyzna o postawie
kanibalicznej, bije kobietę, tarza ją po ziemi, wyrzuca zawartość szuflady szukając
pieniędzy. Dramat w podejrzanym środowisku? Ależ skąd. Pojawia się napis: „Oto
jak podsądny traktował swoją żonę!”. Jesteśmy bowiem na sali sądowej i to, co
widzieliśmy przed chwilą, to było uwidocznienie mowy prokuratora w procesie
rozwodowym. Teraz natomiast wystąpi obrońca, młody człowiek cokolwiek
nerwowy. Oglądamy w jego z kolei ujęciu pożycie podsądnego: ten sam pokój, ta
sama żona, ten sam mąż, tyle że wchodzi on delikatnie na palcach z bukietem
w ręku, składa go u stóp żony, wydobywa skrzypce, nachyla się nad jej uchem,
zaczyna słodko grać. W tym momencie wzruszający obraz zostaje przerwany, bo
na sali sądowej pojawia się mysz, co wprowadza zamieszanie i adwokat zatrzymuje
się w połowie. Więc zaczyna od początku: podsądny wchodzi z kwiatami, całuje
tkliwie żonę, sięga po skrzypce... i znowu wchodzi z kwiatami, całuje żonę, i tak
dalej! Adwokat, po prostu, wytrącony z równowagi, jąka się i przegrywa sprawę.
Słowo przekształciło się tu w obraz, litera po literze.
Całe to kino tryska pomysłami i poezją w każdej minucie. Suita fajerwerków, końca
nie widać. Wydaje się, że można bez przerwy czerpać i czerpać. A jednak podobne
obrazowanie nie byłoby możliwe w kinie współczesnym. Jest ono tak dalece obce
jego mentalności, że gdyby nawet próbowano je powtórzyć, byłoby to maniacko
sztuczne. Niemożliwość nawrotu; owa sztuka wydaje się bardziej przepadła jak
prehistoryczne zabytki w grotach Lascaux.
4
Ryk śmiechu w niemym kinie Do czytania pod prysznicem Gwiazdka jest okazją do wspomnień. Czy życzliwi czytelnicy rubryki filmowej pozwolą, bym skorzystał z tej sposobności i powrócił do epoki kina, która wydaje się odległa niby archeologia: filmu niemego? ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI W zasięgu kina niemego spędziłem piętnaście lat i nieraz zastanawiałem się, czy była w tej kinematografii wartość niepodjęta następnie i która zniknęła wraz z nią? Uważam, że tak: fantastycznie nieograniczona w rozmachu burleska, jakiej kino w dalszym swoim rozwoju już nie powtórzyło. Otóż paradoks polegał na tym, że mogła ona powstać, ponieważ kino nieme znajdowało się na samym dole kultury i nie musiało liczyć się z ograniczeniami. Więcej nawet: uważane było za antykulturalne. Karol Irzykowski, jeden z pierwszych, którzy u nas zainteresowali się kinem jako gatunkiem, przygotował odczyt „Śmierć kina?” (ze znakiem zapytania), co w prasie ukazało się z błędem: „Śmierć kinu!”, po czym otrzymał dziesiątki gratulacji, że walczy z kinem, tą zarazą cywilizacji. Co prawda kino nieme miało próby ambitne, które jednak uważano za wyjątki, kaprys artystów, którzy wzięli się do tego rodzaju, np. jak poeta, który pisze kryminał, albo malarz wylepiający obraz ze skrawków gazet. Kino zaczęto traktować jako sztukę dopiero w latach 30.: do tego czasu, mimo że już miało milionową publiczność – czy może właśnie dlatego! – uważano je za rozrywkę motłochu i sam motłoch (na przykład ja) też tak sądził. Zaczęło się od katastrofy Dlaczego tak się stało? Tu warto wspomnieć fakt, który wtedy miał znaczenie symboliczne, mimo że historycy kina z uporem go przemilczają. W maju 1897 r. – zaledwie w dwa lata po pierwszym historycznym seansie filmowym wynalazców kinematografu braci Lumire – w trakcie uroczystego dorocznego benefisu charytatywnego, w którym uczestniczyło najlepsze towarzystwo paryskie, wyświetlano jako ciekawostkę jeden z pierwszych filmów. Nastąpił wybuch lampy w projektorze oraz pożar, w którym zginęło przeszło sto osób, a dwieście odniosło ciężkie obrażenia. Jedną z ofiar była żona hrabiego de Montesquiou, czołowej postaci ówczesnej arystokracji; posłużył on Proustowi w jego pomnikowym „Poszukiwaniu straconego czasu” jako model dla postaci eleganckiego, wysoce kulturalnego, lecz skorumpowanego barona de Charlus. Hrabia wezwany, by rozpoznać zwłoki żony, odsunął niedbale nakrywający ją całun laską z gałką z kości słoniowej. Poeta de Regnier puścił plotkę, że hrabia nie próbował ocalić żony, sam zaś uratował się, waląc na prawo i lewo tą właśnie laską. Montesquiou wyzwał de 1
Regniera na pojedynek białą bronią i de Regnier zranił hrabiego, ale rozstali się niepogodzeni. Było to głośne wydarzenie, które napiętnowało kino przy samym jego starcie. Efekt psychologiczny był podobny jak ostatnio po katastrofie World Trade Center, która spowodowała światowy kryzys w lotnictwie. Ustaliło się przekonanie, że kino nie jest dla dobrego towarzystwa, lecz dla plebsu, jako że „proletariatowi jest wszystko jedno, żyje czy nie”, jak powiedział Bismarck. Wszystko to wtedy była prawda, a jednak, a przecież, ośmielę się powiedzieć, że kino to skłaniało do uwagi bardziej niż współczesne. Kino dźwiękowe pozwala na swobodę: można żuć popkorn, popatrzeć na zegarek, słuchać niedbale. W kinie niemym było się uzależnionym od napisów, które, bywało, stanowiły więcej niż połowę spektaklu. Czytałem w jakiejś historii kina, pogardliwej dla owego okresu, że napisy były kalectwem, bo przerywały ciąg akcji. Było odwrotnie: dawały one rytm, grały na naszych nerwach i potęgowały napięcie. Oto pojawiały się postaci w emocjonalnych sytuacjach, poruszające ustami: czuliśmy, że zbliża się dramat, ale jaki? Co prawda ówczesny wykonawca był obowiązany do zagrania mimicznie również dialogu, ale nawet najbardziej sugestywny aktor mógł zaznaczyć tę treść jedynie szkicowo. Trzeba było czekać na napis, by zrozumieć, jakie nieszczęście grozi, ale zanim to nastąpiło, widz przeżywał sekundy niepewności, a jego wyobraźnia działała, starając się domyślić... pojawiał się napis i wreszcie dowiadywaliśmy się, ale już następna scena powtarzała cały ów proceder; było to bezustanne falowanie między domniemaniem i wyjaśnieniem. Co więcej, kino nieme bynajmniej nie było nieme, ale do owego dodanego dźwięku odnosiliśmy się inaczej niż dzisiaj: nie pochodził on z ekranu, oddzielaliśmy go od przeżycia samego filmu. Na sali siedział pianista, w kinach uboższych bywał to skrzypek, bo tańszy: wprowadzali oni akcent ludzkiej żywej obecności. W dodatku po każdej rolce robiono przerwę i zapalano światło, bo sala z reguły miała tylko jeden aparat. Przez widownię przechodziło głębokie westchnienie (znowu przerwali w najciekawszym miejscu!), był to zabieg w gruncie rzeczy podwyższający temperaturę! – wtedy grajek kłaniał się, my zaś klaskaliśmy. W niektórych salach była aparatura fabrykowana specjalnie dla kin, kombinacja perkusji, dzwonków i organek – zetknąłem się z podobną w kinie Apollo w Lublinie – naśladująca wystrzały z rewolweru, gwizd lokomotywy, stukot kopyt końskich i nawet cmok pocałunku. Kompozytor Ligeti ułożył już w latach 50. sonatę na ten instrument. Uciecha na samym dnie Muzyka odgrywała też rolę w kręceniu filmów – wprowadzała aktorów w nastrój oraz zagłuszała terkot korbki kamery, i wytwórnie w tym celu wynajmowały 2
orkiestry. Głośno było o złośliwości, jaką zrobiła Gloria Swanson (Państwo pamiętają „Bulwar Zachodzącego Słońca”?) naszej rodaczce Poli Negri, z którą się nienawidziły. Kręcono wówczas po kilka filmów jednocześnie w atelier przylegających do siebie; Pola zamówiła kameralny skład smyczkowy do sceny sentymentalnej, Gloria zaś sprowadziła wojskową dętą orkiestrę z puzonami i zagłuszyła Polę. Było to więc kino, które potrzebowało napisów, by je zrozumieć, klezmera przygrywającego jak w kawiarni, by mu pomóc, dmuchawki do udawania rewolweru, by zrobić złudzenie oraz liczące na publiczność wyzbytą pretensji. Wszystkie te warunki, godne ubolewania jako wymagania kulturalne, dawały sytuację wyjątkową – bezczelną wolność. To z niej narodziło się widowisko, które już potem się nie powtórzyło – niema burleska. Oczywiście dała też ona początek oryginalnej komedii Chaplina, Keatona, Lloyda; ale byli to autorzy konsekwentni, którzy wypracowali każdy swój styl i ciągnęli go jeszcze w czasach dźwiękowych. Lecz nie ich mam na myśli. Na co dzień bowiem kino nieme żyło czymś innym: groteskową jednoaktówką wyświetlaną przed programem, która wybuchała niby wariactwo. Ile wyobraźni – rozmachowej, fantastycznej, niekończącej się – mieli owi dawni klowni estradowi. Robią oni wrażenie, jakby dawali z siebie wszystko w jednej sekundzie, każda scena jest tak wystrzałowa, że wydaje się, iż spalili się całkowicie i już nic silniejszego nastąpić nie może; cóż za brak ekonomii i lekceważenie dla oszczędzania siebie samego! Złudzenie, bo już za chwilę mamy następną eksplozję, końca nie widać tej imaginacji. Drewniak (Boireau), komik kompletnie zapomniany, mały ruchliwy człowieczek, który kapelusz przechowuje w wazie chińskiej wysokiej na metr i roztrzaskuje ją w drobiazgi, by wyjść na miasto w tym nakryciu głowy, jest maltretowany przez dwóch eleganckich dryblasów w lśniących cylindrach, przeto zdobywa rękawice bokserskie i jednego rozkłada knockoutem, po czym podnosi go z rynsztoka w postaci szmaty – dosłownie jako ścierkę zwisającą, którą wpycha przez kratkę w chodniku, by spłynęła z kanalizacją. Drugiego napastnika wali rytmicznie w szczękę tak, że za każdym ciosem przeciwnikowi głowa puchnie o stopień więcej i kiedy odchodzi wreszcie krokiem chwiejnym, ma łeb kolosalny do pierwszego piętra – niby maska z pochodu karnawałowego. Dlaczego ta żywiołowa fantazja, która natychmiast pokazuje, co wymyśli, zniknęła z kina? Jej wrogiem okazało się słowo, czyli rozmowa potoczna jak w życiu, a co za tym idzie upodobnienie się kina do codziennej zwykłości, któremu to odczuciu stara się służyć nawet również najbardziej wyrafinowana technika komputerowa. Ale nie należy sądzić, że dawna komedia to była tylko niepohamowana wyobraźnia. Daje ona również obraz ówczesnych obyczajów. Na przykład Max Linder, który zdążył nakręcić już przed I wojną około 500 krótkich filmów, był elegantem w białych getrach i wśliznął się do damy, którą nagle mąż zaskoczył, więc Max udaje 3
pedikiurzystę, ale pan domu życzy sobie, by to jemu zrobić zabieg. Ponieważ Max nie ma o tym pojęcia, goli stopę mydłem i brzytwą i zostaje wyrzucony za drzwi jako partacz; podobny los spotyka prawdziwego pedikiurzystę, który zjawia się i, z kolei, zostaje wzięty za kochanka. Obraz, który sam mówi A oto jeden z pierwszych filmów Rene Claira „Dwaj nieśmiali”. Zaczyna się od posępnej sceny: do zaniedbanej izby wkracza brutalnie mężczyzna o postawie kanibalicznej, bije kobietę, tarza ją po ziemi, wyrzuca zawartość szuflady szukając pieniędzy. Dramat w podejrzanym środowisku? Ależ skąd. Pojawia się napis: „Oto jak podsądny traktował swoją żonę!”. Jesteśmy bowiem na sali sądowej i to, co widzieliśmy przed chwilą, to było uwidocznienie mowy prokuratora w procesie rozwodowym. Teraz natomiast wystąpi obrońca, młody człowiek cokolwiek nerwowy. Oglądamy w jego z kolei ujęciu pożycie podsądnego: ten sam pokój, ta sama żona, ten sam mąż, tyle że wchodzi on delikatnie na palcach z bukietem w ręku, składa go u stóp żony, wydobywa skrzypce, nachyla się nad jej uchem, zaczyna słodko grać. W tym momencie wzruszający obraz zostaje przerwany, bo na sali sądowej pojawia się mysz, co wprowadza zamieszanie i adwokat zatrzymuje się w połowie. Więc zaczyna od początku: podsądny wchodzi z kwiatami, całuje tkliwie żonę, sięga po skrzypce... i znowu wchodzi z kwiatami, całuje żonę, i tak dalej! Adwokat, po prostu, wytrącony z równowagi, jąka się i przegrywa sprawę. Słowo przekształciło się tu w obraz, litera po literze. Całe to kino tryska pomysłami i poezją w każdej minucie. Suita fajerwerków, końca nie widać. Wydaje się, że można bez przerwy czerpać i czerpać. A jednak podobne obrazowanie nie byłoby możliwe w kinie współczesnym. Jest ono tak dalece obce jego mentalności, że gdyby nawet próbowano je powtórzyć, byłoby to maniacko sztuczne. Niemożliwość nawrotu; owa sztuka wydaje się bardziej przepadła jak prehistoryczne zabytki w grotach Lascaux. 4