Sam przeciwko imperium
„Gladiator”: starożytność w wersji SF
„Gladiator”, filmowa rekonstrukcja starożytności rzymskiej, jest
zaskoczeniem i to podwójnym: kino już od dawna nie uprawia tego gatunku
i również tradycja antyku zniknęła z aktualnej kultury zarówno literackiej jak
audiowizualnej. Jakie może być znaczenie tego powrotu niespodziewanego i,
być może, ryzykownego?
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Zbigniew Herbert był bodaj ostatnim naszym poetą, który powoływał się na
Homera, a i to spotykały go pretensje, że układa wiersze z prefabrykatów, czyli
z gotowych lecz zleżałych i dla nas już niefunkcjonalnych pozostałości kulturalnych.
W kinie co prawda gatunek miał swój okres, i to pompatyczny, jednak zakończony
od dawna i minorowo. Włosi w latach 50. tłukli masowo historyjki
o prześladowanych chrześcijańskich dziewicach, twardych centurionach
i senatorach w togach, od którego to ubioru dział ten zwano „peplum”, który to
zwrot wkrótce zaczął oznaczać tandetę: połączenie cyrku z operą, przy tym opera
wyglądała cyrkowo, cyrk zaś stawał się operowo dęty.
Również Hollywood podjął ten temat,
i w przeciwieństwie do włoskiego
prowincjonalizmu zaangażował całą swoją
wystawną maszynerię oraz autorytet swojego
profesjonalizmu („Ben Hur” z 1959 r. otrzymał
11 Oscarów). W „Spartacusie” popisywali się
Kirk Douglas i Laurence Olivier, czyli
najpopularniejsi wówczas aktorzy dramatyczni,
jeden ekranowy, drugi teatralny; w „Upadku
Cesarstwa Rzymskiego” gwiazdą była sama
Sophia Loren, zaś „Kleopatra” była
najdroższym (wówczas) filmem w dziejach
kina, z parą kochanków głośnych zarówno
w życiu, jak na scenie, Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem. Niemniej i ten
wysiłek wygasł, wydawałoby się, bez przyszłości.
Cała ta seria pochodzi z lat 60., wzięła się zaś z zamiaru oficjalnie
zadeklarowanego: kino przystępuje do rywalizacji z telewizją, dla której
niedostępny jest rozmach kostiumowy w panoramie i w supertechnikolorze (TV była
wówczas jeszcze czarno-biała). Ale właśnie ów zamiar konkurowania sprawił, że
filmowy cykl antyczny zabrnął w impas: starożytność musiała dostarczyć tego, co
Scena z "Gladiatora"
1
dawały monitory masowym odbiorcom w ich domach: zrozumiałej dla nich
codzienności oraz sentymentu. Jedno i drugie nie pasowało do Rzymu cezarów.
W kinie bowiem, według decyzji producentów, antyk powinien kojarzyć się widzom
z ich życiem. W „Ziemi Faraonów” (1955), do której scenariusz napisał laureat
Nobla William Faulkner, i w której w popisowym finale wznoszono piramidę
Cheopsa, faraon wracał z wojny, poprzedzony tysiącem statystów; wkracza on do
pałacu wzdłuż kilometrowej kolumnady, wita się z Arcykapłanem („Halloo!”), po
czym oświadcza: „A teraz czas na kąpiel” i narzeka na brudy pustyni. Zupełnie jak
naczelny kasjer po powrocie z banku w upalny dzień.
Rzym dla rodziny amerykańskiej
Podobnie działo się ze sławną „Kleopatrą” (1963). Producent i reżyser Joseph L.
Mankiewicz, zresztą nasz krajan, oświadczył, że film jest skierowany „do widowni
kobiecej na całym świecie”; zamiarem było, by konkurować pod tym względem
z sukcesem „Przeminęło z wiatrem”. Kleopatra była bowiem osobą, która swoimi
możliwościami damskimi wpłynęła na bieg historii! Oto co się paniom będzie
podobało. Liz Taylor uwodzi dwóch czołowych mężów stanu, którzy trzęśli światem
w owej epoce, najpierw Rexa Harrisona (Cezar), potem Richarda Burtona (Marek
Antoniusz), co prawda obydwaj skończyli źle jako politycy i to właśnie z jej
przyczyny, lecz przeżywali piękne chwile jako amanci, również z jej powodu.
Wspomnienie kobiety, która wyłącznie za pomocą damskiej aparatury wstrząsnęła
imperium, jest podnoszące na duchu dla każdej pani, która nabędzie bilet.
Przy tym nie należy sądzić, że owe fałszerstwa brały się z ignorancji, braku kultury
czy nonszalancji, jak się zazwyczaj uważa: bynajmniej, były skalkulowane. Do
kontroli nad ścisłością dziejową zaangażowano specjalistów, którzy sprawdzali, czy
sprzączki na strojach rzymskich odpowiadały wiernie autentykom zachowanym
w British Museum. Mimo tej dbałości aktorzy mogliby równie dobrze występować
w kostiumach peruwiańskich, azteckich, z wyspy Bali czy po prostu z piórem
wetkniętym gdziekolwiek, aby było wystawnie: rezultat byłby taki sam.
Czy szło tu bowiem o historię? Bynajmniej. „Kleopatra” był to romans właścicielki
pałacu z wpływowymi dżentelmenami z wyższych sfer, smutnie zakończony,
przeplatany luksusowymi numerami cyrkowymi. Pewien recenzent zarzucił filmowi
brak realizmu. Kleopatra popełniła samobójstwo, pozwalając ugryźć się żmii
w złotej klatce.
Otóż krytyk ten zgłosił pretensję, że co prawda żmija była autentyczna, ale
weterynarze wyjęli jej gruczoł jadowy; i to ma być prawda historyczna?! –
2
awanturował się recenzent. Reprezentował on ocenę
wymagającej krytyki: była ona szydercza. Filmy miały
powodzenie, ale nie zachwiały telewizją i Hollywood
zrezygnował z tego kosztownego gatunku. Obecnie,
po upływie prawie pół wieku, „Gladiator” wraca do
niego, w sytuacji, zdawałoby się, znacznie bardziej
ryzykownej: ostatnie echa kultury antycznej
przebrzmiały bez śladu i nawet osoby z mojego
pokolenia, którzy jeszcze uczyliśmy się łaciny
w szkołach, zapomnieliśmy ją bez reszty
(przynajmniej ja); zaś wymagania rynku filmowego są
takie same, jak za czasów kina z Cezarem
popijającym coca-colę: obowiązane jest ono dotrzeć
do współczesnej mentalności. Co się
nadspodziewanie udało: „Gladiator” jest znaczącą
pozycją sezonu. Dlaczego? Z dwóch powodów:
reżyser wyciągnął wnioski z ewolucji kina w ostatnich latach i zastosował je do
tematu starożytnego oraz znalazł w nim problem ważny aktualnie, bardziej niż był
faraon podobny do każdego ojca rodziny, czy Kleopatra jako feministka.
Ciekawe skądinąd, że „Gladiator” nawiązuje do pozycji, być może najbardziej
udanej w serii z lat 60., do „Upadku Cesarstwa Rzymskiego” w reżyserii
Anthony’ego Manna (1963); Alec Guinness grał cesarza Marka Aurelego, po którym
dziedziczył jego podły syn Kommodus, zabity w pojedynku na włócznie z pięknym
Stephenem Boydem, co było nieścisłością historyczną, powtórzoną zresztą w
„Gladiatorze”, bo ów nikczemny cesarz co prawda zginął zgładzony w 192 r., ale
w zgoła innych okolicznościach. Co jednak nie uchroniło „Upadku” od banalności
nie mniejszej, jak bywało w innych produkcjach owego czasu, bo głównym tematem
była tryumfująca miłość córki Marka Aureliusza Lucyli w wykonaniu Sophii Loren ze
Stephenem Boydem, amantem blondynem ubranym w pancerze, czyli Liwjuszem:
w akcencie kalifornijskim ich imiona brzmiały „Lywjes and Lusyle”.
Niemniej „Gladiator” podejmuje ów wątpliwy wątek, lecz z powodzeniem bez
porównania poważniejszym. Tutaj główną postacią jest generał Maximus, postać
fikcyjna: to jemu Marek Aureli pragnie przekazać imperium, uważając go za
najbardziej odpowiedzialnego pośród elity państwowej; ale ambitny, przewrotny
i paranoiczny syn cesarza Kommodus, wydziedziczony przez ojca zabija go
i poleca zgładzić także Maximusa wraz z jego rodziną. Żona i córka generała giną,
ale udaje mu się ocaleć, mimo że zostaje sprzedany w niewolę. Nierozpoznany,
pod przybranym nazwiskiem, jest zmuszony do uprawiania gladiatorstwa
zagrażającego śmiercią w każdym kolejnym cyrkowym pokazie. Staje się jednak
popularną gwiazdą areny, co daje mu okazję do walki o przywrócenie
sprawiedliwości w imperium.
Scena z "Gladiatora"
3
Cesarz był łajdakiem
Akcja ta nie wygląda na oryginalną, ale reszta jest w wykonaniu oraz w intencji.
Reżyser Anglik Ridley Scott, wydawałoby się, nie powinien mieć nic wspólnego
z tematem antycznym, jako że jego osiągnięcia należą do gatunku krańcowo
różnego: science fiction. W którym jednak zaznaczył się: jest on autorem pozycji,
uważanej w dziejach owego rodzaju jako jedna z nielicznych o ambicji artystycznej:
„Obcy-Ósmy pasażer Nostromo” (1979).
Scott zaangażował wybitnego plastyka szwajcarskiego Gigera, który przekształcił
wnętrze statku kosmicznego w wizję fantastyczną – określenie, które może
wyglądać na niedorzeczne powtórzenie w odniesieniu do filmu, który z założenia
jest fantastyczny. Co jednak można by określić jako fantazję zbudowaną na innej
fantazji: Giger posłużył się rutynową oprawą SF – owym zapleczem mechanizmów,
manometrów, przewodów, cyferblatów, rur wydechowych – by przekształcić je
w formy ekspresyjne niby w halucynacji, w której jednak nie przepada żaden
szczegół: pojazd kosmonautów stał się osobistym koszmarem jego pasażerów nie
przestając być astronautycznym urządzeniem, jakim być powinien.
Otóż Scott zastosował podobne widzenie w „Gladiatorze”: wykorzystał,
o paradoksie, swoje doświadczenie z SF do antyku! Jego Rzym jest z jednej strony
odtworzony z dbałością drobiazgową z pomocą ekipy archeologów, lecz
jednocześnie nie opuszcza nas wrażenie niezwykłości, odmienności, niepokojącej
nierealności, co zostało osiągnięte za pomocą bądź wyolbrzymienia, bądź
natarczywego przybliżenia tego czy tamtego szczegółu, bądź przez zaskakujące
oświetlenie. Kulminację w tym względzie stanowi scena, w której zbrodniczy
uzurpator Kommodus, i my także, spodziewa się zgładzenia Maximusa: starcie na
arenie kwadryg konnych z gladiatorami pieszymi, którzy w tym układzie muszą
zostać wybici: ale dowodzi nimi Maximus, niegdyś geniusz militarny, który potrafi
tak pokierować walką, że to owi na pojazdach przegrywają.
Jest to istny wyczynowy balet, w którym tancerzami są nie tyle gladiatorzy, co
kamery: oglądamy ową wściekłą rozróbę z wszystkich możliwych punktów
widzenia, postępując za ruchem głowy konia, za ciosem miecza, z dołu za smugą
piasku z areny. Nieboszczyk Swetoniusz, który opisał łajdackie panowanie
Kommodusa, miałby oryginalne przeżycie, gdyby mógł zobaczyć swój cesarski
Rzym w wizualności dostarczonej przez elektroniczne kamkordery. Ale właśnie
dzięki ich zuchwałemu zastosowaniu, owa starożytność odżywa dla nas. Scott
w swoim poprzednim „Obcym” zastosował ambitną estetykę do SF, zaś tym razem
nie wahał się artyzmu swojej SF przenieść do antyku. Fantazja ratuje starożytność.
4
Co zapewne nie wystarczyłoby, by nadać „Gladiatorowi” wartość w naszym 2000 r.;
ale jest tu więcej. Nawet bowiem wykorzystanie nowoczesnej wizualności nie
uchroniłoby tematu od dętologii, jako że Rzym musi pozostać Rzymem. Wszystkie
filmy tego typu cierpiały z powodu ogólnikowości swoich postaci oraz, co za tym
idzie, z racji braku subtelności. Również „Gladiator” jest tą koniecznością
zagrożony, ale ratuje go, bo stara się zmienić jakoby obiektywny „historyczny”
punkt widzenia na osobisty. Mianowicie, oglądamy całą ową tragedię oczyma
Maximusa, który nie opuszcza ekranu przez bodaj dwie i pół godziny. Co jest tym
bardziej ryzykowne, że jest on postacią jednoznaczną, złożoną z kilku impulsów.
Tymczasem to właśnie, paradoksalnie, daje filmowi siłę przekonania, ze względu
na rolę Russella Crowe, którego kreacja wprowadza go do czołówki kina
światowego: jest wiarogodny, z całym swoim monumentalizmem, w każdej minucie.
Sytuacja tym bardziej trudna, że jest on nosicielem posłania „Gladiatora”,
donioślejszego niż kłopoty rodzinne faraona i komplikacje męsko-damskie
Kleopatry: rzetelność polityczna w świecie politycznie skorumpowanym. Wynik jest
pesymistyczny, więc ostrzegawczy. Sprawa ciągle aktualna.
Dodam na koniec, że wzruszył mnie, jako starego kinomana, powrót zapomnianych
aktorów angielskich: Richard Harris (lat 68) jest szlachetnym, lecz zaniepokojonym
o przyszłość (jak zwykle Harris) Markiem Aurelim, Oliver Reed (zmarł w trakcie
kręcenia filmu, w wieku lat 60) jest bezwzględnym, lecz uczciwym (jak zwykle
Reed) trenerem gladiatorów, zaś Derek Jacobi (lat 56), pamiętny z serialu
o cesarzu Klaudiuszu, jest senatorem spiskującym, by przywrócić republikę (jak
zwykle on). Nasz Jerzy Kawalerowicz, który szlifuje „Quo vadis”, znalazł się wobec
niebezpiecznej konkurencji.
5
Sam przeciwko imperium „Gladiator”: starożytność w wersji SF „Gladiator”, filmowa rekonstrukcja starożytności rzymskiej, jest zaskoczeniem i to podwójnym: kino już od dawna nie uprawia tego gatunku i również tradycja antyku zniknęła z aktualnej kultury zarówno literackiej jak audiowizualnej. Jakie może być znaczenie tego powrotu niespodziewanego i, być może, ryzykownego? ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI Zbigniew Herbert był bodaj ostatnim naszym poetą, który powoływał się na Homera, a i to spotykały go pretensje, że układa wiersze z prefabrykatów, czyli z gotowych lecz zleżałych i dla nas już niefunkcjonalnych pozostałości kulturalnych. W kinie co prawda gatunek miał swój okres, i to pompatyczny, jednak zakończony od dawna i minorowo. Włosi w latach 50. tłukli masowo historyjki o prześladowanych chrześcijańskich dziewicach, twardych centurionach i senatorach w togach, od którego to ubioru dział ten zwano „peplum”, który to zwrot wkrótce zaczął oznaczać tandetę: połączenie cyrku z operą, przy tym opera wyglądała cyrkowo, cyrk zaś stawał się operowo dęty. Również Hollywood podjął ten temat, i w przeciwieństwie do włoskiego prowincjonalizmu zaangażował całą swoją wystawną maszynerię oraz autorytet swojego profesjonalizmu („Ben Hur” z 1959 r. otrzymał 11 Oscarów). W „Spartacusie” popisywali się Kirk Douglas i Laurence Olivier, czyli najpopularniejsi wówczas aktorzy dramatyczni, jeden ekranowy, drugi teatralny; w „Upadku Cesarstwa Rzymskiego” gwiazdą była sama Sophia Loren, zaś „Kleopatra” była najdroższym (wówczas) filmem w dziejach kina, z parą kochanków głośnych zarówno w życiu, jak na scenie, Elizabeth Taylor i Richardem Burtonem. Niemniej i ten wysiłek wygasł, wydawałoby się, bez przyszłości. Cała ta seria pochodzi z lat 60., wzięła się zaś z zamiaru oficjalnie zadeklarowanego: kino przystępuje do rywalizacji z telewizją, dla której niedostępny jest rozmach kostiumowy w panoramie i w supertechnikolorze (TV była wówczas jeszcze czarno-biała). Ale właśnie ów zamiar konkurowania sprawił, że filmowy cykl antyczny zabrnął w impas: starożytność musiała dostarczyć tego, co Scena z "Gladiatora" 1
dawały monitory masowym odbiorcom w ich domach: zrozumiałej dla nich codzienności oraz sentymentu. Jedno i drugie nie pasowało do Rzymu cezarów. W kinie bowiem, według decyzji producentów, antyk powinien kojarzyć się widzom z ich życiem. W „Ziemi Faraonów” (1955), do której scenariusz napisał laureat Nobla William Faulkner, i w której w popisowym finale wznoszono piramidę Cheopsa, faraon wracał z wojny, poprzedzony tysiącem statystów; wkracza on do pałacu wzdłuż kilometrowej kolumnady, wita się z Arcykapłanem („Halloo!”), po czym oświadcza: „A teraz czas na kąpiel” i narzeka na brudy pustyni. Zupełnie jak naczelny kasjer po powrocie z banku w upalny dzień. Rzym dla rodziny amerykańskiej Podobnie działo się ze sławną „Kleopatrą” (1963). Producent i reżyser Joseph L. Mankiewicz, zresztą nasz krajan, oświadczył, że film jest skierowany „do widowni kobiecej na całym świecie”; zamiarem było, by konkurować pod tym względem z sukcesem „Przeminęło z wiatrem”. Kleopatra była bowiem osobą, która swoimi możliwościami damskimi wpłynęła na bieg historii! Oto co się paniom będzie podobało. Liz Taylor uwodzi dwóch czołowych mężów stanu, którzy trzęśli światem w owej epoce, najpierw Rexa Harrisona (Cezar), potem Richarda Burtona (Marek Antoniusz), co prawda obydwaj skończyli źle jako politycy i to właśnie z jej przyczyny, lecz przeżywali piękne chwile jako amanci, również z jej powodu. Wspomnienie kobiety, która wyłącznie za pomocą damskiej aparatury wstrząsnęła imperium, jest podnoszące na duchu dla każdej pani, która nabędzie bilet. Przy tym nie należy sądzić, że owe fałszerstwa brały się z ignorancji, braku kultury czy nonszalancji, jak się zazwyczaj uważa: bynajmniej, były skalkulowane. Do kontroli nad ścisłością dziejową zaangażowano specjalistów, którzy sprawdzali, czy sprzączki na strojach rzymskich odpowiadały wiernie autentykom zachowanym w British Museum. Mimo tej dbałości aktorzy mogliby równie dobrze występować w kostiumach peruwiańskich, azteckich, z wyspy Bali czy po prostu z piórem wetkniętym gdziekolwiek, aby było wystawnie: rezultat byłby taki sam. Czy szło tu bowiem o historię? Bynajmniej. „Kleopatra” był to romans właścicielki pałacu z wpływowymi dżentelmenami z wyższych sfer, smutnie zakończony, przeplatany luksusowymi numerami cyrkowymi. Pewien recenzent zarzucił filmowi brak realizmu. Kleopatra popełniła samobójstwo, pozwalając ugryźć się żmii w złotej klatce. Otóż krytyk ten zgłosił pretensję, że co prawda żmija była autentyczna, ale weterynarze wyjęli jej gruczoł jadowy; i to ma być prawda historyczna?! – 2
awanturował się recenzent. Reprezentował on ocenę wymagającej krytyki: była ona szydercza. Filmy miały powodzenie, ale nie zachwiały telewizją i Hollywood zrezygnował z tego kosztownego gatunku. Obecnie, po upływie prawie pół wieku, „Gladiator” wraca do niego, w sytuacji, zdawałoby się, znacznie bardziej ryzykownej: ostatnie echa kultury antycznej przebrzmiały bez śladu i nawet osoby z mojego pokolenia, którzy jeszcze uczyliśmy się łaciny w szkołach, zapomnieliśmy ją bez reszty (przynajmniej ja); zaś wymagania rynku filmowego są takie same, jak za czasów kina z Cezarem popijającym coca-colę: obowiązane jest ono dotrzeć do współczesnej mentalności. Co się nadspodziewanie udało: „Gladiator” jest znaczącą pozycją sezonu. Dlaczego? Z dwóch powodów: reżyser wyciągnął wnioski z ewolucji kina w ostatnich latach i zastosował je do tematu starożytnego oraz znalazł w nim problem ważny aktualnie, bardziej niż był faraon podobny do każdego ojca rodziny, czy Kleopatra jako feministka. Ciekawe skądinąd, że „Gladiator” nawiązuje do pozycji, być może najbardziej udanej w serii z lat 60., do „Upadku Cesarstwa Rzymskiego” w reżyserii Anthony’ego Manna (1963); Alec Guinness grał cesarza Marka Aurelego, po którym dziedziczył jego podły syn Kommodus, zabity w pojedynku na włócznie z pięknym Stephenem Boydem, co było nieścisłością historyczną, powtórzoną zresztą w „Gladiatorze”, bo ów nikczemny cesarz co prawda zginął zgładzony w 192 r., ale w zgoła innych okolicznościach. Co jednak nie uchroniło „Upadku” od banalności nie mniejszej, jak bywało w innych produkcjach owego czasu, bo głównym tematem była tryumfująca miłość córki Marka Aureliusza Lucyli w wykonaniu Sophii Loren ze Stephenem Boydem, amantem blondynem ubranym w pancerze, czyli Liwjuszem: w akcencie kalifornijskim ich imiona brzmiały „Lywjes and Lusyle”. Niemniej „Gladiator” podejmuje ów wątpliwy wątek, lecz z powodzeniem bez porównania poważniejszym. Tutaj główną postacią jest generał Maximus, postać fikcyjna: to jemu Marek Aureli pragnie przekazać imperium, uważając go za najbardziej odpowiedzialnego pośród elity państwowej; ale ambitny, przewrotny i paranoiczny syn cesarza Kommodus, wydziedziczony przez ojca zabija go i poleca zgładzić także Maximusa wraz z jego rodziną. Żona i córka generała giną, ale udaje mu się ocaleć, mimo że zostaje sprzedany w niewolę. Nierozpoznany, pod przybranym nazwiskiem, jest zmuszony do uprawiania gladiatorstwa zagrażającego śmiercią w każdym kolejnym cyrkowym pokazie. Staje się jednak popularną gwiazdą areny, co daje mu okazję do walki o przywrócenie sprawiedliwości w imperium. Scena z "Gladiatora" 3
Cesarz był łajdakiem Akcja ta nie wygląda na oryginalną, ale reszta jest w wykonaniu oraz w intencji. Reżyser Anglik Ridley Scott, wydawałoby się, nie powinien mieć nic wspólnego z tematem antycznym, jako że jego osiągnięcia należą do gatunku krańcowo różnego: science fiction. W którym jednak zaznaczył się: jest on autorem pozycji, uważanej w dziejach owego rodzaju jako jedna z nielicznych o ambicji artystycznej: „Obcy-Ósmy pasażer Nostromo” (1979). Scott zaangażował wybitnego plastyka szwajcarskiego Gigera, który przekształcił wnętrze statku kosmicznego w wizję fantastyczną – określenie, które może wyglądać na niedorzeczne powtórzenie w odniesieniu do filmu, który z założenia jest fantastyczny. Co jednak można by określić jako fantazję zbudowaną na innej fantazji: Giger posłużył się rutynową oprawą SF – owym zapleczem mechanizmów, manometrów, przewodów, cyferblatów, rur wydechowych – by przekształcić je w formy ekspresyjne niby w halucynacji, w której jednak nie przepada żaden szczegół: pojazd kosmonautów stał się osobistym koszmarem jego pasażerów nie przestając być astronautycznym urządzeniem, jakim być powinien. Otóż Scott zastosował podobne widzenie w „Gladiatorze”: wykorzystał, o paradoksie, swoje doświadczenie z SF do antyku! Jego Rzym jest z jednej strony odtworzony z dbałością drobiazgową z pomocą ekipy archeologów, lecz jednocześnie nie opuszcza nas wrażenie niezwykłości, odmienności, niepokojącej nierealności, co zostało osiągnięte za pomocą bądź wyolbrzymienia, bądź natarczywego przybliżenia tego czy tamtego szczegółu, bądź przez zaskakujące oświetlenie. Kulminację w tym względzie stanowi scena, w której zbrodniczy uzurpator Kommodus, i my także, spodziewa się zgładzenia Maximusa: starcie na arenie kwadryg konnych z gladiatorami pieszymi, którzy w tym układzie muszą zostać wybici: ale dowodzi nimi Maximus, niegdyś geniusz militarny, który potrafi tak pokierować walką, że to owi na pojazdach przegrywają. Jest to istny wyczynowy balet, w którym tancerzami są nie tyle gladiatorzy, co kamery: oglądamy ową wściekłą rozróbę z wszystkich możliwych punktów widzenia, postępując za ruchem głowy konia, za ciosem miecza, z dołu za smugą piasku z areny. Nieboszczyk Swetoniusz, który opisał łajdackie panowanie Kommodusa, miałby oryginalne przeżycie, gdyby mógł zobaczyć swój cesarski Rzym w wizualności dostarczonej przez elektroniczne kamkordery. Ale właśnie dzięki ich zuchwałemu zastosowaniu, owa starożytność odżywa dla nas. Scott w swoim poprzednim „Obcym” zastosował ambitną estetykę do SF, zaś tym razem nie wahał się artyzmu swojej SF przenieść do antyku. Fantazja ratuje starożytność. 4
Co zapewne nie wystarczyłoby, by nadać „Gladiatorowi” wartość w naszym 2000 r.; ale jest tu więcej. Nawet bowiem wykorzystanie nowoczesnej wizualności nie uchroniłoby tematu od dętologii, jako że Rzym musi pozostać Rzymem. Wszystkie filmy tego typu cierpiały z powodu ogólnikowości swoich postaci oraz, co za tym idzie, z racji braku subtelności. Również „Gladiator” jest tą koniecznością zagrożony, ale ratuje go, bo stara się zmienić jakoby obiektywny „historyczny” punkt widzenia na osobisty. Mianowicie, oglądamy całą ową tragedię oczyma Maximusa, który nie opuszcza ekranu przez bodaj dwie i pół godziny. Co jest tym bardziej ryzykowne, że jest on postacią jednoznaczną, złożoną z kilku impulsów. Tymczasem to właśnie, paradoksalnie, daje filmowi siłę przekonania, ze względu na rolę Russella Crowe, którego kreacja wprowadza go do czołówki kina światowego: jest wiarogodny, z całym swoim monumentalizmem, w każdej minucie. Sytuacja tym bardziej trudna, że jest on nosicielem posłania „Gladiatora”, donioślejszego niż kłopoty rodzinne faraona i komplikacje męsko-damskie Kleopatry: rzetelność polityczna w świecie politycznie skorumpowanym. Wynik jest pesymistyczny, więc ostrzegawczy. Sprawa ciągle aktualna. Dodam na koniec, że wzruszył mnie, jako starego kinomana, powrót zapomnianych aktorów angielskich: Richard Harris (lat 68) jest szlachetnym, lecz zaniepokojonym o przyszłość (jak zwykle Harris) Markiem Aurelim, Oliver Reed (zmarł w trakcie kręcenia filmu, w wieku lat 60) jest bezwzględnym, lecz uczciwym (jak zwykle Reed) trenerem gladiatorów, zaś Derek Jacobi (lat 56), pamiętny z serialu o cesarzu Klaudiuszu, jest senatorem spiskującym, by przywrócić republikę (jak zwykle on). Nasz Jerzy Kawalerowicz, który szlifuje „Quo vadis”, znalazł się wobec niebezpiecznej konkurencji. 5