W sprawie zaczepek na ulicy
Do czytania pod prysznicem
Ustawa sejmowa, wprowadzająca obowiązek posługiwania się słownictwem
polskim zamiast zwrotów obcokrajowych (POLITYKA 31), stanowi dla osób
żyjących z pisania, takich jak ja, niespodziewaną nowość. Taka inicjatywa
może pociągnąć za sobą pomysły dalszych podobnych reglamentacji.
Korzystając z luzu wakacyjnego zacząłem się i ja nad nimi zastanawiać.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Weźmy na przykład tłumaczenia błędne, lecz których nikt nie próbuje zmieniać. Czy
nie można by się wziąć do poprawienia ich? „Nędznicy” Wiktora Hugo to bowiem
nie są osobnicy lekceważący moralność, na co ten wyraz w polskim przekładzie
wskazuje, lecz „Nieszczęśnicy” („Les Miserables”). Tłumacz XIX-wieczny zmienił
intencję z rewolucyjnej, czego życzył sobie Hugo współczujący z wyzyskiwanymi,
na kryminalną. Zapewne był szlachcicem niechętnym reformom. Albo poemat Eliota
(„The Waste Land”) uchodzący za manifest tego wieku, przełożony przez Miłosza
jako „Ziemia Jałowa”, co przyjęło się jako polski obowiązujący kanon. Jednak gdyby
szło tam o „ziemię”, byłoby „soil”, nie „land”. „Jałowy” z kolei ma znaczenie rolnicze:
nieuprawny, ale „waste” znaczy coś innego: „zniszczony”, „zmarnowany”,
„spustoszony”. Powinno więc być: „Kraj Zrujnowany”. I rzeczywiście, gdy czytamy
poemat, przekonujemy się, że idzie nie o zaniedbania w uprawie gruntu, lecz
o katastrofę cywilizacji.
Miłosz jest nieszczęsnym tłumaczem, może dlatego, że jest poetą i ma za dużo
własnych pomysłów, ale czepianie się laureata Nobla jest niewłaściwe,
niestosowne, nieprzyzwoite, niesympatyczne, niesmaczne i nieistotne, bo tak czy
inaczej, jego polski tytuł będzie nadal cytowany, tym więcej, że Eliota nikt nie
czyta. Ja sam byłem do tego zmuszony przypadkowo, dla jakiejś roboty
dziennikarskiej. Wystarczy, by w opinii krążył tytuł; podobnie jest z Homerem,
Goethem, Platonem itp., do których się nigdy nie zagląda, lecz których nazwiska
wciąż są w użyciu i zna je każdy, kto rozwiązuje krzyżówki (filozof niemiecki, cztery
litery: Kant, więcej nie trzeba).
Takie fałszywe przekłady są trwałe niby pomniki, i to nie tylko w literaturze, lecz
także w branży, wydawałoby się, tak nowoczesnej jak kino. Klasyczny film
Truffauta „Quatre cent coups”, co znaczy w gwarze francuskich uczniaków
„Wagary” – chodzi o los zbuntowanego chłopca – przełożono u nas, litera po
literze: „Czterysta batów”, mimo że żadnych batów w filmie nie było. Od premiery
minęło 40 lat i wciąż ten tytuł funkcjonuje. Ostatnio znalazłem go w pracy naukowej
o filmach Nowej Fali. Opowiadał mi reżyser TV, który chciał wznowić głośną
w swoim czasie sztukę Sartre’a, przełożoną przez Jana Kotta jako „Ladacznica
1
z zasadami” – że zauważył, iż ten tytuł jest opaczny. Powinno być dosłownie
odwrotnie: „Kurwa pełna poszanowania” („La putain respectueuse”), bo nie tylko nie
ma tam ona żadnych zasad, lecz przeciwnie, ugina się biernie pod narzuconymi jej
warunkami („respektująca”). Ale kierownictwo nie zgodziło się na poprawki: tytuł się
przyjął, i nie należy robić zamieszania. Błędów języka nie da się naprawić. Są
silniejsze. Stoi za nimi życie.
Ale, ale! Skoro już jesteśmy przy tym zawodzie nieprzyzwoitym – ladacznice,
i także przy jego terminologii, wyłania się ciekawy problem językowy: mamy do
czynienia z sytuacją, która symbolizuje dręczące nas zagadnienie. Mianowicie,
stykamy się tu, z jednej strony, z konieczną regulacją wypowiedzi – musi być
krótka, ale z drugiej, ze swobodą wyuzdaną i nawet anarchiczną, przy tym obydwa
te bieguny, te krańcowości wykluczające się, muszą się połączyć we wspólnym
syntetycznym sformułowaniu. Proszę rozważyć jedno zwięzłe zdanie, jakim
posługują się osoby przed hotelem Polonia w Warszawie, proponujące swoje
usługi: „Czy można panu ulżyć?”
Co się dzieje na samym dole?
Mamy tu wyjątkową skumulowaną dynamikę tekstową, w wyniku pilnej potrzeby.
Stylistyka, w jakiej panie sprzedające miłość zwracają się do klientów. Oto
przedstawicielka płci wstydliwej obciążonej od wieków tysiącem tabu
obyczajowych, oferuje z miejsca obcemu mężczyźnie absolutnie wszystko do
samego dna. Zwrot taki nie może być bezpośredni (np.: „Czy chcesz rżnąć?”), musi
posłużyć się sugestią, intencja winna być przesłonięta, propozycja ukryta, a przy
tym sformułowanie powinno być zwięzłe, oczywiste, uderzeniowe. Mamy tu do
czynienia z trudnym gatunkiem, rzadko uprawianym nawet przez wybitnych
fachowców we władaniu słowem, z epigramatem, który łączy najkrótszą formę
z ostateczną dobitnością.
Ciekawe, że najstarsza dokumentacja, jaką tu rozporządzam, pochodzi od –
Polaka, mianowicie od Karola Frankowskiego (krewnego Leona – późniejszego
przywódcy w powstaniu 1863 r., straconego), który odwiedził Paryż w 1846 r. i oto
co pisze: „Ladacznice na ulicach piękne, wiele fascynujących! Na ul. Richelieu,
elegancko wystrojona, zwraca się: »Piękny rycerzu, prowadź mnie do swojego
zamku«. Na ul. Montmartre: kapelusz tiulowy, wydekoltowana po pachy, ociera się
łokciem i posługuje się słowem-rozkazem: »Miłość i rozkosz!« Dzielnica du Temple,
włosy pod wytwornym fularem i nosi zapaskę z czarnej kitajki: »Piękny aniele, kup
serce«. Baba z Hal, w czepku chłopki i w sabotach, ciągnie gwałtownie za poły
fraka: »Złoczyńco, pójdziesz?«”
2
Jak wynika z tego pamiętnika Frankowskiego, język propozycji odzwierciedlał
ówczesne mody literackie, i to zróżnicowane, zależnie od okolicy: czytelnicy
klasycznej XIX-wiecznej beletrystyki, jeśli jeszcze są tacy, mogą je rozpoznać.
Zwrot o rycerzu i zamku nawiązuje do modnej wtedy poezji salonowej, zaś osoba
ubrana jest jak dama i operuje na ul. Richelieu, w dzielnicy arystokratycznej.
„Miłość i rozkosz!...” – nie wiadomo, jak to brzmiało po francusku (mam dostęp
tylko do przekładu pamiętnika Frankowskiego, dokonanego przez J. Pieniążka), ale
można przypuszczać, że było to coś w tonacji wściekłego dramatu romantycznego
Dumasa-ojca, w którym to gatunku kapelusz jest regularnym rekwizytem nigdy nie
zdejmowanym, niemal jak szpada we wszelakich „muszkieterach”. „Aniele, kup
serce” – to ciepła poezja mieszczańska, biedermeierowska, zaś „złoczyńco,
pójdziesz?” – w dzielnicy targowej – zapowiada już ostrego naturalistę Emila Zolę
z jego „Naną” oraz późniejszą piosenkę apaszowską („Dziś w nocy znów mnie
będziesz bił, aż skonam w krzyku, lecz pójść od ciebie nie mam sił, ty psie,
nędzniku!”). To dostosowanie się do stylu czasów jest charakterystyczne dla
Paryża i, zdaje się, trwa ciągle. W latach kontestacji i buntu młodzieżowego moda
była na studentkę intelektualistkę w okularach, które nosiło się pomimo najlepszego
wzroku, ze szkłami z normalnej szyby.
To ostatnie nie przeszłoby u nas, bo wedle odwiecznej warszawskiej tradycji osoba
oferująca się w szkłach, czyli „ślepa”, nie może mieć powodzenia. Trzy postaci,
których nikt nigdy nie widział u nas w czasach przed wojną i które wymieniano jako
fantastyczną legendę, były, jak następuje: 1) rudy ksiądz, 2) Żyd w chałacie
z paczkami w dorożce (dorożkami wozili paczki tylko państwo z towarzystwa), 3)
kurwa w okularach. Co obowiązuje do dziś, jak zapewniają współcześni bywalcy
lokalowcy; okulista nie zarobi tu grosza. Ale jeśli idzie o sprawę interesującą nas,
to znaczy słownictwo, panuje obecnie przygnębiające ubóstwo. Zwrot, który klienci
słyszą od lat bez zmiany, brzmi: „Czy pan ma zapałki, ewentualnie, zapalniczkę”
(podchodzi się z papierosem), co reprezentuje znikomą wartość literacką i nawet
jako technika jest koślawe, bo może zdarzyć się niepalący.
Przed wojną było lepiej i jest parę tekstów do odnotowania. Malarz Marian
Trzebiński, który przedstawia się jako regularny klient pań do dyspozycji, zapisał
w pamiętnikach: „Ty, zabawimy się w dzikich ludzi?” Uniłowski opisuje osobę
o wydatnych pośladkach, która wyklaskiwała się po nich z wypowiedzią
następującą: „Będziemy dziś katować to dupsko?” Przykład ten powtarza Hłasko.
Nie pamiętam już kto – zdaje się, dramatopisarz Krzywoszewski – opowiada, że
spotkał propozycję ze strony osoby pochodzenia starozakonnego, mówiącej
niegramatycznie: „Pójdziemy na dupie?”, na co odpowiedział: „Nie jestem
akrobatą”, jednak kolega, z którym był, skarcił go za tę replikę jako arogancką
i Krzywoszewski przyznał, że istotnie zachował się niegrzecznie.
3
Język, który sam siebie pilnuje
Grzeczność odgrywała rolę, ponieważ przedwojenna prostytucja, szczególnie na
prowincji, miała charakter towarzyski, gościnny, gospodarski. Bywały panie, które
przyjmowały w przytulnych pokoikach, z pelargonią w oknie, z kanarkiem w klatce,
z haftowanymi poduszkami, i spędzało się u nich cały dzień, cokolwiek w nastroju
„wizyty u cioci”. Podobnie było w Rosji: Izaak Babel opisuje pobyt w takim właśnie
saloniku. Ktoś mi opowiadał, że w trakcie podobnego spotkania gospodyni
zaproponowała klientowi przerwę odpoczynkową – w słowach następujących:
„Może kawaler teraz trochę się pobawi moim czyczem, a ja tymczasem napiję się
herbaty”.
Tak było w ówczesnej ubogiej Polsce małomiasteczkowej. W Lublinie, gdzie
spędziłem młodość, można było być obsłużonym już za 50 groszy, cenę biletu do
kina: tyle kosztowała Lola, która zadawała się z uczniakami; w ich gwarze „dwie
Lole” oznaczało jednego złotego. Serwis zazwyczaj odbywał się na stojąco,
w bramie, korzystali też z niego starsi obywatele. Podobno woźny z Sądu
Grodzkiego był raz w takiej sytuacji za furtką płotu przy ulicy Namiestnikowskiej,
przy tym partnerka załatwiała go, posługując się jamą ustną, co nazywa się
naukowo, jeśli się nie mylę, coitus oralis; w trakcie czego odezwała się, sepleniąc
cokolwiek, jako że miała coś na języku: „Ty! Zdejm kapelus! Nie widzis, ze pogzeb
idzie!”
Tu widzę, że zabrnąłem w śmiesznostki, ale skąd się to wzięło? Nie bez powodu!
Sejm zdecydował wprowadzić regulację w dziedzinie, w której dotychczas jej
prawnie ani policyjnie nie przestrzegano. Przestraszyłem się: zaczyna się od
zakazu słów obcych, po czym mogą nastąpić kolejne podobne interwencje: otóż
wolność w języku jest niepodzielna, musi być całkowita, zaś o swoje granice potrafi
on sam zadbać. Czyż nie jest tej prawdy wspaniałym twórczym przykładem zdanie:
„Czy mogę panu ulżyć?” I tego nie da się zmienić. To jest silniejsze. Stoi za tym
życie.
4
W sprawie zaczepek na ulicy Do czytania pod prysznicem Ustawa sejmowa, wprowadzająca obowiązek posługiwania się słownictwem polskim zamiast zwrotów obcokrajowych (POLITYKA 31), stanowi dla osób żyjących z pisania, takich jak ja, niespodziewaną nowość. Taka inicjatywa może pociągnąć za sobą pomysły dalszych podobnych reglamentacji. Korzystając z luzu wakacyjnego zacząłem się i ja nad nimi zastanawiać. ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI Weźmy na przykład tłumaczenia błędne, lecz których nikt nie próbuje zmieniać. Czy nie można by się wziąć do poprawienia ich? „Nędznicy” Wiktora Hugo to bowiem nie są osobnicy lekceważący moralność, na co ten wyraz w polskim przekładzie wskazuje, lecz „Nieszczęśnicy” („Les Miserables”). Tłumacz XIX-wieczny zmienił intencję z rewolucyjnej, czego życzył sobie Hugo współczujący z wyzyskiwanymi, na kryminalną. Zapewne był szlachcicem niechętnym reformom. Albo poemat Eliota („The Waste Land”) uchodzący za manifest tego wieku, przełożony przez Miłosza jako „Ziemia Jałowa”, co przyjęło się jako polski obowiązujący kanon. Jednak gdyby szło tam o „ziemię”, byłoby „soil”, nie „land”. „Jałowy” z kolei ma znaczenie rolnicze: nieuprawny, ale „waste” znaczy coś innego: „zniszczony”, „zmarnowany”, „spustoszony”. Powinno więc być: „Kraj Zrujnowany”. I rzeczywiście, gdy czytamy poemat, przekonujemy się, że idzie nie o zaniedbania w uprawie gruntu, lecz o katastrofę cywilizacji. Miłosz jest nieszczęsnym tłumaczem, może dlatego, że jest poetą i ma za dużo własnych pomysłów, ale czepianie się laureata Nobla jest niewłaściwe, niestosowne, nieprzyzwoite, niesympatyczne, niesmaczne i nieistotne, bo tak czy inaczej, jego polski tytuł będzie nadal cytowany, tym więcej, że Eliota nikt nie czyta. Ja sam byłem do tego zmuszony przypadkowo, dla jakiejś roboty dziennikarskiej. Wystarczy, by w opinii krążył tytuł; podobnie jest z Homerem, Goethem, Platonem itp., do których się nigdy nie zagląda, lecz których nazwiska wciąż są w użyciu i zna je każdy, kto rozwiązuje krzyżówki (filozof niemiecki, cztery litery: Kant, więcej nie trzeba). Takie fałszywe przekłady są trwałe niby pomniki, i to nie tylko w literaturze, lecz także w branży, wydawałoby się, tak nowoczesnej jak kino. Klasyczny film Truffauta „Quatre cent coups”, co znaczy w gwarze francuskich uczniaków „Wagary” – chodzi o los zbuntowanego chłopca – przełożono u nas, litera po literze: „Czterysta batów”, mimo że żadnych batów w filmie nie było. Od premiery minęło 40 lat i wciąż ten tytuł funkcjonuje. Ostatnio znalazłem go w pracy naukowej o filmach Nowej Fali. Opowiadał mi reżyser TV, który chciał wznowić głośną w swoim czasie sztukę Sartre’a, przełożoną przez Jana Kotta jako „Ladacznica 1
z zasadami” – że zauważył, iż ten tytuł jest opaczny. Powinno być dosłownie odwrotnie: „Kurwa pełna poszanowania” („La putain respectueuse”), bo nie tylko nie ma tam ona żadnych zasad, lecz przeciwnie, ugina się biernie pod narzuconymi jej warunkami („respektująca”). Ale kierownictwo nie zgodziło się na poprawki: tytuł się przyjął, i nie należy robić zamieszania. Błędów języka nie da się naprawić. Są silniejsze. Stoi za nimi życie. Ale, ale! Skoro już jesteśmy przy tym zawodzie nieprzyzwoitym – ladacznice, i także przy jego terminologii, wyłania się ciekawy problem językowy: mamy do czynienia z sytuacją, która symbolizuje dręczące nas zagadnienie. Mianowicie, stykamy się tu, z jednej strony, z konieczną regulacją wypowiedzi – musi być krótka, ale z drugiej, ze swobodą wyuzdaną i nawet anarchiczną, przy tym obydwa te bieguny, te krańcowości wykluczające się, muszą się połączyć we wspólnym syntetycznym sformułowaniu. Proszę rozważyć jedno zwięzłe zdanie, jakim posługują się osoby przed hotelem Polonia w Warszawie, proponujące swoje usługi: „Czy można panu ulżyć?” Co się dzieje na samym dole? Mamy tu wyjątkową skumulowaną dynamikę tekstową, w wyniku pilnej potrzeby. Stylistyka, w jakiej panie sprzedające miłość zwracają się do klientów. Oto przedstawicielka płci wstydliwej obciążonej od wieków tysiącem tabu obyczajowych, oferuje z miejsca obcemu mężczyźnie absolutnie wszystko do samego dna. Zwrot taki nie może być bezpośredni (np.: „Czy chcesz rżnąć?”), musi posłużyć się sugestią, intencja winna być przesłonięta, propozycja ukryta, a przy tym sformułowanie powinno być zwięzłe, oczywiste, uderzeniowe. Mamy tu do czynienia z trudnym gatunkiem, rzadko uprawianym nawet przez wybitnych fachowców we władaniu słowem, z epigramatem, który łączy najkrótszą formę z ostateczną dobitnością. Ciekawe, że najstarsza dokumentacja, jaką tu rozporządzam, pochodzi od – Polaka, mianowicie od Karola Frankowskiego (krewnego Leona – późniejszego przywódcy w powstaniu 1863 r., straconego), który odwiedził Paryż w 1846 r. i oto co pisze: „Ladacznice na ulicach piękne, wiele fascynujących! Na ul. Richelieu, elegancko wystrojona, zwraca się: »Piękny rycerzu, prowadź mnie do swojego zamku«. Na ul. Montmartre: kapelusz tiulowy, wydekoltowana po pachy, ociera się łokciem i posługuje się słowem-rozkazem: »Miłość i rozkosz!« Dzielnica du Temple, włosy pod wytwornym fularem i nosi zapaskę z czarnej kitajki: »Piękny aniele, kup serce«. Baba z Hal, w czepku chłopki i w sabotach, ciągnie gwałtownie za poły fraka: »Złoczyńco, pójdziesz?«” 2
Jak wynika z tego pamiętnika Frankowskiego, język propozycji odzwierciedlał ówczesne mody literackie, i to zróżnicowane, zależnie od okolicy: czytelnicy klasycznej XIX-wiecznej beletrystyki, jeśli jeszcze są tacy, mogą je rozpoznać. Zwrot o rycerzu i zamku nawiązuje do modnej wtedy poezji salonowej, zaś osoba ubrana jest jak dama i operuje na ul. Richelieu, w dzielnicy arystokratycznej. „Miłość i rozkosz!...” – nie wiadomo, jak to brzmiało po francusku (mam dostęp tylko do przekładu pamiętnika Frankowskiego, dokonanego przez J. Pieniążka), ale można przypuszczać, że było to coś w tonacji wściekłego dramatu romantycznego Dumasa-ojca, w którym to gatunku kapelusz jest regularnym rekwizytem nigdy nie zdejmowanym, niemal jak szpada we wszelakich „muszkieterach”. „Aniele, kup serce” – to ciepła poezja mieszczańska, biedermeierowska, zaś „złoczyńco, pójdziesz?” – w dzielnicy targowej – zapowiada już ostrego naturalistę Emila Zolę z jego „Naną” oraz późniejszą piosenkę apaszowską („Dziś w nocy znów mnie będziesz bił, aż skonam w krzyku, lecz pójść od ciebie nie mam sił, ty psie, nędzniku!”). To dostosowanie się do stylu czasów jest charakterystyczne dla Paryża i, zdaje się, trwa ciągle. W latach kontestacji i buntu młodzieżowego moda była na studentkę intelektualistkę w okularach, które nosiło się pomimo najlepszego wzroku, ze szkłami z normalnej szyby. To ostatnie nie przeszłoby u nas, bo wedle odwiecznej warszawskiej tradycji osoba oferująca się w szkłach, czyli „ślepa”, nie może mieć powodzenia. Trzy postaci, których nikt nigdy nie widział u nas w czasach przed wojną i które wymieniano jako fantastyczną legendę, były, jak następuje: 1) rudy ksiądz, 2) Żyd w chałacie z paczkami w dorożce (dorożkami wozili paczki tylko państwo z towarzystwa), 3) kurwa w okularach. Co obowiązuje do dziś, jak zapewniają współcześni bywalcy lokalowcy; okulista nie zarobi tu grosza. Ale jeśli idzie o sprawę interesującą nas, to znaczy słownictwo, panuje obecnie przygnębiające ubóstwo. Zwrot, który klienci słyszą od lat bez zmiany, brzmi: „Czy pan ma zapałki, ewentualnie, zapalniczkę” (podchodzi się z papierosem), co reprezentuje znikomą wartość literacką i nawet jako technika jest koślawe, bo może zdarzyć się niepalący. Przed wojną było lepiej i jest parę tekstów do odnotowania. Malarz Marian Trzebiński, który przedstawia się jako regularny klient pań do dyspozycji, zapisał w pamiętnikach: „Ty, zabawimy się w dzikich ludzi?” Uniłowski opisuje osobę o wydatnych pośladkach, która wyklaskiwała się po nich z wypowiedzią następującą: „Będziemy dziś katować to dupsko?” Przykład ten powtarza Hłasko. Nie pamiętam już kto – zdaje się, dramatopisarz Krzywoszewski – opowiada, że spotkał propozycję ze strony osoby pochodzenia starozakonnego, mówiącej niegramatycznie: „Pójdziemy na dupie?”, na co odpowiedział: „Nie jestem akrobatą”, jednak kolega, z którym był, skarcił go za tę replikę jako arogancką i Krzywoszewski przyznał, że istotnie zachował się niegrzecznie. 3
Język, który sam siebie pilnuje Grzeczność odgrywała rolę, ponieważ przedwojenna prostytucja, szczególnie na prowincji, miała charakter towarzyski, gościnny, gospodarski. Bywały panie, które przyjmowały w przytulnych pokoikach, z pelargonią w oknie, z kanarkiem w klatce, z haftowanymi poduszkami, i spędzało się u nich cały dzień, cokolwiek w nastroju „wizyty u cioci”. Podobnie było w Rosji: Izaak Babel opisuje pobyt w takim właśnie saloniku. Ktoś mi opowiadał, że w trakcie podobnego spotkania gospodyni zaproponowała klientowi przerwę odpoczynkową – w słowach następujących: „Może kawaler teraz trochę się pobawi moim czyczem, a ja tymczasem napiję się herbaty”. Tak było w ówczesnej ubogiej Polsce małomiasteczkowej. W Lublinie, gdzie spędziłem młodość, można było być obsłużonym już za 50 groszy, cenę biletu do kina: tyle kosztowała Lola, która zadawała się z uczniakami; w ich gwarze „dwie Lole” oznaczało jednego złotego. Serwis zazwyczaj odbywał się na stojąco, w bramie, korzystali też z niego starsi obywatele. Podobno woźny z Sądu Grodzkiego był raz w takiej sytuacji za furtką płotu przy ulicy Namiestnikowskiej, przy tym partnerka załatwiała go, posługując się jamą ustną, co nazywa się naukowo, jeśli się nie mylę, coitus oralis; w trakcie czego odezwała się, sepleniąc cokolwiek, jako że miała coś na języku: „Ty! Zdejm kapelus! Nie widzis, ze pogzeb idzie!” Tu widzę, że zabrnąłem w śmiesznostki, ale skąd się to wzięło? Nie bez powodu! Sejm zdecydował wprowadzić regulację w dziedzinie, w której dotychczas jej prawnie ani policyjnie nie przestrzegano. Przestraszyłem się: zaczyna się od zakazu słów obcych, po czym mogą nastąpić kolejne podobne interwencje: otóż wolność w języku jest niepodzielna, musi być całkowita, zaś o swoje granice potrafi on sam zadbać. Czyż nie jest tej prawdy wspaniałym twórczym przykładem zdanie: „Czy mogę panu ulżyć?” I tego nie da się zmienić. To jest silniejsze. Stoi za tym życie. 4