Zagrajmy na komputerze!
„Gwiezdne wojny – część 1”: Fantazja bez fantazji
W związku z premierą sensacji „Gwiezdne wojny – część 1: Mroczne Widmo”
wyłania się pytanie, czy wydarzeniem tym powinna zająć się rubryka filmowa,
czy też dział ekonomiczny, ponieważ jest to światowy fakt marketingowy.
Niemniej, materiałem dla niego jest film i nie da się uniknąć, niestety, refleksji
ze strony kinomana.
ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI
Skąd wziął się tu zwrot „niestety”, jaskrawie nie pasujący do podobnego sukcesu?
Ponieważ jest on symptomem sytuacji kina, zagrożonego nierównowagą. Polega
ona na monumentalnej dysproporcji. Z jednej strony, olśniewająca technika
widowiskowa, jakiej nie zaznała sztuka spektaklu odkąd on istnieje: nigdy od
czasów Ajschylosa nie posiadał on podobnych środków, by pokazać wszystko, co
fantazja potrafi wymyślić. Który to rozmach jest jednak w kontraście do znikomej
treści i przykładem tej sytuacji jest pakiet kawałków ostatnio na naszych ekranach
oraz „Mroczne Widmo”, z którym ów kłopot rysuje się najdobitniej. Ale po porządku.
A więc, Republika Galaktyczna jest zagrożona przez ponury Związek Handlowy i jej
królowa (skąd wzięła się jako szefowa demokracji, nie wiadomo) Amidala musi
uchodzić. Wspierają ją jednak dwaj rycerze z ekskluzywnej organizacji broniącej
Sprawiedliwości Jedi (wymawia się „dżedaj”), Qui-Gon-Jinn i jego pomocnik Obi-
Wan Kenobi; sprzymierzają się oni z przedstawicielem rodu Gunga, który mieszka
w migocącym kryształami mieście podwodnym, ale gdzie oddycha się normalnie:
ów przyjaciel Jar Jar Binks jest postacią pocieszną i zabawia nas w chwilach
krytycznych.
Jest ich trzy, jak powinno być w regularnym kinie przygodowym, gdzie kulminacje
są skalkulowane: 1. wyścig zdumiewających pojazdów, które potrafią wszystko,
łącznie z unoszeniem się w powietrzu, który wygrywa, rozwalając złośliwego
Sebulbę na wybuchające kawałki, dziesięcioletni Anakin Skywalker, przyszła
nadzieja Galaktyki; 2. popisowy pojedynek na miecze zaopatrzone w neony
zamiast ostrzy, między naszymi dżedajami oraz odrażającym Darethem Maulem z
gębą pomalowaną w zygzaki czerwono-czarne oraz z rogami na głowie; 3. finałowa
bitwa armii elektronicznych robotów z naszymi, wygrana przez uczciwych w
momencie, gdy wydawałoby się, że wszystko stracone.
Czy potrafią Państwo, po zapamiętaniu tych nazwisk japońsko-
sajensfikszjonowych, przejąć się opisaną tu akcją? Mnie się nie udało i nie
przyjmuję do wiadomości usprawiedliwienia, że film jest dla dzieci, bo już na
niejednym kawałku przeznaczonym dla nich doznawałem szczerej emocji. Nie
1
pomaga też argument, że bywały filmy z fabułami równie debilnymi, jednak udane.
Cóż więc się stało? Film został przygnieciony przez osiągnięcie, z którego,
paradoksalnie, kino współczesne jest dumne: przez technikę i jest to problem nie
tylko „Mrocznego Widma”.
A przecież mogło się wydawać, że jesteśmy na dobrej drodze. Gdy trylogia
„Gwiezdne wojny” – do której „Mroczne Widmo” nawiązuje, weszła na ekrany lat
temu przeszło 20 (1977), była to niewątpliwa sensacja i niewątpliwa nowość. Na
czym ona polegała? Wyrażały ją już pierwsze słowa pojawiające się na ekranie:
„Dawno, dawno temu, na odległej, odległej Galaktyce...” W jaki sposób mogło to
być dawno, skoro dzieje się w kosmosie science fiction, czyli w przyszłości? Na
tym właśnie polegał oryginalny pomysł
George’a Lucasa, który wykonał to przedsięwzięcie: połączył on legendę o
przeszłości z fantazją na temat tego, co nadchodzi.
Latający dywan SF
Pomysł ten nasunęła mu powieść-rzeka „Władca pierścieni” („The Lord of the
Rings”), która uzyskała rozgłos światowy, również u nas stanowiła wydarzenie i ma
uwielbiających ją, maniackich zwolenników. Jej autor, J. R. R. Tolkien, stworzył
sztuczną cywilizację, którą szczegółowo opisał: miała ona swoje własne zwyczaje,
ubiory i także język, lecz przede wszystkim historię, której opis obejmuje blisko
tysiąc stron. Czytelnicy wchodzili w nieznany dotąd, lecz kompletny świat o
przekonującej sugestii i stąd powodzenie książki: dawała ona szansę na ucieczkę
od rzeczywistości, zarazem intelektualną i prawie że narkotyczną.
Lecz ów sztuczny byt nie był zupełnie obcy: przypominał społeczeństwo
średniowieczne, hierarchiczne oraz konflikty władzy, jakie się wówczas zdarzały:
Tolkien nie zdołał się uwolnić od zaszłości. Niemniej była to fantazja, tyle że
odnosząca się do minionej historii. Ale niezupełnie. Być może świat Tolkiena
nadszedł po zagładzie atomowej czy innej, naszej współczesności XX-wiecznej, i
odbywa się w przyszłości za miliony lat? Z nieuniknionym powtórzeniem życia na
wzór średniowiecza?
Z tej właśnie niepewności skorzystał Lucas w „Gwiezdnych wojnach”. Ich
bohaterowie rozporządzali techniką laserową, tyran Imperium Moff Tarkin budował
„Gwiazdę śmierci” wielką jak nasz księżyc, z pomocą której planował opanować
kosmos, ale jednocześnie toczyła się walka o tron, z którego wywłaszczono
księżniczkę Leię, zaś Darth Vader cały zamknięty w czarny pancerz – lecz z
elektronicznymi przełącznikami! – ścierał się ze szlachetnym Kenobim w pojedynku
2
na miecze, już wówczas neonowe, jak obecnie w „Mrocznym Widmie”, niby jakiś
Zorro czy szermierze z filmu o piratach.
Wtedy była to poetyczna nowość, wobec impasu, w jakim znalazł się gatunek
science fiction. Stał się on ofiarą rozpasania: jego autorzy zrezygnowali ze
„science” i przerzucili się na „fiction”. Bowiem dawna tradycyjna powieść
fantastyczna przestrzegała ścisłości naukowej. Verne opisywał podróż na księżyc
już w wieku XIX, ale opierał się na rzeczowych przewidywaniach kalkulacyjnych, co
zrealizowało się w sto lat potem.
H.G. Wells przepraszał czytelników, że w „Niewidzialnym człowieku” popełnił
nadużycie: jego bohater przezroczysty jak powietrze musiałby być ślepy, bo wzrok
nie może funkcjonować bez ciemni optycznej w naszej czaszce; ale poza tym,
zapewniał, wszystkie inne przesłanki są stwierdzone laboratoryjnie. Ale w latach
40. pisarze SF porzucili podobne skrupuły. Nie mogli inaczej, nauka za bardzo im
przeszkadzała. Stwierdza ona, że najbliższa nam gwiazda, Proxima Centauri,
oddalona jest o 4 lata świetlne i podróż na nią na najszybszej możliwej rakiecie
musiałaby trwać 140 lat. W dodatku byłaby niemożliwa, bo każdy organizm
biologiczny, który opuści zasięg słoneczny, zostanie z miejsca zniszczony przez
promienie gamma: nigdy nie wyruszymy poza nasz system i nigdy nikt do nas nie
przyleci.
Tych prawd, niestety absolutnie pewnych, SF przyjąć do wiadomości nie mogła, bo
czymże byłby ten gatunek bez przejażdżek w galaktykach oraz wizyt kosmitów u
nas i odwrotnie? Toteż rodzaj przekształcił się rychło w baśń, tyle że przybraną w
rekwizyty niby to nowoczesne, ale w gruncie rzeczy wyrażające odwieczne
fantazje. Pojazdy kosmiczne odgrywają rolę taką samą, jak latający dywan w
baśniach z „Tysiąca i jednej nocy”: zaspokajają nasze marzenia o fruwaniu.
Kaczka połączona ze ślimakiem
Otóż na progu lat 70. gatunek doszedł do rozchełstania, wyczerpania i degeneracji.
Nic już nie mogło zaskoczyć, nawet opis końca naszej planety jako kolosalnego jaja
kosmicznego ptaszunia, z którego wreszcie wylęgło się pisklę i rozlecieliśmy się
niby skorupka (u Philipa K. Dicka). Kino też zaczęło wariować, czego przykłady
docierają do nas wciąż, np. w nadzianej bredniami serii TV „Archiwum X”. Rodzaj
potrzebował nawrotu do dyscypliny oraz do stylu: otóż to właśnie proponowały
„Gwiezdne wojny” – połączenie wizji kosmicznej z historią, dołączenie legendy do
bajki, przekształcenie SF w mitologię.
Cóż więc się stało, że obecne wznowienie cyklu nie przekonuje? Stracił on
3
świeżość, poezję i wyobraźnię, ponieważ od owego czasu techniczna wyczynowość
kina rozrosła się do możliwości zaiste delirycznych, tymczasem w mentalności
„Gwiezdnych wojen” nie nastąpiły zmiany równoległe do tej ewolucji. Piramidalna
maszyna, jaką musiał posłużyć się Lucas, by nie okazać się zacofanym,
kompromituje fabułę „Mrocznego Widma”. Z tej fantazji wyziera raz po raz brak
fantazji. Oczywiście, nie należy sprawdzać podobnej fikcji na podstawie naszej
rzeczywistości, ale powinna ona mieć swoją własną rzeczywistość, która
sugestywnie przemówi do naszej emocji. Otóż oglądamy wizjonerskie miasto na
dnie oceanu, zapełnione po horyzont budowlami o nieskończonym bogactwie
kształtów, z przezroczystego kryształu o wszelakich mieniących się kolorach,
którego mieszkaniec Jar Jar Binks (dlaczego nie Cip Cip Bęc?) jest zabawnym
półgłówkiem, połączeniem kaczki (dziób) ze ślimakiem (oczy na szypułkach).
Mógłby być np. kombinacją ryby (skrzela) i myszy (ogonek), dlaczego nie?
Niesympatyczny Watto, który nie chce sprzedać naszym Jedi (dżedaj) brakującej
im części do ich pojazdu kosmicznego, składa się ze łba słonia z trąbą oraz z
odwłoku wyolbrzymionego owada i unosi się w powietrzu, nie wiadomo po co, skoro
zajmuje się handlem detalicznym w sklepiku, gdzie towar podaje metalowy robot.
Wyobraźnia nie wychodzi tu poza łączenie części zwierząt, co może zabawić nie na
dłużej jak pół minuty, i nie można opędzić się od myśli, że byle film naukowy w TV
o autentycznych stworzeniach byłby ciekawszy.
Wojna robotów
Niemniej tępo wygląda fantazja maszyn, które w SF zwykle stanowią partię
popisową i są takie tutaj: cóż za nawał metali, lamp, śrubek, monitorów, rur,
motorów zionących wielokolorowymi oczami: ale służą one li tylko do
błyskawicznego przemieszczania się z ogłuszającym hukiem z jednego krańca
ekranu do drugiego i z powrotem. Do prowadzenia wojny służy armia robotów z
żółtego metalo-plastiku, działających jak policja rozpędzająca zbiegowisko,
likwidowanych przez naszych bohaterów za pomocą przetrącania ich na kawałki:
czy paskudny Związek nie zna techniki atomowej?
Jeszcze gorzej jest z fabułą: przegrana Związku polega na tym, że odebrano im
koncesję handlową! Cios dla obywatela USA, ale nie dla mnie. Ale najbardziej
fatalnie jest z pretensją metafizyczną: mały Anakin, przyszły Zbawca, nadziany
jakimś meta-meta-czymśtam, przyszedł na świat w rezultacie Niepokalanego
Poczęcia, w kolonii, gdzie panuje niewola jak w Egipcie przed misją Mojżesza! Dla
mahometan też jest tu coś: „Siła”, kierująca wszystkim potajemnie, na którą należy
powoływać się skłoniwszy tułów jak na Allaha. Nie da się zaprzeczyć, że
realizatorzy starali się o Komplet.
Film przeznaczony jest dla dzieci, tak jakby dzieciom należało się to co głupie.
Możliwe, że czepiam się „Widma” z przesadą, ale to dlatego, że idzie o kino i gdyby
4
to nie było kino, nie warto byłoby tak się handryczyć, ale to jest kino i to nie byle
jakie! Najlepsze wykonawstwo, jakie może być dzisiaj: końcowa bitwa z droidami
jest istnym szczytowym wyczynem spektaklu animowanego. Właśnie. Na koniec,
żeby się jakoś uspokoić, powiedzmy sobie, że całe to „Mroczne Widmo” jest jedną
monstrualną, na najszerszy ekran i na wszystkie głośniki Dolby-stereo, największą
jak dotąd grą komputerową, co zwalnia nas od niepokoju o wartość i przesuwa
wypadek do domeny handlowo-medialno-marketingowej, gdzie jest on czołowym
wydarzeniem sezonu na obydwu półkulach; przy tej interpretacji wycofuję się jako
dziennikarz filmowy i przekazuję sprawę kolegom z działu ekonomicznego
„Polityki”.
5
Zagrajmy na komputerze! „Gwiezdne wojny – część 1”: Fantazja bez fantazji W związku z premierą sensacji „Gwiezdne wojny – część 1: Mroczne Widmo” wyłania się pytanie, czy wydarzeniem tym powinna zająć się rubryka filmowa, czy też dział ekonomiczny, ponieważ jest to światowy fakt marketingowy. Niemniej, materiałem dla niego jest film i nie da się uniknąć, niestety, refleksji ze strony kinomana. ZYGMUNT KAŁUŻYŃSKI Skąd wziął się tu zwrot „niestety”, jaskrawie nie pasujący do podobnego sukcesu? Ponieważ jest on symptomem sytuacji kina, zagrożonego nierównowagą. Polega ona na monumentalnej dysproporcji. Z jednej strony, olśniewająca technika widowiskowa, jakiej nie zaznała sztuka spektaklu odkąd on istnieje: nigdy od czasów Ajschylosa nie posiadał on podobnych środków, by pokazać wszystko, co fantazja potrafi wymyślić. Który to rozmach jest jednak w kontraście do znikomej treści i przykładem tej sytuacji jest pakiet kawałków ostatnio na naszych ekranach oraz „Mroczne Widmo”, z którym ów kłopot rysuje się najdobitniej. Ale po porządku. A więc, Republika Galaktyczna jest zagrożona przez ponury Związek Handlowy i jej królowa (skąd wzięła się jako szefowa demokracji, nie wiadomo) Amidala musi uchodzić. Wspierają ją jednak dwaj rycerze z ekskluzywnej organizacji broniącej Sprawiedliwości Jedi (wymawia się „dżedaj”), Qui-Gon-Jinn i jego pomocnik Obi- Wan Kenobi; sprzymierzają się oni z przedstawicielem rodu Gunga, który mieszka w migocącym kryształami mieście podwodnym, ale gdzie oddycha się normalnie: ów przyjaciel Jar Jar Binks jest postacią pocieszną i zabawia nas w chwilach krytycznych. Jest ich trzy, jak powinno być w regularnym kinie przygodowym, gdzie kulminacje są skalkulowane: 1. wyścig zdumiewających pojazdów, które potrafią wszystko, łącznie z unoszeniem się w powietrzu, który wygrywa, rozwalając złośliwego Sebulbę na wybuchające kawałki, dziesięcioletni Anakin Skywalker, przyszła nadzieja Galaktyki; 2. popisowy pojedynek na miecze zaopatrzone w neony zamiast ostrzy, między naszymi dżedajami oraz odrażającym Darethem Maulem z gębą pomalowaną w zygzaki czerwono-czarne oraz z rogami na głowie; 3. finałowa bitwa armii elektronicznych robotów z naszymi, wygrana przez uczciwych w momencie, gdy wydawałoby się, że wszystko stracone. Czy potrafią Państwo, po zapamiętaniu tych nazwisk japońsko- sajensfikszjonowych, przejąć się opisaną tu akcją? Mnie się nie udało i nie przyjmuję do wiadomości usprawiedliwienia, że film jest dla dzieci, bo już na niejednym kawałku przeznaczonym dla nich doznawałem szczerej emocji. Nie 1
pomaga też argument, że bywały filmy z fabułami równie debilnymi, jednak udane. Cóż więc się stało? Film został przygnieciony przez osiągnięcie, z którego, paradoksalnie, kino współczesne jest dumne: przez technikę i jest to problem nie tylko „Mrocznego Widma”. A przecież mogło się wydawać, że jesteśmy na dobrej drodze. Gdy trylogia „Gwiezdne wojny” – do której „Mroczne Widmo” nawiązuje, weszła na ekrany lat temu przeszło 20 (1977), była to niewątpliwa sensacja i niewątpliwa nowość. Na czym ona polegała? Wyrażały ją już pierwsze słowa pojawiające się na ekranie: „Dawno, dawno temu, na odległej, odległej Galaktyce...” W jaki sposób mogło to być dawno, skoro dzieje się w kosmosie science fiction, czyli w przyszłości? Na tym właśnie polegał oryginalny pomysł George’a Lucasa, który wykonał to przedsięwzięcie: połączył on legendę o przeszłości z fantazją na temat tego, co nadchodzi. Latający dywan SF Pomysł ten nasunęła mu powieść-rzeka „Władca pierścieni” („The Lord of the Rings”), która uzyskała rozgłos światowy, również u nas stanowiła wydarzenie i ma uwielbiających ją, maniackich zwolenników. Jej autor, J. R. R. Tolkien, stworzył sztuczną cywilizację, którą szczegółowo opisał: miała ona swoje własne zwyczaje, ubiory i także język, lecz przede wszystkim historię, której opis obejmuje blisko tysiąc stron. Czytelnicy wchodzili w nieznany dotąd, lecz kompletny świat o przekonującej sugestii i stąd powodzenie książki: dawała ona szansę na ucieczkę od rzeczywistości, zarazem intelektualną i prawie że narkotyczną. Lecz ów sztuczny byt nie był zupełnie obcy: przypominał społeczeństwo średniowieczne, hierarchiczne oraz konflikty władzy, jakie się wówczas zdarzały: Tolkien nie zdołał się uwolnić od zaszłości. Niemniej była to fantazja, tyle że odnosząca się do minionej historii. Ale niezupełnie. Być może świat Tolkiena nadszedł po zagładzie atomowej czy innej, naszej współczesności XX-wiecznej, i odbywa się w przyszłości za miliony lat? Z nieuniknionym powtórzeniem życia na wzór średniowiecza? Z tej właśnie niepewności skorzystał Lucas w „Gwiezdnych wojnach”. Ich bohaterowie rozporządzali techniką laserową, tyran Imperium Moff Tarkin budował „Gwiazdę śmierci” wielką jak nasz księżyc, z pomocą której planował opanować kosmos, ale jednocześnie toczyła się walka o tron, z którego wywłaszczono księżniczkę Leię, zaś Darth Vader cały zamknięty w czarny pancerz – lecz z elektronicznymi przełącznikami! – ścierał się ze szlachetnym Kenobim w pojedynku 2
na miecze, już wówczas neonowe, jak obecnie w „Mrocznym Widmie”, niby jakiś Zorro czy szermierze z filmu o piratach. Wtedy była to poetyczna nowość, wobec impasu, w jakim znalazł się gatunek science fiction. Stał się on ofiarą rozpasania: jego autorzy zrezygnowali ze „science” i przerzucili się na „fiction”. Bowiem dawna tradycyjna powieść fantastyczna przestrzegała ścisłości naukowej. Verne opisywał podróż na księżyc już w wieku XIX, ale opierał się na rzeczowych przewidywaniach kalkulacyjnych, co zrealizowało się w sto lat potem. H.G. Wells przepraszał czytelników, że w „Niewidzialnym człowieku” popełnił nadużycie: jego bohater przezroczysty jak powietrze musiałby być ślepy, bo wzrok nie może funkcjonować bez ciemni optycznej w naszej czaszce; ale poza tym, zapewniał, wszystkie inne przesłanki są stwierdzone laboratoryjnie. Ale w latach 40. pisarze SF porzucili podobne skrupuły. Nie mogli inaczej, nauka za bardzo im przeszkadzała. Stwierdza ona, że najbliższa nam gwiazda, Proxima Centauri, oddalona jest o 4 lata świetlne i podróż na nią na najszybszej możliwej rakiecie musiałaby trwać 140 lat. W dodatku byłaby niemożliwa, bo każdy organizm biologiczny, który opuści zasięg słoneczny, zostanie z miejsca zniszczony przez promienie gamma: nigdy nie wyruszymy poza nasz system i nigdy nikt do nas nie przyleci. Tych prawd, niestety absolutnie pewnych, SF przyjąć do wiadomości nie mogła, bo czymże byłby ten gatunek bez przejażdżek w galaktykach oraz wizyt kosmitów u nas i odwrotnie? Toteż rodzaj przekształcił się rychło w baśń, tyle że przybraną w rekwizyty niby to nowoczesne, ale w gruncie rzeczy wyrażające odwieczne fantazje. Pojazdy kosmiczne odgrywają rolę taką samą, jak latający dywan w baśniach z „Tysiąca i jednej nocy”: zaspokajają nasze marzenia o fruwaniu. Kaczka połączona ze ślimakiem Otóż na progu lat 70. gatunek doszedł do rozchełstania, wyczerpania i degeneracji. Nic już nie mogło zaskoczyć, nawet opis końca naszej planety jako kolosalnego jaja kosmicznego ptaszunia, z którego wreszcie wylęgło się pisklę i rozlecieliśmy się niby skorupka (u Philipa K. Dicka). Kino też zaczęło wariować, czego przykłady docierają do nas wciąż, np. w nadzianej bredniami serii TV „Archiwum X”. Rodzaj potrzebował nawrotu do dyscypliny oraz do stylu: otóż to właśnie proponowały „Gwiezdne wojny” – połączenie wizji kosmicznej z historią, dołączenie legendy do bajki, przekształcenie SF w mitologię. Cóż więc się stało, że obecne wznowienie cyklu nie przekonuje? Stracił on 3
świeżość, poezję i wyobraźnię, ponieważ od owego czasu techniczna wyczynowość kina rozrosła się do możliwości zaiste delirycznych, tymczasem w mentalności „Gwiezdnych wojen” nie nastąpiły zmiany równoległe do tej ewolucji. Piramidalna maszyna, jaką musiał posłużyć się Lucas, by nie okazać się zacofanym, kompromituje fabułę „Mrocznego Widma”. Z tej fantazji wyziera raz po raz brak fantazji. Oczywiście, nie należy sprawdzać podobnej fikcji na podstawie naszej rzeczywistości, ale powinna ona mieć swoją własną rzeczywistość, która sugestywnie przemówi do naszej emocji. Otóż oglądamy wizjonerskie miasto na dnie oceanu, zapełnione po horyzont budowlami o nieskończonym bogactwie kształtów, z przezroczystego kryształu o wszelakich mieniących się kolorach, którego mieszkaniec Jar Jar Binks (dlaczego nie Cip Cip Bęc?) jest zabawnym półgłówkiem, połączeniem kaczki (dziób) ze ślimakiem (oczy na szypułkach). Mógłby być np. kombinacją ryby (skrzela) i myszy (ogonek), dlaczego nie? Niesympatyczny Watto, który nie chce sprzedać naszym Jedi (dżedaj) brakującej im części do ich pojazdu kosmicznego, składa się ze łba słonia z trąbą oraz z odwłoku wyolbrzymionego owada i unosi się w powietrzu, nie wiadomo po co, skoro zajmuje się handlem detalicznym w sklepiku, gdzie towar podaje metalowy robot. Wyobraźnia nie wychodzi tu poza łączenie części zwierząt, co może zabawić nie na dłużej jak pół minuty, i nie można opędzić się od myśli, że byle film naukowy w TV o autentycznych stworzeniach byłby ciekawszy. Wojna robotów Niemniej tępo wygląda fantazja maszyn, które w SF zwykle stanowią partię popisową i są takie tutaj: cóż za nawał metali, lamp, śrubek, monitorów, rur, motorów zionących wielokolorowymi oczami: ale służą one li tylko do błyskawicznego przemieszczania się z ogłuszającym hukiem z jednego krańca ekranu do drugiego i z powrotem. Do prowadzenia wojny służy armia robotów z żółtego metalo-plastiku, działających jak policja rozpędzająca zbiegowisko, likwidowanych przez naszych bohaterów za pomocą przetrącania ich na kawałki: czy paskudny Związek nie zna techniki atomowej? Jeszcze gorzej jest z fabułą: przegrana Związku polega na tym, że odebrano im koncesję handlową! Cios dla obywatela USA, ale nie dla mnie. Ale najbardziej fatalnie jest z pretensją metafizyczną: mały Anakin, przyszły Zbawca, nadziany jakimś meta-meta-czymśtam, przyszedł na świat w rezultacie Niepokalanego Poczęcia, w kolonii, gdzie panuje niewola jak w Egipcie przed misją Mojżesza! Dla mahometan też jest tu coś: „Siła”, kierująca wszystkim potajemnie, na którą należy powoływać się skłoniwszy tułów jak na Allaha. Nie da się zaprzeczyć, że realizatorzy starali się o Komplet. Film przeznaczony jest dla dzieci, tak jakby dzieciom należało się to co głupie. Możliwe, że czepiam się „Widma” z przesadą, ale to dlatego, że idzie o kino i gdyby 4
to nie było kino, nie warto byłoby tak się handryczyć, ale to jest kino i to nie byle jakie! Najlepsze wykonawstwo, jakie może być dzisiaj: końcowa bitwa z droidami jest istnym szczytowym wyczynem spektaklu animowanego. Właśnie. Na koniec, żeby się jakoś uspokoić, powiedzmy sobie, że całe to „Mroczne Widmo” jest jedną monstrualną, na najszerszy ekran i na wszystkie głośniki Dolby-stereo, największą jak dotąd grą komputerową, co zwalnia nas od niepokoju o wartość i przesuwa wypadek do domeny handlowo-medialno-marketingowej, gdzie jest on czołowym wydarzeniem sezonu na obydwu półkulach; przy tej interpretacji wycofuję się jako dziennikarz filmowy i przekazuję sprawę kolegom z działu ekonomicznego „Polityki”. 5