kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Clifford Francis - Nagi posłaniec

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Clifford Francis - Nagi posłaniec .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CLIFFORD FRANCIS Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 101 stron)

2 Francis Clifford Nagi posłaniec The Naked Runner Przełożył z angielskiego Jacek Makownik Johnowi Attenborough i Robinowi Dennistonowi 1. Sam Laker patrzył, jak jego syn nakłada sobie drugą ogromną miskę płatków, po czym zasypuje je cukrem i zalewa śmietaną. „Boże — pomyślał z podziwem — ileż człowiek potrafi w siebie wpakować, kiedy ma czternaście lat.” A przecież dobrze wiedział, że to dopiero początek. Później przyjdzie kolej na jajka na bekonie, jakieś pół tuzina grubo posmarowanych masłem grzanek i wreszcie, na zakończenie, pewnie jeszcze jabłko. A i tak głód powróci na długo przed lunchem. Raptem tydzień wcześniej pani Ruddick oznajmiła, że kiedy Patrick przyjeżdża z Greynham do domu, trzeba robić zakupy jak dla całej dodatkowej rodziny. „Najważniejsze — pomyślał Laker — że mu to nie szkodzi. Jest krzepki i jak na swój wiek wyrośnięty. Helen byłaby zadowolona. No, może nie z fryzury.” Złożył „Telegraph”, dopił kawę i uśmiechnął się. — Jakie masz na dzisiaj plany? — Planetarium. — Aha, faktycznie, przecież mówiłeś. Z Timem Maxwellem? — No. — A potem? — Chyba skoczymy nad rzekę. To znaczy, jeżeli pogoda się utrzyma. Bo jeżeli nie, to pewnie wpadniemy do niego posłuchać płyt. — Znowu? Przecież słuchaliście wczoraj? — Chcieliśmy słuchać, ale Timowi nawalił adapter. Mają mu go zrobić na popołudnie. — Aha. — Laker zawahał się. — Czyli dzień masz mniej więcej rozplanowany? — Mniej więcej. Wstał, odsuwając krzesło. — W planetarium powinno ci się podobać. — Chyba tak. — No to baw się dobrze. — Dzięki. — I nie przesadzaj z popisami, jeśli pójdziecie nad tę rzekę. — Dobra. To na razie. Rano prawie wcale ze sobą nie rozmawiali. Patrick nigdy nie schodził na dół o czasie, a Laker miał zwyczaj zjawiać się w Gale & Watts punktualnie o dziewiątej trzydzieści. Poza tym poranek, nawet weekendowy, nie jest najlepszą porą na rozmowy; chociaż z drugiej strony Laker często miał wyrzuty sumienia, że zostawiając dzieciaka samego sobie pięć dni w tygodniu, i to praktycznie przez całe wakacje, dopuszcza się aktu notorycznej dezercji. Byłoby całkiem inaczej, gdyby chłopak nie był jedynakiem albo gdyby Helen żyła… Ale rozpamiętywanie tego nie miało żadnego sensu. Na szczęście Patrick był wyjątkowo samodzielny, a zaplanowana na następny tydzień wycieczka do Lipska i Niemiec Zachodnich miała mu umożliwić odrobienie przynajmniej części zaległości.

3 Przyszła poczta. Rachunek za telefon, widokówka do pani Ruddick i wysłany z Paryża list do Patricka. Patrie Laker, Esquire* . Laker wszedł do pokoju i rzucił kopertę na stół. — Właśnie przynieśli. Od kogo to? — Od Gilles’a — odrzekł Patrick. — Gilles Leroux. — Bufon, nie sądzisz? — Czemu? — To esquire na kopercie. Patrick otworzył szerzej oczy. — O Boże. — A tak przy okazji… — No? — Odwiedź fryzjera, dobrze? Patrick uśmiechnął się drwiąco i Laker zamknął drzwi. Mniej więcej minutę później zajrzał do kuchni. — Będę jak zwykle, pani Ruddick. Koło wpół do siódmej. — Dobrze, proszę pana. — Patricka zdaje się też nie będzie przez cały dzień. Na razie jest zajęty pochłanianiem. — Rzeczywiście, trudno to inaczej nazwać. Gdzie on to wszystko mieści? Ale w tym wieku wszyscy są tacy sami. — Oto cała pani Ruddick: uśmiechnięta, niezawodna, godna zaufania. — Żeby pan widział mojego siostrzeńca… — A, właśnie, jest do pani kartka. Zostawiłem w korytarzu. Z wyjątkiem paru puszystych obłoków niebo było całkiem czyste. „Mogłoby trochę popadać” — pomyślał, idąc do garażu i spoglądając kątem oka na klomby róż. Nie miał najmniejszej ochoty na podlewanie, ale wyglądało na to, że raczej go ta wątpliwa przyjemność nie ominie. Wyprowadził humbera, zamknął bramę garażu i ruszył zadrzewioną aleją. Do Gale’a & Wattsa miał około pięciu mil i dobre dwadzieścia minut czasu. Zwolnił przed skrzyżowaniem, przepuścił sznur samochodów, po czym wjechał na główną drogę, prowadzącą przez Oatlands, a później koło stacji benzynowej i dalej aż do Weybridge. Drzewa i żywopłoty rosnące wzdłuż autostrady pokrywały przekwitające kwiaty. Opuścił szybę pozwalając, by świeże powietrze wdarło się do auta. W Oatlands zjechał na lewy pas, zatrzymał się, wysiadł i przeszedł na drugą stronę do kiosku z papierosami. — Dobry panu. — Kioskarz sięgnął rutynowo do odpowiedniego kartonu i położył na ladzie paczkę tych samych co zwykle papierosów. — Ładny mamy dzisiaj poranek, prawda? — Ano ładny. — Należy nam się. Laker odebrał resztę, podziękował skinieniem głowy i wyszedł. Później wielokrotnie śledził w myślach cały ten koszmar, chwila po chwili, aż do tego właśnie momentu i zastanawiał się, czy Slattery rzeczywiście by się z nim skontaktował, gdyby nie tych kilka sekund. Ale tam i wtedy był świadomy jedynie kobiety z wózkiem, która znalazła się na kierunku jazdy zbliżającej się ciężarówki. Nienormalnie ostro widział przerażoną twarz kierowcy w wysokiej kabinie, a spostrzegłszy, jak kobieta zadrżała w pół kroku, zdał sobie sprawę z nieuchronności katastrofy. Dalej kierował nim tylko instynkt. Rzucił się do przodu, pochylił i celując w talię kobiety natarł na nią w stylu wytrawnego rugbisty. Właśnie zaczęła krzyczeć, kiedy wbił się w nią prawym barkiem. Jęknęła i wyrzuciła ręce do góry. W przebłysku świadomości poczuł, że ciągnie ją za sobą. Niczym w zwolnionym tempie dojrzał wózek zjeżdżający ciężarówce z drogi i jej potężną maskę, zbliżającą się z piskiem zablokowanych hamulców zmieszanym z dobiegającym z oddali ochrypłym ludzkim głosem. Później upadli na ziemię — on na górze, a kobieta pod nim — i potoczyli się jeszcze kawałek. Kątem oka dostrzegł, jak na tle nieba zamajaczyła czerwona burta pojazdu, poczuł, jak błotnik otarł mu się o ubranie, i dopiero wtedy uwierzył, że są bezpieczni. Samochód stanął, tuż nad głową Lakera otworzyły się drzwi kabiny, a następną rzeczą, którą zapamiętał, była stężała w przerażeniu twarz kierowcy, przyglądającego mu się przez tumany kurzu. — Nic panu nie jest? Laker poruszył się i poczuł, że lewą łydką dotyka koła ciężarówki. Próbował powiedzieć: „Chyba nie”, lecz jakiś chwilowy brak połączenia pomiędzy mózgiem a językiem sprawił, że tylko zakaszlał. — Jezu! Kierowca zeskoczył na ziemię, a Laker powoli podniósł się na kolana. Kobieta też się poruszyła, powtarzając nieprzytomnie: „Michael…? Michael…?” Pomiędzy ciężarówką a chodnikiem stały już ze trzy osoby, podnosząc wózek, który przewrócił się na bok. * Esquire (ang.) — szlachcic; tytuł grzecznościowy umieszczany do niedawna na korespondencji, jeśli adresat nie nosił innego tytułu (przyp. red.).

4 — Jezu — powtórzył kierowca. — Gdyby nie pan, byłoby już po nich. Nic się panu nie stało? — Twarz miał trupio bladą. — Nic. Laker wstał i pomógł kobiecie się pozbierać. Miała otarte czoło i wodząc oszalałym wzrokiem wciąż powtarzała: — Michael! Michael! Wózek stał już na czterech kołach, a leżące w nim kędzierzawe dziecko darło się wprawdzie wniebogłosy, ale wyglądało na nietknięte. Kobieta pobiegła w jego stronę. Rozpłakała się. Głosy dookoła brzmiały teraz dziwnie głośno, trochę nienaturalnie. — Tylko się uderzył — odezwał się ktoś. — Kiedy wózek wjechał na krawężnik i się przewrócił. Nic mu nie jest. — Byłoby po nich — uparcie powtarzał kierowca. — Wyszła prosto zza zaparkowanej furgonetki. Nie miałem żadnej szansy, żeby ich ominąć. Laker podszedł do wózka. Kobieta rozpięła małemu szelki, wyjęła go i mocno przytuliła, głośno przy tym szlochając. Laker zwrócił uwagę, że jest bardzo młoda. Żółtą sukienkę miała brudną od asfaltu, a człowiek, który podniósł jej buty z jezdni, właśnie je wręczał. — Zawieźć panią do domu? — spytał Laker. Zdał sobie sprawę, że nie bardzo to do niej dotarło. Był jednym pośród wielu, częścią tłumu. Ktoś z pobliskiego sklepu wystawił krzesło. — Może do lekarza? Mam tu samochód. Potrząsnęła głową. Tymczasem dookoła zebrał się spory tłum. Laker popatrzył na kobietę i doszedł do wniosku, że nic jej nie będzie. Nie miał na co czekać. Odwrócił się i ruszył w kierunku swojego humbera, nie zwracając uwagi na kierowcę ciężarówki, który pytał: — Gdzie jest ten facet? Gdyby nie on, byłoby już po nich. Wsiadł do auta i odjechał. Coś mu chrzęściło w lewym kolanie i miał lekkie zawroty głowy, ale dopiero kiedy dojechał do Weybridge, w pełni do niego dotarło, co się właściwie stało. Zjechał na lewy pas i zatrzymał się, czując uderzenia zimna i gorąca na przemian. Na kilka chwil zrobiło mu się różowo-zielono przed oczyma, oparł więc czoło o kierownicę i zamknął oczy, pozwalając, by krew i natłok myśli uderzały mu do głowy. Po minucie albo dwóch zawroty zaczęły powoli przechodzić, w końcu zerwał banderolę ze zgniecionej paczki papierosów, wyjął jednego i drżącą ręką zapalił. Zauważył, że starł sobie skórę z knykci. Dmuchnął dymem na przednią szybę i wziął głęboki oddech. Prawie wpół do dziesiątej. No, przynajmniej raz uda mu się spóźnić. Otarł zimny pot z twarzy, przez chwilę ssał krew z palców, po czym zaczął się szykować do dalszej drogi, czując, jak ogarnia go niedowierzanie, kiedy — chcąc nie chcąc — po raz kolejny odtwarzał w myślach tę scenę. To było tak niedawno, stanowczo zbyt niedawno, żeby jego nerwy mogły sobie ze wszystkim poradzić. Firma Gale & Watts zajmowała się projektowaniem oraz produkcją wyposażenia biur. Charles Gale, jeden z wujów Lakera, zatrudnił go w firmie niedługo po wojnie. Przez pierwsze pięć lat był kimś w rodzaju czeladnika — „na dotarciu”, jak mawiał Charles — najpierw w fabryce, a później w biurze, zaliczając regularnie jeden dział po drugim. Rachunkowość, Analiza kosztów, Reklama i Promocja, Kadry — Laker posłusznie przechodził przez cały ten młyn. Na swoje trzydzieste urodziny, dwa lata po ślubie z Helen, awansował na stanowisko osobistego sekretarza Franka Wattsa, a kiedy pod koniec lat pięćdziesiątych Charles za namową lekarza przeszedł na emeryturę, Laker zajął wolne miejsce w Zarządzie. Była to niewielka firma, niecałe osiemset osób, a jej eleganckie biurowce z cegły i kamienia, zasłaniające od strony ulicy część fabryczną, stały w pewnej odległości od bram wjazdowych pośród krzewów i otoczonych kwiatami trawników. Laker postawił humbera na wolnym miejscu na głównym parkingu, po czym wysiadł, wyjął neseser i zatrzasnął drzwi. Sprawiał wrażenie wyższego, niż był naprawdę. W rzeczywistości miał pięć stóp, dziesięć i pół cala, ważył zaś około stu dziewięćdziesięciu funtów. Podobnie jak Patrick był potężnej budowy, miał ciemne, pofalowane włosy, a kiedy się uśmiechał, był to uśmiech szczery i wielkoduszny, który wywoływał zabawne zmarszczki, rozchodzące się od zewnętrznych kącików oczu; miał też równe, białe, a do tego własne zęby. Starając się odgadnąć, ile sobie liczy lat, obcy na ogół dawali mu mniej, niż miał w rzeczywistości. A miał czterdzieści trzy. — Jak ty to robisz, Sam? — spytał go ostatnio, przed zaledwie paroma tygodniami, Baxendale, szef sprzedaży. — W czym sekret? Mnie tu krzyż pęka w maszynie do wiosłowania, w każdą sobotę i niedzielę zaliczam trzydzieści sześć dołków i sam zobacz, co z tego mam? Wielki bebech i podwójny podbródek. Laker przeszedł na skos przez plac, kulejąc niemal niezauważalnie. Portier MacDonald powitał go krótkim „Dzień dobry, panie Laker” i otworzył drzwi. MacDonald tak naprawdę był wciąż na placu musztry: nie chodził, lecz maszerował, a jego lewa ręka prawie się nie poruszała, tak jakby przez cały czas trzymał w niej karabin.

5 — Dzień dobry, John. Wszedł do przyjemnego holu z sześcioma akwarelami rozwieszonymi na pastelowych ścianach. „Nie ma powodu — zwykł mawiać Charles Gale — żeby biurowiec wyglądał jak więzienie.” Laker skinął głową w stronę recepcjonistki i ruszył po schodach, nieświadomy, że ta śledzi go wzrokiem pełnym zainteresowania. Za dziesięć dziesiąta. Kiedy wszedł do biura na drugim piętrze, Carol Nolan, jego sekretarka, pisała coś na maszynie. — Dzień dobry — powiedział. — Spisałaś mnie już na straty? — Zaczynałam rozważać taką ewentualność. — Mam nadzieję, że Gale & Watts nie stracił przez ten czas płynności finansowej? — Kiedy siadł na krześle obrotowym, uśmiech na jego twarzy zmienił się w bolesny grymas. — Były jakieś telefony? — Nie — odparła. — Za to jest trochę poczty, a poza tym masz spotkanie z panem Thorntonem z International. Laker skinął głową, spoglądając na starannie ułożoną pocztę i dokumenty z pozaznaczanymi najważniejszymi fragmentami. Carol była najlepsza ze wszystkich jego dotychczasowych sekretarek, a na dodatek najatrakcyjniejsza: kruczoczarne włosy, żywe brązowe oczy i długie, smukłe nogi. Baxendale bez przerwy sugerował, że kiedy jego panna Grigg przejdzie na emeryturę — a może nawet wcześniej — Carol powinna zająć jej miejsce. — Wierz mi, właśnie kogoś takiego potrzeba na tym froncie — mówił, po czym powtarzał ten sam stary żart: — Moim zdaniem Planowanie nie potrafi już nic więcej jej zaoferować. — Co zrobiłeś z marynarką? — spytała Carol. — Gdzie? — Na ramieniu. Nie, na drugim. Z tyłu. — Obeszła biurko. — Rozdarta. Laker wykręcił szyję. Spod rozprutego szwu wyglądało białe podszycie. — A ręka? Jak…? — O ręce wiem. — Ponownie przyssał się do obtartych knykci. — Skombinuj jakiś plaster, dobrze? — Przewróciłeś się czy co? — Coś w tym rodzaju. Przyjrzała się mu niepewnie. — To wszystko, czego się na ten temat dowiem? — Powiedzmy, że miałem małe starcie z ciężarówką. — Gdzie? — Niedaleko domu. — A samochód? — Nie byłem w samochodzie. — Poruszył się. — Posłuchaj, bądź dobrą dziewczynką i załatw ten plaster… Znała go dość dobrze i wiedziała, że nie należy naciskać. — Dasz mi marynarkę? — zapytała wróciwszy z opatrunkiem. — Nie możesz się spotkać z Thorntonem w takim stanie. Wzięła marynarkę do prowizorycznej naprawy. Zamszowe buty miał na czubkach brudne od asfaltu, ale ostatecznie mogły się nadać. Do jego życia powracała rutyna. Zabrał się za korespondencję, trzeba było jednak sporej chwili, żeby dzień przybrał kształt taki, jak wszystkie inne, żeby powróciła zwykła kolej rzeczy oraz codzienne problemy. Jego myśli wciąż powracały do kobiety w żółtej sukience. Dawno już nie znajdował się o włos od niebezpieczeństwa, a jego nerwów nie drażniło nic poważniejszego niż tylko chwilowy strach. Teraz, w retrospekcji, cały ten wypadek zdawał się mieć w sobie coś dziwnie statycznego, aczkolwiek raz Laker wzdrygnął się, kiedy pamięć i wyobraźnia przesuwały mu przed oczyma żywy obraz każdego ułamka sekundy. Carol wróciła z marynarką na dziesięć minut przed telefonem z recepcji anonsującym Thorntona. Był to częsty gość, Laker nie musiał więc przepraszać go za jakość kawy — To pomysł Patricka. Od paru miesięcy dom jest zawalony mapami i folderami. — No cóż. Zazdroszczę ci. Z Margaret nie uda mi się chyba nigdy pojechać nigdzie indziej niż na cholerne Costa del Sol. Ładnie tam, ale piekielnie gorąco. Za gorąco na golfa. Chyba że zacznie się przed śniadaniem. Poza tym jedzenie jest raczej kiepskie. Ta ohydna paella wygląda, jakby ją ktoś zwymiotował. Słuchaj no, co sobie zrobiłeś w rękę? Musiał odebrać rozmowę międzymiastową, nie doczekał się więc odpowiedzi, a chwilę później Laker wyszedł i udał się do swego biura. Carol wprawdzie nie było, za to do bibularza przypięła pinezką wiadomość: „13.10 — dzwonili z policji z wiadomością, że odnalazł się portfel z krokodylej skóry. Zawartość: 13 funtów 10 pensów, legitymacja SA, prawo jazdy, list z Lipska i dwa zdjęcia. C.N.” Zadowolony z tej wiadomości, Laker zdołał wreszcie skupić się nad protokołem ostatniego posiedzenia Komisji do spraw promocji i reklamy; o trzeciej miał cokwartalne zebranie. Gdyby nie ból obtartej ręki i stłuczonego kolana, zupełnie by zapomniał o porannych przeżyciach. Wstrząs minął i jeżeli jego myśli zbaczały

6 z kursu zwykłych obowiązków, to głównie wtedy, gdy się zastanawiał, czy Patrick i Tim Maxwell są jeszcze w Londynie, czy też w drodze powrotnej. Ponieważ pogoda się nie popsuła, najprawdopodobniej zdecydowali się pójść nad rzekę. Dziwne, jak się człowiek martwi — Laker przypuszczał, że to głównie z powodu wyrzutów sumienia, że nie jest takim ojcem, jakim być powinien. Choć z drugiej strony Patrick miał tendencje do niepotrzebnej brawury i ktoś podatny na wypadki bardziej niż on z pewnością zdążyłby już dostać ostrą lekcję. — Co powiedziałaś policji? — spytał Carol, kiedy wróciła z lunchu. — Że wstąpisz do nich w drodze do domu. — Świetnie. Przez następne trzy kwadranse dyktował jej listy. Uwagi Baxendale’a odbijały się echem w jego głowie i w pewnym momencie złapał się na tym, że patrzy na Carol, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Łączyły ich wzajemny szacunek, zaufanie, lojalność. Czasami odwoził ją do domu do Woking. Raz czy dwa zjedli razem kolację i zawsze pamiętał o jej urodzinach. Ale to wszystko. Wychodząc na posiedzenie, zatrzymał się nagle w drzwiach i spytał: — Ile masz lat, Carol? — Lat? — Właśnie. — Dwadzieścia trzy — odparła, odrobinę się rumieniąc. — A dlaczego? — Po prostu się zastanawiałem. Jakby nie wiedział. A Patrick miał prawie piętnaście. Ale tak już jest: pomyśl o czymś nieprawdopodobnym, a otrzymasz bardzo niepraktyczną odpowiedź. * * * Sierżant dyżurny spytał, czy Laker ma przy sobie jakikolwiek dowód tożsamości, a następnie wręczył mu portfel i poprosił o pokwitowanie odbioru. — Dokonał pan wielkiej rzeczy, sir — odezwał się policjant, kiedy Laker sprawdzał zawartość. — To się nazywa refleks. Laker liczył w skrytości ducha, że nie zostanie skojarzony z porannym wydarzeniem, ale przecież nic wielkiego się nie stało. Wzruszył ramionami i spytał: — Kto go oddał? — Goniec od Horne’a. — Sierżant sprawdził w księdze. — Powiedział, że znalazł go na ulicy. — Zna go pan? — Z widzenia. Laker wyjął funta i położył go na biurku. — Czy zechciałby mu pan to przekazać? — Oczywiście, sir. Tak, to, co pan zrobił, jest naprawdę niezwykłe. — Jak się czuje ta dziewczyna? — Zdrowa jak ryba, o ile się orientuję. Laker skierował się do wyjścia, jednakże ciekawość zwyciężyła. — Kto właściwie panu powiedział, że to byłem ja? — Chyba sprzedawca z kiosku z papierosami, sir. To on pana rozpoznał. Nie podał pan imienia ani nic, a zanim na miejscu zjawił się nasz człowiek, całą robotę zrobił już za niego facet z lokalnej gazety. Portfel był tylko potwierdzeniem. „Powinienem się był domyślić, że prasa będzie węszyć” — pomyślał Laker, lecz jedyne co mógł zrobić, to mieć nadzieję, że sprawa nie trafiła w ręce nadgorliwego nowicjusza, gotowego ubarwić każdy drobiazg, byleby tylko zwrócić na siebie uwagę naczelnego. Po drodze zastanawiał się, czy nie wstąpić gdzieś na drinka, w końcu jednak postanowił dać sobie spokój. Dwadzieścia po szóstej wprowadził samochód do garażu i wszedł do domu. — Patrick już wrócił? — Pobił pana najwyżej o pięć minut. — Pani Ruddick przyjrzała mu się uważniej niż zazwyczaj. — Nic się panu nie stało? Sądził, że się nie dowie, a przynajmniej nie tak szybko. — Dzwonił reporter. Niejaki pan Case. — Aha. — To wszystko wyjaśniało. — Rano. — Pochodziła z Gloucestershire i mówiła z tamtejszym akcentem, dodającym jej głosowi ciepła. — Koniecznie chciał się z panem skontaktować, ale pomyślałam, że nie będzie pan zadowolony, jeżeli zacznie panu zawracać głowę w pracy, więc nakłamałam, że przez cały dzień będzie pan poza biurem.

7 — Dziękuję. Bardzo dobrze pani zrobiła. — Oczywiście opowiedział mi, co się stało. Lakera trochę speszyło jej pełne podziwu, zaciekawione spojrzenie. — Co jeszcze mu pani powiedziała? — Nic. O nie, panie Laker, jak tylko się dowiedziałam, że nic panu nie jest, postanowiłam zostawić tę sprawę na pańskich barkach. — Dziękuję, pani Ruddick. Skinął głową i poszedł do garderoby. To był leniwy dzień, na tyle leniwy, że mógł wywoływać wyrzuty sumienia, ale na szczęście szybki prysznic dodał mu animuszu. Gdy w końcu wszedł do salonu, Patrick już tam był. — Cześć — powiedział Laker. — Co tam w planetarium? — Świetnie. — Warto, żebym tam kiedyś poszedł? — Moim zdaniem tak. — Z miną kuglarza, wydobywającego z kapelusza kolejnego królika, Patrick wyciągnął zza pleców „Evening Standard”. — Coś mi się wydaje, że ty też oglądałeś dzisiaj gwiazdy. — To znaczy? — Zobacz. — To powiedziawszy, Patrick wręczył mu gazetę, wskazując na artykuł na dole pierwszej strony. BOHATER WOJENNY RATUJE MATKĘ I DZIECKO OD PEWNEJ ŚMIERCI POD KOŁAMI CIĘŻARÓWKI Outlands koło Weybridge było dziś o 9.15 sceną niezwykłego dramatu, kiedy przechodzień, Samuel Laker, rzucił się niemal pod koła pędzącej, załadowanej ciężarówki, żeby wyrwać młodą kobietę i jej dziecko z ramion śmierci. Edna Browning weszła na jezdnię z wózkiem, w którym znajdował się jej osiemnastomiesięczny syn Michael, prosto pod kola nadjeżdżającej ciężarówki. „Nie dała mi żadnej szansy — powiedział kierowca, Jim Smailes. — Byłoby już po niej i po dziecku, gdyby ich nie zepchnął z ulicy. Z kimś tak odważnym nie spotkałem się jeszcze w ciągu piętnastu lat pracy kierowcy.” Pani Browning doznała tylko powierzchownych obrażeń i wstrząsu, natomiast dziecko wyszło z wypadku bez szwanku. Pan Laker, lat 43, zamieszkały w Roundwood przy Mill Avenue, oddalił się z miejsca wypadku i nie udało się nam z nim skontaktować. Podczas wojny został odznaczony orderem DSO oraz Krzyżem Wojennym. Wdowiec, wychowujący syna, jest dyrektorem w firmie Gale & Watts, produkującej wyposażenie biur. — O cholera — zaklął cicho Laker. — Tim Maxwell to przyuważył. Tak mu zaimponowałeś, że postawił mi bilet z Londynu. — Dobrze wiesz, że robią z igły widły. — Laker jeszcze raz zerknął na artykuł. Specjalny korespondent. To był z pewnością ten Case, nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Ktokolwiek to zresztą był, na pewno gotów był szpiclować. — No już, tato — powiedział Patrick, dziko się uśmiechając. — Głowa do góry. W końcu nie napisali o tobie niczego złego. Chyba z milion ludzi to przeczyta. Nie sądzisz, że mam prawo poznać całą tę historię? Laker wzruszył ramionami. — Tutaj masz całą historię. I to ze sporą domieszką wazeliny. — Rzucił gazetę na krzesło i nalał sobie whisky. — To się po prostu stało. Tak jak wiele innych rzeczy. Milion ludzi. Nawet mu nie przyszło do głowy, że jednym z nich może być Martin Slattery. 2. Case już się nie odezwał, ale i tak przez cały wieczór telefon ani na chwilę nie przestawał dzwonić. Jako pierwszy dopadł go Baxendale („Ładnie to tak kryć się ze swoją wielkością?”), następny był Cranston z przeciwka, później Mary Armitage — inna sąsiadka — a zaraz po niej kuzynka z Hampstead. W rezultacie Laker nie dokończył podlewania ani nie znalazł dla Patricka tyle czasu, ile sobie zaplanował, a jemu obiecał. Rano wahał się, czy nie ominąć swojego kiosku i nie kupić papierosów gdzie indziej, doszedł jednak do wniosku, że w ten sposób najwyżej odsunie to, co i tak wydawało się nieuniknione. Dzielnie zniósł gratulacje i uścisnął dłoń wyciągniętą zza lady, po to tylko by po przyjeździe do firmy przekonać się, że tego dnia nawet tam nie ma dla niego ucieczki. MacDonald wyprężył się przed nim, jakby zaciągnął wartę honorową i czekał na

8 przegląd, a po drodze do biura zebrał więcej skinień głową i powitań niż zwykle przez cały tydzień. Carol Nolan z kolei ograniczyła się do paru zaledwie słów: — Chyba zdajesz sobie sprawę, że w ciągu jednego dnia zniszczyłeś mój wizerunek, jaki przez lata tworzyłam poza firmą? Kiedy wczoraj wróciłam do domu, byłam jedyną osobą, która o niczym nie miała pojęcia. Jedyną, rozumiesz? — Wracając za biurko, pogroziła mu pięścią. Potem telefon znowu się rozdzwonił i Laker zmuszony był wymyślić odpowiednią formułkę, żeby jakoś sobie poradzić z wyrazami uznania. Slattery odezwał się nazajutrz, we środę, kiedy już się wydawało, że telefony z gratulacjami wreszcie się skończyły i że pora się zabrać za leżącą na biurku sporą stertę papierów do przestudiowania, co wyglądało na zasłużoną karę za to, że przez poprzednie dni tak łatwo dał się odciągnąć od pracy. Był właśnie w trakcie pośpiesznie umówionego spotkania z Wilsonem i Farrowem z Działu Projektów, na którym starali się rozwikłać jakiś okropnie zagmatwany problem, kiedy rozległ się brzęczyk Carol. — Tak? — spytał szorstko. — Niejaki pan Slattery koniecznie chce z tobą rozmawiać. Wiem, że zabroniłeś sobie przerywać, ale on się upiera, że to bardzo pilne. — Mówiłaś, że jak się nazywa? — Slattery. Martin Slattery. Laker zmarszczył brwi, sięgając pamięcią o całe lata wstecz. — Mam go połączyć? Spojrzał na swoich rozmówców. — Powiedział ci, co jest takie pilne? — Nie. — No dobrze, połącz. — Przeprosił krótko Wilsona i Farrowa, po czym czekał, aż w słuchawce rozlegnie się głos. — Martin Slattery z tej strony. — Sam Laker. — Sam! Co u ciebie słychać? — W porządku. — Cieszy mnie, że refleks masz równie dobry jak dawniej. Nawet po tylu latach natychmiast rozpoznał jowialny, szybki sposób wysławiania się. — Coś mi się zdaje, że czytamy tę samą gazetę — stwierdził Laker. — Być może. Ile to już będzie, Sam? Ile lat? — Boję się nawet myśleć. Farrow udawał, że nie słucha, Wilson natomiast w ogóle się nie patyczkował. — Z tego co zdążyłem się zorientować, grubsza teraz z ciebie ryba. — Nic mi o tym nie wiadomo. — W każdym razie strasznie trudno się do ciebie przebić. Chyba łatwiej byłoby włamać się na Kreml, niż przekonać twoją sekretarkę. — Slattery wydał z siebie suchy rechot, o którym Laker sądził, że już na zawsze go zapomniał. — Przepraszam cię, ale… w tej chwili mam… spotkanie. — Nie będę więc cię zatrzymywał. — Podobno chodziło o coś pilnego? — Może zjedlibyśmy razem lunch? Laker wlepił wzrok w sufit. Mój Boże! — Chętnie. Czemu nie? — Jutro? — Nie wiem, czy znajdę chwilę, zadzwoniłeś tak nagle. — Przez resztę tygodnia jestem cholernie zajęty, podobnie jak przez prawie cały przyszły… Więc skoro nie lunch, to może kolacja? — Poczekaj, niech sprawdzę, dobrze? Jesteś w mieście? — spytał, sięgając po kalendarz. — Tak. — Wciąż siedzisz w tym samym? — mówił, żeby mówić. — Nie całkiem. Otworzywszy kalendarz Laker stwierdził, że następny dzień ma wolny. Tak czy owak nie lubił jednak tak krótkich terminów i w innej sytuacji na pewno nie śpieszyłby się z odpowiedzią. Ale Wilson spoglądał wymownie na zegarek i mruczał coś sotto voce do Farrowa. Dlaczego tak genialny projektant jak Wilson musiał być jednocześnie aż tak trudnym typem? — W porządku, niech będzie jutro.

9 — Świetnie. Lunch? — Tak. Tak chyba będzie najlepiej. — W ten sposób będzie mógł wpaść do International. Dwie sroki za ogon. — Gdzie się spotkamy? Slattery podał mu adres przy Manchester Square. — Dolny dzwonek. I nie zwracaj uwagi na nazwisko. Pamiętaj, dolny. Wpół do pierwszej? Strasznie się cieszę, że cię znowu zobaczę, Sam — dodał jeszcze. — Sporo wody upłynęło w Tamizie, odkądeśmy się ostatnio widzieli. Laker odłożył słuchawkę i spojrzał na swoich rozmówców. — Przepraszam — powiedział. — A więc na czym to stanęliśmy? Martina Slattery’ego poznał w przedostatnim roku wojny, kilka dni po lądowaniu w Normandii. Jednym z najbardziej trwałych wspomnień Lakera ze Special Operations w Grosvenor Gardens był okres, który spędzili razem tuż po jego powrocie z Włoch. Biuro Slattery’ego mieściło się w zatłoczonym budynku niedaleko dworca Victoria i Laker dzielił je z nim na dobre i na złe przez parę miesięcy. Slattery kulał wtedy, ponieważ znalazł się w zasięgu rażenia jakiegoś granatu, Lakerowi jednak najbardziej utkwiła w pamięci swoista dewiza, oprawiona w ramki i zawieszona nad biurkiem: Zgodnie z prawami aerodynamiki, łatwymi zresztą do udowodnienia w tunelu powietrznym, trzmiele nie są w stanie latać. Jest to spowodowane ich wielkością, masą, kształtem ciała oraz zbyt małą rozpiętością skrzydeł, żeby lot mógł być w ogóle możliwy. Trzmiele jednakże, nieświadome tych naukowych faktów i najwyraźniej mocno zdeterminowane, latają, a do tego produkują niewielkie ilości miodu. Gorzki był to jednak miód. Ale pośród dozwolonego mordu wojny tamte dwa miesiące oczekiwania były dla Lakera doświadczeniem niepodobnym do innych. Stałe godziny pracy, kolejki na przystankach autobusowych, metro, kanapki i piwo w pubie za rogiem. Mógł sobie nawet pomieszkać w domu w St. John’s Wood. Do obowiązków Slattery’ego należało odprawianie i przesłuchiwanie tak zwanych „ciał obcych”. Ponieważ Laker sam miał zostać zrzucony do Niemiec, kiedy tylko warunki okażą się sprzyjające, nigdy nie uczestniczył w takich zebraniach; było rzeczą niezwykle ważną, żeby na tyle, na ile to możliwe, wysłannicy pozostawali nieświadomi, kto jeszcze i gdzie uczestniczy w operacji. Chyba że sprawa dotyczyła ich samych. Jego misja opóźniała się jednak, toteż został przydzielony Slattery’emu do pomocy w porównywaniu strzępów najogólniejszych wiadomości pochodzących od agentów. A była tego w owym czasie cała masa, chude lata minęły bowiem bezpowrotnie. Wciśnięte pomiędzy dziką furię Włoch, z ich otwartą przemocą i brutalnością, a hazard, czekający na niego w Niemczech, biuro wydawało się Lakerowi miejscem nierzeczywistym, w którym nie miał prawa się znaleźć. Nigdy też nie zdołał dostosować swojego umysłu do ezoterycznego żargonu i akademickiego sposobu myślenia dowództwa, natomiast taka praca wydawała się czymś stworzonym specjalnie dla Slattery’ego. Miał wtedy około trzydziestki, był pulchny, o rumianej twarzy, i nosił okulary. Laker nie wiedział, czy maksyma o trzmielach miała w jakiś sposób usprawiedliwić jego ociężałość, czy też wisiała na ścianie z innego powodu. Psychicznie Slattery był ogromnie aktywny i posiadał niespotykaną zdolność obierania meldunków — choćby nawet najbardziej zagmatwanych — ze wszystkich nieistotnych szczegółów i natychmiastowego wyłuskiwania z nich tego co najważniejsze. Chociaż toczył swoją wojnę przez pośredników, robił to z cichym zapałem, który podczas całej znajomości z Lakerem tylko raz, i to na krótko, zmienił się w coś w rodzaju skrywanego szału. Chociaż zwykle przed rozejściem się do domów wstępowali do pubu na drinka, Laker nigdy go bliżej nie poznał. Tym bardziej że sam nie był w nastroju do zawierania bliższych znajomości — wszystkie jego myśli skupione były na tym, co go wkrótce czekało. Ale to właśnie Slattery był z nim, kiedy dostał wiadomość o rakiecie V–1, która wybuchła koło Lord’s, to właśnie Slattery’emu powiedział przez telefon o śmierci swoich rodziców i siostry, i to ze Slatterym chodził po Green Parku noc czy dwie później, kiedy przepełniony whisky i dziką nienawiścią, przysięgał, że zrobi porządek, gdy wreszcie przerzucą go do Niemiec. I to Slattery powiedział: — Zrobisz to, Sam. Pozabijasz sukinsynów. Załatwisz każdego, którego będziesz mógł załatwić. Co też uczynił. A kiedy wojna się skończyła i nadszedł czas, żeby wrócić do ruin i pustki, to właśnie Slattery’emu złożył ostatni meldunek, zanim został zdemobilizowany i trafił pod skrzydła Charlesa Gale’a. Laker spędził niezwykle pożyteczne pół godziny z Thorntonem w stalowo-szklanej królikarni International niedaleko Chiswick, a następnie pojechał Kensington High Street i obrzeżem Hyde Parku. Ruch był okropny, a jednokierunkowe od niedawna ulice z każdym tygodniem wydawały się coraz bardziej zatłoczone. Dotarcie do Manchester Square okazało się zadaniem trudniejszym, niż przypuszczał, a kiedy w końcu mu się to udało, długo szukał miejsca, gdzie mógłby zaparkować. W końcu wcisnął się w jakąś szczelinę przy Grosvenor Square

10 (Slattery zwykł go nazywać Eisenhowerplatz; swoją drogą to ciekawe, jak długo pamięta się takie drobiazgi), przeszedł na drugą stronę Oxford Street i wszedł we względną ciszę i spokój Wallace Collection. Podany przez Slattery’ego adres odnalazł po zachodniej stronie placu. Przy dolnym dzwonku dostrzegł nazwisko Curtis, zgodnie jednak z instrukcją przycisnął go bez wahania, zastanawiając się, dlaczego właściwie Slattery ściągnął go w takie miejsce, skoro dosłownie o rzut kamieniem mieściły się całe dziesiątki porządnych restauracji i hoteli. Minęło zaledwie kilka sekund i drzwi się otworzyły. Przez chwilę stał w nich ktoś całkiem obcy: niewysoki, tęgawy, łysiejący mężczyzna, który — kiedy wreszcie do akcji wkroczyła pamięć — okazał się Slatterym. Okulary i ceglastoczerwona cera pozbawiły Lakera resztek wątpliwości. — Chyba się spóźniłem, przepraszam. — Sam! Wchodź, proszę… wchodź. Slattery wykonał zachęcający ruch ręką, nie ruszając się jednak z miejsca, jakby chciał uniknąć bezpośredniego wyjścia na słońce. Dopiero zamknąwszy drzwi entuzjastycznie uścisnął Lakerowi rękę, całkiem jakby wręczał mu jakąś nagrodę. — Cieszę się, że cię znowu widzę. Muszę przyznać, że świetnie się trzymasz. — Ty też nie najgorzej. Przepraszam, że tak późno, ale żeby tutaj zaparkować… — To fakt. Parkowanie tutaj to horror. Prawdziwy horror. — Ponownie wykonał gest usłużnego sklepikarza. — Proszę, tu i w prawo. Przeszli pod żyrandolem przez szeroki, wyłożony płytkami hall do prowadzących na piętro schodów z misternie rzeźbioną poręczą. Na górze Laker wszedł z korytarza do niewielkiego pokoju z meblami w pokrowcach i licznymi miniaturami i zdjęciami sportowymi na ścianach. — Dalej — zachichotał za jego plecami Slattery. — Cywilizacja zaczyna się kawałek dalej. Pokój był przestronny i jasny. Tapeta w paski, marmurowy kominek, głębokie, zdobione brokatem krzesła, rdzawoczerwone zasłony i wielkie złocone lustro. Jeden z wiszących na ścianach obrazów mógł być autorstwa Corota. Za sięgającymi parapetu firankami Manchester Square wydawał się zamglony. — Chcesz się umyć albo coś? — Nie, dziękuję. Nastąpiła chwila milczenia, spowodowana wzajemną niepewnością, w trakcie której znów byli sobie całkiem obcy. Wreszcie Laker zaryzykował pytanie: — Nie mieszkasz tu, prawda? — Nie. Może papierosa? Nie, mieszkanie należy do mojego znajomego, swoje mam w Kew. Czego się napijesz? Sherry? Gin…? — Sherry poproszę. — To fino. Nie za bardzo wytrawna? — Ależ skąd. — Twoje zdrowie, Sam. Minęło tyle czasu. Prawie się nie zmienił. Włosy mu się przerzedziły, a garnitur sprawiał wrażenie odrobinę za luźnego. Jakby z wiekiem Martin Slattery nieco się skurczył. Sprawiał również wrażenie trochę niższego. Twarz miał za to bez jednej zmarszczki, niemal twarz cherubinka, mówił równie szybko jak dawniej, w jego oczach zaś, ukrytych za okularami w grubych oprawkach, Laker dostrzegł szczere zainteresowanie. No i przestał utykać. Usiedli w fotelach. — Nie wycofałeś się, prawda? — odezwał się Laker. — Po wojnie? Laker skinął głową. — Tak. Można to tak określić. — I nadal w tym siedzisz? — W pewnym sensie. — Domyśliłem się po całym tym kamuflażu. — Chodzi ci o mieszkanie? To bardziej kwestia przyzwyczajenia niż czegokolwiek innego. — Uśmiechając się promiennie, Slattery założył nogę na nogę. — Opowiedz mi o sobie, Sam. Czy Gales & Watts to ta sama firma, z którą się związałeś, kiedy wojna się skończyła? — Aha. — Ktoś z szefostwa był twoim wujem, prawda? — Charles Gale, zgadza się. — Rzeczywiście, teraz już sobie przypominam. Upłynął kawał czasu, nie sądzisz? — Dmuchnął dymem i zmrużył oczy. — Słyszałem, żeś się ożenił. To prawda? — Tak, ale moja żona nie żyje.

11 — Przykro mi. — Umarła osiem lat temu. Rak. To stało się tak nagle… W tej sytuacji to chyba dobrze. — Przykro mi — powtórzył Slattery. — A ty? — Ja? Och, tak, mam żonę i trójkę dzieci. To piekielnie kosztowny interes. Sprawdzili grunt, a potem poszło już z górki, tym bardziej że były nazwiska, które mogli powspominać. Ayres, Bill Maltby, McBride, Harry Castle, Gemmell… — Ciekawe, co się dzieje z Polglazem? — głośno zastanawiał się Laker. — O ile wiem, wyjechał do Stanów. — On i Harry Castle… to dopiero była dobrana para. — Fakt. Harry jest adwokatem. Świetnie sobie radzi. I kto to powiedział, że zbrodnia nie popłaca? — Widujesz jeszcze Thompsona? — Od czasu do czasu go czytam. Został pisarzem, nie wiedziałeś? No cóż, niewiele straciłeś. Zresztą, jeśli wziąć pod uwagę meldunki, które płodził, to nie bardzo jest się czemu dziwić. Roześmiali się, a Slattery uzupełnił zawartość kieliszka Lakera. — Zjemy coś? Przygotowałem trochę zimnych przekąsek… — Brzmi zachęcająco. Chętnie. Patrzył, jak Slattery wprowadza barek na kółkach. A więc nadal brał udział w grze — czymkolwiek teraz to było. Czy nigdy nie poczuł do niej zniechęcenia? Nigdy nie wydała mu się zgniła, zepsuta? A może nadal była świeża, skomplikowana i warta wysiłku, a nawet piękna? Kiedyś zdarzyło mu się użyć takiego określenia. — Pamiętasz Erskine’a? — spytał. Slattery zawahał się i lekko przekrzywił głowę. — Słabo. Był, zdaje się, w sekcji polskiej? Z nim akurat całkiem straciłem kontakt… — Było w tej odpowiedzi coś wystarczająco nienaturalnego, by Laker natychmiast odgadł, że również Erskine wciąż uczestniczy w grze. Tyle tylko że wcale go to nie interesowało: chacun à son goût* . Minęła godzina. Lunch był prosty, ale smakowity: melon, jagnięcina na zimno, mus truskawkowy z bitą śmietaną. Raz czy dwa Lakerowi przyszło do głowy, że chyba przejechał taki kawał drogi nie tylko po to, żeby powspominać dawne czasy, ale bordeaux i tok rozmowy natychmiast rozbrajały wszelkie czające się domysły. Kiedy więc w pewnym momencie Slattery zapytał, czy do Niemiec wyjeżdża w przyszłym tygodniu, początkowo w ogóle nie zareagował. — Tak — odparł i dopiero wtedy uniósł zdumiony wzrok. — Skąd ty to, do cholery, wiesz? — Sprawdziłem. — Sprawdziłeś? Slattery skinął głową, ani trochę nie zmieszany. — Dobry Boże. — Laker skrzywił się z irytacją. — Kim ty, do licha, jesteś? — Przez cały czas trzymamy rękę na pulsie, chociaż to akurat nie jest moja działka. — A co jest twoją działką? Slattery nie odpowiedział. Już bez wrogości Laker spytał: — Chcesz przez to powiedzieć, że każdy, kto wybiera się do Niemiec, jest automatycznie…? — Oczywiście, że nie. Ale ty jedziesz do Lipska. — No i co z tego? — To, że Lipsk leży w strefie sowieckiej. — Slattery wzruszył ciężko ramionami. — Wiesz — powiedział wesoło, pochylając się trochę w stronę Lakera. — Było sporo szumu w związku z twoim ostatnim wyczynem. Kiedy przeczytałem o tobie w „Standardzie”, po prostu pomyślałem: to przecież Sam Laker. Może warto byłoby się spotkać? No i zadzwoniłem. — Ale najpierw mnie sprawdziłeś? — Nie będę cię przepraszać. Akta są na ogół więcej warte niż spisy dyrektorów. Rutyna, Sam, zwykła rutyna. Jesteś starym zawodowcem, chyba więc rozumiesz, jak to jest. — W tym cały problem, że nie. Chcesz mi powiedzieć, że przez cały ten czas, przez tyle lat, byłem pod obserwacją? — Nie taką, jaką masz na myśli. — Ale ktoś trzymał rękę na pulsie, sam przecież mówiłeś. — Tylko w pewnych sprawach. — Teraz mówisz zagadkami. — Życie to nie bajka, Sam. Ujmując rzecz najprościej, Lipsk leży za żelazną kurtyną. I tylko o to mi chodzi. * Chacun à son goût (fr.) — każdy według swego upodobania.

12 — Jadę na Targi, tak się jakoś dziwnie składa, że największe i najstarsze w Europie. — Dokładnie to samo napisano w aktach. — Musisz mieć świetne wtyczki. Zamówiłem tylko kartę wstępu i bilet na samolot. — Rzeczywiście, są dobrzy — odparł Slattery niedbale. — Może nie doskonali, ale dobrzy. Laker zamieszał kawę, nie potrafiąc powstrzymać uśmiechu. — Czy Lipsk to wszystko, co udało wam się na mnie znaleźć? — Naprawdę chcesz wiedzieć? — Pewnie. Jestem zainteresowany… i trochę oburzony. — Masz syna, prawda? Patricka. — Tak. — Od maja pisuje na pewien adres w Rostocku. Leninstrasse 32, dokładnie rzecz ujmując. Laker prychnął pogardliwie. — Koresponduje z tym chłopakiem i jeszcze pięcioma albo sześcioma innymi. — Jeden taki pen–pal ze wschodnioniemieckiego Halberstadtu zabrał parę lat temu córkę pewnego brytyjskiego oficera marynarki na cudowną przejażdżkę i opróżnił neseser z dokumentami jej ojca. — W moim nie ma nic, co mogłoby się komukolwiek przydać. Poza tym kontakty Patricka są absolutnie niewinne. Często pokazuje mi te listy. „Mieszkam w Niemczech Wschodnich, mam szesnaście lat i interesuję się żeglarstwem oraz muzyką. Poza tym zbieram widokówki.” Chyba nie ma w tym nic groźnego? — Nie o to chodzi, Sam. Jeżeli zarzucasz sieć, wpada w nią kupa niewinnych ryb. — Które należy mimo wszystko obserwować. — To rutynowe działania. — Musicie opłacać całą armię szpicli — stwierdził cierpko Laker. — Powiedz, co jeszcze na mnie macie? — Nic. — Po tylu latach? — Jest oczywiście trochę staroci. W osobnej teczce. — Musisz być mną cholernie zawiedziony. — To tylko tło, nieistotne szczegóły. Nie zrozum mnie opacznie. — Nie obawiaj się. Ale w przyszłości będę musiał być ostrożniejszy. Dużo ostrożniejszy. Zdawał sobie sprawę z potrzeby zachowania czujności, ale jednocześnie wzbudzała w nim sprzeciw forma, jaką ona przybierała. W sumie wydało mu się to kompletnie niedorzeczne, o czym nie omieszkał powiedzieć Slattery’emu. — Nie myślałbyś tak, gdybyś nie odszedł — odparł Slattery. — Nie miałem predyspozycji, żeby zostać. — Tak sądzisz? — Nie wytrzymałbym tego. — Czego? — Och, sam nie wiem — odparł Laker i na chwilę zamilkł. — Ale wiem, że nie umiałbym już grać tej nieskończonej partii szachów, rozpoczynanej ciągle i ciągle od nowa. — Wydaje ci się, że to tylko tyle? — Z braku trafniejszego porównania — tak. — W takim razie jakiego byś potrzebował bodźca? — zapytał Slattery niedbałym tonem. Laker zawahał się. Była tylko jedna taka rzecz, jedna jedyna, ale, dzięki Bogu, już nie istniała. Ale Slattery musiał pamiętać; w końcu tamtej nocy, tyle lat temu, był z nim w Green Parku. Rzucił okiem na zegarek. Nie chciał dostać mandatu za przekroczenie limitu parkowania, a do Brook Street był na piechotę spory kawałek. Jeszcze przez chwilę rozmawiali o wszystkim i o niczym, ale tematy wyraźnie się wyczerpywały. W pewnym momencie zadzwonił telefon. Slattery odebrał i odezwał się: „Tak?”, następnie powtórzył to samo słowo jeszcze dwukrotnie i odłożył słuchawkę. Wtedy Laker oznajmił, że na niego już czas. — Naprawdę musisz już iść? — Niestety. — To już przeszłość, prawda? A tak przy okazji: kiedy lecicie? — Do Lipska? — Tak. — Za nic w świecie nie uwierzę, że coś takiego mogło ujść twojej uwagi. — Laker nadal się uśmiechał, teraz jednak odrobinę kwaśno. — No to bądź tak miły i odśwież mi pamięć. — We środę. Przez czterdzieści osiem godzin będę podglądał cudze pomysły na wyposażenie biur, a później spędzimy z Patrickiem około dziesięciu dni w Nadrenii.

13 — Ładne plany — Slattery zgasił papierosa, nadmiernie się na tym koncentrując. — Sam? — Słucham? — Nie byłem wobec ciebie całkiem uczciwy. — Chyba cię rozumiem. — Nie o to mi chodzi. — Więc o co? — Ściągnąłem cię tu z pewnego szczególnego powodu. — Ach, tak. — Chodzi mi o drobną przysługę. — Jaką? — Żebyś dostarczył pewną wiadomość. — Dokąd? — Do Lipska. Nie ma w tym żadnego ryzyka. Absolutnie żadnego. A więc to była jego działka. — Dlaczego ja? — A znasz kogoś lepszego? — Kurierzy wam powymierali czy co? Slattery puścił do niego oko. — Tu chodzi o skuteczność, Sam. I o to, że jesteś wobec nich całkowicie bezkompromisowy. — A więc pamiętał! — No a poza tym taka prośba nie jest w tych czasach niczym niezwykłym. — Co to za wiadomość? Ustna? — Nie. Ale tym się nie przejmuj. — Czy to przypadkiem nie jest sprzeczne z zasadami gry? — Nie w przypadku kogoś takiego jak ty. Laker odwrócił wzrok i skupił się na obserwowaniu przez mgiełkę firanki zielonego auta zmierzającego w stronę Spanish Place. — Wolałbym tego nie robić — powiedział. — To dla ciebie kwestia jakichś dziesięciu minut, Sam. Może odrobinę dłużej. — Slattery czekał, przyglądając mu się. — Chyba lepiej niż ktokolwiek inny pamiętasz, czym może być czekanie. A teraz właśnie ktoś czeka, ty natomiast możesz temu komuś pomóc. We środę. Laker wciąż wpatrywał się w okno. „Nie” — pomyślał. — Liczyłem na ciebie — mówił dalej Slattery. — Powiem więcej: byłem w stu procentach pewien, że się zgodzisz. — Mówił takim tonem, jakby Laker był mu winien wdzięczność. — To naprawdę cholernie proste. I nie jest to robota z serii płaszcza i szpady — dodał z cieniem uśmiechu. — Nie wątpię. — Zastanów się nad tym. — Skoro muszę… — Przemyśl to i daj mi znać. — W porządku — zgodził się Laker. — Masz czas do wieczora. Dłużej nie mogę czekać. — W porządku. Jak mam się z tobą skontaktować? Slattery podał mu numer, po czym ruszyli obaj przez pokój z pokrowcami na meblach. — To naprawdę cholernie ważne, Sam. Inaczej nie zwracałbym się z tym do ciebie. Wiem, o czym myślisz, dlaczego się wahasz… Gales & Watts, Patrick… Rozumiem cię. Wiem, że proszę o wiele, ale wierz mi, dla ciebie to będzie mniej więcej taki sam problem jak wyjście na ulicę. 3. Laker wrócił na Brook Street, zasłuchany w ostrzegawcze szepty w swojej głowie. Na szczęście ominął go mandat, co sprawiło mu sporą ulgę. Przez minutę albo dwie siedział w aucie, nawet nie myśląc o ruszaniu, ślepy na pełen nadziei uśmiech idącej chodnikiem kobiety. Rzeczywiście, Slattery prosił o wiele. Skąd, do diabła, przyszło mu do głowy, żeby zwrócić się z tym właśnie do niego? „Jesteś starym wyjadaczem” — dla Slattery’ego był to zdaje się wystarczający powód. Skoro raz się weszło do tej gry, nie można się było z niej wycofać. Będąc członkiem honorowym, miało się zobowiązania. „Kiedy przeczytałem twoje akta — powiedział na pożegnanie — i dowiedziałem się, gdzie byłeś i czego dokonałeś, wydało mi się to zbyt piękne, żeby mogło być prawdziwe.”

14 Poirytowany sięgnął po papierosa. Najbardziej rozdrażniła go sugestia, że jeżeli odmówi, sprawi Slattery’emu zawód. „Nie ma w tym żadnego ryzyka, Sam, absolutnie żadnego. W przeciwnym razie bym cię w to nie pakował.” W pewnym sensie ten lunch otworzył mu oczy. Laker szczerze się zdziwił, dowiedziawszy się, z jaką skrupulatnością odnotowywane są jakiekolwiek związki z państwami komunistycznymi. Było dla niego zrozumiale, że światem rządzą podejrzenia, podobnie jak to, że biurokratyczna sieć nie ma szans na wystarczającą selekcję. Ale sam fakt, że oczekiwano od niego, by dał się wykorzystać, skoro akurat zaszła taka potrzeba i nadarzyła się okazja, po prostu go drażnił. Do tego sama propozycja była cholernie mglista. Gdyby Slattery okazał się bardziej bezpośredni, może łatwiej byłoby mu podjąć decyzję, jeszcze zanim wyszedł z mieszkania przy Manchester Square. A tak w żaden sposób nie potrafił pojąć, dlaczego niby miał to wszystko jeszcze raz odgrzewać. „Proste zadanie, zwykła dostawa do rąk własnych… Kwestia dziesięciu minut.” Dostawa, ale do kogo, w jaki sposób i gdzie dokładnie? Zamyślony zapuścił silnik, wrzucił bieg i odjechał. To powoływanie się na dawne lata było jawnym nadużyciem. Nic nie mogło być w stu procentach bezpieczne. Nic, i Slattery mógł sobie mówić, co chciał. Park Lane wessała go w swój nurt. „Nie” — pomyślał znowu. Ale kiedy jechał w stronę Knightsbridge i Brompton Road, początkowa wrogość wobec pomysłu zaczęła topnieć. Choć tego nie chciał, czuł, że anonimowy lipski kontakt Slattery’ego łączą z nim pewne podobieństwa. Niewiele jest rzeczy gorszych, niż być odciętym. Nie musiał wytężać wyobraźni, żeby zrozumieć, co znaczy czekać, kiedy każdego dnia targa nerwy przerażająca pewność, że zostało się spisanym na straty. Nie ma chyba gorszej ciszy niż taka cisza. Sam tego kiedyś doświadczył i to mu raz na zawsze wystarczyło. * * * Kiedy Lakera w końcu przerzucili, atak z powietrza na Arnhem już trwał. Po przebyciu samotnie około dwustu mil na wschód od Renu Laker dotarł w końcu do lesistych terenów na zachód od Gardelegen, gdzie czekał na niego trzyosobowy komitet powitalny: Karl, Günter i dziewczyna. Gdyby natarcie na Arnhem się powiodło, droga do serca Niemiec stałaby otworem i wtedy każdy nietknięty most na rzece Aller byłby na wagę złota. Taki był plan. Ale natarcie skończyło się fiaskiem, nadajnik się zepsuł, a Karl i Günter nie wrócili z wypadu na skład materiałów wybuchowych w Klötze. Obawiając się, że tamci trafili do niewoli, Laker i dziewczyna opuścili dotychczasową kryjówkę w walącej się stodole i zaszyli się w gęstym lesie świerkowym, skąd mogli obserwować drogę z Brunszwika do Uelzen. Noc w noc długie konwoje wlokły się na północny wschód, a po jesiennym niebie przelatywały samoloty. Było zimno i bez przerwy padało. Laker zadaszył zagłębienie w ziemi, gdzie spędzali noce. Dziewczyna codziennie szła do którejś z okolicznych wiosek i w sobie tylko znany sposób zdobywała pożywienie; pewnego dnia przyniosła koc. Tydzień po zaginięciu Karla i Güntera Laker naprawił wreszcie radio i znowu zaczął nadawać o wyznaczonych porach. Chociaż nie było odpowiedzi, ciągle próbował, nawet kiedy nie miał już żadnych wątpliwości, że zostali spisani na straty. Robił to głównie po to, by podtrzymać dziewczynę na duchu. Nie chciała go opuścić, była chuda, piegowata i miała jakieś osiemnaście lat. Mogła spokojnie odejść, miała bowiem wuja gdzieś na południu, ale uparła się, że zostanie. — Beze mnie zginiesz z głodu — powtarzała. — Będziesz skończony. W zamierzeniach mieli dołączyć do innej grupy, w okolicy Gifhorn, ale bez dalszych instrukcji nie wiedzieli, gdzie dokładnie jej szukać. Czekali więc, a Laker na próżno ryzykował nadawanie trzy razy dziennie o stałych porach. Dwa razy musieli się przeprowadzać. Czekali, głodni i zdesperowani. Ponieważ robiło się coraz zimniej, tulili się do siebie, żeby nie tracić ciepła. Nazywała go Sammy. Czekali jeszcze pięć dni, próbując wywnioskować z ruchów wojsk, co się dzieje na froncie. W końcu Laker doszedł do wniosku, że jedynym wyjściem będzie wyruszyć na zachód, ale kiedy zaczęli się szykować do drogi, dziewczyna zachorowała. Twarz miała rozpaloną od gorączki i rzęziło jej w płucach. Jeszcze przed północą zaczęła majaczyć. Laker owinął ją w koc i zaniósł do samotnego gospodarstwa, skąd czasami kradła jajka. Położył ją na ziemi, zapukał do drzwi i uciekł, zatrzymując się tylko raz, żeby się zorientować, kto otworzył. Jakiś starszy człowiek. Później wrócił do lasu, zdeptał nadajnik na miazgę, zabrał swój karabin, kilka granatów i wyruszył. Minęło dwadzieścia dziewięć dni, zanim dotarł do linii Sprzymierzonych, dwadzieścia dziewięć dni prywatnej wojny, na której dał upust całej nienawiści za to, co spotkało jego rodziców, siostrę i być może również dziewczynę. Zabijał gdzie tylko mógł i kiedy mógł — samotnego wartownika, dwóch kaprali Luftwaffe jadących na motocyklu, wszystkich pasażerów wojskowego samochodu, załogę zabłąkanego czołgu. I wielu innych; w pewnym momencie stracił rachubę. Robił to pod wpływem dzikiej furii i dlatego, że świetnie strzelał. Zanim przedostał się do Amerykanów, miał oszalałe oczy tropionego zwierzęcia, a kiedy przebudził się z krańcowego

15 wyczerpania, najpierw odruchowo sięgnął po broń i dopiero później zwrócił uwagę na pochyloną nad jego łóżkiem pielęgniarkę… Są rzeczy, których się nie zapomina. Za Hammersmith skręcił w nieco okrężną drogę do Weybridge, wiodącą przez Richmond, Hampton i Sunbury. Była przyjemniejsza — prowadziła bowiem wzdłuż rzeki i miał okazję podziwiać łodzie pokazujące się za rzędami wierzb płaczących — a do tego nie tak bardzo ruchliwa, mógł więc skupić się na swoich rozmyślaniach. Kiedy przejeżdżał przez Oatlands, znowu przypomniała mu się kobieta w żółtej sukience. Gdyby nie ona, Slattery nigdy nie poprosiłby go o tę przysługę. Przypadek ma długie ręce i jest absolutnie nieobliczalny. Nie miał żadnych złudzeń. To była już całkiem inna wojna — bardziej złożona, wyrafinowana, lecz przecież równie bezwzględna i zabójcza. Bez nor w podmokłej ziemi, niemalże bez otwartej przemocy. Zapewne w całkiem inny sposób, to prawda, ale oczekiwanie musiało być nie mniej wyczerpujące niż wtedy… Zmieniło się wszystko i nic. A Slattery, niechby go wszyscy diabli, doskonale wiedział, że on wie, czym może być oczekiwanie, i to zapewne ta wiedza właśnie przeważyła. W Gale & Watts zjawił się tuż przed czwartą. Carol poradziła sobie z większością papierów, została jednak spora sterta takich, którymi musiał się zająć osobiście. Rozprawił się z nimi najszybciej jak umiał, po czym zatelefonował do dwóch osób, których numery podała mu Carol. Na moment wpadł Baxendale; rzekomo chciał go namówić, żeby postawił na Piggotta w jednym z wyścigów, tak naprawdę chodziło mu jednak o to, by choć przez chwilę nacieszyć oko widokiem nóg Carol. Po piątej Laker poprosił o połączenie z miastem i wykręcił numer podany mu przez Slattery’ego. Odebrała kobieta. — Słucham — powiedziała jedynie. — Poproszę z panem Slatterym. — Kto mówi? Przedstawił się. — Czy pan Slattery oczekuje pańskiego telefonu? — Tak — odparł. Rozległ się trzask i po chwili usłyszał głos Slattery’ego. — Dzwonię z biura — powiedział. — Wal śmiało. — Nie palę się do tego, ale odpowiedź brzmi: tak. Reakcja Slattery’ego daleka była od otwartego entuzjazmu. — Świetnie — powiedział tylko, zupełnie jakby właśnie się dowiedział, że Laker ma wolny wieczór albo coś w tym rodzaju. — Skoro to naprawdę takie ważne i nie masz nikogo innego… — To naprawdę ważne, Sam. I nie mam nikogo. — I pod warunkiem, że to naprawdę takie proste, jak mówiłeś. — Prostsze nie mogłoby być. — W porządku… Co dalej? — Zdzwonimy się… Aha, jeżeli chodzi o twój zegarek… — Moje co? — Zegarek. Okropnie mi przykro. To wszystko moja wina. Postaram się, żeby ktoś go odebrał jutro rano. — Rano? — Laker kojarzył cokolwiek powoli. — No, przed południem… oczywiście, jeżeli ci to odpowiada. — Ach, tak… tak, jak najbardziej. — W jego głowie zaczęło się nagle kłębić mnóstwo pytań, biorących się z natłoku obaw i złych przeczuć, ale ogólnodostępna linia, przez którą rozmawiali, powstrzymywała go przed ich zadaniem. — Czy to już wszystko? — Na razie tak, Sam. I dzięki. Chyba wiesz, jak bardzo na ciebie liczyłem? „Akurat” — pomyślał Laker. Dotknął palcami zegarka, zastanawiając się, w jaki sposób go spreparują i co w nim będzie. Ale przynajmniej wiedział, w czym wiadomość zostanie przekazana i nietrudno było się domyślić w jaki sposób. Poczuł się dziwnie uspokojony, było to bowiem potwierdzenie słów Slattery’ego o prostocie zadania, które podjął się wykonać. Ale mimo wszystko, jak wielkim był głupcem, zgadzając się wziąć udział w tej sprawie? Nie było mu dane długo się nad tym zastanawiać, albowiem Carol położyła przed nim stertę listów do podpisu, a tuż obok wspólny raport Wilsona i Farrowa, zawierający propozycje sposobu przezwyciężenia kłopotów, w jakich znalazł się Dział Projektów, i oznaczony adnotacją DO PILNEJ OCENY. Laker próbował skupić się na nim, po chwili jednak zrezygnował. I tak przez cały czas po głowie krążył mu Lipsk. Eksport firmy był tak mały, że właściwie nie było o czym mówić, nie mógł mu więc w żaden sposób zaszkodzić. A co się tyczy

16 Patricka… Do diabła, jeżeli zaczyna w takim tonie, to może lepiej od razu dać sobie spokój? Przecież i bez rozmyślań o ewentualnym fiasku miał do tej misji wystarczająco niechętny stosunek. Slattery siedział w tym pośrednictwie dość długo, żeby mieć opanowany do perfekcji każdy jego aspekt. Za promiennym uśmiechem oczu w okularach był bezwzględnym realistą. I właśnie to stanowiło pożywkę dla nękających Lakera wątpliwości. Całe rzesze dyrektorów do spraw eksportu, krążących w ostatnich latach po wszystkich zakątkach Europy, pełniły jednocześnie rolę bezpłatnych listonoszy — Slattery dał mu to dość jasno do zrozumienia. I do tego właściwie sprowadzała się cała ta sprawa — miał być listonoszem. Po wyjściu Carol przesiedział w biurze jeszcze jakieś pół godziny, ale raport Wilsona i Farrowa okazywał się ciągle ponad jego siły, zabrał go więc do domu. Kiedy wrócił, Patrick siedział pośród porozkładanych map, a w jednym z folderów Laker dostrzegł podkreślone zdanie: „Kolejka linowa zawiezie Państwa wysoko nad Rudesheim, aż pod posąg Germanii, postawiony w zeszłym stuleciu jako symbol Niemiec zjednoczonych przez Bismarcka.” — W gazetach wprawdzie nic dzisiaj nie ma — Patrick uśmiechnął się znacząco — ale może zechcesz mi zdradzić, cóż takiego ekscytującego przydarzyło ci się od śniadania? Nazajutrz, punktualnie o jedenastej, z recepcji zadzwonił MacDonałd. — Przyszedł ktoś po pański zegarek, sir. Mam przyjść po ten zegarek czy przyśle pan pannę Nolan? — Przyjdź, John. Albo nie — rozmyślił się — najlepiej będzie, jeśli ten facet sam przyjdzie. — Dobrze, sir. Jednak ciekawość Lakera nie została nagrodzona niczym nadzwyczajnym. Chwilę później w otwartych drzwiach stanął młody mężczyzna o wyglądzie spaniela, ubrany w brązowy garnitur. — Czy pan Laker? — spytał. — Zgadza się. Proszę, niech pan wejdzie. Garnitur był porządny, a krawat rzucał się w oczy. Ciekawe byłoby się dowiedzieć, czym jeszcze zajmuje się ten człowiek. Przez krótką chwilę po głowie Lakera błądziła absurdalna myśl, żeby spytać, czy robi coś jeszcze oprócz odbierania zegarków. — Dostanę jakieś potwierdzenie? — Jeżeli pan sobie życzy, mogę wystawić. Laker pokręcił głową. Odpiął zegarek i wsunął go do koperty. — Dziękuję — powiedział mężczyzna. — Rozumiem, że to wszystko. Czy tak? — Chyba tak, panie Laker. Życzę miłego dnia. Minutę później obserwował z okna, jak mężczyzna idzie przez plac i odjeżdża zwykłą ciemnoniebieską furgonetką. Chyba przez cały dzień drzwi biurowca nie przekroczył nikt mniej rzucający się w oczy i tylko brak zegarka na ręce przypominał Lakerowi, że właśnie wykonał pierwszy krok na drodze prowadzącej od zgody do wykonania zadania. * * * Przez następną dobę Slattery nie dawał znaku życia. Zadzwonił dopiero w sobotę koło południa. Laker czytał książkę i nigdzie się nie wybierał. — Jeszcze kilka minut i byś mnie nie zastał — skłamał. — Przepraszam, w weekendy zawsze istnieje takie ryzyko. Moglibyśmy się spotkać któregoś wieczora? — Kiedy? — Może jutro? — Jestem umówiony na brydża. — Poniedziałek? — Nie ma innego wyjścia. Dziś wieczorem jestem zajęty, a we wtorek będziemy się pakować. — A więc zgoda, poniedziałek. Żebyś jednak nie musiał jeździć w tę i z powrotem, może spotkamy się w połowie drogi? — Gdzie? — W Mitrze, w Hampton, bar Neli Gwyn. — Zgoda. * * *

17 Przyjechał kwadrans przed czasem, zamówił szkocką i czekał. Przez weekend udało mu się prawie zapomnieć o Slatterym, ale przez całą krótką drogę z Roundwood i teraz, kiedy rozglądał się po jawnie próżnych klientach baru, zaczęły nim targać wątpliwości. Trudno, zrobi to, na tym etapie już się nie wycofa. Ale im szybciej nadejdzie ta środa, tym lepiej. A za — ile to dokładnie? — za niecałe sześć dni opuszczą Lipsk i rozpocznie się etap podróży zaplanowany przez Patricka: Heidelberg, Mannheim, Wormacja, Moguncja, Rudesheim, Kochem, Koblencja… To w końcu jego wakacje. — Cześć — rozległ się nagle głos Slattery’ego. — Długo czekasz? Wziął wolne krzesło od sąsiedniego stolika i usiadł. — Co ci zamówić? — Gin. — Przez chwilę jakby się wahał. — Tak, gin… Tak jak ci mówiłem, mam tylko chwilę. Muszę zaraz wracać. — Aha. — Mój teść włóczył się przez całe popołudnie po okolicach Kew Gardens i ma zjeść z nami kolację. Jest głuchy jak pień. Tylko ja jeden w całej rodzinie mam odpowiedni tembr głosu czy coś takiego, więc moja obecność przy takich okazjach jest obowiązkowa. Rozparł się w krześle, przesunął dłonią po rzadkich włosach i rozejrzał się po innych stolikach z niewinną miną, jakby szukał znajomych. — Za twoje powodzenie — powiedział, kiedy dostał swój gin. — I jeszcze raz dziękuję. Laker wzruszył ramionami. — To co, do rzeczy? — Jestem gotów. — Masz dobrą pamięć do numerów telefonów? — To zależy. Ten, który mi ostatnio podałeś, jakoś zapamiętałem. Sprawdź mnie. — Trzydzieści trzy, czterdzieści dwa, osiemdziesiąt sześć. — Slattery powtórzył liczby. — Nie zapomnij. — Postukał się po głowie. Usta Lakera poruszyły się. — Pamiętasz? — Tak. Siedzieli dość blisko siebie i mówili wystarczająco cicho. — Znasz Lipsk? — Byłem tam raz w dzieciństwie, ale niewiele pamiętam. — W jakim hotelu będziesz mieszkać? — W Astorii. Slattery pokiwał głową. — Przy Luisenstrasse jest jubiler. Taksówką jakieś pięć minut. Zobaczysz szyld: Kromadecka. — Przeliterował. — Zapamiętasz? — Tak. — To maleńki sklepik, ale trudno go przeoczyć. Poprosisz, żeby ci zmienili pasek w zegarku. To wszystko. — Nic więcej? — Nic. — Slattery uśmiechnął się, jakby pod wpływem jakiegoś wspomnienia. — Mówiłem ci przecież, że to dziecinnie łatwe. — Kiedy dostanę zegarek? — Zrobią ci to na miejscu. — Nie, od ciebie. — Przepraszam, całkiem zapomniałem. Dostarczą ci go we wtorek wieczorem. Do domu. — Jasne. Slattery dał znak kelnerowi. — Szkocka, tak? — Proszę. Chwilę milczeli. Przez cały czas ktoś wchodził i wychodził. W pobliżu rozległ się śmiech jakiejś dziewczyny, szczęśliwej w znanym jej świecie, bezpiecznej. Lipsk wydawał się bardzo odległy. — To co, spokojniejszy? — spytał Slattery, uśmiechając się promiennie. — Gęsiej skórki w każdym razie nie dostałem. — Masz jeszcze jakieś pytania? — Tylko jedno: dlaczego, do diabła, akurat ja mam to zrobić? W odpowiedzi Slattery roześmiał się swoim idiotycznym śmiechem. — Ten sklep, Kromadecka…

18 — Tak? — Czy nie ma znaczenia, kto mnie obsłuży? — Nie będzie takiego problemu. Pracuje tam tylko jedna osoba. — Nie muszę mieć żadnych znaków rozpoznawczych ani niczego w tym rodzaju? — Nie. Po prostu poproś o nowy pasek, a potem wyjdź i jedź na te swoje Targi podglądać, jak to ująłeś, cudze pomysły. Spokojnie zaczynaj wakacje. — A ten numer telefonu? Kiedy mi będzie potrzebny? — W ogóle nie będzie. — Slattery rozłożył ramiona niemalże przepraszająco. — Powiedzmy, że to polisa ubezpieczeniowa. Zdrowy rozsądek roztropnej dziewicy. A tak przy okazji, pamiętasz go jeszcze? — Trzy trzy, cztery dwa, osiem sześć. — Ten telefon jest jak hamulec bezpieczeństwa w pociągu. Istnieje jedna szansa na milion, że go użyjesz, ale dobrze wiedzieć, że jest. — Spojrzał mu w oczy. — Wszystko jasne? — Tak. Wszystko — odrzekł Laker, zaciągając się papierosem. Choćby nie wiadomo jak bardzo znikomy, zawsze istniał element ryzyka i Laker oszacował je na własny sposób. Ale byłby wobec Slattery’ego znacznie lepiej nastawiony, gdyby ten darował sobie opowieści o dziecinnej prostocie zadania, którymi uraczył go podczas pierwszego spotkania przy Manchester Square. — I pamiętaj, to ostatni raz. Nigdy więcej nie dam ci się w to wciągnąć. Uśmiechnął się krzywo, a Slattery spojrzał w bok, bawiąc się oprawkami okularów. — Chcesz, żebym ci wszystko jeszcze raz streścił? — Nie trzeba. — O której lądujesz? — Koło południa. Nie pamiętam dokładnie. — Załatw to jeszcze tego samego popołudnia, dobrze, Sam? Nie czekaj do następnego dnia. — Nie mam zamiaru kłaść się z tym spać, możesz być tego pewien. Im szybciej przestanę być jednym z twoich nie opłacanych statystów, tym lepiej. Wierz mi. — To mi się podoba. — Kończącym ruchem opróżnił szklankę. — Tym razem to mnie goni czas. Dokąd jedziesz? — Do domu. Wyszli razem. Po sztucznej jasności baru zmierzch wydawał się ciemniejszy niż w rzeczywistości; od rzeki bił przenikliwy chłód. Za murem i drzewami po drugiej stronie drogi na tle nieba rysował się Hampton Court. Obok przeszli kobieta i mężczyzna — kobieta niosła na rękach dziecko, które darło się wniebogłosy ze zmęczenia i atawistycznego strachu przed tym, co może w sobie kryć zapadający zmierzch. Laker odprowadził Slattery’ego do samochodu — szarego rovera z godłem Royal Thames Yacht Clubu. Numer rejestracyjny zaczynał się od trzech U i spojrzawszy nań Laker przypomniał sobie stary skecz kabaretowy zatytułowany „Trzej ochotnicy”. Slattery otworzył drzwi i odwrócił się — Laker był pewien, że po to, by mu podać rękę. On jednak powiedział: — Jest coś, o czym ci jeszcze nie powiedziałem, Sam. — Co? Akurat mijał ich autobus; Slattery zaczekał, aż przejedzie. Laker prawie nie widział jego twarzy. — Co takiego? — spytał niepewnie, podejrzewając jakieś dodatkowe komplikacje. — Chodzi o sklep. Mówiłeś o znakach rozpoznawczych. — Tak? Slattery odchrząknął. — Ona cię rozpozna. — Jak to: rozpozna? — Ta osoba to Karen Gisevius. * * * Nazywała go Sammy. * * * — Karen? — powtórzył Laker jak echo. — Karen? — Zgadza się. — Ale… — Jego myśli goniły w kilku kierunkach naraz. — Więc ona żyje? — spytał głupio. — Tak.

19 — Mój Boże. — Jeszcze to do niego nie dotarło. Mijały sekundy. — Mój Boże — powtórzył. — Dlaczego od razu mi o tym nie powiedziałeś? — Z rozsądku. — Z rozsądku? Jak to? — Laker zmarszczył brwi. — Nie chciałem posługiwać się nią jako argumentem. Być może zdecydowałbym się na to, gdybyś odmówił. Ale na szczęście nie odmówiłeś. Za to teraz czas, żebym cię w to wprowadził. Na delikatnie oświetloną, porośniętą wistarią fasadę lokalu padał cień głowy i ramion Slattery’ego. — Od jak dawna… — zaczął Laker, przerwał zająknąwszy się, po czym zaczął od nowa: — Od jak dawna wiesz? — Wiem? O czym? — Że przeżyła. — Od pewnego czasu, Sam. Dość długo. — Dwadzieścia lat? — W głosie Lakera pojawiła się nuta oburzenia. — Powiedzmy, że około dziesięciu. — Slattery przeczekał, aż przechodząca nie opodal para minie zaparkowane samochody. — Zwerbowaliśmy ją w połowie lat pięćdziesiątych, ale nie od razu skojarzyłem jej nazwisko. To jedna z naszych najlepszych łączniczek. Dlatego tak nas wkurza, że znalazła się w tarapatach z idiotycznych powodów. — Musiało mu się wydawać, że Laker oczekuje dalszych wyjaśnień, bo ciągnął: — Zaszło pewne nieporozumienie. Nawet nie wpadka. Nic się nikomu nie stało, nic z tych rzeczy. W przeciwnym razie na pewno bym cię w to nie wciągał. Chyba rozumiesz, że nie mogę ci podać bliższych szczegółów; w każdym razie efekt jest taki, że kontakt został zerwany i trzeba go odzyskać. Ale Laker go nie słuchał, myślami był bowiem przed samotnym domem, kiedy po raz ostatni patrzył na ciężko dyszące ciało owinięte w koc, zostawione na łaskę tego, kto odpowie na pukanie do drzwi. Przemierzał pamięcią minione lata, wspominając późniejsze, związane z tym wydarzenia, między innymi dzień, kiedy po raz ostatni siedział w biurze Slattery’ego przy Grosvenor Square i składał raport o Karlu, Günterze i Karen Gisevius oraz totalnym fiasku hazardowej akcji o nazwie Operacja Rozwinięcie. — Chyba mogłeś mi powiedzieć — odezwał się. — Nie wtedy, kiedy zaczęła z nami współpracować. — Nieoficjalnie. — Nie bardzo, zrozum. Kiedy Slattery zrobił krok, poruszył się również jego cień. Zmierzch zdawał się kurczyć, a sunące po moście samochody przepychały się, żeby zająć dogodną pozycję do wjazdu na rondo. Było to idiotyczne miejsce do rozmów nie tylko na ten, ale na jakikolwiek inny temat. — Dlaczego? — nie ustępował Laker. — Nigdy mi to nie przyszło do głowy, Sam. Poza tym straciliśmy kontakt, prawda? Nasze drogi się rozeszły. — Do czasu, aż stwierdziłeś, że znów jestem ci potrzebny. — Do czasu, aż przeczytałem o tobie w „Evening Standard”. — Chrzanisz — uciął Laker. Był kompletnie oszołomiony. Trudno mu było uwierzyć, że Karen żyje, a jednocześnie czuł się oszukany, bo nikt mu o tym nie powiedział. Na dodatek nagła, niespodziewana perspektywa rychłego spotkania mocno nim wstrząsnęła. Zbyt wiele było tego wszystkiego jak na jeden raz i w efekcie jego nastrój wyładował się w bezsensownej złości i nieufności wobec Slattery’ego. — Jeżeli jest coś, czego nie znoszę, to kiedy ktoś próbuje wodzić mnie za nos. — Sam… — Zawodowcem zostaje się na zawsze. To twoje słowa, nie moje. Musisz się na coś zdecydować. Nie może być i tak, i tak. — Przykro mi. Nie miałem pojęcia, że… — Chrzanisz — warknął Laker. — I jeszcze jedno… Czy ty poważnie oczekujesz, że wejdę do jej zakładu i raptem po paru minutach spokojnie wyjdę? Ot tak, jak gdyby nigdy nic? Czy ty przypadkiem nie zapomniałeś, że masz do czynienia z ludźmi, a nie chorągiewkami na mapie? Slattery rozsądnie odczekał kilka chwil. — Wolałbyś tego nie robić, czy o to chodzi? — odezwał się wreszcie. — Tego nie powiedziałem. — Chyba nie do końca rozumiesz, w jakiej jestem, sytuacji. Cały boży świat może sobie walić do Lipska drzwiami i oknami, ale ja nie mogę zlecić tego zadania byle komu. I ty dobrze o tym wiesz. To, że trafiło akurat na ciebie i Karen, to przypadek. Takie rzeczy się zdarzają. I pamiętaj, że nie chciałem, żebyś to robił ze względu na nią. Dlatego nie powiedziałem ci o niej od razu.

20 — Dziesięć minut, powiadasz. A potem mam wyjść i wracać na Targi… Równie skomplikowane jak wyjście na ulicę… Jak myślisz, z kim masz do…? — Chodziło mi tylko o to, ile zajmie ci samo wykonanie zadania. To Karen będzie musiała zdecydować, co jest, a co nie jest możliwe. Laker zacisnął usta, wciąż oszołomiony, wciąż rozgoryczony. Było stanowczo za późno na zarzucanie przynęty. Wpatrywał się w Slattery’ego. Karen, Karen Gisevius. — Jest jedną z najlepszych… — Nie wątpię. Nadal nie potrafił pojąć, że nie rozmawiają o przeszłości. Ani o umarłych. Czas teraźniejszy, którym się posługiwali, wprawiał go w szok, budząc wspomnienia; w efekcie im dłużej słuchał, tym bardziej był poruszony. W głowie kłębiły mu się coraz to nowe pytania, ale odpowiedzi Slattery’ego były niczym innym jak tylko próbą samoobrony. — Posłuchaj, Sam… i nie zrozum mnie źle. Nie prowadzę międzynarodowej agencji towarzyskiej ani nie przykładam ci spluwy do głowy. Jeżeli chcesz, możesz się jeszcze wycofać. Decyzja przez cały czas należy do ciebie. Tylko do ciebie. Ale teraz już wiesz, że chodzi o Karen, i sądziłem, że tym bardziej będziesz chciał pomóc… — Mówisz tak, jakby to było szczęśliwe zrządzenie losu. — A czy tak nie jest? „Chryste” — pomyślał Laker. — Zastanów się — powtórzył Slattery — może właśnie tak jest? Sam pomyśl. W drodze powrotnej do Weybridge w jego myślach nakładały się na siebie dwa światy i już czuł, już wiedział, że odtąd nic nie będzie takie samo jak dotąd. 4. Zegarek dostarczono mu do domu we wtorek późnym popołudniem. Laker wyszedł z pracy wcześniej niż zazwyczaj, odebrał go więc osobiście. Niebieska furgonetka wyglądała na tę samą, co poprzednio, za to mężczyzna, który stanął w drzwiach, był ponad wszelką wątpliwość kim innym i natychmiast zrobił na Lakerze wrażenie kogoś, kto zupełnie nie pasował na wspólnika. Był przysadzisty, w średnim wieku, ubrany niedbale i — sądząc po przyśpieszonym oddechu — w fatalnej kondycji. Gdyby to pani Ruddick odebrała cienką, zawiniętą w szary papier paczuszkę, być może dostałby napiwek, ale tak spytał po prostu o nazwisko, skinął głową i wyszedł, spoglądając na klomby róż w sposób nie pozostawiający wątpliwości, że na pewno wiedziałby, co zrobić z wolnym czasem, gdyby tylko go miał. Patrick popędził właśnie na górę, żeby upchnąć jakoś swój kolejny pomysł do i tak pękającej w szwach walizki, pani Ruddick natomiast krzątała się cicho w kuchni. Na przesyłce nie było nazwiska ani żadnej innej informacji. Laker zaniósł ją do salonu, otworzył, wyjął zegarek i uważnie przyjrzał się paskowi. Ponad wszelką wątpliwość należał do niego, a cokolwiek z nim zrobiono, było niewidoczne. Przypuszczał, że go rozpruli, ale nie zdołał znaleźć choćby jednego zgrubienia. Slattery dotrzymał słowa („Sam będziesz miał wątpliwości, czy naprawdę coś w nim jest.”), jego zaś dotąd ani trochę nie obchodziła treść wiadomości, którą miał dostarczyć. Ale od chwili gdy padło nazwisko Karen, sprawa nabrała całkiem nowego wymiaru. Przez całą noc i dzień próbował sobie wytłumaczyć, że nie ma powodu czuć się urażony sposobem, w jaki Slattery rozegrał tę partię. W końcu powody, dla których aż do ostatniej chwili nie wspomniał o Karen, były jak najbardziej logiczne. Ale z drugiej strony nie sądził chyba, że ktokolwiek uwierzy, że przez dziesięć lat ani razu nie przyszło mu do głowy, by zawiadomić Lakera, że Karen Gisevius żyje. Równie idiotyczne były opowieści o zerwanym kontakcie, skoro zaledwie parę dni wcześniej cytował całe fragmenty jego akt. Zaiste, trudno go było zrozumieć, a odnowiona znajomość przypomniała Lakerowi, jak mało ich w rzeczywistości łączyło. Wtedy, pod Mitrą, jawna obojętność Slattery’ego na wszystko poza głównym zadaniem wzbudziła w oszołomionym Lakerze gniew, który — po tym jak minął pierwszy wstrząs — nie pozostawił miejsca na choćby odrobinę radości albo niecierpliwego zaciekawienia. Przyszło to dopiero wtedy, gdy złość zelżała i Laker zaczął sobie tłumaczyć, że Slattery’ego powstrzymał swoisty kodeks moralny. Kiedy się rozstawali, Slattery powiedział: — Spotkamy się, jak będzie już po wszystkim. — W coraz gęstszym mroku niezdarnie wyciągnął rękę, jakby szukał miejsca na dłoni, którego należało dotknąć w masońskim uścisku. Dopiero wtedy, przez zaledwie ułamek sekundy, Lakerowi zdawało się, że dojrzał maleńką skazę na powłoce jego obojętności. — Bez urazy, Sam. Teraz ani nigdy.

21 Wyjrzał do ogrodu, skupiając swe myśli na Karen. Miała teraz jakieś trzydzieści osiem lat. Tak, trzydzieści siedem albo osiem. Potrafił ją sobie wyobrazić tylko taką, jaka była wtedy — chudą, piegowatą, o płonącym spojrzeniu i nad wiek poważną. Wszystko inne było zaledwie domysłem, a to co przeżyli — jedynie odskocznią dla pytań, kłębiących się w jego głowie i dotyczących tego, co się zdarzyło pomiędzy nocą, kiedy zostawił ją przed domem niedaleko Gardelegen, a chwilą obecną. Myślał o niej z dziwnym uczuciem nierealności, jakby nadal nie do końca wierzył, że jutrzejszego popołudnia znów ją zobaczy, zastanawiając się nad kształtem życia tak swojego, jak i jej, dryfując od jednego pytania do drugiego, od jednego problemu do następnego, rozmyślając o przetrwaniu, umieraniu, byciu i niebyciu wybranym, życiu, wojnie, która ich połączyła, i swego rodzaju pokoju, który miał ich połączyć raz jeszcze. Nigdy tam już nie wrócił. Jeszcze zanim go zdemobilizowali, Niemcy zostały podzielone, Gardelegen znalazło się po drugiej stronie, a na granicy wyrosły świeże pola minowe. Za to dużo pisał: do Czerwonego Krzyża i tym podobnych organizacji; te jednak nie potrafiły mu pomóc. Dwa razy zdecydował się nawet wysłać listy bezpośrednio do niej, adresując je tak, jak mogłoby to zrobić dziecko: „Duży dom z szarego kamienia, 3 km na południowy zachód od Gardelegen”… Ale nie dostał odpowiedzi, zresztą w głębi duszy wcale się jej nie spodziewał. Europa była kontynentem duchów i spustoszenie pochłonęło Karen wraz z milionami innych. Pozostała wspomnieniem, równie żywym i wyraźnym jak morderstwa, których się dopuścił podczas wędrówki przez Niemcy; umarła, był tego pewien, podobnie jak nienawiść, która pozwoliła mu je popełnić. Co chwilę musiał sobie przypominać, że Karen nie może się go spodziewać. Nie miało sensu snucie domysłów, co takiego skłoniło ją do ponownego przystąpienia do tej gry, za to zegarek na ręce i numer telefonu ukryty w najdalszych zakątkach pamięci były jasnym dowodem, że jutro liczyć się będzie przede wszystkim zadanie postawione mu przez Slattery’ego. Ale Slattery nie był jedynym, który stracił kontakt, i wydawało się nie do pomyślenia, żeby w zakładzie Kromadeckiej przy Luisenstrasse mogło dojść jedynie do wymiany paska zegarka i niczego więcej. Nie do pomyślenia, niezależnie od tego, czy było to w strefie sowieckiej, czy nie… — Tato — zawołał go Patrick ze schodów. — Jak myślisz, założyć film do aparatu już teraz czy dopiero rano? * * * Wylecieli o 8.55. Lotnisko było spowite gęstą mgłą, obyło się jednak bez opóźnienia. Dokładnie o czasie viscount wzbił się ku błękitowi nieba. Mieli miejsca z przodu, na prawej burcie, Patrick siedział przy oknie. Leciał dotąd tylko dwa razy i wciąż było to dla niego coś nowego. Rozpiąwszy pas, Laker rozejrzał się po samolocie; tak jak się spodziewał, na pokładzie nie było prawie kobiet. Mężczyzna po drugiej stronie przejścia wertował lśniący katalog zabawek i modeli do sklejania, a w gwarze rozmów nie było zwykłej wyzywającej arogancji Brytyjczyków jadących na wakacje; dużo bardziej kojarzył się on z luksusowym pullmanem i jadącymi w delegację biznesmenami. Laker był prawie pewien, że kiedy wylądują w Amsterdamie, jakieś dziewięćdziesiąt procent współpasażerów przesiądzie się na samolot do Lipska. Oparł się wygodnie i poprzez profil Patricka spoglądał na przepływające za oknem Surrey i Kent. Zanim po lewej stronie pojawiła się szaroróżowa inkrustacja Canterbury, było już po porannym nabożeństwie, a Patrickowi powoli zaczynało się nudzić ciągłe wyglądanie przez okno. Uśmiechnął się do ojca i wyłowił rozmówki angielsko-niemieckie. — Pocztyliona trafił piorun — powiedział Laker. — Tego tu nie ma. — Rzeczywiście. I szczerze wątpię, czy kiedykolwiek było. — Za to jest na przykład: „Gdzie mogę kupić porządne rozmówki?” — Nie wierzę. — Jak Boga kocham. Laker roześmiał się. Jego niemiecki był bez zarzutu. — „Targi”? — zapytał. — Die Messe. Wziął książeczkę i otworzył na chybił trafił. — No to powiedz mi… „Jak dojść do muzeum?” — Wie komm man… — Kommt. Wie kommt man… — Wie kommt man zu dem Museum? — Brawo. Piątka. Czegoś cię jednak nauczyli w tym Grenham. A jak będzie: „Czy uczniowie mają zniżki?” — O nie.

22 — Nie? — Absolutnie. — No to powiedzmy: „Czy są tu meduzy albo niebezpieczne prądy?” Patrick przez chwilę się zastanawiał, a potem zabrał mu książkę. — Lepiej dam sobie spokój, póki jeszcze jestem do przodu. A poza tym, kto by się tam teraz kąpał? — Nigdy nie wiadomo. Niedługo będziemy nad morzem. — Katastrofista. Patrick przypominał Helen jedynie z oczu, za to miał je dokładnie takie jak ona: niebieskie, z długimi, ciemnymi rzęsami. „Opiekuj się nim — wyszeptała tamtego popołudnia, zanim ją zabrali na bezcelową operację. — Opiekuj się nim, proszę. Zrób to dla mnie, dobrze?” Laker odwrócił wzrok niemalże z poczuciem winy, dotykając zegarka, dręczony przez lekki, ale dokuczliwy dyskomfort, który odczuwał, ilekroć tylko pomyślał, czego się podjął dla Slattery’ego, i z jaką niecierpliwością oczekiwał szansy, która się z tym wiązała. Wtedy, w pokoju przy Manchester Square, jego odmowa była odruchowa. „Nie” — pomyślał instynktownie, albowiem odezwał się w nim amator — zarówno wtedy, jak i trochę później, kiedy zadumał się w samochodzie przy Brook Street. A potem, zupełnie jakby przeszedł po sterczących z bagna kamieniach, po których jednak nie potrafił już wrócić, znalazł się nagle po drugiej stronie — bez entuzjazmu, ale zdecydowany — odrzucając argumenty, że im bardziej się angażuje, na tym większe naraża się ryzyko, aż w końcu każdy aspekt zadania został zdominowany przez Karen. — Słyszałeś — odezwał się Patrick, wertując jakiś folder — że Bach był kantorem w kościele Świętego Tomasza w Lipsku? — Nawet jeśli, to już dawno o tym zapomniałem. — Ciekawe, czy za kilkaset lat w przewodnikach po Liverpoolu będą pisać o Beatlesach? To dopiero pomysł, no nie? — Za kilkaset lat ludzie będą latać na Księżyc — odparł Laker, krzywiąc się teatralnie. Minął kwadrans. Po pomarszczonym morzu pływały statki — zabawki, a niedługo później w poprzek toru ich lotu pojawiło się wybrzeże Holandii, brązowe i chaotyczne. Nie było jeszcze dziesiątej, ale mówiący z irlandzkim akcentem mężczyzna po drugiej stronie przejścia poprosił stewardesę o Jamesona, kiedy zaś dowiedział się, że jest tylko szkocka, wydawał się szczerze rozgniewany. W końcu jednak przystał na szkocką i paczkę papierosów. „Modele do sklejania — pomyślał Laker — muszą się nieźle sprzedawać.” Zaraz potem rozległ się kruchy i ugrzeczniony głos stewardesy: — Szanowni państwo, za kilka minut lądujemy w Amsterdamie. Proszę zgasić papierosy i zapiąć pasy. * * * W Amsterdamie mieli godzinę czekania, czas jednak wcale im się nie dłużył. W hali tranzytowej co chwilę rozbrzmiewały bezpłciowe komunikaty, a od czasu do czasu rozlegało się wycie silników. Nadal utrzymywała się ładna pogoda; na niebie nie było ani jednej chmury. Patrick kupił sobie coca — colę z automatu i zrobił przez szybę kilka zdjęć caravelle wypluwającej właśnie swój ładunek na pas. — A właśnie — odezwał się Laker. — W Lipsku lepiej uważaj z tą zabawką. — Nawet na targach? Wzruszył ramionami, w pełni świadomy swej niekonsekwencji. — To strefa sowiecka. — Teraz gadał już całkiem jak Slattery. — Zawsze lepiej najpierw sprawdź, czy niczym nie ryzykujesz. * * * W dalszą drogę wyruszyli samolotem Czechosłowackich Linii Lotniczych — maszyną przypominającą nieco starą dakotę. Po przesiadce z nowoczesnego viscounta lot wydawał się nierówny i hałaśliwy, za to wnętrze urządzone było ze znacznie większym przepychem: w oknach wisiały ozdobne aksamitne zasłony, a siedzenia pokrywał szkarłatny welur. — Ho–ho — wykrzyknął jakiś łysy mężczyzna, kiedy wsiadali. — Całkiem jak w burdelu! — A jak myślisz, George, gdzie jesteś? — odparł oschle jego współtowarzysz. Wprawdzie nie dostali żadnych mapek, ale Patrick miał ze sobą starą mapę British European Airlines, nie było więc trudno odgadnąć, jaką lecą trasą. Najpierw skierowali się w stronę słońca, na wschód, lecieli zaś na tyle nisko, że bez trudu mogli identyfikować coraz to nowe elementy przesuwającego się krajobrazu —

23 metaliczny Ren, smog nad ciągnącym się daleko na południe Zagłębiem Ruhry; później Ems i ponad wszelką wątpliwość Münster pod lewym skrzydłem samolotu. Laker miał rację, na pokładzie znalazła się większość pasażerów, którzy wyruszyli razem z nimi z Londynu. Kolejne nazwiska do akt Slattery’ego — ta myśl nadal budziła w nim sprzeciw. Śmiech, rozmowy ze stewardesami, przekrzykiwanie łoskotu silników: „Być może Spurs zagrają w europejskich pucharach.” Mężczyzna siedzący najbliżej niego przyjrzał mu się i zapytał: — Czy myśmy się już przypadkiem nie spotkali? Może w zeszłym roku? — W Lipsku? — Aha. — Nie było mnie tam. — Pierwszy raz, tak? — Tak. — Dziwne. Gotów byłbym przysiąc, że gdzieś już pana widziałem. Kogo pan reprezentuje? Laker odpowiedział. — Szybko zaczyna pan szkolić tego młodego człowieka. — Skinął przyjaźnie w stronę Patricka. — Jestem Black. Dargle & Tait, Ilford… Sprzęt optyczny. Laker nie był w nastroju do profesjonalnej dyskusji, ale ku jego uldze, sąsiad sprawiał wrażenie mniej więcej usatysfakcjonowanego uzyskanymi informacjami i dał mu spokój. — Jak myślisz, czy to Wezera? — spytał Patrick. — Możliwe — odparł, wyglądając. — Na pewno. — Świetny z ciebie nawigator. Nie udało mu się zagłuszyć przeszłości. Rzeczywiście, na Targi leciał po raz pierwszy w życiu; ale przecież kiedyś pokonał już tę trasę, w pochmurną noc, w trakcie dywersyjnego nalotu na Magdeburg, mającego za zadanie odwrócić uwagę Niemców. Nagle przypomniał sobie radiotelefonistę — Nowozelandczyka — który odsunąwszy się na moment od interkomu, wrzasnął: — Kapitan mówi, że przelatujemy nad Wezerą. Hanower po prawej burcie. Druga piętnaście i nawet mysz się nie poruszy… Zaraz potem w jego pamięci pojawił się inny obraz, nieco późniejszy, kiedy leżeli z Karen w krytej jamie, pośród świerków. Tulili się do siebie, jej oddech ogrzewał jego twarz, po czym zamarzał w powietrzu. — Wiesz, o czym myślę, Sammy? — spytała. — O tym, jak zwyczajny jest ten wieczór dla milionów innych ludzi. Siedzą w domu, tańczą, szykują się do teatru, palą w kominku, kąpią się, gotują, karmią dzieci, kochają się… Kiedy my też tak będziemy mogli? Zamknął oczy i pozwolił, by ogarnął go mrok. Nie ma powodu do niepokoju. Jest listonoszem. Jedynie głupcy dają się złapać. Głupcy i ci, którzy ryzykują wyjście na głębokie wody. Zdawał sobie sprawę, że w Lipsku będzie się roić od organizacji znanych z pierwszych stron gazet. Wywiad stał się głównym przemysłem dwudziestego wieku. Pozbycie się paska to dziecinna igraszka. Ale spotkanie z Karen nie będzie czymś, co dałoby się załatwić przy ladzie i do tego w ciągu zaledwie paru minut. „Chyba później uda nam się jeszcze gdzieś spotkać?” — pomyślał. Ziemia zaczęła znikać za chmurami. Tuż przed południem skręcili na południowy wschód, wchodząc w przechył. Planowo mieli wylądować o dwunastej dwadzieścia. Patrick odłożył mapę. Pojawiła się biała blizna autostrady, a później co jakiś czas zza chmur wyłaniały się na chwilę drażniące nitki bocznych dróg i linii kolejowych rozpiętych niczym pajęczyna pomiędzy porozrzucanymi w szarozielonym krajobrazie miastami i wioskami. — Wiesz co? — odezwał się Patrick. — Wyślę kartkę do Hansa Meinera. Ale będzie miał minę. — Do Hansa? Który to? — Ten z Rostocku. — Aha. — Widać przed Slatterym nie było ucieczki. — A do innych? — Też. Do Gilles’a do Paryża; do Ericha do Hanoweru, do Jenny do San Francisco; do Manuela Chapi do Barcelony… — Patrick wyliczał ich na palcach. — Tylko jedna dziewczyna? — Laker uśmiechnął się. — A co się stało z tą ślicznotką, która pisywała do ciebie z Aten? — Sam chciałbym wiedzieć. Poza tym była trochę kanciasta. — Nie zapomnij o pani Ruddick. — I o Timie Maxwellu. Ale i tak najważniejszy jest Hans. W końcu jestem po jego stronie drutów. Oczy wyjdą mu na wierzch.

24 Patrick roześmiał się, zadowolony ze swojego pomysłu, Laker zaś szturchnął go żartobliwie pięścią w ramię. Kiedyś, mniej więcej przed rokiem, kiedy szukali czegoś na strychu w Roundwood, Patrick natknął się na odznaczenia i baretki ojca, ale nigdzie nie było wzmianki o Karen, Laker zaś nigdy o niej nie wspominał. Co by mu teraz powiedział, gdyby mogli się spotkać wszyscy razem? Koleżanka? Dziewczyna, z którą pracowałem podczas wojny, długo przed twoim przyjściem na świat, kiedy jeszcze nie znałem mamy? Osoba, o której byłem przekonany, że już nigdy jej nie zobaczę…? Stewardesa z upiętymi z tyłu włosami i profesjonalnym uśmiechem na twarzy, który mógłby zamaskować nawet najgłębszą pogardę, ruszyła przejściem, prosząc wszystkich, żeby zgasili papierosy i zapięli pasy. Samolot zniżył lot i pokonywał teraz prądy wznoszące, wibracje zaś stały się bardziej niż dotąd wyczuwalne. Chmury przepływały za oknami niczym mgła, aż wreszcie na horyzoncie dość niespodziewanie pojawiły się przedmieścia Lipska, niczym jakiś wielobarwny plan ulic. Laker instynktownie wytężył wzrok. Samolot zdawał się szukać odpowiedniego toru lotu, a kiedy w końcu go wybrał, już z niego nie schodził, pochylony, z opuszczonym podwoziem i statecznikami, hamując i wyrównując lot, kiedy spośród pól i rzędów krzaków wyłonił się pas startowy. — Punktualnie, co do minuty — odezwał się Patrick niczym wytrawny podróżnik, kiedy samolot przestał się wreszcie trząść. Formalności na lotnisku nie trwały zbyt długo. Kiedy tłoczyli się do kontroli paszportowej, powitał ich komunikat, odczytany najpierw po angielsku, a później po francusku: „Pasażerowie proszeni są o przygotowanie paszportów oraz kart wstępu na Targi. Uprzejmie informujemy, że w hali przylotów znajdują się punkty wymiany walut. Wszelkie pytania dotyczące Targów należy kierować do działu informacji w hali przylotów lub do centrum obsługi gości zagranicznych, mieszczącego się w Nowym Ratuszu… Dziękuję.” Musieli odstać swoje w kolejce, ale obyło się bez kłopotów. Wszystko poszło równie gładko, jak powrót do Dover z niedzielnej wycieczki do Calais. Jedna z kartek ich perforowanej karty targowej została opieczętowana, a następnie wyrwana; jeszcze tylko skinienie głową i mogli iść. Być może dlatego, że celnik nie spodziewał się odpowiedzi po niemiecku, oznaczył ich walizki kredą, nie zajrzawszy nawet do środka, i życzył im przyjemnego pobytu w Niemieckiej Republice Demokratycznej. W końcu znaleźli się w wysokiej, przestronnej hali przylotów, a następnie przeszli pod flagami i transparentami rozpiętymi nad wyjściem. Już na zewnątrz stanęli w następnej kolejce, tym razem do taksówek. Wreszcie wsiedli do nowej Škody z fotografią Ulbrichta przyczepioną jak jakiś talizman do przedniej szyby i kierowcą w czarnej plastykowej czapce z daszkiem. — Hotel Astoria — powiedział Laker. Pocił się, co nie uszło uwagi Patricka. — Trochę mi duszno — odparł, wzruszając ramionami. A jednak co chwilę spoglądał we wsteczne lusterko, szydząc w myślach ze swej ostrożności i dopiero teraz pojmując, ile wysiłku kosztowało go przejście przez kontrolę celną. No ale przecież poszło im jak po maśle. Patrzył na zbliżający się Lipsk — obcy, zupełnie nie znany. Roundwood, Gale & Watts, pani Ruddick, Carol Nolan — wszystko to wydało mu się nagle nieskończenie odległe, zarówno w czasie, jak i w przestrzeni. Z wolna miasto nabrało kształtów; było brzydkie i funkcjonalne, zbudowane w ciężkim sowieckim stylu ze stojącymi pojedynczo blokami i położoną bardziej w centrum dzielnicą handlową, przystrojonymi z okazji Targów flagami i transparentami, które tylko częściowo poprawiały przygnębiające wrażenie. Ogromne place bez jednego drzewa były bezbarwne i nijakie, a zatłoczone chodniki gęsto upstrzone mundurami. Laker nie pamiętał już, kto mu polecił Astorię, załatwił jednak rezerwację z wielotygodniowym wyprzedzeniem, a i tak dostali z Patrickiem tylko jeden, wspólny pokój. Kiedy weszli do hallu, Irlandczyk z samolotu właśnie wychodził. Mijając ich, gestem opuszczonego kciuka dał im jasno do zrozumienia, co myśli o standardzie hotelu. — Pan Laker? — zapytała pulchna recepcjonistka, uważnie studiując potwierdzenie rezerwacji, które jej wręczył. — Pan Laker z synem? — Wymawiała jego nazwisko Laake, on jednak doszedł do wniosku, że nie ma sensu jej poprawiać, skinął głową i czekał. Wystrój wnętrza wydał mu się całkiem pozbawiony smaku: nowoczesne pastele uzupełniono edwardiańskimi złoceniami. Na dodatek hall był strasznie zatłoczony. — Tak, wszystko się zgadza — zwróciła się do nich ponownie, tym razem po angielsku. Może nie miała za grosz uroku, za to pracowała szybko i wydajnie. — Dwa dni, tak? Zechce pan to wypełnić i podpisać. Syn też niech się podpisze. Zrobili, co kazała, i zwrócili formularz. — Pokój numeł pięćdziesiąt czteły — powiedziała; miała wadę wymowy: nie wymawiała „r”. Kiedy przycisnęła dzwonek, podszedł chudy, trupio blady portier, wziął klucz oraz bagaże i ruszył w stronę windy, która pojękując wwiozła ich na trzecie piętro. — Ma pan chyba dużo pracy — zagaił Laker. — Tak, rzeczywiście. W czasie Targów zawsze tak jest. — Wyglądał, jakby życie próbowało go zmiażdżyć i wcale jeszcze nie dało za wygraną. — Na te Targi zjeżdża się cały świat.

25 Kiedy Laker sięgnął do kieszeni po napiwek, poprosił o papierosy zamiast pieniędzy. Pokój okazał się raczej mały, ale bynajmniej nie ciasny. Bliźniacze łóżka, umywalka, jednodrzwiowa szafa. Powietrze wydawało się ciężkie, jakby gdzieś palił się torf. Patrick otworzył okno, po czym stanęli w nim i zaczęli się rozglądać po okolicy. Za pobliskimi solidnymi fasadami widać było sterty gruzu i ruiny zniszczonych przez bomby budynków. Nieco bliżej ogromny plakat wzywał kobiety do zbierania złomu. Wszystko było szare i ponure, a na dodatek zaczął padać deszcz. — I jak ci się podoba? — odezwał się Laker. — Jest całkiem inaczej. — Inaczej niż sobie wyobrażałeś? — Nie. Po prostu inaczej. Jak na starych filmach. Rozumiesz? — Do pewnego stopnia. Patrick zdjął z ramienia aparat i sprawdził ręką sprężyny łóżka. — Ale może być. Pokój numeł pięćdziesiąt czteły jest całkiem znośny. Laker uśmiechnął się. „Czternaście lat” — pomyślał. — Kiedy pójdziemy na lunch? — spytał Patrick. — Jestem głodny jak wilk. — Już idziemy — odparł Laker, ale jeszcze przez chwilę zwlekał, stojąc w oknie i zastanawiając się, gdzie może być Luisenstrasse. Na lunch nie mieli powodu narzekać. W restauracji panował gwar, a pośród gości Laker rozpoznał przynajmniej trzech współpasażerów — między innymi Blacka, który starając się robić dobre wrażenie, zamachał w jego stronę. Laker wyjął folder, w który Carol wepchnęła wszystkie informacje o Targach, po czym zaczął je przeglądać. Nie widział powodu, dla którego mieliby się fatygować do centrum obsługi gości zagranicznych; jeszcze na lotnisku wymienił dwadzieścia funtów, a nie miał bynajmniej ochoty „poznać się i porozmawiać z potencjalnymi partnerami handlowymi na interesujące Państwa tematy”, jak to ujęto w jednej z ulotek. Messedienst — „wizyta niezbędna w celu uzyskania bardziej szczegółowych informacji i wszechstronnej pomocy w prowadzeniu skutecznej działalności na Targach” — również nie wchodziło w grę. Nie przyjechał do Lipska ani po to, ani żeby pohulać. Od samego początku planował tylko dwie wizyty na Targach — jedną ogólną, drugą zaś zorientowaną bardziej na potrzeby Gale & Watts — resztę zaś czasu zamierzał poświęcić zwiedzaniu miasta z Patrickiem. Nawet zanim dał się wciągnąć w sprawę Slattery’ego i postanowił przełożyć swą służbową wizytę na Targach na drugi dzień pobytu, uważał, że kilka godzin kręcenia się po sektorze wyposażenia biur i wtykania nosa w cudze sprawy powinno mu całkowicie wystarczyć. Natomiast ogólne zwiedzanie mogli zacząć zaraz po lunchu, nic się więc właściwie nie zmieniło — nic poza tym, że na chwilę będzie musiał zostawić Patricka bez opieki. — Po południu muszę wyskoczyć na moment w jedno miejsce — powiedział. — Wiesz, jak to jest, obowiązki zawodowe. Tylko byś się nudził. — Na jak długo? — Na chwilę. Rozpakujemy się, pojedziemy na Targi i tam, powiedzmy około czwartej, zostawię cię samego na jakąś godzinkę, zgoda? Był coraz bardziej niespokojny, chciał jak najszybciej zdjąć z ręki ten cholerny zegarek; ale nie tylko to było powodem jego zdenerwowania. Mieli do wyboru kilkanaście hal, a całość zrobiła na Lakerze wrażenie takie, jakby w samym centrum miasta ktoś stłoczył obok siebie Earls Court, Olimp oraz stare Brytyjskie Targi Przemysłowe. Stojąc pośród różnorakich, wielobarwnych ekspozycji, trudno było nie zapomnieć, że — jak to określił Slattery — jest się po drugiej stronie drutów. Pluszowe wykładziny, prześcigające się w pomysłowości wystawy, delikatne dioramiczne oświetlenie — był to ten sam świat okien wystawowych, tych samych przyciągających oko gadżetów, tych samych prezenterów towaru, tej samej ekstrawertycznej jowialności przedstawicieli handlowych, tego samego zaduchu dymu tych samych papierosów, tych samych głosów, wreszcie tego samego błądzenia po omacku. Jerry Baxendale byłby w swoim żywiole. Laker starał się okazywać zainteresowanie, jednakże myślami błądził zupełnie gdzie indziej. Sektor sprzętu audiowizualnego i instrumentów muzycznych wyglądał jak studio radiowe i wydał się Lakerowi najlepszym miejscem, gdzie mógł zostawić Patricka. Czas płynął, zbliżała się szesnasta. — Poradzisz sobie? — Pewnie. — Jest prawie czwarta. Wrócę przed piątą. Ale gdyby mnie coś zatrzymało albo jeżeli ci się znudzi zwiedzanie, wracaj do hotelu. — Dobra. Wręczył mu trochę pieniędzy.