kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 870 134
  • Obserwuję1 391
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 680 134

Clifford Francis - Odruch litości

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :725.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Clifford Francis - Odruch litości .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CLIFFORD FRANCIS Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 167 stron)

Francis Clifford Odruch litości Act of Mercy Przełożyła Irena Doleżał–Nowicka

Kiedy słońce zachodzi, cienie, w południe tak krótkie, wydają się długie i straszne Nathaniel Lee (1653–1692) Wszystkie postacie, miejscowości, wydarzenia i sytuacje opisane w tej książce są całkowicie zmyślone i nie mają najmniejszego związku z żadną prawdziwą osobą, miejscem czy wydarzeniem. Paulowi Scott

Rozdział pierwszy Obudził go jakiś dźwięk. Uniósł się na łokciach i przechyliwszy głowę wstrzymał oddech. Ale oprócz spokojnego miarowego oddechu Susan nic nie usłyszał. Było cicho, niesamowicie cicho. Wtedy zauważył, że wentylator przestał działać. Rozwiązał moskitierę, wysunął się z łóżka i wyjął rewolwer z szuflady komody. Jego bose stopy cicho plaskały o podłogę, kiedy szedł po wypolerowanych płytach, i w łokciu mu trzasnęło, gdy wyciągnął rękę do klamki drzwi. Bez wentylatora cisza była tak intensywna, że najmniejszy dźwięk wydawał się głośny ponad miarę. Otworzył drzwi na kilka cali i zajrzał ostrożnie do długiego, wysokiego salonu. Przez wielkie okna świt łatwiej przenikał i było tu nieco jaśniej niż w sypialni. Ale tak samo spokojnie, tak samo cicho. Wyobraźnia? Może mu się zdawało? Pchnął szerzej drzwi, przeszedł przez pokój i zbliżył się do okna. Kiedy tam stał wyglądając, usłyszał słaby ni to zgrzyt, ni to szelest gdzieś w głębi domu. Odwrócił się gwałtownie, nasłuchując znowu pełen napięcia. Ostatnie opary senności pierzchły. Po kilku sekundach usłyszał łomot gdzieś w okolicy kuchni i czując wyraźny ucisk w klatce piersiowej zaczął bezszelestnie skradać się między meblami. Przed drzwiami kuchni zatrzymał się chwilę, z trudem przełykając ślinę, potem gwałtownie je otworzył. Człowiek stojący w przeciwległym rogu na odwróconej skrzynce z rozszerzonymi z przerażenia oczyma omal nie spadł na ziemię, przylgnął do ściany. — Seńor Jordan! — Gabriel! — Jordan patrzył na służącego, czując teraz, gdy napięcie ustąpiło, jak igiełki potu kłują go w kark. — Cóż, u diabła, tu robisz? — Korki, seńor. — Korki? — w głosie jego brzmiało niedowierzanie. — O tej godzinie? — Nie ma elektryczności, seńor. — Służący zdawał się wracać do życia. Zrobił nieokreślony gest ręką w górę. — Nie ma prądu. — Do diabła z prądem! — Jordan czuł, jak zamiast ulgi ogarnia go wściekłość. — Dopiero świta, a ja omal cię nie zastrzeliłem. — Tak, seńor. — Gabriel patrzył na rewolwer jak zafascynowany. — Wiem, seńor.

— No to nie stój tu jak kolek. Jeżeli chodziło ci o korki, to mogą zaczekać… — Gestykulował gwałtownie. — Złaź teraz i wracaj do siebie, ale to już, słyszysz? — Tak, seńor. — Jak można się tak idiotycznie zachowywać… A w ogóle która godzina? — Chyba szósta — odparł Gabriel schodząc ze skrzynki. — Szósta — powtórzył Jordan ironicznie. — Raczej piąta. — Miał już wyjść, ale powiedział jeszcze: — Na miłość boską, nie próbuj o tej porze kręcić się po domu. Sam powinieneś to wiedzieć, zwłaszcza teraz. Palcami przeczesał włosy wracając do sypialni. Susan siedziała na łóżku, wycięcie piżamy kończyło się tuż nad piersiami. — Tom… — Nagle zauważyła pistolet. — Co się, u Boga, stało? — Nic, nie przejmuj się. — Ze zdziwieniem zauważył, że ręce mu się trzęsą. — To tylko Gabriel zachował się jak idiota. — Gabriel? — Głos miała jeszcze zachrypnięty od snu. — Nie wiadomo, dlaczego wbił sobie do głowy, że właśnie teraz musi się zająć reperacją korków. — Ale po co ci pistolet… — Usłyszałem jakiś hałas i tyle. — Podniósł moskitierę i usiadł na brzegu łóżka, ciągle jeszcze zirytowany, pełen napięcia. — Bałem się, że mógł to być któryś z ludzi Zoreno albo Camary, albo w ogóle jakiś awanturnik. W każdym razie wolałem nie ryzykować. — Dobrze, że to tylko Gabriel. — Miał cholerne szczęście, że nie wpakowałem w niego kuli. — Roześmiał się. — Co za pomysł, hałasować o piątej rano. — Nigdy nie słyszałam, żebyś tak do niego mówił. W ogóle do żadnego służącego. Jordan mruknął: — To najlepszy służący, jakiego mieliśmy. Lepszy niż wszyscy poprzedni. Przysunął się do niej i objął jej szczupłe ciało. Wydawało mu się, że zawsze wygląda młodziej, kiedy sen zburzy jej jasne miękkie włosy i kiedy nie jest umalowana. — Wiesz — odezwała się po chwili — wentylator stanął. — Coś podobnego! — Uśmiechnął się ukradkiem. Nie była nazbyt spostrzegawcza. — Mnie się wydaje, że w ogóle nie ma prądu. Ciekawe, że elektrownia nie przestała pracować w chwili rozpoczęcia nalotu. Podobno w San Pedro nie ma światła od niedzieli po południu. W chwilę później spytała sennie:

— Jaki dziś dzień, Tom? Czuł, jak ciepło Susan rozgrzewa go, mocniej przytulił twarz do jej karku. — Środa. — Ciekawe, czy to wszystko już się skończyło… — Bóg jeden wie. Wkrótce będą wiadomości radiowe. Nagle usłyszał jej głęboki równy oddech, a on leżąc przy niej czuł, że napięcie nerwowe powoli ustępuje. Zaczął rozmyślać, jak dobre były te ostatnie dwa lata — pierwsze lata ich małżeństwa — i o tym, że polityka personalna Międzynarodowych Plantacji Napiera nie pozwala swoim ludziom na kierowniczych stanowiskach przebywać dłużej w jakimś miejscu czy kraju. W ciągu dwudziestu lat pracując dla nich był już w Birmie, Sarawaku i Kenii. Spostrzegł, że z pewną nostalgią wspomina miejsca, gdzie przebywał z ramienia MPN, i zastanawiał się leniwie, kiedy go odwołają z Tribulación, a jeśli do tego dojdzie — czy będzie to ostateczne pożegnanie z Ameryką Południową. Zdawało mu się, że czuwa i tylko pozwala błąkać się myślom, ale najwidoczniej przysnął, bo kiedy znowu spojrzał na zegarek, było już prawie wpół do siódmej. W pokoju cała szarość zniknęła, a siedzący na drzewie za oknem ptak zanosił się śpiewem jak oszalały. Susan jeszcze spała, przerzuciwszy przez niego nogę, i drgnęła, kiedy obrócił się, żeby włączyć radio tranzystorowe, stojące obok łóżka. Bateria była już słaba i musiał nastawić głos na pełny regulator. Hałaśliwa orkiestra wojskowa szła w zawody z zakłóceniami atmosferycznymi. — Tom? — powiedziała sennie Susan otwierając jedno oko. — Seńor Umpah — Umpah znowu przy pracy. — Kto? — Tuba Zoreny, jego nadworny spiker. Aparat trzaskaniem wyrażał swoją dezaprobatę. Orkiestra grzmiała ostatnimi ochrypłymi taktami. Wreszcie niecierpliwy głos przedarł się przez zalew dźwięków: — Uwaga, uwaga! Za chwilę zostanie złożone niezwykle ważne oświadczenie. — Mówiący bełkotał trochę, jakby wypił za dużo, ale może było to wynikiem podniecenia. — Dziś rano, punktualnie o godzinie szóstej, dowódca sił lotniczych w Ampurias poddał się bezwarunkowo armii wyzwoleńczej. Oznacza to, że opór przeciwników generała Zoreny został całkowice złamany we wszystkich zakątkach kraju. — Aparat zakrztusił się gwałtownie, głos, niezwykle agresywny, wzniósł się co najmniej o oktawę: — Niech żyje Zor… armia wyzwoleńcza! Niech żyje republika! Niech żyje generał! — Reszta została zalana dźwiękiem cymbałów i pierwszych taktów skocznego hymnu republikańskiego. — O Boże — jęknął Jordan. — Nie, tego nie wytrzymam. — Wyłączył aparat. Ptak na dworze ciągle się zanosił śpiewem. — Mam wrażenie — powiedział po chwili milczenia — że cała ta szopka już się skończyła. Wstał ziewając i boso poszedł do łazienki, po drodze usiłował włączyć wentylator elektryczny, ale bezskutecznie. Dla jakiejś niezrozumiałej dla siebie przyczyny goląc się

poczuł dziwne przygnębienie. W zasadzie powinien doznać ulgi, że walki zostały zakończone, powinien cieszyć się, że ich życie znowu wróci do normy. A jednak miał nieokreślone uczucie osobistej klęski — jak gdyby jakąś cząstką swego serca brał udział w zakończonej właśnie trzydniowej walce i dlatego tak boleśnie uderzyło w niego haniebne, ostateczne poddanie się w Ampurias. Może przyczyną tego nastroju była w jakimś stopniu naturalna skłonność człowieka, żeby stanąć po stronie pokonanego, może również to, że znał niektórych członków obalonego rządu, podczas gdy Zoreno i jego poplecznicy byli mu zupełnie obcy. Bo kimże właściwie był ten cały Zoreno? Jeszcze jeden bezczelny generał, który za wszelką cenę chciał zrobić karierę. Ameryka Południowa roi się od typów tego rodzaju. Do ubiegłej soboty, kiedy wybuchły zamieszki, właściwie nic o nim nie słyszał. Owszem, w ciągu minionych paru dni padały takie czy inne nazwiska, ale jeśli o niego chodzi, równie dobrze mogłyby zostać wybrane na chybił trafił z książki telefonicznej. Nie dalej niż wczoraj, usiłując złożyć w jakąś rozsądną całość strzępy wiadomości, powiedział do Susan: — I pomyśleć, że siedzimy tu prawie osiemnaście miesięcy. Tylko to nas może pocieszyć, że inni również nie znają tych facetów ani nie mają pojęcia, co się dzieje. To był właśnie jeden z minusów pracy dla MPN — nigdy nie było czasu zapuścić korzeni, tutaj również. Oczywiście nie potrzebował aż osiemnastu miesięcy, żeby dowiedzieć się, że człowiek, którego poważną twarz można było zobaczyć na parkanach, którego drukowane portrety wisiały w holach hotelowych, w komisariatach policji, w barach, restauracjach i urzędach miejskich — to Camara. Na to wystarczyło pierwszych parę godzin. Prezydent Camara. Z tym nazwiskiem można się było spotkać na każdym kroku. Widział go kilkakrotnie w lśniącym czarnym cadillacu, kiedy mknął jedną z wielkich szerokich alei, biegnących promieniście od pałacu prezydenckiego. Poza tym byli tam kiedyś z Susan na przyjęciu i uścisnęli jego miękką suchą dłoń. Tak, znał Camarę i większość jego ministrów, jeśli nie osobiście, to przynajmniej z nazwiska. Jasne. Chavez od rolnictwa, Herrero — ministerstwo pracy, Aparicio — finanse; to byli ci, których znał najlepiej. A teraz wszyscy zostali zmieceni, zrzuceni ze swych miejsc jak kukiełki w jarmarcznej strzelnicy, a on, snując domysły o tym, co ich spotkało, nie mógł nie współczuć ich losowi. Gdzie byli teraz? Aresztowani? Zabici? W ucieczce? Wszystkie przypuszczenia były bez sensu. Od niedzieli po południu, kiedy oddziały generała Zoreny opanowały radiostację, nie powiedziano o nich — z wyjątkiem samego Camary — ani słowa. Szkalowano ich zbiorowo, po — sługując się tylko nazwiskiem prezydenta: nazywano ich „podłymi sługusami Camary”. Zostali podciągnięci pod wspólny mianownik z lotnictwem i oddziałami policji, które pozostały lojalne, ale o ich losach nic nie było wiadomo; to samo odnosiło się również do Camary. Jordan skończył się golić i wytarł twarz. Wkrótce — jak dobrze pójdzie, nawet jutro — znowu otworzy biuro. A pod koniec tygodnia na plantacji będzie mnóstwo roboty. Przecież może układać plany — nic w tym złego. Do tej pory sytuacja sama się wyjaśni. Pomijając sentymenty — teraz, gdy Camara został obalony, im prędzej ktoś inny usadowi

się na jego miejscu, tym lepiej. Dosyć było zamieszania, plotek, usankcjonowanego zabijania — wystarczyło tego, żeby zadowolić najbardziej żarliwego poplecznika generała. Przerzuciwszy ręcznik przez ramię wrócił do sypialni. Ku jego zdumieniu Susan nadal leżała pod moskitierą. — Cały tydzień chcesz się wylegiwać, ty leniuchu? Pod muślinową zasłoną wyglądała jak biała zjawa. — Tom — powiedziała nieco ochryple. — Co takiego? — Chodź tu zaraz. Podszedł do niej. — Wyglądasz bardzo ładnie. „Strojna w biel, złotogłów, mistyczna, cudowna.” Tak to się mówi? — Usiądź, kochany, na chwilę. — Odsunęła się trochę, żeby zrobić miejsce, i wygładziła je. Zaniepokojony zmarszczył czoło. — Masz jakieś zmartwienie? — To nie zmartwienie — odparła, śmiejąc się cicho. Energicznym ruchem podniósł brzeg cienkiej moskitiery, zarzucił na pręt i przykucnął koło niej. — No więc co takiego? — Jestem znowu w ciąży, Tom. — Ujęła jego dłonie uśmiechając się. — To chyba dobra wiadomość. Oszołomiony, przez dłuższą chwilę patrzył na nią w milczeniu. — Zaniemówiłeś? — Do pewnego stopnia. — Przełknął powoli ślinę. — Jesteś pewna? — Oczywiście, że jestem pewna. — Znowu zaśmiała się nisko, gardłowo. — Wiesz co? Potrząsnął głową. — Po raz trzeci zadajesz to pytanie. — Naprawdę? — Muszę przyznać, że dziś rano spodziewałam się po tobie czegoś oryginalniejszego. — Bardzo mi przykro, kochanie. — Pochylił się i delikatnie dotknął ustami jej warg. — Po raz trzeci będę trzymał kciuki na szczęście. Pierwsze poronienie nastąpiło zaraz po ich przybyciu do Tribulación, była wtedy w

czwartym miesiącu ciąży; winę przypisywali wielogodzinnej podróży samolotem i całemu temu zamieszaniu, jakie towarzyszyło ich przenosinom. Ale za drugim razem nie było już żadnych konkretnych powodów — zdarzyło się to niecały rok temu, w drugim miesiącu jej ciąży. — Niech się tak stanie — zakończyła żartobliwie. — Cieszysz się, Tom? — Jestem zachwycony. — Palcem obrysował kontury jej ust. — Wprost nieprzytomny z zachwytu. — Masz taką minę, jakbyś dostał pałką w łeb. — Niemożliwe. — Uśmiechnął się wstając. — W każdym razie, mówiąc poważnie, nie wolno nam się z tego zbytnio cieszyć. Zaczęła protestować, ale przerwał jej: — Nie chcesz chyba przejść przez to wszystko znowu na próżno. Naprawdę, Susan… — Wszystko będzie dobrze — powiedziała stanowczo. — Sam się przekonasz. I nie chcę słuchać twoich ostrzeżeń. — Dobrze. — Wstał. — W każdym razie zatelefonuję zaraz po śniadaniu do Swanna, niech przyjedzie cię zbadać. — No proszę, ty chyba naprawdę dostałeś pałką w łeb. — Dlaczego? Na widok jego zdumionej miny roześmiała się. — Tak cię kocham, najmilszy. Przecież od niedzieli telefony nie działają, zapomniałeś? Pstryknął palcami. — O, do diaska! No, to pojadę po niego wozem i przywiozę go tu. — Mogę spokojnie zaczekać, Tom. Nie ma żadnego pośpiechu. Ale jej protesty na nic się zdały. — Pojadę, jak tylko zjemy. — Ależ mój drogi… — Pojadę i już. Wobec tego, co się przedtem zdarzyło, nie możemy ryzykować. — Czasem jesteś uparty jak muł — powiedziała nadąsana. — Jak stary nieznośny muł. — To biologiczna niemożliwość — stwierdził z całą powagą i rzucił w nią ręcznikiem — i właśnie ty powinnaś wiedzieć o tym najlepiej. Znowu się roześmiała, a on raz jeszcze uświadomił sobie, jak promiennie wygląda, kiedy jest szczęśliwa, jak bardzo jej do twarzy z włosami w nieładzie. Pod wpływem przemożnego impulsu wrócił do niej do łóżka, wziął ją w ramiona i pocałował mocno przytulając, w uniesieniu nieświadom nawet, jak mocno jej palce wpijają mu się w plecy.

Potem szepnęła mu tuż przy uchu: — Naprawdę, Tom, nie zawracaj sobie głowy Swannem przez najbliższe parę dni. Przecież można trochę zaczekać, dopóki wszystko nie wróci do normy. — Od wczoraj w Tribulación panuje spokój. Zresztą i tak muszę zobaczyć, czy moje biuro jeszcze stoi. — Poczekaj do jutra, niech się naprawdę uciszy. — Nie grozi mi żadne niebezpieczeństwo, przecież pojadę w biały dzień — upierał się Jordan. — Nikt do mnie nie będzie strzelał, zwłaszcza teraz, kiedy skończyli swoje porachunki. Jestem pewien, że będzie cicho i spokojnie. Wedle wszelkiego prawdopodobieństwa największej emocji dostarczył mi dziś o świcie nasz przyjaciel Gabriel. * * * Mieszkali o cztery mile na południowy wschód od Tribulación i nie odczuli zażartych walk, które toczyły się w obrębie miasta. Przedsmak tego, czym były, mieli w poniedziałek rano, kiedy trzy samoloty zbombardowały koszary wojskowe. Znajdowały się one o dobre pięć mil na północ, ale głuche huki eksplozji zatrzęsły drzwiami z siatki i strąciły kilka liści z palmy na wypalony słońcem trawnik przed domem. Poza tym oni i ich sąsiedzi rozrzuceni wzdłuż brzegu jeziora egzystowali w stanie cichej izolacji, związani z puczem tylko jazgotem głosów w radio i napływem plotek — o tyle w to wszystko wmieszani, że zaczęły się drobne kłopoty z zakupem świeżej żywności. Dziwna to była sytuacja, trudna i niepokojąca. Przypominała przebywanie w zasięgu grożącego wybuchem wulkanu — człowiek mógł przewidzieć, kiedy niebezpieczeństwo utoruje sobie drogę, a jednak na skutek przedłużającego się okresu spokoju był skłonny wierzyć, że normalny tok jego egzystencji nie ulegnie w najmniejszym stopniu zakłóceniu. Nawet teraz, kiedy jechał swoim wozem do miasta, Jordanowi trudno było uwierzyć, że droga ta w jakiś sposób różni się od tej zwykłej, codziennej. Owszem, szosa była pusta i na plantacjach bananowych nie widział zwykłego ruchu. Pod bezchmurnym niebem panował absolutny spokój. Ryżowe tarasy schodziły ku zachodowi aż po bagniste tereny. Niskie garby gór otaczały horyzont, fioletowe i purpurowe w mglistej dali. Gdyby nie położenie słońca na niebie, ktoś obcy mógłby się łudzić, że jest pora sjesty. Jordan prowadził bardzo ostrożnie, baczny na najmniejszą oznakę niebezpieczeństwa. Na skrzyżowaniu, gdzie rozpoczynały się pierwsze wielkie jak bezmiar morza plantacje trzciny cukrowej MPN, zahamował i rozejrzał się ciekawie. W zasięgu jego wzroku nie było nikogo. Przejechał znowu jakieś ćwierć mili wzdłuż wysokiej zielonej ściany trzciny cukrowej i zatrzymał się po raz drugi naprzeciw wysmarowanej smołą budy, którą ustawiono na małej łączce. O tej porze było tu zawsze kilku nadzorców, a w pobliżu

przywiązane stały ich kuce. Teraz i tu było pusto. Pewno, że naiwny z niego optymista, sam o tym wiedział, ale najdrobniejsza nawet oznaka podjęcia pracy dodałaby mu otuchy. Najwidoczniej jeszcze za wcześnie. Cały szkopuł w tym, że nie był w stanie przyspieszyć biegu spraw. Stracił kontakt nie tylko z pracownikami biura, ale i plantacji. Na odgłos pierwszych strzałów rozpierzchli się jak spłoszone stado ptaków, a bez telefonu mógł ściągnąć najwyżej kilku. Najlepiej byłoby otworzyć biuro jak najprędzej — o ile możliwe nawet jutro — wtedy można by mieć nadzieję, że pojawią się urzędnicy i nadzorcy z plantacji. Tymczasem cała robota stała i trzeba było jakiegoś bodźca, żeby zacząć. Droga przecinała linię kolejową, bujne zielsko pieniło się pomiędzy podkładami, ale tu zawsze tak było — natura nigdy się nie poddawała. Do Tribulación pozostała niespełna mila — nadal nie widział żywej duszy. Ostatni raz jechał do miasta w niedzielę, wkrótce po wybuchu strzelaniny, na szosie był ruch — wozy, muły, samochody i ludzie — wszystko to jednak zmierzało w kierunku przeciwnym niż on. To samo widział przed laty w Birmie, ten sam wyraz na twarzach ludzi. Co prawda wtedy w niedzielę nie ujechał daleko. Na południowych krańcach miasta nagle znalazł się w ogniu potyczki między oddziałami, które okopały się na pustych działkach budowlanych, i grupą policjantów (tak mu się zdawało) w zajezdni tramwajowej. Albo strzelcy byli marni, albo strzelali na oślep — nie miał czasu, żeby dociec prawdy — w każdym razie, kiedy potem uważnie obejrzał swoją furgonetkę, przekonał się, że nie została w ogóle trafiona, tylko jedna kula odbiła się rykoszetem od dekla koła. Zwolnił, gdy ujrzał żółtawą plamę miasta. Trzcina cukrowa nagle się skończyła i szosa biegła przez zaśmiecone ugory porosłe kępami opuncji. W niedzielę w tym miejscu leżały na drodze ciała dwóch żołnierzy. Teraz nieco dalej poniewierała się padlina psa, kilka sępów wyszarpywało mięso spod żeber. Po raz pierwszy nieobecność ludzi zaczęła go deprymować. „Będzie cicho i spokojnie” — powiedział do Susan, kiedy jednak sam przekonał się o tym, doznał dziwnego uczucia. Szosa przeszła w ulicę, pojawiły się domy zdobne w stiukowe ornamenty, przedmiejskie sklepy i bary. Wszystkie okiennice były zamknięte, tu i tam obłażące z farby ściany znaczyły świeże szramy kul. Na chodnikach leżały kawałki tynku, jezdnia lśniła odłamkami szkła. Minął dwie przecznice, nim zobaczył pierwszych ludzi — był to oddziałek żołnierzy wypoczywających na stopniach odrapanego urzędu pocztowego. Jadąc wolno z powodu szkła przyjrzał im się uważnie; było ich ośmiu — cała sekcja, dwóch wstało, kiedy ich mijał. Przez chwilę miał wrażenie, że dadzą mu znak, żeby się zatrzymał, ale tylko spojrzeli na niego. Byli bardzo niscy, śniadzi, o czarnych oczach, nędznie umundurowani. Jeden z nich trzymał lekki automat i Jordan pomyślał z nagłą ulgą, że na masce jego wozu powiewa brytyjska flaga. To był pomysł Susan, to ona go zmusiła, żeby ją wziął. Im bliżej znajdował się głównego placu, tym więcej pojawiało się postaci w oliwkowych mundurach. Cywilów mógł policzyć na palcach jednej ręki, a i ci wyglądali ukradkiem zza drzwi albo przemykali jak uciekający złodzieje. Tutaj też było coraz więcej gruzów; wkrótce zobaczył zwalony dwupiętrowy dom, blokujący prawie całą ulicę. Obnażone nietknięte wnętrze ukazywało jakby lalczyne pokoje. Ale dopiero gdy znalazł

się na początku szerokiej obramowanej drzewami alei wychodzącej na plac, otoczyły go zniszczenia. Do tej pory obejmowały stosunkowo małe obszary, wśród których można było spotkać zupełnie nietknięte bloki. Ale tutaj, w alei, najwidoczniej toczyła się niezwykle zażarta walka; jakby przez całą jej długość przetoczyło się tornado. Prawie wszystkie drzewa odarte były z liści, niektóre obalone przypominały strzaskane na pokładzie maszty. Splątane sznury elektryczne z rozbitymi żarówkami zwisały z nagich gałęzi. Spalony tramwaj leżał przewrócony na bok, inny stał pod kątem prostym do szyn. W różnych miejscach asfaltowa nawierzchnia była podziurawiona i zbielała od eksplozji, poprzez nikłą teraz zasłonę drzew Jordan mógł dostrzec szkody, jakie wyrządził fasadom restauracji ogień z karabinów i moździerzy. Nigdy nie przypuszczał, że zniszczenia będą aż tak duże. Zorenowskie radio, owszem, donosiło o ciężkich walkach; na to, co zobaczył, nie był jednak przygotowany. Przeraziło go, że puszczono wodze takiemu rozpasaniu; w miarę jak jechał, czuł się coraz bardziej nieswojo, prawie żałował, że nie posłuchał rady Susan i nie przeczekał w domu jeszcze paru dni. Ogólną atmosferę trudno było nazwać spokojną, a rozwaleni wszędzie zwycięzcy najwidoczniej nie mieli jeszcze dość strzelania. Długa kolumna potężnych ciężarówek stała przy krawężniku i jakiś dżip wyprzedził go, kiedy zwolnił, żeby ominąć splątane druty leżące na ziemi. Poza tym na jezdni nie było żadnego ruchu. W dżipie siedziało trzech wojskowych, w tym dwóch oficerów, i przez jakieś pięćdziesiąt jardów jechali tuż obok furgonetki patrząc na niego spode łba. Jeden z oficerów zawołał coś, ale Jordan nie wiedział czy do niego, czy do kolegi siedzącego z tyłu. Doszedł do wniosku, iż najlepiej będzie udawać, że nie słyszy, ale odetchnął z ulgą, kiedy nagle skręcił. Potem jeszcze jakiś sierżant o twarzy szczupłej i bez wyrazu jak twarz totema zaczął do niego machać, żeby się zatrzymał, ale zrezygnował, kiedy zobaczył proporczyk powiewający na masce. To samo miało miejsce w chwilę później — tym razem żołnierz wymachiwał karabinem usiłując go zatrzymać. Niejeden raz Jordan w duchu błogosławił Susan, że z taką stanowczością kazała mu zawiesić Union Jacka. Najdziwniejsze jednak, że sam plac ucierpiał niewiele. Obie bliźniacze kopuły kościoła i ciężkie zielone dzwony pod cienistymi łukami wyglądały dostojnie jak zawsze. Przeładowany ozdobami zarząd miasta, szafranowy w jaskrawym słońcu, był powierzchownie pokiereszowany i poobtłukiwany, tylko większość drzew straciła liście. Znowu zobaczył pusty tramwaj i wyrwane płyty z chodnika, jak gdyby ktoś bez większego entuzjazmu zamierzał wznieść barykadę. Ale w porównaniu z tym, co widział w alei, szkody tu były nieznaczne. Nawet stojący pośrodku pomnik któregoś prezydenta z wyciągniętym mieczem na koniu był cały. Na cokole widniał napis z brązu: A LA PATRIA. Na ramieniu posągu siedział sęp i mijając go Jordan pomyślał sobie, że to dość ponury omen. Nikt na placu go nie zatrzymał, chociaż wszyscy żołnierze uważnie śledzili jego przejazd. Biuro znajdowało się w pobliskim zaułku, w centrum dzielnicy handlowej. I tutaj z ulgą stwierdził, że nie wyrządzono większych szkód. Siedziba MPN, zajmująca trzecie i czwarte piętro na pierwszy rzut oka była nietknięta. Oczywiście wymarła —

zamknięte okiennice, zaryglowane drzwi. Ale nie tknięta i nie splądrowana. VIVA ZORENO! — wypisał ktoś niezdarnie mazidłem poniżej parterowych okien, lecz był to jedyny dowód czyjegoś zainteresowania tym budynkiem. Jednak szanse na rozpoczęcie w następnym dniu normalnego urzędowania były nikłe. Tribulación, pełne zniszczeń, dygotało jeszcze wściekłością i mogło minąć dobrych kilka dni, nim życie wróci do normalnego toku. Zostawił wóz na ulicy i wszedł po schodkach, by zatrzymać się przed zalanymi słońcem drzwiami. Kilkakrotnie nacisnął dzwonek, nim przypomniał sobie, że nie ma elektryczności, zaczął więc uderzać ciężką kołatką w nadziei, że przywoła portiera. Hałas rozlegał się głucho w opustoszałej uliczce, ale nikt się nie pojawił. Żadne drzwi ani okna się nie otworzyły. Po kilku minutach zrezygnował i wrócił do wozu. Gdzieś zaszczekał pies, kiedy odjeżdżał, ale to było wszystko; wobec tego pojechał do doktora Swanna. Po drodze minął grupę żołnierzy, którzy starali się strzelać do przekrzywionego portretu Camary, zwisającego smętnie nad wejściem do kina. Nie byli jednak zbyt zręcznymi strzelcami. Harry Swann mieszkał o jakieś ćwierć mili dalej. Rozległy dom za misternie kutą bramą znajdował się w wytwornej dzielnicy i przyjemnie było popatrzeć na okna nie zasłonięte żaluzjami, na nie tknięte wybuchami bougainwillie w kwiatach. Nad portykiem przedostatniego domu jak talizman widniała udrapowana flaga amerykańska i spełniała najwidoczniej swoją magiczną rolę dla całej ulicy, na której równie dobrze mógłby stać znak drogowy: „Zakaz wjazdu”. Tutaj nie było strzelaniny z karabinów ani moździerzy, żadnych potyczek. Wchodząc w furtkę i mijając przeczystą jak z nefrytu wodę w basenie fontanny Jordan wprost nie mógł uwierzyć, że nadal znajduje się w tym samym mieście. Wystarczyło jedno pociągnięcie dzwonka — dziwnego urządzenia o mosiężnej rączce — i natychmiast ostrożnie uchylono drzwi; ukazała się w nich Indianka, mówiąc: — Buenos dias, seńor. Widywała go, lecz teraz nie dała tego poznać po sobie. Krążyły plotki, że była kochanką Swanna. Na pierwszy rzut oka wyglądała na trzydzieści pięć lat, ale nie mógł określić tego z całą pewnością. — Buenos dias. Czy doktor w domu? — Nie, seńor. Został wezwany do chorego. — Za miasto? — Towarzystwo górnicze wezwało go jakąś godzinę temu. Ściągnął usta. Oprócz MPN Swann był lekarzem kilku wielkich firm. Towarzystwo Eksploatacji Metali Nieżelaznych było jedną z nich, duży amerykański koncern posiadający swe tereny w odległości kilkunastu mil na wschód od Tribulación. Nie miał zamiaru jechać po niego kawał drogi tylko po to, żeby mu powiedzieć, że Susan jest w ciąży. Ani ona, ani stary człowiek by mu tego nie wybaczyli. — Prędko wróci?

Kobieta wzruszyła ramionami. — Nie wiem. — Jej czarne jak tarki oczy były zupełnie bez wyrazu. — Czy to coś pilnego? — W zasadzie nie. — Mam przekazać doktorowi jakąś wiadomość? — Proszę mu tylko powiedzieć, że byłem. — Zawahał się. — Jeżeli w najbliższych dniach będzie miał trochę czasu, byłbym mu bardzo wdzięczny, gdyby wpadł do nas i zbadał moją żonę. Proszę mu to koniecznie powtórzyć. — Powtórzę z pewnością, seńor. — Kiedy mu to będzie na rękę. O ile telefony wkrótce zaczną działać, zadzwonię do niego. Powiedział do widzenia i wyszedł. Idąc do furgonetki usłyszał, jak Indianka z hałasem rygluje drzwi. Z przykrością myślał o drodze powrotnej aleją i przez dłuższą chwilę siedząc przy kierownicy palił papierosa. I znowu jazda przez dotknięte zniszczeniem nieprzyjazne ulice. Tu i ówdzie krzątali się ludzie czyniąc słabe wysiłki, by usunąć gruzy i szkło, ale w większości przypadków nie czyniono nic. W plamach cienia żołnierze rozwaleni leniwie siedzieli po kilku albo stali ponuro na rogach ulic. Kilku z nich zawołało do niego coś szyderczo, kiedy przejeżdżał. Na placu zatrzymał go oficer w wysokich sznurowanych butach, a w alei musiał wiele razy hamować, aż wreszcie, odprawiony władczym gestem, mógł jechać swobodnie. Znajomość tej procedury bynajmniej nie wpłynęła kojąco na jego nerwy i aleja wydała mu się dwa razy dłuższa niż poprzednio. Dopiero kiedy opuścił śródmieście, pozbył się widoku mundurów. Nagle ku swemu zdumieniu zobaczył, że ktoś obsługuje prywatny samochód stojący przy stacji benzynowej. Pod wpływem impulsu zawrócił i zatrzymał się za nim. Indianin w piżamie napełniający bak podniósł głowę i spojrzał na niego spode łba. — Cześć! — usłyszał wołanie z tamtego wozu. Jordan wysiadł i zbliżył się. Tęgi mężczyzna z krótko przyciętymi włosami uśmiechnął się do niego szeroko. — Zapewne pan Livingstone, nieprawdaż? O Boże, jak się cieszę, że pana widzę! „O my nieszczęśni, osieroceni przez burzę…” Jordan skądś go znał. Towarzystwo Eksploatacji Metali Nieżelaznych?… Ale nie był pewien. Ruchem głowy wskazał Indianina. — Jak się panu udało go wyciągnąć? — Po prostu tak długo waliłem w drzwi, aż wyszedł. Nie miał specjalnie chęci zajmować się mną, i przyznam, że nie mam o to do niego pretensji. Ale do diabła! Zoreno czy nie Zoreno, nie zamierzam siedzieć bezczynnie. — Znowu się uśmiechnął. — Jak pan sobie radzi?

— Doskonale. Mieszkamy z drugiej strony jeziora. Całkiem na uboczu. — Szczęściarz z pana. Ja mieszkam w mieście i niech mi pan wierzy, to wcale nie było zabawne — ani w niedzielę, ani w poniedziałek. Siedzieliśmy jak myszy pod miotłą. Indianin skończył właśnie nalewać benzynę. — Pan też, seńor? — Z ociąganiem wskazał metalowym zakończeniem rury na Jordana. Najwidoczniej miał ochotę jak najszybciej czmychnąć z powrotem pod dach. — Tak, dziesięć litrów. — Trzeba brać, póki dają — stwierdził nieznajomy w samochodzie. — Masz tu — zawołał, rzucając banknot w kierunku Indianina. — Zasłużyłeś na napiwek. — Potem zwrócił się do Jordana: — To z pewnością jakaś większa draka. Mówiono mi, że w San Pedro zniszczenia są o wiele większe niż tu, co mówi samo za siebie. Wprost boję się myśleć, jakie to pociągnęło ofiary w ludziach. Ledwie to powiedział, od strony koszar policji rozległ się grzechot strzałów. Przerwały ciszę jak trzask łamanych suchych gałęzi. Indianin podniósł głowę i spojrzał na dachy. Zakończenie węża, które trzymał napełniając bak Jordana, zadrgało i uderzyło o metal. — Już drugi raz dziś słyszę salwę plutonu egzekucyjnego. — Nieznajomy otarł pot z czoła włączając motor. — Jakby im było mało. Teraz likwidują tych biedaków. Nagły chłód zmroził Jordana. Wydało mu się, że Susan, brzeg jeziora i opuszczone plantacje trzciny cukrowej znajdują się od niego o tysiące mil. — Jeżeli ktoś w tym kraju przegrywa wojnę — powiedział nieznajomy ruszając — przegrywa na całego. To pewne. — Pomachał Jordanowi ręką. — Do zobaczenia!

Rozdział drugi Odgłos salwy prześladował Jordana przez całą drogę nad jezioro. Nie mógł się go pozbyć. Zdumiały go rozmiary zniszczeń, przeraził nastrój panujący w mieście. Pod uciszoną powierzchnią kłębiła się dzikość i zła wola; jadąc przez miasto czuł się jak człowiek, który wiezie ładunek nitrogliceryny. Ale grozę uświadomił sobie w pełni dopiero wtedy, gdy zetknął się z niewidoczną dlań działalnością plutonu egzekucyjnego. Blizny Tribulación otworzyły mu oczy na zaciekłość walk; teraz nagły grzechot śmierci uzmysłowił barbarzyńskie następstwa porażki. Jechał szybko wzdłuż zwartej ściany trzciny cukrowej. Oto jego plon, ale — chwała Bogu! — nie jego kraj. Nie należał do niego i był teraz z tego powodu szczęśliwy, szczęśliwy, że nie miał czasu zapuścić tu korzeni, że tylko raz przelotnie uścisnął dłoń Camary, kilka razy w stolicy pił kawę w biurze grubasa Herrero i zjadł oficjalny lunch z Chavezem. Myśl o tym, co ich czeka, przygnębiła go ostatecznie. To byli ludzie — oni, ich współpracownicy i kilkanaście jeszcze pomniejszych płotek — przeciw którym miał się teraz rozpętać terror; to przeciwko nim ładowano karabiny, to do nich może już nawet mierzono i strzelano. Zaczął się zastanawiać, ilu z nich zakończyło życie pod ścianą koszar policyjnych, kim byli, w ilu innych miastach i ile razy jeszcze ten sam ponury obrzęd, który tutaj odbył się pod jasnym, błękitnym niebem porannym, będzie się powtarzać, aż cała nienawiść i łęk się wypalą. Z trudnością oderwał się od tych rozważań i zaczął obserwować trzcinę. Dobrze rosła. Jeśli nie spadną na ten teren inne klęski, dojrzeje za jakiś miesiąc, a wtedy nastąpią długie znojne dni zginające grzbiety, znaczone monotonnym rytmem setek tnących maczet. Prezydenci przychodzą i odchodzą — mawiał Bryant — ale Międzynarodowe Plantacje Napiera trwać będą zawsze. Martin Bryant był generalnym dyrektorem, na całą Amerykę Południową. MPN były dla niego najwyższym bogiem i tego samego oddania oczekiwał ze strony wszystkich swych podwładnych. Teraz z pewnością — wyobrażał sobie Jordan — przechadza się nerwowo po swoim wielkim gabinecie w Rio de Janeiro i czeka na telefon od niego. Bryanta nie interesowało wcale, jaki będzie zakres działalności plutonów egzekucyjnych; on będzie chciał wiedzieć przede wszystkim, czy nie ucierpiała własność towarzystwa. Szpitale mogły być przepełnione okaleczonymi i oślepionymi w ostatnich walkach, ale Bryant spyta, czy Zoreno złożył już jakieś oświadczenie na temat swej dalszej polityki… Dawniej Jordan nie bardzo przejmował się swoim szefem, ale nigdy dotąd nie myślał o nim z pogardą. W pobliżu przejazdu kolejowego minął kilku Indian okrytych kocami. Zeszli z drogi

słysząc, że nadjeżdża, i patrzyli na niego bez wyrazu spod swoich wysokich czarnych filcowych kapeluszy. Z pewnością byli na liście płac MPN i gdyby spotkał ich w drodze do miasta, ucieszyłby się na ich widok. Ale to było pół godziny temu; ostatnie trzydzieści minut dało nową perspektywę jego myślom. Ze wstydem pomyślał, że od niedzieli rozumował tak samo jak Bryant. Ostatnie mile przejechał bardzo szybko. Tarcza słoneczna nadal rysowała się wyraźnie, ale niebo jakby straciło nieco ze swej barwy. Kiedy był w ruchu, powietrze przyjemnie chłodziło; gdy znalazł się na żwirowanym podjeździe i z chrzęstem zatrzymał wóz przy garażu, miał wrażenie, że temperatura podskoczyła co najmniej o dwadzieścia stopni. W domu, gdzie nie działały elektryczne wentylatory, było chyba jeszcze gorzej. — Susan? — Jestem tutaj, Tom. Wszedł na tylny taras. Susan wyciągnięta na leżaku czytała książkę, ale na jego widok zamknęła ją. — Już zaczynałam martwić się o ciebie — powiedziała z uśmiechem. — Jak było? Oparł się o słup obrośnięty białym clematisem. — Jatki — odparł. — Nie masz nawet pojęcia, jakie. Wśród drzew eukaliptusowych widać było niebieską celofanową powierzchnię wody, gładką i spokojną, zamkniętą delikatnymi barwami późnego poranka. Mimo upływu tak krótkiego czasu z wysiłkiem mógł sobie uświadomić, że zaledwie o pięć mil stąd mordowano ludzi. Odosobnienie nad jeziorem w ciągu minionych trzech dni przytępiło jego wyobraźnię, sprzyjało pogrążeniu się w obojętności. — W każdym razie już się skończyło? — I tak, i nie. — Wzruszył ramionami. — Co chcesz przez to powiedzieć? — Teraz zajęci są odwetem. — Boże, jakież to straszne! Usiadł przy niej. Radio tranzystorowe, przyniesione tu z sypialni, stało na stoliczku między nimi; włączył je i orkiestra dęta zaczęła grać jakąś prymitywną melodię. — Mieliśmy klapki na oczach siedząc tutaj. — Zapalił papierosa. — To dziwne, Susan. Wtedy w niedzielę, kiedy starałem się dostać do miasta, miałem przedsmak tego, co się dzieje. Widziałem dwóch zabitych. Może zbyt się bałem o własną skórę — nie potrafię tego wyrazić dokładnie — ale wcale mnie to nie przeraziło. Uważałem za naturalne, że ludziom może się stać krzywda. Ale taka dokonywana z zimną krwią eksterminacja…

Urwał, zaciągnął się papierosem. W Birmie kiedyś jego bateria użyła dwudziestopięciofuntowych dział przeciw murom starego fortu, strzelając przez dłuższy czas z bliska, tak że broniący się Japończycy ponieśli ciężkie straty. Do tamtego dnia nie widział nigdy na własne oczy bezpośredniego skutku ognia artyleryjskiego na wrogach, a gdy zobaczył, omal nie zwymiotował. Nagle walka przestała być abstrakcyjnym wydawaniem rozkazów, odczytywaniem map — stała się przerażająco osobista… I teraz, tego ranka, pod wpływem suchej serii strzałów karabinowych przeżył podobny wstrząs. — Jesteś tego pewien? Opowiedział jej o nieznajomym z Towarzystwa Eksploatacji Metali Nieżelaznych. — Nie ma tu żadnych wątpliwości, niestety. W mieście panuje atmosfera podejrzeń i zemsty. I wszędzie stoi wojsko — to wszystko. Daleko nad powierzchnią jeziora leciał klucz jakichś ptaków wodnych, zapewne kaczek. Jordan obserwował je przez chwilę, nieświadomie starając się je zidentyfikować. — Kiedy cię nie było, Zoreno przemawiał przez radio. Osobiście — powiedziała Susan. — Nawołując do spokoju i współpracy? — Coś w tym rodzaju. Musimy pilnować dalszych jego oświadczeń w radio. — Czy naprawdę musimy? — Odrzucił nie dopalonego papierosa na klomb. — Jaki był ton jego wypowiedzi? — Nadęty, jakby połknął żabę. Jeden wielki krzyk. — Dotknęła ręką gardła. — Najdziwniejsze, że ja dotąd patrzyłam na niego jak na postać z opery komicznej. — Ja też. — Zmarszczył brwi. — Dla mnie całą sprawę pogarsza jeszcze fakt, że Chavez, Aparicio i oni wszyscy robili na mnie zawsze wrażenie takich zupełnie niegroźnych ludzi. Gdyby to była banda łotrów bez skrupułów, człowiek nie żałowałby ich specjalnie. Oczywiście nie byli święci, ale pokaż mi polityka, który byłby święty. — Może niektórym udało się uciec za granicę. — Może. — Jordan wzruszył ramionami. — Ale kilku miejscowym politykom z pewnością się nie udało. To, co słyszałem, to nie były ćwiczenia w strzelaniu. — Odrzucił głowę w tył, jak gdyby mu było duszno. — Przeżyjesz prawdziwy wstrząs, kiedy zobaczysz aleję Santa Cruz. Wygląda jak w chwilę po nalocie bombowym. — A co z biurem? — O ile udało mi się stwierdzić, nie zostało uszkodzone. — Przyłapał się na myśli, że Bryant będzie z tego zadowolony. — Niestety Swanna nie zastałem w domu. Zostawiłem mu wiadomość, żeby wpadł do nas, jak będzie miał chwilę czasu. — Uśmiechnął się niewesoło. — Prawdę mówiąc, kochanie, jestem bardzo zadowolony, że nie zastałem starego. Pewno by mnie wysłał do wszystkich diabłów. — Wcale bym się temu nie dziwiła. Ale ty byś…

— Doskonale mogę sobie go wyobrazić. — Opuścił brodę na pierś i zaczął udawać: — „W ciąży? Od kiedy?… Od dzisiaj? Tam do licha, Tom, czy straciłeś wszelkie poczucie proporcji?” Roześmiali się i znowu zapadła cisza. Byli w kiepskim nastroju, a grająca bez przerwy muzyka wojskowa przypominała im, co się dzieje. Przeciwległy brzeg jeziora zaczął migotać w upale, w martwym powietrzu drzewa stały bez ruchu. Na lewo, o jakieś dwieście jardów od nich, w przerwach wśród zieleni krzewów widać było nad brzegiem białe ściany i czerwony od rdzy dach willi ich sąsiadów. Watsonowie, do których należała ta posiadłość, wyjechali w poniedziałek po południu. — Wyjeżdżamy, Tom. — Watson wpadł go zawiadomić. — Janet to jeden kłębek nerwów, strasznie się przejmuje tymi rozruchami, więc postanowiliśmy zmienić otoczenie. Bądź tak dobry i spójrz na dom podczas naszej nieobecności. — Miało to miejsce w jakąś godzinę po bombardowaniu koszar i było oczywiste — do czego Watson nie chciał się przyznać — że uciekają. — Wiesz, chłopie, jaka jest Janet — mówił dalej. — Nie mam innego wyjścia z sytuacji. Sądzę, że mnie rozumiesz. Dla Watsona sprawa była prosta. Jako wzięty adwokat o dużej praktyce w Tribulación zależał wyłącznie od siebie. Mógł przyjeżdżać i wyjeżdżać, kiedy mu się tylko podobało. Reszta była przykuta do miejsca. Choćby taki Ricardo Bastian z drugiego brzegu, dyrektor miejscowego towarzystwa ubezpieczeniowego. Tak samo Casteelowie — on był związany z kolejnictwem — i Bienvenida, bankier, z żoną. Inni też — o ile Jordanowi było wiadomo — zostali. W każdym razie — nie licząc Watsonów — byli tu z Susan jedynymi Europejczykami; jedynymi, którzy mogli umieścić na samochodzie proporczyk obcego państwa i na granicy pomachać brytyjskimi paszportami. — Aha, zapomniałam ci powiedzieć — odezwała się nagle Susan — że Bastianowie zaprosili nas na kolację dziś wieczór. — Tak? — Pewno sądzą, że jesteśmy tutaj, na tym brzegu, trochę osamotnieni. Dostałam karteczkę od Mercedes. Bastianów zaliczali do nielicznych prawdziwych przyjaciół, jakich tu nad jeziorem mieli, ale od czasu zamachu generała Zoreno nie widywali się prawie. Sądzili, że taktowniej będzie przeczekać, aż wszystko ucichnie. — Pójdziemy, Tom? — Dlaczegóż by nie? — Nie do wiary, gdzieś polowano na ludzi, strzelano do nich, a ciała ich wrzucano do pośpiesznie wykopanych dołów. Gdzieś tam — ale nie tu. Tutaj zapraszano na kolację… Odsunął od siebie te refleksje. — Sądzę, że to bardzo dobry pomysł. — A co z godziną policyjną? Prosili nas na wpół do ósmej. — Możemy popłynąć łodzią. Wcale nie ma potrzeby brania samochodu. — Uśmiechnął się do niej, znowu nabierając chęci do żartowania. — Najbardziej ciężarna z kobiet zostanie bezpiecznie dostarczona na miejsce, a ja przysięgam, że będę wiosłował

jak na regatach. — Niechbyś spróbował źle wiosłować — podchwyciła jego ton, wstając. — Pójdę powiedzieć o tym kucharzowi, zanim mi to wyleci z głowy, i dam Gabrielowi wolny wieczór. W chwilę po jej wyjściu skończyła się muzyka w radio i Jordan przykręcił gałkę. Ciszę rozdarł głos wzywający do uwagi. Potem rozległo się nagrane na taśmie przemówienie Zoreny; pod wpływem wrzasku generała poczuł się jak przestępca kryminalny. Było to powtórzenie tego, co słyszała Susan; kiedy zaczęto grać hymn narodowy, wyłączył aparat z gwałtownością, która go zdumiała. Zbliżało się południe. Słońce wyssało wszystkie kolory z krajobrazu, ptaki umilkły. Woda wzdłuż brzegu jeziora była aż ciężka od przeglądających się w niej drzew eukaliptusowych. Dalekie w tle wzgórza zdawały się drżeć i zacierać, czasem nawet niknąć zupełnie za siarkowymi eksplozjami upału. Pasma chmur znieruchomiały niby rysy na suficie i tylko od czasu do czasu sęp szybujący na jakimś wstępującym prądzie powietrznym stawał się jedynym akcentem ruchu na całym miedzianym sklepieniu niebieskim. We wszystkich pokojach panowało gorąco jak w rozpalonym piecu, jedli więc lunch na kamiennym tarasie, łudząc się, że może tutaj odczują powiew wiatru. Płonna nadzieja — ale teraz nieco się ochłodziło, więc po jedzeniu kołysali się leniwie w wysokich trzcinowych fotelach, a bosonogi Gabriel zbierał ze stołu. Pomimo upału Jordan był niespokojny. Dręczyła go przymusowa bezczynność. Przez chwilę nawet rozważał projekt popołudniowego objazdu najbliższych plantacji, ale im dłużej nad tym się zastanawiał, tym bardziej mu się to wydawało bezcelowe. Nie mógł się jednak pozbyć wrażenia, że powinien zrobić coś dla MPN. Bryant — wiedział o tym aż za dobrze — z pewnością nie poddałby się tak łatwo nastrojowi bezczynności. Ale co mógł zrobić? Cóż, u diabła, mógł zrobić wobec takiej sytuacji? Susan drzemała, głowa jej obsunęła się na bok, spojrzał na nią z tkliwością. Jakże samotne byłoby życie bez niej. Z całego serca życzył jej, by tym razem wszystko poszło dobrze. Tak bardzo pragnęła mieć dzieci. „Sześcioro — powtarzała często. — Co najmniej sześcioro, Tom. Trzech chłopców i trzy dziewczynki, zresztą nie upieram się przy tej proporcji.” Pierwsze z nich — trzeba odstukać w drzewo — w przyszłym roku zabiorą do domu. Będzie wtedy miał urlop. Dom — pomyślał i od razu poczuł się uwięziony. Rozejrzał się wokoło, spojrzał na wypalony słońcem trawnik, na upał drgający nad dachem domku dla służby, i pomyślał z nagłą tęsknotą o łagodnym pastelowym kolorycie angielskiego kwietnia i o tym, że gdy tylko będzie możliwe, musi wysłać do nich, do Winchesteru, wiadomość, że wszystko jest w porządku, i zaraz potem, że przy najbliższej sposobności trzeba nawiązać kontakt z Bryantem w Rio… Myśl o tym człowieku stale go nawiedzała i za każdym razem podświadomie wywoływała identyczne skojarzenie: Zoreno, Camara i paraliżujące uczucie grozy. Myśli jego leniwie wędrowały i nie usłyszał nawet samochodu z chrzęstem zatrzymującego się na żwirze podjazdu. Dopiero głośne trąbienie z drugiej strony domu

zwróciło jego uwagę. Zerwał się z fotela. Poprzez drzwi z siatki prowadzące do saloniku, poprzez ciemne wnętrze domu mógł widzieć oślepiający blask bijący z frontowej werandy i rozróżnić płócienny dach sportowego wozu stojącego przed schodami. — Jest tam kto? To był Swann, usłyszał wyraźnie jego ciężki astmatyczny oddech. — Niech mnie kule biją! — zawołał niezbyt głośno Jordan. Susan usiadła gwałtownie mrugając oczami. — Kto to? — Doktor. — Jordan zaczerwienił się. — A mówiłem tej jego kobiecie, że to nie jest nic pilnego. Do diabła! — Jest tam kto? — zawołał znowu Swann. — Tak, jesteśmy — powiedział głośno Jordan. — Wejdź, prosimy. Szybko wstał posyłając Susan pełne winy spojrzenie, a potem pchnął drzwi z siatki. Wewnątrz domu było ciemno jak w głębokiej wodzie. Wysoki tęgi Swann powoli wchodził po stopniach, Jordan szedł mu na spotkanie. — A więc jesteś w domu. — Doktor złączywszy stopy stał lekko się chwiejąc na krótkich grubych nogach. Znad maski jego odwiecznego, zniszczonego armstronga siddeleya unosiła się para. — Tam do licha, ależ upał. — Nie musiałeś przyjeżdżać, Harry — zaczął niezręcznie Jordan. — Zostawiłem przecież wiadomość, że to nie takie pilne. Swann spojrzał na niego sapiąc. — Zostawiłeś wiadomość? — Wystarczyło, gdybyś przyjechał do nas pod koniec tygodnia. Nie wiedziałem, że wszystko tak paskudnie wygląda… — Pod koniec tygodnia, powiadasz? — Ależ tak. — Nie mam pojęcia, o czym mówisz — przerwał mu Swann z szorstką uprzejmością. Zdjął słomkowy kapelusz i wytarł twarz chustką. Był tęgi, ciało miał zwiotczałe. Koszula przylepiła mu się do wielkiego beczkowatego torsu i był tak mokry, tak zmordowany, jak gdyby właśnie skończył forsowne pływanie. Patrzył na Jordana bladymi podpuchniętymi oczami. — Powiedzieć ci coś? — Ależ tak. — Daj mi usiąść w fotelu i poczęstuj największą szklanką najchłodniejszego płynu, jaki masz w domu — przełknął głośno ślinę — a potem zaczniesz wszystko od początku. Zdumiony Jordan powiedział: — Oczywiście, proszę bardzo. — Idąc przodem tłumaczył doktorowi: — Bez

wentylatorów jest okropnie gorąco i dlatego siedzimy na tarasie. — Jedyna rozsądna rzecz, jaką można zrobić — mruknął Swann. — Lodówka też nie działa i nie ma lodu. — Na to nie można nic poradzić, tak jest wszędzie. Co za kraj! Żadnych względów dla osób, które zaprosił, co? Jordan otworzył drzwi i przepuścił Swanna pierwszego. — Zajmij się na chwilę naszym gościem, kochanie, a ja przygotuję coś do picia. Na co masz ochotę? — spytał doktora. — Na wszystko, byle mokre. — Dżin z tonikiem? — Może być. — Swann ciężko wtoczył się na taras. — Witaj, urocza damo — powiedział do Susan i Jordan usłyszał jego głośne sapanie. — Jak traktuje cię świat? Kiedy wrócił do nich niosąc brzęczącą szkłem tacę, Swann już siedział w fotelu wachlując się kapeluszem. Poprzez koszulę widać było siwiejące włosy na piersi i sutki, a z nosa zwisała mu kropla potu. Butelki, z których nalewał Jordan, były ciepłe, znowu zaczął przepraszać, a potem powiedział: — Więc mówisz, że nie przekazano ci wiadomości ode mnie? Swann pijąc pokręcił przecząco głową. — Jakie znowu wiadomości? Kiedy? — O Susan, dziś rano. — Nie. — Wypił zawartość szklaneczki jednym haustem. — Od dziewiątej nie było mnie w domu. Pojechałem do Metali Nieżelaznych. Tak, proszę o następną… Pomyślałem sobie, że dobrze będzie wpaść do was przed powrotem do miasta. — A ja tak się bałem — powiedział z ulgą Jordan — że wszystko się pokręciło i przyjechałeś do nas specjalnie. — Ale o co chodzi? Jordan chwilę się zawahał patrząc na Susan, wreszcie odezwała się ona: — Wydaje mi się, Harry, że jestem w ciąży. — Tylko „ci się wydaje”? — Gdyby go nie znali tak dobrze, mogliby się poczuć urażeni jego tonem. — No, nie… Jestem pewna. — Tak wolę. — Znowu się napił. Krople potu wystąpiły na różowym sklepieniu jego głowy. — Tam do licha, nie jechałeś chyba specjalnie, żeby mi to powiedzieć? Jordan wzruszył ramionami.

— Przede wszystkim chciałem się przekonać, czy moje biuro jeszcze stoi. — Brzmiało to dość kulawo. — No i przy tej okazji za jednym zamachem upiec dwie pieczenie. Swann mruknął coś, znowu wytarł twarz i kark, wreszcie powiedział: — A więc w ciąży, co? Który to będzie raz, chyba trzeci? — Tak, trzeci — odparła Susan. — Prosiłam dziś rano Toma, żeby ci nie robił kłopotu. Mamy jeszcze dużo czasu. — Jaki tam kłopot. Przecież po to tu jestem. — Odbiło mu się niegłośno. — Przepraszam… Ale będę z tobą szczery. Teraz to wizyta prywatna. Czysto prywatna. Z wizytami lekarskimi na dzisiaj skończyłem. — Serdecznym gestem dotknął kolana Susan. — Jeżeli jesteś w ciąży, moja droga, będziesz w ciąży również w przyszłym tygodniu. Przyjedź do mnie, a wtedy pogadamy. Co ty na to? Susan uśmiechnęła się. — Tak właśnie zrobię. Fotel zatrzeszczał niebezpiecznie, gdy Swann zmienił pozycję. — Boże, ależ gorąco. Czy mógłbyś nalać jeszcze jedną szklaneczkę? Nie, nie, tylko tonik… Dziękuję. — Tym razem pił powoli, małymi łykami. — Co sądzicie o tym wyskoku Zoreny? — Nie pytaj nas, my jesteśmy ubodzy krewni z prowincji. — Spokojnie tu było, co? — Wprost nie do wiary spokojnie. — Jezioro lśniło jak lustrzana tafla. Nie drgnął nawet liść. Te same chmury nadal przecinały tak samo jak poprzednio wysokie niebo. — Tak jak w tej chwili było tu przez cały czas. Przeżyłem potężny wstrząs, kiedy dziś rano zobaczyłem Tribulación. To zupełnie inny świat. Słuchamy tylko komentarzy radiowych. — Zapalił papierosa. — Oczywiście na plantacjach nie ma żywej duszy. — Tak, zwróciłem na to uwagę — powiedział Swann oddychając teraz nieco lżej. — Nawet wioski wyglądają, jakby przeszła przez nie morowa zaraza albo coś w tym rodzaju. Ciekawe, gdzie też ci ludzie poszli. Zawsze tak się dzieje, jak są jakieś rozruchy. — Miałem nadzieję, że od jutra zaczniemy normalnie pracować — odezwał się Jordan — ale teraz, kiedy się trochę temu wszystkiemu przyjrzałem, sądzę, że minie jeszcze wiele dni. — Poganianie ich nigdy nic nie daje, więc ja na twoim miejscu nawet bym nie próbował. A potem nagle: presto! — i wszyscy są gotowi do pracy, jakby się nic nie stało. Już to widywałem. — Doktor podrapał się w ucho. — Całkowicie od nich zależysz. Trzydzieści cztery lata spędzone z nimi nauczyły mnie tego. Trzydzieści cztery lata i sześć albo siedem rewolucji. Są jak dzieci, jak dzieci cierpiące na obstrukcję, i bezwzględność jest dla nich jedynym środkiem przeczyszczającym. Od czasu do czasu odczuwają potrzebę zażycia nowej jego porcji. — Znowu mu się odbiło, ale teraz nie przeprosił. —

Tym razem wydaje mi się, że rezultaty są bardziej drastyczne, niż się ktokolwiek spodziewał. Będą potrzebowali kilku dni więcej niż zwykle, żeby wszystko wróciło do normy, zapamiętaj sobie moje słowa. Tymczasem nie ma najmniejszego sensu, żebyś walił głową o mur i przejmował się trzciną MPN czy innymi bredniami w tym stylu. Wierz mi, wiem, co mówię. Siedź spokojnie i pozwól, żeby sprawy toczyły się swoim torem. W przeciwnym razie będziesz tylko tracił czas. — Martin Bryant nigdy by się nie zgodził z twoim punktem widzenia. — Bryant! — Swann parsknął pogardliwie. — To nadęty służbista. Wiesz, że kiedy tu pracował na twoim stanowisku — było to jakieś chyba dziesięć lat temu — wprowadził na plantacjach wojskowy dryl. Nie opowiadaj mi tylko o ludziach oddanych bez reszty. Są jak zadra w ciele. Ale jedno muszę mu przyznać, wiedział dobrze, jak daleko może się posunąć. I nigdy nie mieszał się do spraw, które nie miały oficjalnego związku z MPN. Bardzo rozsądnie. W tym kraju nigdy nie wiesz, jak długo jakiś rząd czy pojedynczy człowiek będzie trwać. — Albo żyć — zakończył Jordan. — Albo żyć — przyznał Swann. — Jestem zawodowym neutralistą. I zawsze nim byłem. Jeżeli się chcą nawzajem zabijać, proszę bardzo, ich sprawa. — Spojrzał jasnymi oczami na Susan. — Pewno brzmi to dla ciebie bardzo brutalnie, moja droga. — Siedzisz tutaj tak długo, Harry — powiedziała taktownie po chwili wahania — że z pewnością wiesz, co… — Dziś rano w mieście zabijali ludzi — przerwał im Jordan. — Naprawdę? — Ustawili ich pod ścianą. — Wcale mnie to nie dziwi. — Doktor spojrzał bez wyrazu na wypalony trawnik. — To należy do tradycji każdego kolejnego puczu. — Ale to niczego nie tłumaczy. — Jordan spojrzał na niego z gniewem. Powiedział to tonem ostrzejszym, niż zamierzał. Swann wzruszył swymi miękkimi ramionami, ale się nie odezwał. — Ostatecznie Camara i jego rząd nie byli łobuzami. Robili na mnie wrażenie zupełnie rozumnych, przyzwoitych ludzi. — Głęboka woda jest dla tych, co umieją pływać. A życie polityczne jest właśnie w tym kraju głęboką wodą; zwłaszcza kiedy zmieni się kierunek prądu. — Swann uśmiechnął się łagodnie, a obwisła skóra pod oczami ułożyła mu się w zmarszczki. — Nie zrozum mnie źle, proszę. Tak samo jak ty nie pochwalam obrotu sprawy. Pod zewnętrzną cienką warstwą poloru są bandą barbarzyńców, dzikusów, ale ja biorę ich takimi, jakimi są. I nie wtrącam się w ich sprawy. Zajmuję się tym, co umiem robić — leczeniem, reperowaniem twoich ludzi i tych z Metali Nieżelaznych. — Wciągnął duży haust powietrza. — Człowiek pracując w tej części świata docenia ryzyko związane z zawodem. Wchodzi w nie z szeroko otwartymi oczami. Jeszcze tydzień i Zoreno będzie rozmyślał,

kiedy zostanie dokonany pierwszy zamach na jego życie. To człowiek już naznaczony, i on wie o tym. — To mogę zrozumieć — zgodził się Jordan. — Zoreno jest piratem, ale Camara nim nie był. Ostatecznie został wybrany zgodnie z konstytucją. — Jednego nie możemy zrozumieć — wtrąciła się Susan — skąd ten cały przewrót. Co spowodowało taką nagłą zmianę sytuacji? — Ach — westchnął Swann — teraz ty z kolei zadajesz pytania. — O ile nam wiadomo, rządy Camary były bardziej liberalne i postępowe niż w większości krajów Ameryki Południowej. — Istotnie tak było, ale nie zapominaj, że jesteśmy o tysiące mil od Westminsteru czy Waszyngtonu. I o kilka wieków wstecz, jeśli idzie o czas. Być tu wybranym zgodnie z konstytucją to prawie obraza. Ludzie tu tyle wiedzą o stabilizacji politycznej co o bokserskich regułach Queensberry’ego. W każdym razie tylko to się liczy, co się dzieje za kulisami. Gwałtowny powiew wiatru zatrzepotał krzewami tuż koło nich, potrącając lśniące liście. Poza tym w powietrzu panował nadal bezruch. Światło słoneczne przecinało jezioro niby bariera roztopionego metalu, zamazany horyzont drżał w oddali jak gdyby ostrzeliwany. Swann przeczesał palcami resztki swych rudawych włosów. — Zwykle, trzeba przyznać, zostaję powiadomiony nieco wcześniej, że coś się szykuje. Ale tym razem — zupełna bomba! Powiadają, że Camara był w katedrze, kiedy się to wszystko zaczęło. — Ale dlaczego się zaczęło, Harry? — spytała Susan pochylając się w przód. — Jeżeli oczekujesz, moja droga, jasnej, jednoznacznej odpowiedzi z mojej strony, to muszę cię rozczarować. I prawdę mówiąc wcale nie przypuszczam, żeby istniała tego rodzaju odpowiedź. Jedno muszę powiedzieć: Camara był zbyt miękki. — Zbyt miękki? — Tak właśnie było. W tym kraju panują tradycje rządów silnej ręki i wydaje mi się, że Camara od początku nie przypadł armii do gustu, był ich zdaniem zbyt demokratyczny. Poza tym powiadają, że armia zaczęła się niepokoić wzrastającą siłą związków zawodowych… — I ja o tym słyszałem — powiedział Jordan. — A jednak Camara i szef sztabu… — urwał, szukając nazwiska strzepnął palcami. — Hernandez? — Tak, Hernandez… Camara i on byli podobno zawsze w jak najlepszych stosunkach. — Może dlatego kilku innych generałów zaczęło się tym niepokoić. Może Zoreno był tym, którego wybrali, żeby działał w ich imieniu. — Bezradnie rozłożył swoje pulchne

ręce. — Może… może. Takie przypuszczenia można snuć w nieskończoność. — Od początku jesteśmy w labiryncie pogłosek i domysłów. Tyle czynników wchodzi tu w grę. — Czyż najprościej nie byłoby usunąć Hernandeza? — I stracić okazję do wielkiej hecy — roześmiał się Swann. — Tam do licha, nie! Ci ludzie tutaj nie postępują w ten sposób. W każdym z nich czai się dzikie zwierzę, które bardzo często staje się głodne. Czy słuchałeś dziś rano Zoreny? — Tak. — No to wiesz, o co im chodzi. On jest świetnym przykładem tego gatunku ludzi. Ludzie tacy jak on dawno ukształtowali moją filozofię. Niech robią swoje. Mogę to sobie obserwować, ale pod żadnym pozorem ani jednej, ani drugiej stronie nie pomogę. Dzisiejsi tryumfatorzy jutro przegrają. Nikt nigdy nie pozostanie długo zwycięzcą w tym zapomnianym przez Boga kraju, wierz mi, a ja nie zamierzam zostać przyłapany na tym, że sprzyjam niewłaściwej stronie. Przez chwilę nikt się nie odzywał. Wprost mogło się zdawać, że mówią o innym kraju, o innych czasach, tak bardzo myląca była ta cisza. Plutony egzekucyjne znajdowały się w jakimś odległym świecie. — A więc — mruknął wreszcie Swann — król umarł, niech żyje król. No, ale komu w drogę, temu czas. — Pochylił się, żeby wstać, a trzcinowy fotel aż ugiął się pod jego ciężarem. Patrząc na przeciwległy brzeg powiedział: — Zapewne Watsonowie wyjechali. — Tak. — Tak samo zrobili ostatnim razem. — Znowu otarł twarz. — Poza tym wszyscy zostali w domu? — O ile nam wiadomo, tak — odparła Susan. — Dziś wieczór jemy kolację u Bastianów. Tom przewiezie nas łódką. Weszli gęsiego do salonu, i na chwilę oślepił ich panujący tam mrok. Przy uchu Jordana zabrzęczał moskit niby świder dentysty. — Czy nie słyszałeś przypadkiem, co się stało z Chavezem albo Aparicio? — spytał. — Nic, ani słowa. — Az Herrero? To byli ci, których trochę znałem. — Nie. Ktoś mówił w Metalach Nieżelaznych tego rana, że Hernan — dez uciekł. — Doprawdy? — Ale pamiętaj, że to tylko plotki. W najbliższych dniach będzie ich zatrzęsienie, jedna przeczyć będzie drugiej. Mrugając oczyma wyszli na frontowy ganek. Rozgrzany armstrong siddeley wprost promieniował żarem. Każde drzewo, każdy odurzony kwiat stał wrośnięty w swój kawałek cienia. Chmury nie drgnęły nawet o cal. — Chcesz wody do chłodnicy? — spytał Jordan wskazując gestem zakurzoną maskę