FRANCIS CLIFFORD
OPÓŹNIONY
PRZEŁOŻYŁA HANNA OLĘDZKA
INSTYTUT WYDAWNICZY PAX 1974
Wszyscy jesteśmy jak pływacy w morzu
Niesieni wielką przeznaczenia falą.
Co sama nie wie, w którą opaść stronę
I czy wyrzucić nas na jakieś brzegi,
Czyli w śmiertelne wpędzić nas odmęty.
My nic nie wiemy i próżne badania.
Dopiero przyszłość wszystko nam ukaże.
Mattbew Arnold
Raz jeszcze dla D…
Preludium
Nad południową Arizoną wstaje świt.
Spoza czerwonofioletowych wzgórz okalających wschodnie krańce pustyni Sonoran
wypływa oślepiające słońce.
Nielitościwe światło zalewa bezkresne pustkowie. Cienie ślizgają się, rozpraszają,
koncentrują za występami skalnymi i w nieckach piaszczystych wydm, kurczą się za wątłą
osłoną krzewów akacjowych, krzewów kreozotowych i paloverde.
Gwiazdy szybko bledną i znikają. Ponad bezmiarami pustego stepu kapryśnie włóczy
się lekki wiatr. Nad równiną, w stronę pojedynczo rozsianych wzgórz leci spóźniona
sowa; mała prążkowana wiewiórka i lis pustynny wracają do swoich nor. Po raz ostatni
rozlega się wycie kujota, a grzechotnik szuka, gdzie by się schronić.
Zarówno ścigający, który włóczył się nocą w poszukiwaniu żeru, jak i ścigany zdążają
do swoich legowisk; zwierzęta dnia już są w ruchu.
Ociężale w powietrze wzbija się wielki sęp. Z gniazda pośród kolczastych cholla
wychynął strzyżyk. Z głazu na głaz wysuwając co chwila elastyczny język śmiga
paciorkooka jaszczurka.
Na wschodzie słońce wznosi się nad horyzont, piana chmur traci zapożyczony blask.
Na spieczonym piachu za opuncją i olbrzymim saguaro gęstnieją cienie. I na wszystkie
strony rozciąga się bezkresna pustynia ginąca gdzieś tam hen w lawendowej dali.
Punkt siódma. Los Angeles.
Mężczyzna otwiera oczy, z początku nie wie, gdzie się znajduje. Patrzy w sufit, po
czym podnosi głowę i ciągle leżąc nieruchomo wpatruje się w gładką kamienną ścianę
naprzeciw. Wreszcie przypomina sobie, że wczoraj po południu przyprowadzono go do
celi i że dzisiaj ma odlecieć do Nowego Orleanu, gdzie stanie przed sądem pod zarzutem
morderstwa.
Głowa opada mu bezwładnie, zamyka oczy, w żołądku czuje czczość. Zalewa go
nienawiść.
Północny zachód od Ajo. Poraniony ryś zwalił się bezwładnie w cieniu padającym od
kępy kolczastych cholla.
Przed dwiema godzinami, po całonocnej włóczędze przez równiny w poszukiwaniu
żeru, oberwał cięgi od stada dzików. Tylne nogi pogruchotane nigdy już go nie wyniosą na
skalną półkę, gdzie zwykł leżeć po całych dniach. Co najwyżej będzie żył do południa.
Ból i odrętwienie zajęły miejsce rozpaczliwej wściekłości, która umożliwiła mu pozbycie
się prześladowców. Teraz mrówki poczuły już krew, a ryś nie może nawet się obrócić, aby
się z nimi rozprawić.
Ósma piętnaście, sypialnia w mieszkaniu na trzecim piętrze w Pasadena. Smukła
szatynka, Laura Chandler, ubiera się przed owalnym lustrem.
- O której odlatujesz, kochanie? - pyta mąż jeszcze leżąc w łóżku.
- Jak zwykle. O drugiej czterdzieści.
Chwila milczenia, potem mąż pyta znowu:
- Czy nocujesz w El Paso, czy też lecicie wprost do Nowego Orleanu?
Laura zapina stanik.
- Zawsze zatrzymujemy się po drodze w El Paso.
W obie strony.
- Kilka razy wcaleście się nie zatrzymywali.
- To na wiosnę, mieliśmy wtedy próbny rozkład lotów.
- Zasmuconym wzrokiem obrzuca jego odbicie w lustrze.
- Wiesz o tym równie dobrze jak ja, George.
- Tak, tak, wiem. - Jest przystojny, barczysty, krótko ostrzyżony i ma szeroką twarz o
kwadratowej szczęce.
To znaczy, że jutro w nocy będziesz w Nowym Orleanie.
A z powrotem w domu… we czwartek, prawda?
Laura znowu obrzuca wzrokiem jego odbicie w lustrze.
Zaczyna nurtować ją jakieś podejrzenie. Tyle razy w ostatnich czasach odczuwała to
przed lotem, nigdy jednak tak ostro jak dziś.
Leżący w łóżku ziewa, jakby zaznaczając tym, że pytanie, choć powtórzone, nie ma
znaczenia.
- Czy tak, złotko czy znowu liczę według niewłaściwego rozkładu?
- Tak, dobrześ policzył - odpowiada krótko. - Będę z powrotem w czwartek
wieczorem.
Bierze z poręczy krzesła niebieskozieloną mundurową spódnicę i niemal z irytacją
zaczyna ją wciągać przez głowę.
Jak długo mężczyzna pozostaje wierny?
W powoli kurczącym się cieniu leży ryś, język wywiesił, klatka piersiowa gwałtownie
podnosi się i opada. Źrenice na wpół zamkniętych oczu zmieniły się w dwie wąskie
szparki. Ból przechodzi w odrętwienie i zwierzę nie czuje już, jak cała armia mrówek
dobiera się do zakrzepłej krwi, która zlepia mu brunatną sierść.
W małym skąpo umeblowanym domku na przedmieściu Los Angeles-Glendale siedzą
przy śniadaniu dwaj mężczyźni. Ten, który ma pomarszczoną twarz i siwe włosy, jest
prawie o trzydzieści lat starszy od drugiego. Zgiętym palcem przesuwa od środka po
koloratce, rozluźniając ucisk spinki.
- A więc nadal nie masz absolutnej pewności?
- Nie mam, proszę księdza.-Ryszard Hayden z wolna potrząsa głową. Piwne oczy,
patrzące z mocno opalonej twarzy, odzwierciedlają konflikt wewnętrzny, który dręczy go
od wielu tygodni. - Może mam pewności na dziewięćdziesiąt pięć procent, ale nie na sto.
Ksiądz wzdycha i mówi cicho:
- Nic ci już nie mogę poradzić, Dick. Tylko będę się modlić. Ale jedno ci powiem:
dziewięćdziesiąt pięć procent to za mało, dziewięćdziesiąt dziewięć również. Musisz mieć
sto procent pewności. W przeciwnym razie któregoś dnia spostrzeżesz, że walczysz z sobą
samym. Dla każdego to źle, a dla kapłana może to się zakończyć klęską.
- Wiem o tym, proszę księdza.
Hayden przegarnia palcami krótkie czarne włosy. Czy nie w tym leży istota tego, o
czym swego czasu mówił mu ksiądz rektor? Czy nie po to udzielono mu
dwutygodniowego urlopu, żeby sam wszystko przemyślał z dala od seminarium?
- Kiedy ma się odbyć wyświęcenie?
- Pod koniec miesiąca. Dwudziestego siódmego.
Ksiądz kiwa głową. Błękitne spłowiałe oczy patrzą w dal. Wraca myślą do chwili -
sprzed lat dziesięciu - kiedy Ryszard Hayden zwierzył mu się, że chce zostać księdzem.
Wraca myślą dalej jeszcze, do czasów, kiedy sam był w seminarium, i przypomina sobie
tych kilku kolegów, którzy, w miarę jak zbliżał się dzień wyświęcenia, wpadali w coraz
większą rozterkę. Była to ich własna sprawa, sprawa jakiegoś rozwiązania najbardziej
osobistego dylematu, tak jak teraz jest to sprawa Ryszarda.
Tyle miałby mu do powiedzenia, czuje jednak, że pewne rzeczy lepiej pozostawić
niedopowiedziane.
- Kiedy odlatuje twój samolot?
- Na lotnisku mamy być o drugiej. Autobus odjeżdża o pierwszej trzydzieści z Los
Angeles.
Niecałe cztery godziny, myśli ksiądz. Tak czy owak nie mógłbym go przekonać w tak
krótkim czasie - nawet gdybym miał prawo próbować.
Pustynia coraz mocniej płonie pod wściekłym okiem słońca. Spłowiały horyzont
zaciera się i drga. Lekki nadranny wietrzyk ustał zupełnie, powietrze stoi w miejscu
ciężkie i nieruchome.
Jest po dziesiątej. Rysiowi głowa opadła na bok, oczy ma niemal zamknięte. Żyje
jeszcze, ale nie widzi ani wielkiego chudego zająca, który tuż obok kica przez rzadkie
zarośla, ani nie słyszy uporczywego szczebiotu strzyżyka. Świat skurczył się dla niego do
krwistoczerwonej cichej plamy mroku, a mrówki przetrząsające metodycznie dżunglę jego
sierści są równie odległe jak czarny sęp, który wzbija się w górę i kołuje wysoko nad
spieczoną słońcem równiną.
Duży parterowy dom nad plażą w Santa Monica, jedenasta piętnaście.
- Sam widzisz, Jimmy, że nie mogę odprowadzić cię na lotnisko, żeby ci pomachać.
Muszę być, jak wiesz, około dwunastej trzydzieści w studio na ponowne zdjęcia. Dopiero
wczoraj mnie zawiadomili, przecież słyszałeś, co mówiłam, dwa razy dzwoniłam, żeby
przełożyli na później, gdzieś po południu, ale nie mogą…
Mówiąca ma lat trzydzieści cztery, chociaż publiczność jest przekonana, że
dwadzieścia dziewięć. Jej prawdziwe nazwisko brzmi Dexter, lecz publiczność zna ją jako
Gail Slade. Czerwonorude włosy, niemal sięgające ramion, zielone oczy, blada gładka
cera, figura stanowiąca jeden z najcenniejszych skarbów wytwórni.
- Rozumiesz, Jimmy, prawda? Gdyby nie to głupie powtarzanie zdjęć, pojechałabym i
odprowadziła cię na samolot jak zawsze.
Sztywno stojący przed nią chłopiec ma lat dziesięć.
Z twarzy jest podobny do matki - prawidłowe rysy, mały nos i uszy - natomiast z
krępej budowy ciała przypomina ojca. Buntownicza czupryna jasna jest jak zboże.
Matka całuje go w policzek, opierając się ręką na jego ramieniu.
- Wiesz, że wolałabym odwieźć cię niż jechać do studia, prawda, Jimmy?
- Oczywiście - bez entuzjazmu odpowiada chłopiec.
- Beatson odwiezie cię Packardem, wszystko więc będzie w porządku. Zresztą… -
chwilę jakby się waha - twój ojciec ma cię spotkać w Tucson…
Chłopiec słucha jednym uchem. Już po raz czwarty w ciągu dwóch lat poleci do
Tucson, żeby spędzić tam trzy miesiące z ojcem w myśl warunków ugody między
żyjącymi w separacji rodzicami. I wbrew temu, co przed chwilą powiedziała matka, dziś
po raz trzeci odwiezie go na lotnisko szofer.
Pewnego razu usłyszał, jak ojciec mówi z wściekłością: „Słuchaj no, Gee - nigdy jej
nie nazywał Gall - powiem ci prosto z mostu. Zapamiętaj sobie, żeś poślubiła mnie, a nie
to przeklęte studio... ” Teraz zaczyna rozumieć, co miał na myśli ojciec. Zaczyna też
rozpoznawać pewne podobieństwo w schemacie tych co pół roku powtarzanych pożegnań.
Najpierw usprawiedliwienia. Później uroczyste obietnice. Wreszcie prośby, żeby dać jej
znać dokładnie, jak się ma jego ojciec, co robi i z kim się widuje…
Z wyrazu twarzy matki wie, że zaraz zaczną się polecenia, i wie, że gdy znajdzie się w
Tucson, ojciec zada mu te same, z góry przygotowane, ułożone w kolejności pytania.
Jak ona się ma? Co robi? Z kim się widuje?…
Już jest zmęczony wiecznym odbijaniem go jak piłki, przynależnością do ludzi
oddalonych od siebie o pięćset mil, tym, że wciąż się znajduje między młotem a
kowadłem. Nagle łzy napływają mu do oczu, a matka dramatycznym gestem obejmuje go
i przyciska do siebie.
- No, no - mówi cicho kołysząc się na cienkich szpileczkach. - Ja wiem, że nie chcesz
jechać, kochanie. Ale to nie potrwa tak długo i znów wrócisz do swojej mamy…
Dwadzieścia po dwunastej, gmach sądu w Los Angeles.
Henryk Franklinn, koło sześćdziesiątki, tęgi porucznik nowoorleańskiej policji w
towarzystwie oficera służbowego ciężkim dudniącym krokiem idzie po korytarzu.
Zatrzymują się przed jedną z cel. W celi na pryczy leży człowiek z rękami pod karkiem.
Obraca głowę i patrzy na nich.
- Czeka was podróż, Boog - mówi oficer służbowy.
Ciężki klucz z trudem przekręca w zamku. Człowiek na pryczy ani drgnie. Dopiero
kiedy drzwi się otwierają i Franklinn wkracza do celi, wlepia w niego z ironią
bladoniebieskie oczy.
- No, Boog - mówi krótko oficer służbowy - rusz się no teraz.
- Sam się ruszaj.
- Spokój tam! Rusz no się!
Franklinn wchodzi głębiej i staje koło pryczy.
- Jazda - mówi spokojnie. - Nie stawiaj się.
Z ust więźnia wydobywa się dziwny piskliwy chichot, kołyszącym ruchem spuszcza
nogi na podłogę. Na stojąco jest o dobre sześć cali niższy od Franklinna. Proste ryżawe
włosy, jednodniowy zarost na brodzie. Lat ma około czterdziestu pięciu, ale wygląda
młodziej. Drobne i równe zęby pozostają zaciśnięte, nawet gdy się śmieje, a kiedy
wypluwa słowa, cienkie wargi nad nimi ściągają się jak u psa.
¦- Całą drogę opiekuje się pan mną, panie władza?
Franklinn potakuje. Na przegub prawej ręki więźnia zakłada kajdanki sczepione z
kajdankami na przegubie Jego własnej lewej ręki.
- Czy więzień posiada jakąś własność osobistą?
- Nic nie ma - odpowiada oficer służbowy.
- To tylko, co macie na sobie, tak?
- Miałem spluwę - słowom tym znów towarzyszy niesamowity chichot - ale mi
zabrali.
- To była ostatnia, żadnej spluwy już mieć nie będziesz - mówi oficer służbowy.
Wargi Booga znów się ściągają:
- Wasze szczęście, panie władza.
- Jazda - rzuca spiesznie Franklinn. - Ruszamy.
Na pustyni linia oddzielająca niebo od ziemi gubi się jakby w rozmigotanej fali.
Kaktusy, skarłowaciałe drzewa i broniące od piaskowej zamieci krzewy tworzą żałosne
sadzawki cienia, rzucając wyzwanie obnażonemu słońcu. We wszystkich kierunkach
ciągnie się szarozielone i nieruchome posępne pustkowie. Żar wypalił melodię w
gardziołkach świegotliwych strzyżyków, cisza taka, że aż w uszach dzwoni, ogarnęła
wszystko.
Na wschodzie słońce tonie w plamach brudnych chmur.
Czarny sęp krąży pod nimi w gniewnej samotności. A na rozpalonym do białości
piachu pustyni leży martwy ryś.
Pierwsza trzydzieści pięć. Packard nie wydostał się jeszcze z miejskiego ruchu w
Santa Monica. Beatson wie, że gotów za wcześnie przyjechać na lotnisko, więc się nie
spieszy. Bilet lotniczy ma w kieszeni. Chłopiec siedzi obok niego, walizka leży w
bagażniku. Beatson na chwilę odrywa oczy od drogi i patrzy na drobną figurkę po prawej
stronie. Żal mu chłopca. Toż to prawie jak nadawanie paczki.
- Zabrałeś harmonijkę? - pyta.
Widzi, że wystaje ona chłopcu z kieszonki koszuli, ale ma pretekst, żeby coś
powiedzieć.
Chłopiec kiwa głową. Po chwili wyjmuje harmonijkę i zaczyna grać. Wydobywa z niej
powolną wibrującą melodyjkę.
- Ładnie - zachęca szofer. - Naprawdę ładnie.
Przejęty grą chłopiec ze zmarszczką skupienia obserwuje własne dyndające nogi.
Pukiel włosów opadł mu na oczy, nie widzi więc wielkiej tablicy reklamowej przy drodze,
na której Gail Slade w naszytej cekinami sukni wymierza policzek swojej rywalce. Może
lepiej, że jej nie dostrzega.
Bardzo podobna scena rozegrała się, kiedy po raz ostatni miał sposobność widzieć
razem matkę i ojca, a teraz nie byłby najwłaściwszy moment przypomnienia o tym.
Laura Chandler ma już za sobą dwie trzecie drogi z Pasadena na lotnisko. W
dwadzieścia minut dotarła do centrum Los Angeles, przyśpieszając tam, gdzie nie ma
ograniczenia szybkości, a teraz jedzie na zachód po Manchester Avenue.
Wiele razy mówi sobie, że jeszcze mogłaby się usprawiedliwić i nie lecieć. Mogłaby
zadzwonić na lotnisko, powiedzieć, że źle się czuje, zawrócić i znów znaleźć się w domu.
I wiele razy też zadaje sobie pytanie, co by jej z tego przyszło. Niepodobna wiecznie
siedzieć w domu. Tak czy inaczej, jak nie za tydzień, to za dwa będzie musiała jechać po
Manchester Avenue…
Zdejmuje mundurową czapkę, rzuca ją na siedzenie i potrząsa rozpuszczonymi
włosami, kiedy dodaje gazu mijając jakiś stary zdezelowany wóz.
Nie wie o niczym konkretnym. A przecież, o ironio, jakby chcąc usprawiedliwić
podejrzenia, niemal pragnie, żeby coś było. Zaledwie jednak życzenie to przybierze w
myślach jakiś kształt, w udręce ucieka przed nim.
Boog siedzi sczepiony z Franklinnem w tyle policyjnego wozu. Jeszcze pięć minut i
skręcą w Redondo Boulevard.
Odkąd opuścili gmach sądu, żaden z nich się nie odezwał.
Odstawienie Booga do Nowego Orleanu jest ostatnią czynnością służbową Franklinna
przed odejściem na emeryturę i chętnie by to miał już poza sobą. Po pierwsze męczy go
upał, po drugie nigdy nie lubił specjalnie zajęć tego rodzaju. Nie czuje litości dla
siedzącego przy nim człowieka, ale wolałby raczej dostać jakieś inne zadanie. Może,
myśli, robię się miękki na starość.
Podaje papierosa więźniowi, który biorąc go wolną ręką.
- Postaram się wam nie dokuczać - mówi Franklinn.
Boog parska, ale nic nie odpowiada. - Będziemy razem prawie dwa dni - Franklinn
pstryka zapalniczką. - Może być lepiej lub gorzej. Od was to zależy.
Boog wypuszcza kłąb dymu w dach samochodu i wygląda przez okno. Patrzy ponuro
na wszystko po drodze, potem wybucha krótkim chichotem. Na górnej wardze perli mu
się pot.
- Nigdy jeszcze nie podlizywałem się glinie - mówi, a Franklinn wzrusza ramionami.
Ryszard Hayden razem z czternastoma innymi pasażerami jedzie autokarem linii
lotniczych.
Nigdy by się tego nie spodziewał, ale tuż przed wyświęceniem odkrył, że się waha.
Zaledwie sześć miesięcy temu wszystko było takie proste, przyszłość pewna jak wschody
i zachody słońca. Potem nagle i niespodzianie odkrył, że go coś dręczy, jakieś ziarenko
niepewności. Oparło się ono pierwszym, raczej powierzchownym, próbom usunięcia,
uparcie sprzeciwiało się bardziej stanowczym atakom. I nie tylko nadal tkwi w nim jak
zadra to jakieś niepokonane zwątpienie w samego siebie, ale i nie wykazuje oznak
kapitulacji.
Stara się na jakiś czas o tym zapomnieć. Ma nadzieję, że z chwilą powrotu do
seminarium wszystko samo się rozwiąże. Niestety te parę tygodni spędzonych zgodnie z
zaleceniem w mieście rodzinnym razem z księdzem Stellą nie posunęło go ani o krok
naprzód.
Cienki welon mgły przesłania słońce. Niebo przybiera ostry miedziany blask. Ponad
wschodnim krańcem pustyni długa pierzasta chmura wygina się i oddziela od gęstej masy
innych chmur. Sroży się tam typowo letnia burza, która wdziera się daleko w głąb Zatoki
Meksykańskiej. Za kilka godzin wyschnięta ziemia napije się na krótko aż do syta.
Tymczasem cierpi w ciszy wydana na pastwę okrutnego, bezlitosnego słońca, i mila za
milą jedynym znakiem życia w tym pustkowiu jest unoszący się wysoko w niespokojnym
powietrzu czarny sęp.
„Transoceaniczne Linie Lotnicze. Lot numer 004. Lot numer 004. Pasażerowie do
Tucson, El Paso, Austin, Houston i Nowego Orleanu proszeni są o przejście... ”
Pełen energii metaliczny głos zapowiadającego wypełnia sale i bufety na dworcu
lotniczym.
Na zewnątrz, na poplamionej olejem płycie, czeka DC-3.
Cysterna z paliwem już odjechała, bagaże i poczta znajdują się w samolocie. Paru
ludzi w granatowych mundurach, z kaburami rewolwerów na biodrze stoi obok schodków
razem z kapitanem samolotu, który podpisuje jakieś papiery. Pasażerowie dość bezładnym
szykiem idą po rozżarzonej płycie. Suknie kobiet falują w dolatującym od morza lekkim
powiewie wiatru. Metalowy kadłub samolotu lśni w słońcu jak mokra ryba.
Boog i Franklinn już są w środku. Przybyli dziesięć minut wcześniej i siedzą w tylnej
części tuż przy drzwiach - na ostatnich miejscach po lewej stronie. Kiedy reszta
pasażerów wchodzi na pokład, Laura Chandler czeka w górze schodków. Ryszard Hayden,
czwarty z kolei, zajmuje jeden z połączonych foteli oddzielonych przejściem od
siedzącego z brzegu Franklinna. Uśmiecha się do jasnowłosego chłopca na sąsiednim
miejscu.
- Jak się masz? Sam lecisz?
Przez drzwi tłoczą się dalsi pasażerowie. Laura Chandler przybiera zawodowy
uśmiech i kolejno wita wchodzących.
Jest punkt druga trzydzieści osiem.
Nawet na wysokości pięciu tysięcy stóp nie ma czym oddychać. Pasażerowie drzemią,
popijają coś z plastikowych kubków, przewracają lepkie kartki ilustrowanych czasopism,
ocierają szyje i twarze, flegmatycznie wyglądają przez małe kwadratowe okienka.
Wskazówki ich zegarków dopełzły do czwartej czterdzieści pięć. Trzydzieści minut temu
przelecieli nad rzeką Colorado na północ od Yuma. Za niecałą godzinę powinni lądować
w Tucson.
W tej chwili znajdują się tuż pod chmurami. Raz po raz przedzierają się przez nisko
wiszącą pianę. W pewnej chwili czują, jak samolot kołysze i trzęsie, napotykając prądy
wstępujące. Niektórzy siedzą w zapiętych pasach. Mogą widzieć przesuwającą się pod
nimi zamgloną żarem pustynie;. Zmniejszone przez odległość pojedynczo rozsiane
wzgórza i pasma gór, ciemniejsze niż reszta, przypominają stąd pofałdowaną purpurową
materię. Pomiędzy nimi rozpościera się ocean szarozielonych zarośli i całe połacie
krostowatej od kaktusów żółtozielonej jak gnój ziemi. Od czasu do czasu udaje im się
wyłowić wzrokiem bliznę wyschniętego łożyska rzeki. Niekiedy tam, gdzie w
zagłębieniach nagich wydm piaszczystych zalegają cienie, widać cętkowane czarno - i
pomarańczowożółte skrawki ziemi.
Ale odkąd przelecieli nad rzeką Gila i minęli Welton, rzadko kiedy napotykają ślad
ludzkiego osiedla i to tylko na krańcach pustyni.
Haydenowi kiwa się głowa. Siedzący obok niego chłopiec na zapoconej od oddechu
szybie pisze palcem swoje inicjały. Nie dostrzega, że dwaj oddzieleni od nich przejściem
pasażerowie razem przeszli do tyłu ani że wróciwszy, ciągle razem, jakoś niezgrabnie
sadowią się z powrotem na swoich miejscach. Nikt nie dostrzega tego oprócz Laury
Chandler. Z tacą pełną whisky, wody z lodem, puszek piwa, musi zaczekać, aż Franklinn
niezdarnie wciśnie się za swoim podopiecznym. Wie, kim oni są, ale po raz pierwszy
widzi kajdanki. Dostrzega też, że Boog przesyła jej krzywy uśmieszek. Czuje, jak jego
blade oczy wświdrowują się jej w plecy, kiedy ostrożnie idzie do przodu.
Potem odstawiwszy pustą już tacę, Laura wchodzi do kabiny pilota. Jak okiem
sięgnąć, ciągną się szkaradnie nabrzmiałe chmury.
Samolot prowadzi drugi pilot. Pozdrawia ją krótkim uśmiechem.
- Pewno nas trochę pohuśta.
- Niedobrze wygląda - odpowiada marszcząc się Laura.
- Nie dziwiłbym się, gdyby nas rzucało przez całą drogę do El Paso - stwierdza,
widząc, co się dzieje.
- Przynajmniej będzie jakaś odmiana - wtrąca kapitan. - Zapomnieliście, co to jest
latanie. - Grzbietem piegowatej dłoni przesuwa po ustach. Potem odwracając głowę, mówi
do Laury: - Przypilnuj, żeby zapięli pasy, tak na wszelki wypadek.
- Dobrze.
- Jak się zachowuje Boog?
- Boog?
- Ten z policjantem.
- - Dosyć spokojnie.
- Mam nadzieję, że i tak dalej będzie. - Odwraca się do drugiego pilota. - No, Ralf.
Teraz ja poprowadzę. Zejdę trochę niżej.
Północny zachód od Ajo. Rozprażone słońcem ścierwo rysia szarpie sęp. Ślizgowym
lotem nadciąga drugi, szerokoskrzydły, łysogłowy, lądując koślawo przebiega z rozpędu
kilka kroków. Milę dalej na zachód, lustrując wzrokiem pustynię, w naelektryzowanym
powietrzu kołuje jeszcze jeden sęp.
Widząc, jak drugi ptak spada na zdobycz, sam gwałtownie przechyla się pod ostrym
kątem i zaczyna się spuszczać w to samo miejsce. W tejże chwili porywa go jakiś
zdradziecki prąd powietrza, pozbawia równowagi i z ogromną szybkością wciąga w
pionowy spiralny wir…
Samolotem rzuca trochę, kiedy przebija się przez poszarpane pasmo chmur. Nagle
skrzydeł i kadłuba czepiają się ostre pazury. Potem - tak samo nagle - znikają…
W chwilę później niespodzianie sęp jest na wprost samolotu… jakieś pięćdziesiąt
jardów…
- Boże miłosierny!
Kapitan ściąga do siebie drążek sterowy. Ptak wznosi się, ale dziób samolotu sunie za
nim, jakby go miał na muszce.
- Boże…
Trzepocąca masa znajduje się już w odległości dwudziestu pięciu jardów. Potężne
śmigła wsysają ją między siebie, osiemdziesiąt funtów mięsa i piór leci niby wirujący
pocisk armatni i przy szybkości stu sześćdziesięciu mil na godzinę wali w dziób samolotu.
Pleksiglas pokrywa się jakby szronem, zapada do środka. W ułamek sekundy później
straszliwy niczym szrapnel podmuch wiatru wyrywa pleksiglas z ramy. Przez ziejącą
dziurę ptak, jak wessany elektroluksem, wpada do wewnątrz.
Drugi pilot, z gardłem przebitym sześciocalową drzazgą szyby, chwieje się na boki.
Skrzydło ciągle szamocącego się ptaka zasłania mu twarz. Kapitanowi z szarpanej rany na
czole strumieniem płynie krew. Siedzi sztywno. Gdzieś tam do jakiegoś ciemnego
zakamarka jego mózgu głęboko, bardzo głęboko, dociera niejasno huk silników, ale ręce
opadły mu bezwładnie, a drążek sterowy kiwa się pochylając nerwowo do przodu jak
żywe stworzenie. Samolot zaczyna opadać dziobem w dół.
Strzałka wysokościomierza drga wokół trzech tysięcy sześciuset… Trzech tysięcy
pięciu…
Wewnątrz samolotu Laura Chandler idzie przejściem zalecając pasażerom zapiąć pasy.
Nie przywiązuje wagi do lekkiego wstrząsu, jaki przed chwilą szarpnął nimi. Dopiero
kiedy podłoga przechyla się coraz gwałtowniej, ogarnia ją fala przerażenia. Tylko kilku
pasażerów zaczyna się bać. Ale niepokój ich rośnie. Laura śpieszy naprzód, ledwo
utrzymując równowagę stara się nie okazywać trwogi.
Z trudem wciska się do kabiny pilota. Podmuch wichury uderza w nią, zatrzaskuje
drzwi. Zobaczywszy, co się dzieje, staje jak wryta. Własnym oczom nie wierząc,
ogłuszona rykiem wdzierającego się powietrza, z przerażeniem wpatruje się w upiorną
walkę, a po plecach jej lodowatą falą przepływa strach.
- Frank! Frank!
Głos jej ginie w huku silników. Potrząsa nim jak szalona i wrzeszczy. Sama już nie
wie, co robi.
- Frank, na miłość boską…
Dwa tysiące czterysta… Dwa tysiące trzy…
Odcięci od kabiny pilota niektórzy pasażerowie wpadają w panikę. Jakaś kobieta
zaczyna przeraźliwie krzyczeć. Jakiś mężczyzna gramoli się z fotela, przedziera ku
drzwiom kabiny, inny odciąga go z powrotem. Reszta siedzi nieruchomo jak posągi.
- Szarpnij, Frank, do siebie, do siebie!
W przystępie rozpaczy Laura potrząsa barczystego kapitana za ramiona. Nie słyszy
jego jęków, ale widzi, Jak najpierw zaczynają mu drgać kurczowo ręce, potem całe ciało.
Powietrze aż wibruje od unoszących się w nim piór.
Kartki dziennika nawigacyjnego trzepocą jak oszalałe. Wycie wichury rośnie, głuszy
gwałtowny ryk silników.
- Tysiąc siedemset… Tysiąc sześć…
- O Boże, Boże.
Kapitan mruga szeroko otwartymi oczami. Podnosi głowę, ale ma błędne spojrzenie.
W mózgu Laury przekręca się jakiś kontakt. Przechyla się, łapie drążek sterowy, ciągnie
niewprawnie, ale ciągnie, boryka się z drążkiem. Płacze, szlocha, słaba, wyzuta z resztek
sił.
Tysiąc sto… Tysiąc… Dziewięćset…
Na skutek jej wysiłków kapitan jakby budzi się z odurzenia, oślepły od krwi, po
omacku wysuwa ręce do przodu, wykonując gorączkowo instynktowne ruchy.
Głos silników zmienia się i Laura po raz pierwszy słyszy okrzyk kapitana:
- Do tyłu!
Samolot spada w dół jak kamień. Laurę odrzuca od kapitana. Chwyta za pręt nad
głową, usiłując zachować równowagę, kiedy samolot się przechyla. Cętkowana ziemia
niespodziewanie jest już bardzo blisko.
- Do tyłu! - Kapitan z całych sił ciągnąc drążek sterowy porusza ustami, ale do Laury
dociera tylko kilka ostatnich słów: - Obciążyć tył!
Laura chwilę szamoce się z drzwiami, wreszcie otwiera je szarpnięciem. Oto nagle
przed nią mnóstwo twarzy, okrzyki przerażenia, jęki. Laura jest równie przerażona jak
pasażerowie. Zataczając się biegnie do tyłu i woła, żeby zrobili to samo, ale już wie, że
jest za późno.
Niemal wyrównany samolot leci z gwizdem trzydzieści stóp nad ziemią, ścinając
wierzchołki wysokiego kaktusa saguaro. Jeszcze sto jardów i uderza w niskie zarośla,
ciągnąc za sobą gęstniejący pióropusz pyłu. Przez ułamek sekundy robi wrażenie, że zaraz
się podniesie. Potem, dziwnie ciężki nagle, wali się na ziemię.
Gwałtowny gejzer piachu, straszliwy brzęk metalu. Samolot pęka na dwoje tuż przed
tylnymi drzwiami. Oderwany tył przewala się z boku na bok niczym konający wieloryb,
później wytacza się półobrotem z chmury pyłu, torując sobie drogę przez rzadkie zarośla.
Główna część kadłuba z wyciem toczy się przez równinę gubiąc po drodze swe
wyposażenie. Kiedy z łoskotem opada w dół, roztrzaskując się o skałę, ćwierć mili dalej,
tryska pod niebo drugi gejzer piachu.
Chwila ciszy. Mały płomyczek palącego się oleju, potem ogromny, trzaskający sucho
słup płomienia.
Boog leżał na ziemi, zgięty we dwoje. W głowie mu huczało i dudniło, mało czaszka
nie pękła. Niewidzące oczy wlepiał uparcie w wirujący mglisty pył. W pewnej chwili
obudziły się odruchy, zaczął mrugać. Stopniowo, w miarę jak pył rzednął, a odrętwienie
wyciekało z mózgu, uświadomił sobie, że w odległości kilku cali od jego twarzy znajdują
się czyjeś stopy. Szamotał się, żeby usiąść, ale nie mógł wyciągnąć wykręconej do góry
prawej ręki. Przez kilka pełnych oszołomienia chwil próbował ją wyrwać, aby się
wyswobodzić. Potem obróciwszy głowę spojrzał w górę i zobaczył Franklinna, który
zwisł bezwładnie do przodu - i wszystkie roztrzaskane fragmenty wypadków nagle
ułożyły się w całość. Po raz drugi już tego dnia uświadomienie sobie rzeczywistości
zinmą falą rozbiło się nad nim, ale tym razem przyprawiło go o mdłości i pod wpływem
szoku oraz wściekłego bólu ściśniętego kajdankami nadgarstka, obróciwszy się na bok,
zaczął wymiotować.
Franklinn usłyszał, że ktoś wymiotuje, i otworzył oczy.
W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć, że żyje. Nie mógł też, wdychając wielkimi
haustami gęste od pyłu powietrze, pojąć, gdzie się znajduje ani co oznacza jakaś bolesna
nieruchomość lewej ręki. W głowie mu huczało jeszcze od wrzasków i krzyków, i od
towarzyszącego katastrofie straszliwego trzasku. Nerwy zmieniły się w napięte brzęczące
druty, a wszystko wydawało się pozbawione sensu.
Jedno pojął tylko: to, że wstać nie może, bo jest przypięty pasem. Dopiero po chwili
dotarło do niego, że on i Boog nadal są sczepieni ze sobą.
Wciągnął nowy, pełen pyłu, haust powietrza, jak człowiek zamroczony pijaństwem
rozejrzał się niepewnie na boki. Z pełnym oszołomienia zdziwieniem zobaczył, że
znajduje się jakby w jaskini, której poszarpana krawędź przebiega w odległości kilku stóp
przed nim. Za tą jaskinią zamiast gładkiego tunelu kadłuba, ujrzał rozległą płową
pustynię, szarozielone zarośla i połamane pędy saguaro.
Potem zauważył coś innego. Para foteli z samego tyłu tuż za przejściem sterczała
również u wejścia do jaskini. Na dalszym siedział jakiś chłopiec, wyprostowany
nienaturalnie i szary na twarzy. Zęby mu dzwoniły, poza tym nie przejawiał oznak życia.
Franklinn wpatrywał się w niego bezmyślnie, jakby nigdy go przedtem nie widział.
Funkcjonowała tylko bezładnie jakaś mała cząsteczka jego mózgu. Tyle mógł pojąć, tyle,
nie więcej - że jemu samemu nic się nie stało, że u jego stóp wymiotuje więzień, że reszta
samolotu znikła.
Ale kiedy mrugając niepewnie patrzył na sztywną postać chłopca, z wolna przyszło
mu na myśl, że może jeszcze ktoś ocalał. Ostatnią rzeczą, jaką sobie przypominał, zanim
w katastrofie utracił świadomość, była stewardessa przedzierająca się w tył i wołająca coś,
czego nie mógł dosłyszeć.
Co się stało z tą stewardessą? Co z resztą? Było około dwudziestu pięciu pasażerów. A
kto siedział obok niego na fotelu w prawo od przejścia…? Usiłował sobie przypomnieć,
ale było to jak rekonstruowanie przerwanego snu.
Zaczął gmerać przy klamrze, a kiedy pas opadł, sięgnął po klucz od kajdanków. Palce
mu drżały i kilka sekund upłynęło, zanim udało się go wsunąć tak jak trzeba, ale
uwolniwszy własną rękę, przypiął kajdanki do metalowej ramy siedzenia i wstał. Ziemia
mu się zakołysała pod nogami, a w uszach szaleńczo dzwoniło jakby bzykanie komarów.
Z oderwanej podobnej do jaskini tylnej części samolotu, ponad szamoczącym się
ciałem Booga, chwiejnie wydostał się w ukośne światło słońca. Z trzech stron nie było nic
prócz pustyni. Potem, kiedy się niezdarnie obracał, w pewnej odległości zobaczył
straszliwy kłębiący się dym, blask płomieni i na połowie drogi w tymże kierunku sylwetkę
biegnącego człowieka. Pchnięty nowym strachem ruszył niepewnie za nim.
Zaledwie minuta minęła, odkąd po raz pierwszy otworzył oczy.
Ryszard Hayden z coraz większym przerażeniem biegł w stronę płonącego samolotu.
Niebo nad nim roiło się od krążących, trzepocących skrzydłami niespokojnych ptaków, tu
i tam mijał rozrzucone po ziemi resztki zawartości kadłuba. Nic jednak nie widział oprócz
czarnego słupa dymu i płomieni w odległości dwustu jardów.
Ostatnia nadzieja, która kazała mu biec na miejsce katastrofy, znikła. Obok
miotających się języków ognia nikt się nie ruszał. Nikt. Dokoła, pośród zarośli, paliły się
małe ogniska. Tam też nikt się nie ruszał. Hayden słyszał teraz trzask pękającego metalu,
skwierczenie i syk palących się kaktusów. Wszystko wokół niego wibrowało od
wściekłego gorąca. Kiedy potykając się dotarł bliżej, zaczął odczuwać żar i dobiegła go
pierwsza ostra fala strasznego smrodu.
Jeszcze sto jardów i nadal nie zobaczył nikogo. Przebiegł uważnie wzrokiem zarośla
poza zasięgiem mniejszych ognisk, w nadziei, że a nuż teraz jeszcze jakimś cudem ktoś
się ukaże, że a nuż usłyszy czyjeś wołanie. Nie zobaczył jednak nikogo: nic prócz
wielkich czerwonych płatków płomienia i języków czarnego dymu torujących sobie tu i
tam drogę.
Dalsze pięćdziesiąt jardów i nagle musiał stanąć z powodu gorąca. Wyrzucił rękę w
górę, jakby parując cios, i spróbował podejść bliżej. Ale niewidzialna bariera żaru kazała
mu się zatrzymać w pewnej odległości. Potrząsnął głową jak zwierzę otrzepujące się z
wody i znów, tym razem pod innym kątem, spróbował podejść bliżej. Posunął się
zaledwie o pięć czy sześć jardów, zanim odpędziła go nowa fala żaru. Dręczony rozpaczą
i wahaniem okrążał piekielne ognisko i dwukrotnie jeszcze ponawiał próbę.
Potem jakby nagle utracił całą siłę. Odwrócił się plecami i zgięty we dwoje, krztusząc
się gorącym powietrzem, nie patrząc, wycofał się z zasięgu płomieni.
Po kilku sekundach, mrużąc oczy, obrócił się jednak twarzą do ognia. Sczerniała bryła
samolotu wynurzała się z trzeszczących płomieni niczym pogięty krzyż i ten widok
ujrzany na nowo odebrał mu resztkę nadziei.
- Dobry Boże - wyszeptał ochryple. - Dobry Boże.
Nagle rozległ się straszny trzask i jedno skrzydło rozpadło się na pół. Błyszcząca
fontanna iskier wzbiła się w górę, a dym i płomienie utworzyły wirujący huczący słup.
Rozpoczął nowe okrążanie ognia, potykając się i cofając przed piekącymi falami żaru,
od których cierpła na nim skóra. Przyprawiający o mdłości fetor zalepiał gardło i nozdrza.
Zdawał sobie jasno sprawę, że wszystkie te próby na nic się nie zdadzą, ale właśnie to
poczucie bezsilności kazało mu coś robić. Dokończył okrążenia, omijając z daleka miejsca
spryskane palącym się olejem. Potem, kiedy już miał skończyć rekonesans, ujrzał, że w
oddali, na lewo od niego, coś wije się na ziemi. Chwilę nie mógł uwierzyć, że to istota
ludzka. Kiedy tak się wahał, to coś znowu się poruszyło jak ogromna poczwarka; pobiegł
tam z obudzoną na nowo nadzieją. Kiedy się jednak przybliżył, pod gardło podeszła mu
straszliwa fala mdłości, usuwając na chwilę z jego serca wszelką litość.
Patrzył na Laurę Chandler.
Nigdy by jej nie poznał, gdyby nie spalone resztki munduru. Przez ułamek sekundy
myślał, że czarna od dymu twarz jest twarzą Murzynki. W dwóch czy trzech miejscach
ubranie tliło się jeszcze. Walcząc z ogarniającą go odrazą, przykląkł na jedno kolano i jął
zaciekle zrywać zwęglone kawałki materiału. Klęcząc tuż przy niej zobaczył dokładnie
straszliwe spustoszenia dokonane przez ogień i roztrzaskanie się samolotu. Wszystkie
zmysły kazały mu odwrócić oczy. On jednak pochylił się nad nią, spiesznie przebiegając
wzrokiem całe na wpół nagie ciało, od poopalanych włosów do pozbawionych obuwia,
czerwono pręgowanych stóp. Nie wiła się już teraz, ale na widok skurczonych w męce
śmiertelnej palców jej nóg poczuł przypływ litości.
W pierwszej chwili pomyślał, że należałoby ją podnieść i odciągnąć od huku i
okrutnych płomieni. Ale kiedy schylił się niżej, chcąc wsunąć ręce pod jej drobne, krucho
wyglądające ciało, poczuł się nagle jakiś słaby i niezdecydowany. Krew pulsowała mu w
karku, nogi ugięły się pod nim. Wstrząs i zgroza jęły zalewać go wezbraną falą, aż poczuł,
jak resztka sił wycieka z niego kropla po kropli.
Ciężko dysząc z rozpaczy powoli podniósł głowę i kątem oczu zobaczył Franklinna
idącego ku niemu przez zarośla.
Tęgi, ciemno ubrany, szedł w rozpiętej trzepocącej kurtce, z nisko zsuniętym rondem
kapelusza, z twarzą na wpół odwróconą od ognia. Haydenowi w ogóle nie przyszło na
myśl, że ktoś jeszcze ocalał, ale był za słaby, żeby się zdziwić. Czuł jedno tylko: ulgę, że
już nie jest sam.
Usłyszał własne słowa:
- Tylko ona jedna.
Franklinn patrzył na niego z góry, chwiejąc się na tle nieba. Hayden dostrzegł błysk
przerażenia w jego oczach, kiedy przesunęły się po młodej kobiecie. Zdawało się, że
upłynął dłuższy czas, nim przemówił:
- O Boże. - Zabrzmiało to niczym przewlekły jęk.
Potem Franklinn się odwrócił, zasłaniając twarz drżącą ręką i spojrzał w stronę ognia.
- Nikt więcej?
- Obszedłem dokoła - odparł Hayden. - Tylko ona jedna.
- Biedacy - mruknął Franklinn. - Boże, jakie to okropne…
Wściekły trzask rozpalonego metalu przerwał mu w pół słowa. Złośliwa kula
płomienia nabrzmiała i pękła w wielką różnobarwną fontannę. Obydwaj schylili się, kiedy
ponad nimi chlusnęło żarem.
- Trzeba ją stąd zabrać - krzyknął cofając się Franklinn. Pot wysechł mu na twarzy
równie szybko, jak wystąpił. - Tutaj nie można jej zostawić.
Hayden podniósł się z trudem. W głowie miał zamęt, w oczach czerwoną mgłę. Fetor
napełniał mu gardło, i czuł, że go zemdli, jeśli raz jeszcze spojrzy na leżącą na ziemi
niemą postać o zamkniętych oczach i kurczących się palcach u nóg. Zobaczył, że
Franklinn podbiega, schyla się, żeby podnieść dziewczynę, potem zobaczył, że się waha, a
sam cały czas stał bezradnie, walcząc z obezwładniającymi go mdłościami.
- Boże, ale źle z nią - westchnął Franklinn. - Tak źle, że nie sposób wziąć jej na plecy.
- Ogarnął Haydena szybkim spojrzeniem, dostrzegając oblepioną piachem poranioną
twarz, zawalany smarem brzeg koloratki. Teraz go poznał. Kostki łamigłówki zaczynały
układać się w pewną całość. - Czy pan jest zdrów i cały?
Hayden skinął potakująco.
- Czy może mi pan pomóc ją podnieść? Tam gdzieś z tyłu widziałem pled.
- Mogę.
Grubas poczłapał ciężko. Hayden obserwował, jak chodzi niezdecydowanie z miejsca
na miejsce niczym stary pies, do którego słabo dociera jakiś zapach. Zobaczył, że się
schyla, odwraca i ze zwiniętym jak tłumok pledem pod pachą śpieszy z powrotem. Nie
oszczędzał siebie, bo kiedy wrócił, twarz miał bladą, lśniącą od potu. Rozwinął gruby pled
podróżny. Rozłożyli go we dwóch na ziemi, obok dziewczyny. Potem Franklinn uklęknął i
delikatnie ją podniósł. Sprawiała wrażenie kruchej jak spalony patyczek, ale kiedy ją
trzymał, czuł, że jest jakaś miękka, jakby nie miała w ciele ani jednej kostki. Kiedy kładł
ją na pledzie, opadły z niej strzępy zwęglonego materiału. Palce nóg znieruchomiały teraz,
przyłożył więc ucho do jej piersi.
Po chwili wstał. Wargi mu drżały.
- Serce bije jeszcze. - Z litością popatrzył na leżącą, potem gwałtownie podniósł
głowę. - Bierz pan za końce przy nogach - powiedział i Hayden posłusznie wykonał
polecenie.
Była lekka. Podnieśli ją ostrożnie, trzymając za końce pledu, a ona wisiała między
nimi jak w hamaku. Ruszyli teraz, zrazu niezgrabnie, nie w nogę. Hayden niemal
zapomniał o istnieniu tylnej części samolotu, kiedy jednak odeszli, tak szybko, jak mogli,
od trzaskającego stosu, w odległości kilkuset jardów, pośród gęstwiny saguaro, zobaczył
wielki lśniący statecznik.
W mózgu otworzyła mu się nagle jakaś klapka i przypomniał sobie, że to właśnie
Franklinn siedział tuż za przejściem.
- Co się stało? - zagadnął przez ramię. - Czemuśmy spadli?
- Mnie pan pyta?
Usłyszał, że Franklinn spluwa. Chciał zrobić to samo, by pozbyć się cuchnącego
lepkiego fetoru, ale usta miał wysuszone jakby w piecu garncarskim.
Bezpośrednio przed katastrofą drzemał. Obudzony w momencie niepojętego
okropnego hałasu ledwie zdążył się połapać w sytuacji. Tylko co siedział na swoim
miejscu, instynktownie szukając klamer pasów bezpieczeństwa, a w chwilę potem znalazł
się w zaroślach, wyrzucony siłą bezwładności przy akompaniamencie ogłuszającego
trzasku pękających wiązań. Kiedy po chwili przestał się toczyć i zobaczył w oddali słup
ognia oraz kłęby dymu, przyciągnęło go to jak magnes. Natomiast teraz nasuwały się
pytania, wybijające się ponad oszołomienie i słabość; setki przeróżnych ”dlaczego” i ”z
jakiego powodu” drżącymi piąstkami biły go po nerwach, żądając jakiegoś uzasadnienia
nagłej śmierci, kalectwa i zdumiewającego cudu, że został przy życiu.
Nagle dziewczyna stała się jakby ciężka. W połowie drogi do oderwanego ogona
samolotu przystanęli na chwilę i położyli ją ostrożnie na ziemi między kępami krzaków.
Łapiąc oddech i ociekając potem, spojrzeli w tył na rozwścieczone płomienie. Ptaki
wciąż jeszcze krążyły wysoko ponad miejscem, gdzie wśród pustyni buchnął ogień, a
trzask drobnych wtórnych wybuchów dobiegał do nich ostro w ciszy podobny do
bezładnej strzelaniny karabinowej.
-¦ Dla nich nie było żadnego ratunku ¦- stwierdził gorzko Franklinn. - Dla nikogo z
nich. Nawet jeśli nie zginęli w chwili kraksy. Żadnego ratunku. - Otarł usta. - Boże, to
straszne. Jeszcze tego nie mogę sobie… Musiało być około dwudziestu osób… - Niektóre
przypominał sobie mgliście: jakichś kilka twarzy, jakąś kobietę w sukni w kwiatki, czyjąś
siwą głowę, widzianą z tyłu. - Czy pan zdaje sobie sprawę? Dwadzieścia osób… Może
więcej…
- Dwa razy obszedłem dokoła - powiedział Hayden. Nie było nikogo.
- I załoga. Razem prawie dwadzieścia pięć osób.
- …Tylko ona jedna.
- Nie było dla nich ratunku, biedacy. - Grubas przełknął ślinę. - A ona biegła na tył
samolotu, kiedy myśmy się oderwali, pamięta pan? Myślę, że ją wyrzuciło w ostatniej
chwili, kiedy dziób uderzył o skałę. Musiało ją albo rzucić przez palący się olej, albo też
bryznęło na nią. - Szybko prześliznął się wzrokiem po leżącej na pledzie nieruchomej
postaci i głos mu zadrżał. - Została zmiażdżona.
To nie tylko oparzenia. Teraz kiedy ją podniosłem… - urwał. Wargi znów mu zadrgały.
- Lepiej by było dla niej, gdyby zginęła z tamtymi.
Hayden nic nie powiedział. Patrzyli na siebie.
- Lepiej, żeby umarła, powtarzam panu - obstawał Franklinn, przestępując z nogi na
nogę. Po chwili spuścił oczy i nerwowo szarpnął rondo kapelusza. - Gotów pan?
- Oczywiście.
Podnieśli ją raz jeszcze i kołysząc niezgrabnie, szli przez równinę, poruszając się w
bolesnym niemym oszołomieniu.
A kiedy wreszcie okrążyli ogon samolotu, Hayden ze zdumieniem odkrył, że już nie są
sami.
Poprzez ogarniające fale mdłości niejasno wyobrażał sobie, że Franklinna - podobnie
jak jego - wyrzuciło gdzieś daleko. Natomiast, nie wiadomo czemu, zapomniał zupełnie o
innych sąsiadach z samolotu, kiedy więc niespodzianie zobaczył chłopca stojącego obok
skulonego Booga, poczuł przepływ pełnej niedowierzania radości.
Chłopiec nawet nie spojrzał na niego. Wzrok miał utkwiony w pled, a wyraz
zafascynowania i zgrozy na jego twarzy kazał Haydenowi przesunąć się w lewo, aby mu
zasłonić straszny widok.
- Czy nic ci się nie stało? - spytał z niedowierzaniem.
Chłopiec wargi miał zaciśnięte, ale podniósł wzrok ku niemu i skinął głową.
- Dobrze się czujesz, mały? - mruknął stojący opodal Franklinn.
- Tak - odparł chłopiec niemal szeptem.
- Moją rękę diabli wzięli. - Boog zaklął z cicha. Wpatrywał się w nich ponuro
szklanymi oczami skulony obok fotela jak żebrak.
Franklinn, nie zwracając na niego uwagi, spytał Haydena:
- Gdzie ją położymy? W środku czy tutaj w cieniu?
- W cieniu - odparł Hayden. - Najlepiej w cieniu.
Zupełnie już oprzytomniał. Nogi uginały się pod nim, w uszach mu szumiało jak w
muszli, ale uczucie mdłości ustępowało. Na widok kajdanków, które dostrzegł, gdy mijali
Booga, kilka jeszcze kawałków układanki trafiło na miejsce, kawałków, o których
istnieniu nie wiedział.
- Moją rękę diabli wzięli, panie władza.
- Trzeba będzie z tym poczekać - odrzekł Franklinn.
- Zupełna klapa z nią.
- Niewykluczone - burknął Franklinn.
Położyli stewardessę delikatnie w ciemnej sadzawce cienia, który padał od ogona
samolotu. Zaraz potem Franklinn wyrwał z foteli parę poduszek i zaniósł, żeby wsunąć jej
pod głowę.
- Niewiele więcej możemy zrobić - mówił sadowiąc się w kucki koło niej, a pot kapał
mu z czubka nosa. Im dłużej patrzył na nią, tym bardziej chciał, żeby mu ktoś przyznał, że
zrobili wszystko, co mogli. Jej miękkie bezwładne ciało mieściło w sobie całą realność
koszmaru. Nie było dla niej, czuł to, żadnej nadziei, a przecież bezczynność wydawała mu
się zbrodnią. - Myślę, że teraz to pańska sprawa jako księdza…
Hayden potrząsnął głową:
- Nie jestem księdzem.
- Myślałem…
- Jestem diakonem. Nie mam święceń.
- Hm - zapadło milczenie. - Czy jest jeszcze dla niej jakaś nadzieja, zależy od tego, jak
prędko nas znajdą. Czy pan się chociaż domyśla, gdzie jesteśmy?
- Nie.
Franklinn spojrzał na zegarek, przyłożył do ucha.
- Stanął - stwierdził. - Która u pana?
- Piętnaście po piątej. - Czas jakby utracił swój kształt.
- Nie, siedemnaście.
- Za godzinę chyba będzie ciemno.
Grubasowi zatrzeszczało w kolanach, kiedy się podnosił.
Pchnął kapelusz na tył łysiejącej głowy. Chłopiec kręcił się dokoła ocalałych siedzeń.
Sprawiał wrażenie bardzo małego i bardzo zmęczonego.
- Odejdź - powiedział łagodnie Hayden.
- On ma skaleczoną rękę.
- Kto?
- Tamten człowiek - powiedział chłopiec wskazując Booga.
- A jak ty się masz, synku? - zainteresował się Franklinn, zapomniawszy, że już raz o
to pytał. - Naprawdę nic ci nie jest?
- Nic.
- Niech go pan stąd zabierze - szepnął Hayden. Nie chciał, żeby chłopiec zbliżył się do
pledu. - Niech go pan stąd zabierze.
Franklinn skinął głową.
- Chodź no - powiedział. - Zobaczymy, czy nie znajdziemy czegoś.
- A co z tym człowiekiem? - nalegał chłopiec, szeroko otwierając oczy.
- Zajmiemy się i nim także.
Gdzieś tam na pustyni, na tle ciemnych chmur, jak chorągwie łopoczące w
podmuchach elektrycznego wentylatora, drgały płomienie. Hayden patrzył na nie chwilę,
mrugając od blasku, potem osunął się na ziemię obok rannej stewardessy. Nawet teraz,
kiedy już zdał sobie sprawę z jej beznadziejnego stanu, czepiały się go jeszcze resztki
wątpliwości. Wszystko stało się tak szybko, że nadal trudno było w to uwierzyć. Słyszał,
jak z tyłu za nim Boog rozmawia z Franklinnem. Z oddali dobiegał go trzask ognia
podobny do trzasku suchych gałązek.
Pochylił się niżej nad Laurą Chandler. Serce biło jeszcze.
„Myślę, że teraz to pańska sprawa” - powiedział Franklinn. Zaczął się modlić.
Boog drgnął, kiedy opadły z niego kajdanki. Prawa ręka zwisała bezwładnie, jak u
pajaca.
- Boli, co? - z nutką współczucia burknął Franklinn.
Ani rusz nie mógł zrozumieć, jakim cudem jego własna ręka nie odniosła szwanku. -
Czy macie z czego zrobić temblak? Na przykład pasek?
Boog potrząsnął głową, oblizał wargi. Ubrany był w brunatne spodnie i granatową
kurtkę z błyskawicznym zamkiem. W kątach jego oczu bielał śluz.
Franklinn zdjął swój krawat, zawiązał na nim węzeł i wsunął pętlę na szyję Booga.
- Tymczasem musi wam to wystarczyć.
Kurtkę miał rozpiętą i Boog dojrzał rzemienie kabury i czarną kolbę rewolweru. Przez
chwilę, przez chwilę tylko, gdyby to zrobił dostatecznie szybko, mógłby sięgnąć po broń.
Ale sposobność minęła niemal tak szybko, jak nadeszła. Policjant już się oddalił.
Po raz pierwszy, odkąd ocknął się z omdlenia, coś innego niż ból i znużenie pojawiło
się w świadomości Booga. Oto nagle obudziła się w nim nadzieja. I przebiegłość.
Natychmiast obawiając się, że Franklinn zauważy, iż wzrok jego wędruje w ślad za
niknącą mu z oczu kolbą rewolweru, spojrzał w dół, na przegub swojej ręki, i zdrową ręką
wsunął ją w temblak. Czuł, jak połamane kości trą o siebie, i pot zrosił mu czoło, ale
rosnące podniecenie stępiło straszliwy ból.
- Gdzie mniej więcej jesteśmy? - spytał nie podnosząc wzroku.
- Nie mam pojęcia.
- Ile nas z tego wyszło? - Boog cały dygotał.
- Pięcioro - odparł Franklinn.
Pięcioro… Nie tak źle. Dzieciaka nie ma co liczyć. Ani tej, którą przytaszczyli na
pledzie. Zostaje tylko dwóch - klecha i glina… Nie będzie tak trudno, niech no tylko po
raz drugi nadarzy się okazja zabrania spluwy.
Zerknął w górę ku Franklinnowi, mrużąc oczy pod światło i nerwowo zachichotał.
Niech no tylko ten tłusty patałach, policaj, znowu zbliży się do mnie…
- Jak tam druga ręka? - spytał Franklinn.
- W porządku.
Podniósł ją zapominając na chwilę o ostrożności. Grubas skoczył znienacka i złapał go
za rękę. Znowu poczuł ucisk kajdanków i to go wprawiło we wściekłość. Cały plan
obrócił się wniwecz! Nim zdążył pomyśleć, został znów przyczepiony do fotela.
Spienioną falą zalała go złość, począł się szamotać, usiłując się uwolnić.
- Skurwysynu! - wrzeszczał. Kajdanki dzwoniły o metalowe ramię siedzenia. - Ty
skurwysynu!
- Nie mogę się z wami patyczkować. I tak mam dosyć kłopotów - krótko powiedział
Franklinn. Twarz miał szarą jak popiół, podbródek zwiotczały i obwisły.
Boog splunął.
- A niech cię diabli!
Franklinn odwrócił się.
- Chodź - powiedział do chłopca. - Pójdziesz ze mną.
Omijając pled ruszył równolegle do pogrążonego w cieniu ogona samolotu. W oddali
wciąż jeszcze tańczyły płomienie i na widok ich przyśpieszył kroku. Chłopiec podążył za
nim, razem zbliżyli się do ognia. Na tle przesłoniętego chmurą horyzontu wyraźnie
rysowała się duża ciężka sylwetka mężczyzny, który tak się poruszał, jakby miał nogi
obciążone ołowiem. Z odległości pięćdziesięciu jardów nadal słyszeli przekleństwa
miotane przez Booga i wściekły grzechot kajdanków.
Dopiero po jakimś czasie Hayden zdobył się na świadomą modlitwę. Co pewien czas
napływały bezładne fragmenty, ale zostawały zmiecione niczym bańki powietrza na
powierzchni wiru. Dopiero teraz, kiedy się trochę uspokoił, udało mu się skupić myśli i
wydusić z siebie jakieś logicznie powiązane słowa.
W dotychczasowym jego doświadczeniu śmierć była czymś schludnym,
dostosowanym do pewnego wzoru. Przyciemnione pokoje, milczące siostry zakonne,
zmęczone poszarzałe twarze na nieskazitelnie białych poduszkach, ręce ułożone
równolegle na wywiniętym prześcieradle… świece i zniżone do szeptu głosy. Sami
umierający również byli czymś dobrze znanym, umyci i obsłużeni, oddający swoje dusze
zgodnie z przepisami, kiedy w utkwionych oczach powoli zaciera się krucyfiks, kiedy
intonowane modlitwy stają się coraz cichsze, a światło kurczy się i rozpływa w nicość.
Nigdy jednak nie przeżył czegoś takiego, nigdy nie widział podobnie zmasakrowanego
ciała.
Poczuł nagły skurcz mięśni w plecach. Ponad zamkniętymi oczami leżącej trzymał
krzyżyk z kołyszącą się pętlą czarnych paciorków i z całych sił starał się skupić myśli.
Kropelki potu z jego podbródka kapały smętnie na jej zwęglone ubranie. Ze swego
miejsca nie mógł zobaczyć Booga, ale słyszał, jak klnie. Więzień walił wściekle
kajdankami o ramę fotela, a z ust wydobywało mu się teraz jakieś zdławione skomlenie.
Zachowywał się niemal jak pies szalejący, aby go spuścić z łańcucha.
Hayden usiłował nie słyszeć. Przeniknął go dreszcz. Wargi poruszały się, a przez
głowę przelatywały zwroty zrodzone z odruchów wiary. Patrzył na ruinę twarzy, czatując
na najlżejszy przebłysk świadomości, widząc znowu żałosne różowe łuki, tam gdzie
niegdyś były brwi, stłuczenie na lewej skroni, opalone resztki włosów, usta lśniące
nienaturalnie jak cięta rana w poplamionej olejem twarzy.
I cały czas, kiedy wydobywał z pamięci kolejne modlitwy i suplikacje, kiedy rwące się
strzępy łaciny, jak skrzek papugi, same wciskały się w jego milczący monolog, czuł, że w
stosunku do niej nie staje na wysokości zadania.
I zgroza zmroziła mu serce.
Nie miał pojęcia, jak długo pozostał przy niej. Po jakimś czasie zaczął niejasno
zdawać sobie sprawę, że Boog przestał wrzeszczeć. Zamknął oczy i trzymając przed sobą
tak zaciśnięte ręce, że aż pobielały mu kostki palców, całą duszą w rozpaczy zwrócił się
ku Bogu. Kiedy wreszcie spojrzał w górę, zobaczył, że Franklinn i chłopiec wrócili.
Płomienie za nimi nieco przygasły i trzepotały leniwie, a połowę nieba przesłoniły
chmury.
W odległości dwudziestu jardów od ogona samolotu Franklinn kazał chłopcu
zaczekać. Truchcikiem podbiegł do Haydena, potrząsając głową jakby w odpowiedzi na
jakieś pytanie.
- Wszędzie moc porozrzucanych rupieci, ale nic więcej.
Hayden podniósł się z klęczek. Czuł się jak niespodzianie wyrwany ze snu lunatyk,
usiłujący pojąć, co się dzieje.
- Myślałem, że niektórych wyrzuciło dalej.
- Mieli zapięte pasy.
- E, co tam pasy. Myślałem, że niektórych wyrzuciło dalej - powtórzył Franklinn.
Powiedział to w taki sposób, że zabrzmiało jak skarga.
Patrzyli na ogień. Więcej było teraz dymu niż płomienia.
Mniejsze ogniska już się wypaliły.
- Niech ich Bóg ma w swojej opiece - dodał ze znużeniem Franklinn.
Hayden wsunął do kieszeni różaniec. Twarz paliła go jak odarta ze skóry. Przesunął
ręką po lewym policzku, okazało się, że jest lepki. Na wpół zakrzepła krew zawalała mu
palce. Spojrzał na rozedrgany stos, pionowym słupem bił teraz z niego dym i nie wołane
napłynęły ku niemu słowa łacińskie: ”De profundis clamavi ad te, Domine, exaudi vocem
meam... ”
- Ciągle jeszcze nie da się podejść całkiem blisko - mówił Franklinn. - Wkrótce może
się da, ale teraz jeszcze nie. Najpierw musimy się zająć dziewczyną. Nie tamtymi.
Dla nich w parę sekund było po wszystkim.
W głosach ich czuło się, że jeszcze nie otrząsnęli się z szoku i mówili jakimś
nienaturalnym wysokim tonem, wyrzucając nierówno pojedyncze słowa. Spojrzeli na
leżącą.
- Myśli pan, że będzie żyła?
Hayden wzruszył ramionami.
- Nie sądzę, ale bądź co bądź to niewykluczone.
- Ona jest zamężna - powiedział Franklinn. - Zauważył pan obrączkę?
- Tak.
- No to mam nadzieję, że umrze. - Hayden czuł na sobie wzrok Franklinna, nie
spojrzał mu jednak w oczy. - Nigdy bym nie uwierzył, że będę komuś życzyć śmierci.
Ale jej życzę. Życzę jej, jak Boga kocham. - Brudną chustką obtarł spoconą twarz.
Dotychczas trzymał się mocno, robił, co mógł, ale teraz - na chwilę - jakby się załamał.
Wiedział o tym i usiłował wziąć się w garść, głos mu jednak zadrżał: - To samo było z
moim synem. Japoński miotacz ognia dosięgnął go na Okinawie. Cały rok się męczył,
wreszcie serce nie wytrzymało…
- Bardzo współczuję.
Franklinn odchrząknął.
- Gdyby żył, to to nie byłoby życie. Takie jak on je rozumiał. Pozszywali go i to tak
wyglądało, jakby skórę wywrócono mu na lewą stronę… Nie życzę jej tego. A z nią jest
gorzej, niż z nim było… o wiele gorzej.
Hayden nic na to nie powiedział. (Jaka była przyczyna katastrofy? Dlaczegośmy
spadli?…) Odeszli od stewardessy, opuszczając cień padający od ogona samolotu i
rozejrzeli się wkoło. Na wszystkie strony ciągnęła się rozprażona pustynia, horyzont cały
skąpany był w bladej błękitnawej mgle. Dotąd naprawdę jej nie widzieli, teraz zdali sobie
sprawę z jej ogromu, poczuli brzemię ciszy.
- Jak pan myśli, gdzie my jesteśmy?
Franklinn potrząsnął głową.
- Wiem tylko tyle, że około wpół do szóstej mieliśmy być w Tucson. Już jest później.
Kiedyśmy się rozbili? Pół godziny temu? - spróbował zgadnąć.
- Tak mi się zdaje. A więc jesteśmy o jakieś pół godziny lotu od Tucson.
- Sto mil?
- Coś koło tego.
Przez ten czas, kiedy rozmawiali, światło jakby trochę przybladło. Na zachodzie było
jeszcze słońce, zawieszone ponad purpurowymi szczytami odległych wzgórz, ale nad
głowami ich i na wschodzie chmury były spłowiałe i dziwnie groźne.
Chłopiec przyłączył się do nich. Jego twarz oblepiona pyłem przypominała teraz twarz
klowna, a oczy były wielkie i pełne zdumienia.
- Mój ojciec miał wyjechać na moje spotkanie - powiedział.
- Gdzie, mój mały?
- W Tucson. Będzie się niepokoił.
- Wkrótce nas znajdą -¦ odparł Franklinn. - Nie przejmuj się. Zaraz wyślą samoloty.
Zawiadomią przez radio port lotniczy, jak tylko określą, gdzie jesteśmy. - Podzielał troskę
Haydena o to, żeby znaleźć dla chłopca zajęcie, z dala od Booga i okropnego widoku
leżącej na pledzie postaci. - Rozejrzyj no się trochę, dobrze? - Wskazał na sterczący
niedaleko wielki głaz. - Usiądź tam, dziecko, na szczycie i krzycz, jak coś się pokaże. Nie
potrwa to długo.
Chłopiec się zawahał, wreszcie odszedł, popatrując na niebo. Franklinn powiedział
cicho:
- To synek Dextera.
- Czyj?
- Dextera. Matka jest aktorką, Gail Slade. Chyba już go kiedyś widziałem.
- Mówił, że jego ojciec…
- Żyją w separacji. - Podciągnął spodnie. Uda miał obolałe i otarte w miejscu, gdzie
parciany pas bezpieczeństwa wżarł mu się w ciało, kiedy samolot rozpadł się na dwoje. -
Czy myśli pan, że nas znajdą przed zmrokiem?
- Jeśli tego nie zrobią, to po dziewczynie.
- Dla niej konieczny byłby helikopter. - Franklinn przerwał, oblizał wargi. Potem
dodał: - Nie do wiary.
Przed godziną ona i inni byli tam… - Znowu przypomniał sobie niektórych - kobietę
w kwiecistej sukni, siwowłosego pana o dwa miejsca przed nim; przede wszystkim jednak
myślał o Laurze Chandler chodzącej tam i z powrotem po przejściu, smukłej, schludnej,
uśmiechniętej. Zdumienie na moment zamgliło mu oczy.
- Jaka była przyczyna katastrofy? - spytał Hayden po raz trzeci czy czwarty. - Oto
czego chciałbym się dowiedzieć.
- Ja również. Wszystko wydawało się cacy, a w chwilę później…
Grubas odwrócił się w stronę ogona samolotu. Leżał niczym resztki jakiejś olbrzymiej
ryby wyrzuconej na bezludne wybrzeże, nie lśniącej już teraz, ponurej w szarzejącym
świetle, jakby zbyt dawno poniewierała się na brzegu.
Dziwnie raził tutaj na tle krzewów, kaktusów i kamienistej gleby, niczym przedmiot z
innej epoki.
Z utworzonej przez poszarpany metal jaskini Boog wlepiał w nich oczy. W coraz
dłuższym cieniu statecznika leżąca Laura Chandler była już tylko pozbawioną
świadomości wątłą powłoką cielesną.
- Mieliśmy cholerne szczęście - stwierdził Franklinn - pękło prawie pod naszymi
stopami. Jeden jard dalej, a zginęlibyśmy z całą resztą.-Potem zniżając głos dodał: - Boże,
co za ironia losu. Pan, ja i ten dzieciak. I dziewczyna. I ten gość - Wciągnął powietrze. -
Człowiek się zastanawia…
- Kto to?
- Boog. Zawodowy bandzior. Usiłując włamać się do domu towarowego zabił
policjanta. Czekają na niego w Nowym Orleanie. Żeby ze wszystkich właśnie on…-
Potrząsnął głową.-Ani rusz tego nie rozumiem.
Hayden wypluł trochę piasku lepiącego mu się do języka. Mógłby oznaczyć linię ich
opadania po tym, jak najpierw ścięty został wierzchołek wysokiego, rozłożystego saguaro,
później coraz to niższe jego pędy, aż w końcu poorana i poryta ziemia dokoła miejsca,
gdzie roztrzaskał się, a wreszcie zamarł bez ruchu ogon samolotu.
Rzucił wzrokiem na niebo ku wschodowi, gdyż wydało mu się, że usłyszał dudnienie.
Patrzyli obydwaj nasłuchując uważnie, ale nic nie było. Tylko jakieś małe ptaszki
zakreślały niewidzialne kręgi na tle nabrzmiałych chmur.
Boog śledził ich i wiedział o czym myślą. Przelała się już przez niego fala gwałtownej,
nie dającej się okiełznać złości. Pełen napięcia zaczął snuć gorączkowe plany:
obserwował, jak blednie światło, i pragnął, żeby zgasło, wytężał słuch, żeby usłyszeć huk
samolotów. Jedną miał okazję i tę stracił. Musi wykombinować nową. Musi. I musi ją
FRANCIS CLIFFORD OPÓŹNIONY PRZEŁOŻYŁA HANNA OLĘDZKA INSTYTUT WYDAWNICZY PAX 1974
Wszyscy jesteśmy jak pływacy w morzu Niesieni wielką przeznaczenia falą. Co sama nie wie, w którą opaść stronę I czy wyrzucić nas na jakieś brzegi, Czyli w śmiertelne wpędzić nas odmęty. My nic nie wiemy i próżne badania. Dopiero przyszłość wszystko nam ukaże. Mattbew Arnold Raz jeszcze dla D…
Preludium Nad południową Arizoną wstaje świt. Spoza czerwonofioletowych wzgórz okalających wschodnie krańce pustyni Sonoran wypływa oślepiające słońce. Nielitościwe światło zalewa bezkresne pustkowie. Cienie ślizgają się, rozpraszają, koncentrują za występami skalnymi i w nieckach piaszczystych wydm, kurczą się za wątłą osłoną krzewów akacjowych, krzewów kreozotowych i paloverde. Gwiazdy szybko bledną i znikają. Ponad bezmiarami pustego stepu kapryśnie włóczy się lekki wiatr. Nad równiną, w stronę pojedynczo rozsianych wzgórz leci spóźniona sowa; mała prążkowana wiewiórka i lis pustynny wracają do swoich nor. Po raz ostatni rozlega się wycie kujota, a grzechotnik szuka, gdzie by się schronić. Zarówno ścigający, który włóczył się nocą w poszukiwaniu żeru, jak i ścigany zdążają do swoich legowisk; zwierzęta dnia już są w ruchu. Ociężale w powietrze wzbija się wielki sęp. Z gniazda pośród kolczastych cholla wychynął strzyżyk. Z głazu na głaz wysuwając co chwila elastyczny język śmiga paciorkooka jaszczurka. Na wschodzie słońce wznosi się nad horyzont, piana chmur traci zapożyczony blask. Na spieczonym piachu za opuncją i olbrzymim saguaro gęstnieją cienie. I na wszystkie strony rozciąga się bezkresna pustynia ginąca gdzieś tam hen w lawendowej dali. Punkt siódma. Los Angeles. Mężczyzna otwiera oczy, z początku nie wie, gdzie się znajduje. Patrzy w sufit, po czym podnosi głowę i ciągle leżąc nieruchomo wpatruje się w gładką kamienną ścianę naprzeciw. Wreszcie przypomina sobie, że wczoraj po południu przyprowadzono go do celi i że dzisiaj ma odlecieć do Nowego Orleanu, gdzie stanie przed sądem pod zarzutem morderstwa. Głowa opada mu bezwładnie, zamyka oczy, w żołądku czuje czczość. Zalewa go nienawiść. Północny zachód od Ajo. Poraniony ryś zwalił się bezwładnie w cieniu padającym od kępy kolczastych cholla. Przed dwiema godzinami, po całonocnej włóczędze przez równiny w poszukiwaniu żeru, oberwał cięgi od stada dzików. Tylne nogi pogruchotane nigdy już go nie wyniosą na skalną półkę, gdzie zwykł leżeć po całych dniach. Co najwyżej będzie żył do południa. Ból i odrętwienie zajęły miejsce rozpaczliwej wściekłości, która umożliwiła mu pozbycie się prześladowców. Teraz mrówki poczuły już krew, a ryś nie może nawet się obrócić, aby się z nimi rozprawić.
Ósma piętnaście, sypialnia w mieszkaniu na trzecim piętrze w Pasadena. Smukła szatynka, Laura Chandler, ubiera się przed owalnym lustrem. - O której odlatujesz, kochanie? - pyta mąż jeszcze leżąc w łóżku. - Jak zwykle. O drugiej czterdzieści. Chwila milczenia, potem mąż pyta znowu: - Czy nocujesz w El Paso, czy też lecicie wprost do Nowego Orleanu? Laura zapina stanik. - Zawsze zatrzymujemy się po drodze w El Paso. W obie strony. - Kilka razy wcaleście się nie zatrzymywali. - To na wiosnę, mieliśmy wtedy próbny rozkład lotów. - Zasmuconym wzrokiem obrzuca jego odbicie w lustrze. - Wiesz o tym równie dobrze jak ja, George. - Tak, tak, wiem. - Jest przystojny, barczysty, krótko ostrzyżony i ma szeroką twarz o kwadratowej szczęce. To znaczy, że jutro w nocy będziesz w Nowym Orleanie. A z powrotem w domu… we czwartek, prawda? Laura znowu obrzuca wzrokiem jego odbicie w lustrze. Zaczyna nurtować ją jakieś podejrzenie. Tyle razy w ostatnich czasach odczuwała to przed lotem, nigdy jednak tak ostro jak dziś. Leżący w łóżku ziewa, jakby zaznaczając tym, że pytanie, choć powtórzone, nie ma znaczenia. - Czy tak, złotko czy znowu liczę według niewłaściwego rozkładu? - Tak, dobrześ policzył - odpowiada krótko. - Będę z powrotem w czwartek wieczorem. Bierze z poręczy krzesła niebieskozieloną mundurową spódnicę i niemal z irytacją zaczyna ją wciągać przez głowę. Jak długo mężczyzna pozostaje wierny? W powoli kurczącym się cieniu leży ryś, język wywiesił, klatka piersiowa gwałtownie podnosi się i opada. Źrenice na wpół zamkniętych oczu zmieniły się w dwie wąskie szparki. Ból przechodzi w odrętwienie i zwierzę nie czuje już, jak cała armia mrówek dobiera się do zakrzepłej krwi, która zlepia mu brunatną sierść. W małym skąpo umeblowanym domku na przedmieściu Los Angeles-Glendale siedzą przy śniadaniu dwaj mężczyźni. Ten, który ma pomarszczoną twarz i siwe włosy, jest prawie o trzydzieści lat starszy od drugiego. Zgiętym palcem przesuwa od środka po
koloratce, rozluźniając ucisk spinki. - A więc nadal nie masz absolutnej pewności? - Nie mam, proszę księdza.-Ryszard Hayden z wolna potrząsa głową. Piwne oczy, patrzące z mocno opalonej twarzy, odzwierciedlają konflikt wewnętrzny, który dręczy go od wielu tygodni. - Może mam pewności na dziewięćdziesiąt pięć procent, ale nie na sto. Ksiądz wzdycha i mówi cicho: - Nic ci już nie mogę poradzić, Dick. Tylko będę się modlić. Ale jedno ci powiem: dziewięćdziesiąt pięć procent to za mało, dziewięćdziesiąt dziewięć również. Musisz mieć sto procent pewności. W przeciwnym razie któregoś dnia spostrzeżesz, że walczysz z sobą samym. Dla każdego to źle, a dla kapłana może to się zakończyć klęską. - Wiem o tym, proszę księdza. Hayden przegarnia palcami krótkie czarne włosy. Czy nie w tym leży istota tego, o czym swego czasu mówił mu ksiądz rektor? Czy nie po to udzielono mu dwutygodniowego urlopu, żeby sam wszystko przemyślał z dala od seminarium? - Kiedy ma się odbyć wyświęcenie? - Pod koniec miesiąca. Dwudziestego siódmego. Ksiądz kiwa głową. Błękitne spłowiałe oczy patrzą w dal. Wraca myślą do chwili - sprzed lat dziesięciu - kiedy Ryszard Hayden zwierzył mu się, że chce zostać księdzem. Wraca myślą dalej jeszcze, do czasów, kiedy sam był w seminarium, i przypomina sobie tych kilku kolegów, którzy, w miarę jak zbliżał się dzień wyświęcenia, wpadali w coraz większą rozterkę. Była to ich własna sprawa, sprawa jakiegoś rozwiązania najbardziej osobistego dylematu, tak jak teraz jest to sprawa Ryszarda. Tyle miałby mu do powiedzenia, czuje jednak, że pewne rzeczy lepiej pozostawić niedopowiedziane. - Kiedy odlatuje twój samolot? - Na lotnisku mamy być o drugiej. Autobus odjeżdża o pierwszej trzydzieści z Los Angeles. Niecałe cztery godziny, myśli ksiądz. Tak czy owak nie mógłbym go przekonać w tak krótkim czasie - nawet gdybym miał prawo próbować. Pustynia coraz mocniej płonie pod wściekłym okiem słońca. Spłowiały horyzont zaciera się i drga. Lekki nadranny wietrzyk ustał zupełnie, powietrze stoi w miejscu ciężkie i nieruchome. Jest po dziesiątej. Rysiowi głowa opadła na bok, oczy ma niemal zamknięte. Żyje jeszcze, ale nie widzi ani wielkiego chudego zająca, który tuż obok kica przez rzadkie zarośla, ani nie słyszy uporczywego szczebiotu strzyżyka. Świat skurczył się dla niego do krwistoczerwonej cichej plamy mroku, a mrówki przetrząsające metodycznie dżunglę jego sierści są równie odległe jak czarny sęp, który wzbija się w górę i kołuje wysoko nad spieczoną słońcem równiną.
Duży parterowy dom nad plażą w Santa Monica, jedenasta piętnaście. - Sam widzisz, Jimmy, że nie mogę odprowadzić cię na lotnisko, żeby ci pomachać. Muszę być, jak wiesz, około dwunastej trzydzieści w studio na ponowne zdjęcia. Dopiero wczoraj mnie zawiadomili, przecież słyszałeś, co mówiłam, dwa razy dzwoniłam, żeby przełożyli na później, gdzieś po południu, ale nie mogą… Mówiąca ma lat trzydzieści cztery, chociaż publiczność jest przekonana, że dwadzieścia dziewięć. Jej prawdziwe nazwisko brzmi Dexter, lecz publiczność zna ją jako Gail Slade. Czerwonorude włosy, niemal sięgające ramion, zielone oczy, blada gładka cera, figura stanowiąca jeden z najcenniejszych skarbów wytwórni. - Rozumiesz, Jimmy, prawda? Gdyby nie to głupie powtarzanie zdjęć, pojechałabym i odprowadziła cię na samolot jak zawsze. Sztywno stojący przed nią chłopiec ma lat dziesięć. Z twarzy jest podobny do matki - prawidłowe rysy, mały nos i uszy - natomiast z krępej budowy ciała przypomina ojca. Buntownicza czupryna jasna jest jak zboże. Matka całuje go w policzek, opierając się ręką na jego ramieniu. - Wiesz, że wolałabym odwieźć cię niż jechać do studia, prawda, Jimmy? - Oczywiście - bez entuzjazmu odpowiada chłopiec. - Beatson odwiezie cię Packardem, wszystko więc będzie w porządku. Zresztą… - chwilę jakby się waha - twój ojciec ma cię spotkać w Tucson… Chłopiec słucha jednym uchem. Już po raz czwarty w ciągu dwóch lat poleci do Tucson, żeby spędzić tam trzy miesiące z ojcem w myśl warunków ugody między żyjącymi w separacji rodzicami. I wbrew temu, co przed chwilą powiedziała matka, dziś po raz trzeci odwiezie go na lotnisko szofer. Pewnego razu usłyszał, jak ojciec mówi z wściekłością: „Słuchaj no, Gee - nigdy jej nie nazywał Gall - powiem ci prosto z mostu. Zapamiętaj sobie, żeś poślubiła mnie, a nie to przeklęte studio... ” Teraz zaczyna rozumieć, co miał na myśli ojciec. Zaczyna też rozpoznawać pewne podobieństwo w schemacie tych co pół roku powtarzanych pożegnań. Najpierw usprawiedliwienia. Później uroczyste obietnice. Wreszcie prośby, żeby dać jej znać dokładnie, jak się ma jego ojciec, co robi i z kim się widuje… Z wyrazu twarzy matki wie, że zaraz zaczną się polecenia, i wie, że gdy znajdzie się w Tucson, ojciec zada mu te same, z góry przygotowane, ułożone w kolejności pytania. Jak ona się ma? Co robi? Z kim się widuje?… Już jest zmęczony wiecznym odbijaniem go jak piłki, przynależnością do ludzi oddalonych od siebie o pięćset mil, tym, że wciąż się znajduje między młotem a kowadłem. Nagle łzy napływają mu do oczu, a matka dramatycznym gestem obejmuje go i przyciska do siebie. - No, no - mówi cicho kołysząc się na cienkich szpileczkach. - Ja wiem, że nie chcesz jechać, kochanie. Ale to nie potrwa tak długo i znów wrócisz do swojej mamy…
Dwadzieścia po dwunastej, gmach sądu w Los Angeles. Henryk Franklinn, koło sześćdziesiątki, tęgi porucznik nowoorleańskiej policji w towarzystwie oficera służbowego ciężkim dudniącym krokiem idzie po korytarzu. Zatrzymują się przed jedną z cel. W celi na pryczy leży człowiek z rękami pod karkiem. Obraca głowę i patrzy na nich. - Czeka was podróż, Boog - mówi oficer służbowy. Ciężki klucz z trudem przekręca w zamku. Człowiek na pryczy ani drgnie. Dopiero kiedy drzwi się otwierają i Franklinn wkracza do celi, wlepia w niego z ironią bladoniebieskie oczy. - No, Boog - mówi krótko oficer służbowy - rusz się no teraz. - Sam się ruszaj. - Spokój tam! Rusz no się! Franklinn wchodzi głębiej i staje koło pryczy. - Jazda - mówi spokojnie. - Nie stawiaj się. Z ust więźnia wydobywa się dziwny piskliwy chichot, kołyszącym ruchem spuszcza nogi na podłogę. Na stojąco jest o dobre sześć cali niższy od Franklinna. Proste ryżawe włosy, jednodniowy zarost na brodzie. Lat ma około czterdziestu pięciu, ale wygląda młodziej. Drobne i równe zęby pozostają zaciśnięte, nawet gdy się śmieje, a kiedy wypluwa słowa, cienkie wargi nad nimi ściągają się jak u psa. ¦- Całą drogę opiekuje się pan mną, panie władza? Franklinn potakuje. Na przegub prawej ręki więźnia zakłada kajdanki sczepione z kajdankami na przegubie Jego własnej lewej ręki. - Czy więzień posiada jakąś własność osobistą? - Nic nie ma - odpowiada oficer służbowy. - To tylko, co macie na sobie, tak? - Miałem spluwę - słowom tym znów towarzyszy niesamowity chichot - ale mi zabrali. - To była ostatnia, żadnej spluwy już mieć nie będziesz - mówi oficer służbowy. Wargi Booga znów się ściągają: - Wasze szczęście, panie władza. - Jazda - rzuca spiesznie Franklinn. - Ruszamy. Na pustyni linia oddzielająca niebo od ziemi gubi się jakby w rozmigotanej fali. Kaktusy, skarłowaciałe drzewa i broniące od piaskowej zamieci krzewy tworzą żałosne sadzawki cienia, rzucając wyzwanie obnażonemu słońcu. We wszystkich kierunkach ciągnie się szarozielone i nieruchome posępne pustkowie. Żar wypalił melodię w gardziołkach świegotliwych strzyżyków, cisza taka, że aż w uszach dzwoni, ogarnęła
wszystko. Na wschodzie słońce tonie w plamach brudnych chmur. Czarny sęp krąży pod nimi w gniewnej samotności. A na rozpalonym do białości piachu pustyni leży martwy ryś. Pierwsza trzydzieści pięć. Packard nie wydostał się jeszcze z miejskiego ruchu w Santa Monica. Beatson wie, że gotów za wcześnie przyjechać na lotnisko, więc się nie spieszy. Bilet lotniczy ma w kieszeni. Chłopiec siedzi obok niego, walizka leży w bagażniku. Beatson na chwilę odrywa oczy od drogi i patrzy na drobną figurkę po prawej stronie. Żal mu chłopca. Toż to prawie jak nadawanie paczki. - Zabrałeś harmonijkę? - pyta. Widzi, że wystaje ona chłopcu z kieszonki koszuli, ale ma pretekst, żeby coś powiedzieć. Chłopiec kiwa głową. Po chwili wyjmuje harmonijkę i zaczyna grać. Wydobywa z niej powolną wibrującą melodyjkę. - Ładnie - zachęca szofer. - Naprawdę ładnie. Przejęty grą chłopiec ze zmarszczką skupienia obserwuje własne dyndające nogi. Pukiel włosów opadł mu na oczy, nie widzi więc wielkiej tablicy reklamowej przy drodze, na której Gail Slade w naszytej cekinami sukni wymierza policzek swojej rywalce. Może lepiej, że jej nie dostrzega. Bardzo podobna scena rozegrała się, kiedy po raz ostatni miał sposobność widzieć razem matkę i ojca, a teraz nie byłby najwłaściwszy moment przypomnienia o tym. Laura Chandler ma już za sobą dwie trzecie drogi z Pasadena na lotnisko. W dwadzieścia minut dotarła do centrum Los Angeles, przyśpieszając tam, gdzie nie ma ograniczenia szybkości, a teraz jedzie na zachód po Manchester Avenue. Wiele razy mówi sobie, że jeszcze mogłaby się usprawiedliwić i nie lecieć. Mogłaby zadzwonić na lotnisko, powiedzieć, że źle się czuje, zawrócić i znów znaleźć się w domu. I wiele razy też zadaje sobie pytanie, co by jej z tego przyszło. Niepodobna wiecznie siedzieć w domu. Tak czy inaczej, jak nie za tydzień, to za dwa będzie musiała jechać po Manchester Avenue… Zdejmuje mundurową czapkę, rzuca ją na siedzenie i potrząsa rozpuszczonymi włosami, kiedy dodaje gazu mijając jakiś stary zdezelowany wóz. Nie wie o niczym konkretnym. A przecież, o ironio, jakby chcąc usprawiedliwić podejrzenia, niemal pragnie, żeby coś było. Zaledwie jednak życzenie to przybierze w myślach jakiś kształt, w udręce ucieka przed nim. Boog siedzi sczepiony z Franklinnem w tyle policyjnego wozu. Jeszcze pięć minut i skręcą w Redondo Boulevard. Odkąd opuścili gmach sądu, żaden z nich się nie odezwał.
Odstawienie Booga do Nowego Orleanu jest ostatnią czynnością służbową Franklinna przed odejściem na emeryturę i chętnie by to miał już poza sobą. Po pierwsze męczy go upał, po drugie nigdy nie lubił specjalnie zajęć tego rodzaju. Nie czuje litości dla siedzącego przy nim człowieka, ale wolałby raczej dostać jakieś inne zadanie. Może, myśli, robię się miękki na starość. Podaje papierosa więźniowi, który biorąc go wolną ręką. - Postaram się wam nie dokuczać - mówi Franklinn. Boog parska, ale nic nie odpowiada. - Będziemy razem prawie dwa dni - Franklinn pstryka zapalniczką. - Może być lepiej lub gorzej. Od was to zależy. Boog wypuszcza kłąb dymu w dach samochodu i wygląda przez okno. Patrzy ponuro na wszystko po drodze, potem wybucha krótkim chichotem. Na górnej wardze perli mu się pot. - Nigdy jeszcze nie podlizywałem się glinie - mówi, a Franklinn wzrusza ramionami. Ryszard Hayden razem z czternastoma innymi pasażerami jedzie autokarem linii lotniczych. Nigdy by się tego nie spodziewał, ale tuż przed wyświęceniem odkrył, że się waha. Zaledwie sześć miesięcy temu wszystko było takie proste, przyszłość pewna jak wschody i zachody słońca. Potem nagle i niespodzianie odkrył, że go coś dręczy, jakieś ziarenko niepewności. Oparło się ono pierwszym, raczej powierzchownym, próbom usunięcia, uparcie sprzeciwiało się bardziej stanowczym atakom. I nie tylko nadal tkwi w nim jak zadra to jakieś niepokonane zwątpienie w samego siebie, ale i nie wykazuje oznak kapitulacji. Stara się na jakiś czas o tym zapomnieć. Ma nadzieję, że z chwilą powrotu do seminarium wszystko samo się rozwiąże. Niestety te parę tygodni spędzonych zgodnie z zaleceniem w mieście rodzinnym razem z księdzem Stellą nie posunęło go ani o krok naprzód. Cienki welon mgły przesłania słońce. Niebo przybiera ostry miedziany blask. Ponad wschodnim krańcem pustyni długa pierzasta chmura wygina się i oddziela od gęstej masy innych chmur. Sroży się tam typowo letnia burza, która wdziera się daleko w głąb Zatoki Meksykańskiej. Za kilka godzin wyschnięta ziemia napije się na krótko aż do syta. Tymczasem cierpi w ciszy wydana na pastwę okrutnego, bezlitosnego słońca, i mila za milą jedynym znakiem życia w tym pustkowiu jest unoszący się wysoko w niespokojnym powietrzu czarny sęp. „Transoceaniczne Linie Lotnicze. Lot numer 004. Lot numer 004. Pasażerowie do Tucson, El Paso, Austin, Houston i Nowego Orleanu proszeni są o przejście... ” Pełen energii metaliczny głos zapowiadającego wypełnia sale i bufety na dworcu lotniczym. Na zewnątrz, na poplamionej olejem płycie, czeka DC-3.
Cysterna z paliwem już odjechała, bagaże i poczta znajdują się w samolocie. Paru ludzi w granatowych mundurach, z kaburami rewolwerów na biodrze stoi obok schodków razem z kapitanem samolotu, który podpisuje jakieś papiery. Pasażerowie dość bezładnym szykiem idą po rozżarzonej płycie. Suknie kobiet falują w dolatującym od morza lekkim powiewie wiatru. Metalowy kadłub samolotu lśni w słońcu jak mokra ryba. Boog i Franklinn już są w środku. Przybyli dziesięć minut wcześniej i siedzą w tylnej części tuż przy drzwiach - na ostatnich miejscach po lewej stronie. Kiedy reszta pasażerów wchodzi na pokład, Laura Chandler czeka w górze schodków. Ryszard Hayden, czwarty z kolei, zajmuje jeden z połączonych foteli oddzielonych przejściem od siedzącego z brzegu Franklinna. Uśmiecha się do jasnowłosego chłopca na sąsiednim miejscu. - Jak się masz? Sam lecisz? Przez drzwi tłoczą się dalsi pasażerowie. Laura Chandler przybiera zawodowy uśmiech i kolejno wita wchodzących. Jest punkt druga trzydzieści osiem. Nawet na wysokości pięciu tysięcy stóp nie ma czym oddychać. Pasażerowie drzemią, popijają coś z plastikowych kubków, przewracają lepkie kartki ilustrowanych czasopism, ocierają szyje i twarze, flegmatycznie wyglądają przez małe kwadratowe okienka. Wskazówki ich zegarków dopełzły do czwartej czterdzieści pięć. Trzydzieści minut temu przelecieli nad rzeką Colorado na północ od Yuma. Za niecałą godzinę powinni lądować w Tucson. W tej chwili znajdują się tuż pod chmurami. Raz po raz przedzierają się przez nisko wiszącą pianę. W pewnej chwili czują, jak samolot kołysze i trzęsie, napotykając prądy wstępujące. Niektórzy siedzą w zapiętych pasach. Mogą widzieć przesuwającą się pod nimi zamgloną żarem pustynie;. Zmniejszone przez odległość pojedynczo rozsiane wzgórza i pasma gór, ciemniejsze niż reszta, przypominają stąd pofałdowaną purpurową materię. Pomiędzy nimi rozpościera się ocean szarozielonych zarośli i całe połacie krostowatej od kaktusów żółtozielonej jak gnój ziemi. Od czasu do czasu udaje im się wyłowić wzrokiem bliznę wyschniętego łożyska rzeki. Niekiedy tam, gdzie w zagłębieniach nagich wydm piaszczystych zalegają cienie, widać cętkowane czarno - i pomarańczowożółte skrawki ziemi. Ale odkąd przelecieli nad rzeką Gila i minęli Welton, rzadko kiedy napotykają ślad ludzkiego osiedla i to tylko na krańcach pustyni. Haydenowi kiwa się głowa. Siedzący obok niego chłopiec na zapoconej od oddechu szybie pisze palcem swoje inicjały. Nie dostrzega, że dwaj oddzieleni od nich przejściem pasażerowie razem przeszli do tyłu ani że wróciwszy, ciągle razem, jakoś niezgrabnie sadowią się z powrotem na swoich miejscach. Nikt nie dostrzega tego oprócz Laury Chandler. Z tacą pełną whisky, wody z lodem, puszek piwa, musi zaczekać, aż Franklinn niezdarnie wciśnie się za swoim podopiecznym. Wie, kim oni są, ale po raz pierwszy widzi kajdanki. Dostrzega też, że Boog przesyła jej krzywy uśmieszek. Czuje, jak jego blade oczy wświdrowują się jej w plecy, kiedy ostrożnie idzie do przodu.
Potem odstawiwszy pustą już tacę, Laura wchodzi do kabiny pilota. Jak okiem sięgnąć, ciągną się szkaradnie nabrzmiałe chmury. Samolot prowadzi drugi pilot. Pozdrawia ją krótkim uśmiechem. - Pewno nas trochę pohuśta. - Niedobrze wygląda - odpowiada marszcząc się Laura. - Nie dziwiłbym się, gdyby nas rzucało przez całą drogę do El Paso - stwierdza, widząc, co się dzieje. - Przynajmniej będzie jakaś odmiana - wtrąca kapitan. - Zapomnieliście, co to jest latanie. - Grzbietem piegowatej dłoni przesuwa po ustach. Potem odwracając głowę, mówi do Laury: - Przypilnuj, żeby zapięli pasy, tak na wszelki wypadek. - Dobrze. - Jak się zachowuje Boog? - Boog? - Ten z policjantem. - - Dosyć spokojnie. - Mam nadzieję, że i tak dalej będzie. - Odwraca się do drugiego pilota. - No, Ralf. Teraz ja poprowadzę. Zejdę trochę niżej. Północny zachód od Ajo. Rozprażone słońcem ścierwo rysia szarpie sęp. Ślizgowym lotem nadciąga drugi, szerokoskrzydły, łysogłowy, lądując koślawo przebiega z rozpędu kilka kroków. Milę dalej na zachód, lustrując wzrokiem pustynię, w naelektryzowanym powietrzu kołuje jeszcze jeden sęp. Widząc, jak drugi ptak spada na zdobycz, sam gwałtownie przechyla się pod ostrym kątem i zaczyna się spuszczać w to samo miejsce. W tejże chwili porywa go jakiś zdradziecki prąd powietrza, pozbawia równowagi i z ogromną szybkością wciąga w pionowy spiralny wir… Samolotem rzuca trochę, kiedy przebija się przez poszarpane pasmo chmur. Nagle skrzydeł i kadłuba czepiają się ostre pazury. Potem - tak samo nagle - znikają… W chwilę później niespodzianie sęp jest na wprost samolotu… jakieś pięćdziesiąt jardów… - Boże miłosierny! Kapitan ściąga do siebie drążek sterowy. Ptak wznosi się, ale dziób samolotu sunie za nim, jakby go miał na muszce. - Boże… Trzepocąca masa znajduje się już w odległości dwudziestu pięciu jardów. Potężne śmigła wsysają ją między siebie, osiemdziesiąt funtów mięsa i piór leci niby wirujący pocisk armatni i przy szybkości stu sześćdziesięciu mil na godzinę wali w dziób samolotu.
Pleksiglas pokrywa się jakby szronem, zapada do środka. W ułamek sekundy później straszliwy niczym szrapnel podmuch wiatru wyrywa pleksiglas z ramy. Przez ziejącą dziurę ptak, jak wessany elektroluksem, wpada do wewnątrz. Drugi pilot, z gardłem przebitym sześciocalową drzazgą szyby, chwieje się na boki. Skrzydło ciągle szamocącego się ptaka zasłania mu twarz. Kapitanowi z szarpanej rany na czole strumieniem płynie krew. Siedzi sztywno. Gdzieś tam do jakiegoś ciemnego zakamarka jego mózgu głęboko, bardzo głęboko, dociera niejasno huk silników, ale ręce opadły mu bezwładnie, a drążek sterowy kiwa się pochylając nerwowo do przodu jak żywe stworzenie. Samolot zaczyna opadać dziobem w dół. Strzałka wysokościomierza drga wokół trzech tysięcy sześciuset… Trzech tysięcy pięciu… Wewnątrz samolotu Laura Chandler idzie przejściem zalecając pasażerom zapiąć pasy. Nie przywiązuje wagi do lekkiego wstrząsu, jaki przed chwilą szarpnął nimi. Dopiero kiedy podłoga przechyla się coraz gwałtowniej, ogarnia ją fala przerażenia. Tylko kilku pasażerów zaczyna się bać. Ale niepokój ich rośnie. Laura śpieszy naprzód, ledwo utrzymując równowagę stara się nie okazywać trwogi. Z trudem wciska się do kabiny pilota. Podmuch wichury uderza w nią, zatrzaskuje drzwi. Zobaczywszy, co się dzieje, staje jak wryta. Własnym oczom nie wierząc, ogłuszona rykiem wdzierającego się powietrza, z przerażeniem wpatruje się w upiorną walkę, a po plecach jej lodowatą falą przepływa strach. - Frank! Frank! Głos jej ginie w huku silników. Potrząsa nim jak szalona i wrzeszczy. Sama już nie wie, co robi. - Frank, na miłość boską… Dwa tysiące czterysta… Dwa tysiące trzy… Odcięci od kabiny pilota niektórzy pasażerowie wpadają w panikę. Jakaś kobieta zaczyna przeraźliwie krzyczeć. Jakiś mężczyzna gramoli się z fotela, przedziera ku drzwiom kabiny, inny odciąga go z powrotem. Reszta siedzi nieruchomo jak posągi. - Szarpnij, Frank, do siebie, do siebie! W przystępie rozpaczy Laura potrząsa barczystego kapitana za ramiona. Nie słyszy jego jęków, ale widzi, Jak najpierw zaczynają mu drgać kurczowo ręce, potem całe ciało. Powietrze aż wibruje od unoszących się w nim piór. Kartki dziennika nawigacyjnego trzepocą jak oszalałe. Wycie wichury rośnie, głuszy gwałtowny ryk silników. - Tysiąc siedemset… Tysiąc sześć… - O Boże, Boże. Kapitan mruga szeroko otwartymi oczami. Podnosi głowę, ale ma błędne spojrzenie. W mózgu Laury przekręca się jakiś kontakt. Przechyla się, łapie drążek sterowy, ciągnie
niewprawnie, ale ciągnie, boryka się z drążkiem. Płacze, szlocha, słaba, wyzuta z resztek sił. Tysiąc sto… Tysiąc… Dziewięćset… Na skutek jej wysiłków kapitan jakby budzi się z odurzenia, oślepły od krwi, po omacku wysuwa ręce do przodu, wykonując gorączkowo instynktowne ruchy. Głos silników zmienia się i Laura po raz pierwszy słyszy okrzyk kapitana: - Do tyłu! Samolot spada w dół jak kamień. Laurę odrzuca od kapitana. Chwyta za pręt nad głową, usiłując zachować równowagę, kiedy samolot się przechyla. Cętkowana ziemia niespodziewanie jest już bardzo blisko. - Do tyłu! - Kapitan z całych sił ciągnąc drążek sterowy porusza ustami, ale do Laury dociera tylko kilka ostatnich słów: - Obciążyć tył! Laura chwilę szamoce się z drzwiami, wreszcie otwiera je szarpnięciem. Oto nagle przed nią mnóstwo twarzy, okrzyki przerażenia, jęki. Laura jest równie przerażona jak pasażerowie. Zataczając się biegnie do tyłu i woła, żeby zrobili to samo, ale już wie, że jest za późno. Niemal wyrównany samolot leci z gwizdem trzydzieści stóp nad ziemią, ścinając wierzchołki wysokiego kaktusa saguaro. Jeszcze sto jardów i uderza w niskie zarośla, ciągnąc za sobą gęstniejący pióropusz pyłu. Przez ułamek sekundy robi wrażenie, że zaraz się podniesie. Potem, dziwnie ciężki nagle, wali się na ziemię. Gwałtowny gejzer piachu, straszliwy brzęk metalu. Samolot pęka na dwoje tuż przed tylnymi drzwiami. Oderwany tył przewala się z boku na bok niczym konający wieloryb, później wytacza się półobrotem z chmury pyłu, torując sobie drogę przez rzadkie zarośla. Główna część kadłuba z wyciem toczy się przez równinę gubiąc po drodze swe wyposażenie. Kiedy z łoskotem opada w dół, roztrzaskując się o skałę, ćwierć mili dalej, tryska pod niebo drugi gejzer piachu. Chwila ciszy. Mały płomyczek palącego się oleju, potem ogromny, trzaskający sucho słup płomienia. Boog leżał na ziemi, zgięty we dwoje. W głowie mu huczało i dudniło, mało czaszka nie pękła. Niewidzące oczy wlepiał uparcie w wirujący mglisty pył. W pewnej chwili obudziły się odruchy, zaczął mrugać. Stopniowo, w miarę jak pył rzednął, a odrętwienie wyciekało z mózgu, uświadomił sobie, że w odległości kilku cali od jego twarzy znajdują się czyjeś stopy. Szamotał się, żeby usiąść, ale nie mógł wyciągnąć wykręconej do góry prawej ręki. Przez kilka pełnych oszołomienia chwil próbował ją wyrwać, aby się wyswobodzić. Potem obróciwszy głowę spojrzał w górę i zobaczył Franklinna, który zwisł bezwładnie do przodu - i wszystkie roztrzaskane fragmenty wypadków nagle ułożyły się w całość. Po raz drugi już tego dnia uświadomienie sobie rzeczywistości zinmą falą rozbiło się nad nim, ale tym razem przyprawiło go o mdłości i pod wpływem szoku oraz wściekłego bólu ściśniętego kajdankami nadgarstka, obróciwszy się na bok, zaczął wymiotować.
Franklinn usłyszał, że ktoś wymiotuje, i otworzył oczy. W pierwszej chwili nie mógł uwierzyć, że żyje. Nie mógł też, wdychając wielkimi haustami gęste od pyłu powietrze, pojąć, gdzie się znajduje ani co oznacza jakaś bolesna nieruchomość lewej ręki. W głowie mu huczało jeszcze od wrzasków i krzyków, i od towarzyszącego katastrofie straszliwego trzasku. Nerwy zmieniły się w napięte brzęczące druty, a wszystko wydawało się pozbawione sensu. Jedno pojął tylko: to, że wstać nie może, bo jest przypięty pasem. Dopiero po chwili dotarło do niego, że on i Boog nadal są sczepieni ze sobą. Wciągnął nowy, pełen pyłu, haust powietrza, jak człowiek zamroczony pijaństwem rozejrzał się niepewnie na boki. Z pełnym oszołomienia zdziwieniem zobaczył, że znajduje się jakby w jaskini, której poszarpana krawędź przebiega w odległości kilku stóp przed nim. Za tą jaskinią zamiast gładkiego tunelu kadłuba, ujrzał rozległą płową pustynię, szarozielone zarośla i połamane pędy saguaro. Potem zauważył coś innego. Para foteli z samego tyłu tuż za przejściem sterczała również u wejścia do jaskini. Na dalszym siedział jakiś chłopiec, wyprostowany nienaturalnie i szary na twarzy. Zęby mu dzwoniły, poza tym nie przejawiał oznak życia. Franklinn wpatrywał się w niego bezmyślnie, jakby nigdy go przedtem nie widział. Funkcjonowała tylko bezładnie jakaś mała cząsteczka jego mózgu. Tyle mógł pojąć, tyle, nie więcej - że jemu samemu nic się nie stało, że u jego stóp wymiotuje więzień, że reszta samolotu znikła. Ale kiedy mrugając niepewnie patrzył na sztywną postać chłopca, z wolna przyszło mu na myśl, że może jeszcze ktoś ocalał. Ostatnią rzeczą, jaką sobie przypominał, zanim w katastrofie utracił świadomość, była stewardessa przedzierająca się w tył i wołająca coś, czego nie mógł dosłyszeć. Co się stało z tą stewardessą? Co z resztą? Było około dwudziestu pięciu pasażerów. A kto siedział obok niego na fotelu w prawo od przejścia…? Usiłował sobie przypomnieć, ale było to jak rekonstruowanie przerwanego snu. Zaczął gmerać przy klamrze, a kiedy pas opadł, sięgnął po klucz od kajdanków. Palce mu drżały i kilka sekund upłynęło, zanim udało się go wsunąć tak jak trzeba, ale uwolniwszy własną rękę, przypiął kajdanki do metalowej ramy siedzenia i wstał. Ziemia mu się zakołysała pod nogami, a w uszach szaleńczo dzwoniło jakby bzykanie komarów. Z oderwanej podobnej do jaskini tylnej części samolotu, ponad szamoczącym się ciałem Booga, chwiejnie wydostał się w ukośne światło słońca. Z trzech stron nie było nic prócz pustyni. Potem, kiedy się niezdarnie obracał, w pewnej odległości zobaczył straszliwy kłębiący się dym, blask płomieni i na połowie drogi w tymże kierunku sylwetkę biegnącego człowieka. Pchnięty nowym strachem ruszył niepewnie za nim. Zaledwie minuta minęła, odkąd po raz pierwszy otworzył oczy. Ryszard Hayden z coraz większym przerażeniem biegł w stronę płonącego samolotu. Niebo nad nim roiło się od krążących, trzepocących skrzydłami niespokojnych ptaków, tu i tam mijał rozrzucone po ziemi resztki zawartości kadłuba. Nic jednak nie widział oprócz
czarnego słupa dymu i płomieni w odległości dwustu jardów. Ostatnia nadzieja, która kazała mu biec na miejsce katastrofy, znikła. Obok miotających się języków ognia nikt się nie ruszał. Nikt. Dokoła, pośród zarośli, paliły się małe ogniska. Tam też nikt się nie ruszał. Hayden słyszał teraz trzask pękającego metalu, skwierczenie i syk palących się kaktusów. Wszystko wokół niego wibrowało od wściekłego gorąca. Kiedy potykając się dotarł bliżej, zaczął odczuwać żar i dobiegła go pierwsza ostra fala strasznego smrodu. Jeszcze sto jardów i nadal nie zobaczył nikogo. Przebiegł uważnie wzrokiem zarośla poza zasięgiem mniejszych ognisk, w nadziei, że a nuż teraz jeszcze jakimś cudem ktoś się ukaże, że a nuż usłyszy czyjeś wołanie. Nie zobaczył jednak nikogo: nic prócz wielkich czerwonych płatków płomienia i języków czarnego dymu torujących sobie tu i tam drogę. Dalsze pięćdziesiąt jardów i nagle musiał stanąć z powodu gorąca. Wyrzucił rękę w górę, jakby parując cios, i spróbował podejść bliżej. Ale niewidzialna bariera żaru kazała mu się zatrzymać w pewnej odległości. Potrząsnął głową jak zwierzę otrzepujące się z wody i znów, tym razem pod innym kątem, spróbował podejść bliżej. Posunął się zaledwie o pięć czy sześć jardów, zanim odpędziła go nowa fala żaru. Dręczony rozpaczą i wahaniem okrążał piekielne ognisko i dwukrotnie jeszcze ponawiał próbę. Potem jakby nagle utracił całą siłę. Odwrócił się plecami i zgięty we dwoje, krztusząc się gorącym powietrzem, nie patrząc, wycofał się z zasięgu płomieni. Po kilku sekundach, mrużąc oczy, obrócił się jednak twarzą do ognia. Sczerniała bryła samolotu wynurzała się z trzeszczących płomieni niczym pogięty krzyż i ten widok ujrzany na nowo odebrał mu resztkę nadziei. - Dobry Boże - wyszeptał ochryple. - Dobry Boże. Nagle rozległ się straszny trzask i jedno skrzydło rozpadło się na pół. Błyszcząca fontanna iskier wzbiła się w górę, a dym i płomienie utworzyły wirujący huczący słup. Rozpoczął nowe okrążanie ognia, potykając się i cofając przed piekącymi falami żaru, od których cierpła na nim skóra. Przyprawiający o mdłości fetor zalepiał gardło i nozdrza. Zdawał sobie jasno sprawę, że wszystkie te próby na nic się nie zdadzą, ale właśnie to poczucie bezsilności kazało mu coś robić. Dokończył okrążenia, omijając z daleka miejsca spryskane palącym się olejem. Potem, kiedy już miał skończyć rekonesans, ujrzał, że w oddali, na lewo od niego, coś wije się na ziemi. Chwilę nie mógł uwierzyć, że to istota ludzka. Kiedy tak się wahał, to coś znowu się poruszyło jak ogromna poczwarka; pobiegł tam z obudzoną na nowo nadzieją. Kiedy się jednak przybliżył, pod gardło podeszła mu straszliwa fala mdłości, usuwając na chwilę z jego serca wszelką litość. Patrzył na Laurę Chandler. Nigdy by jej nie poznał, gdyby nie spalone resztki munduru. Przez ułamek sekundy myślał, że czarna od dymu twarz jest twarzą Murzynki. W dwóch czy trzech miejscach ubranie tliło się jeszcze. Walcząc z ogarniającą go odrazą, przykląkł na jedno kolano i jął zaciekle zrywać zwęglone kawałki materiału. Klęcząc tuż przy niej zobaczył dokładnie
straszliwe spustoszenia dokonane przez ogień i roztrzaskanie się samolotu. Wszystkie zmysły kazały mu odwrócić oczy. On jednak pochylił się nad nią, spiesznie przebiegając wzrokiem całe na wpół nagie ciało, od poopalanych włosów do pozbawionych obuwia, czerwono pręgowanych stóp. Nie wiła się już teraz, ale na widok skurczonych w męce śmiertelnej palców jej nóg poczuł przypływ litości. W pierwszej chwili pomyślał, że należałoby ją podnieść i odciągnąć od huku i okrutnych płomieni. Ale kiedy schylił się niżej, chcąc wsunąć ręce pod jej drobne, krucho wyglądające ciało, poczuł się nagle jakiś słaby i niezdecydowany. Krew pulsowała mu w karku, nogi ugięły się pod nim. Wstrząs i zgroza jęły zalewać go wezbraną falą, aż poczuł, jak resztka sił wycieka z niego kropla po kropli. Ciężko dysząc z rozpaczy powoli podniósł głowę i kątem oczu zobaczył Franklinna idącego ku niemu przez zarośla. Tęgi, ciemno ubrany, szedł w rozpiętej trzepocącej kurtce, z nisko zsuniętym rondem kapelusza, z twarzą na wpół odwróconą od ognia. Haydenowi w ogóle nie przyszło na myśl, że ktoś jeszcze ocalał, ale był za słaby, żeby się zdziwić. Czuł jedno tylko: ulgę, że już nie jest sam. Usłyszał własne słowa: - Tylko ona jedna. Franklinn patrzył na niego z góry, chwiejąc się na tle nieba. Hayden dostrzegł błysk przerażenia w jego oczach, kiedy przesunęły się po młodej kobiecie. Zdawało się, że upłynął dłuższy czas, nim przemówił: - O Boże. - Zabrzmiało to niczym przewlekły jęk. Potem Franklinn się odwrócił, zasłaniając twarz drżącą ręką i spojrzał w stronę ognia. - Nikt więcej? - Obszedłem dokoła - odparł Hayden. - Tylko ona jedna. - Biedacy - mruknął Franklinn. - Boże, jakie to okropne… Wściekły trzask rozpalonego metalu przerwał mu w pół słowa. Złośliwa kula płomienia nabrzmiała i pękła w wielką różnobarwną fontannę. Obydwaj schylili się, kiedy ponad nimi chlusnęło żarem. - Trzeba ją stąd zabrać - krzyknął cofając się Franklinn. Pot wysechł mu na twarzy równie szybko, jak wystąpił. - Tutaj nie można jej zostawić. Hayden podniósł się z trudem. W głowie miał zamęt, w oczach czerwoną mgłę. Fetor napełniał mu gardło, i czuł, że go zemdli, jeśli raz jeszcze spojrzy na leżącą na ziemi niemą postać o zamkniętych oczach i kurczących się palcach u nóg. Zobaczył, że Franklinn podbiega, schyla się, żeby podnieść dziewczynę, potem zobaczył, że się waha, a sam cały czas stał bezradnie, walcząc z obezwładniającymi go mdłościami. - Boże, ale źle z nią - westchnął Franklinn. - Tak źle, że nie sposób wziąć jej na plecy. - Ogarnął Haydena szybkim spojrzeniem, dostrzegając oblepioną piachem poranioną
twarz, zawalany smarem brzeg koloratki. Teraz go poznał. Kostki łamigłówki zaczynały układać się w pewną całość. - Czy pan jest zdrów i cały? Hayden skinął potakująco. - Czy może mi pan pomóc ją podnieść? Tam gdzieś z tyłu widziałem pled. - Mogę. Grubas poczłapał ciężko. Hayden obserwował, jak chodzi niezdecydowanie z miejsca na miejsce niczym stary pies, do którego słabo dociera jakiś zapach. Zobaczył, że się schyla, odwraca i ze zwiniętym jak tłumok pledem pod pachą śpieszy z powrotem. Nie oszczędzał siebie, bo kiedy wrócił, twarz miał bladą, lśniącą od potu. Rozwinął gruby pled podróżny. Rozłożyli go we dwóch na ziemi, obok dziewczyny. Potem Franklinn uklęknął i delikatnie ją podniósł. Sprawiała wrażenie kruchej jak spalony patyczek, ale kiedy ją trzymał, czuł, że jest jakaś miękka, jakby nie miała w ciele ani jednej kostki. Kiedy kładł ją na pledzie, opadły z niej strzępy zwęglonego materiału. Palce nóg znieruchomiały teraz, przyłożył więc ucho do jej piersi. Po chwili wstał. Wargi mu drżały. - Serce bije jeszcze. - Z litością popatrzył na leżącą, potem gwałtownie podniósł głowę. - Bierz pan za końce przy nogach - powiedział i Hayden posłusznie wykonał polecenie. Była lekka. Podnieśli ją ostrożnie, trzymając za końce pledu, a ona wisiała między nimi jak w hamaku. Ruszyli teraz, zrazu niezgrabnie, nie w nogę. Hayden niemal zapomniał o istnieniu tylnej części samolotu, kiedy jednak odeszli, tak szybko, jak mogli, od trzaskającego stosu, w odległości kilkuset jardów, pośród gęstwiny saguaro, zobaczył wielki lśniący statecznik. W mózgu otworzyła mu się nagle jakaś klapka i przypomniał sobie, że to właśnie Franklinn siedział tuż za przejściem. - Co się stało? - zagadnął przez ramię. - Czemuśmy spadli? - Mnie pan pyta? Usłyszał, że Franklinn spluwa. Chciał zrobić to samo, by pozbyć się cuchnącego lepkiego fetoru, ale usta miał wysuszone jakby w piecu garncarskim. Bezpośrednio przed katastrofą drzemał. Obudzony w momencie niepojętego okropnego hałasu ledwie zdążył się połapać w sytuacji. Tylko co siedział na swoim miejscu, instynktownie szukając klamer pasów bezpieczeństwa, a w chwilę potem znalazł się w zaroślach, wyrzucony siłą bezwładności przy akompaniamencie ogłuszającego trzasku pękających wiązań. Kiedy po chwili przestał się toczyć i zobaczył w oddali słup ognia oraz kłęby dymu, przyciągnęło go to jak magnes. Natomiast teraz nasuwały się pytania, wybijające się ponad oszołomienie i słabość; setki przeróżnych ”dlaczego” i ”z jakiego powodu” drżącymi piąstkami biły go po nerwach, żądając jakiegoś uzasadnienia nagłej śmierci, kalectwa i zdumiewającego cudu, że został przy życiu. Nagle dziewczyna stała się jakby ciężka. W połowie drogi do oderwanego ogona
samolotu przystanęli na chwilę i położyli ją ostrożnie na ziemi między kępami krzaków. Łapiąc oddech i ociekając potem, spojrzeli w tył na rozwścieczone płomienie. Ptaki wciąż jeszcze krążyły wysoko ponad miejscem, gdzie wśród pustyni buchnął ogień, a trzask drobnych wtórnych wybuchów dobiegał do nich ostro w ciszy podobny do bezładnej strzelaniny karabinowej. -¦ Dla nich nie było żadnego ratunku ¦- stwierdził gorzko Franklinn. - Dla nikogo z nich. Nawet jeśli nie zginęli w chwili kraksy. Żadnego ratunku. - Otarł usta. - Boże, to straszne. Jeszcze tego nie mogę sobie… Musiało być około dwudziestu osób… - Niektóre przypominał sobie mgliście: jakichś kilka twarzy, jakąś kobietę w sukni w kwiatki, czyjąś siwą głowę, widzianą z tyłu. - Czy pan zdaje sobie sprawę? Dwadzieścia osób… Może więcej… - Dwa razy obszedłem dokoła - powiedział Hayden. Nie było nikogo. - I załoga. Razem prawie dwadzieścia pięć osób. - …Tylko ona jedna. - Nie było dla nich ratunku, biedacy. - Grubas przełknął ślinę. - A ona biegła na tył samolotu, kiedy myśmy się oderwali, pamięta pan? Myślę, że ją wyrzuciło w ostatniej chwili, kiedy dziób uderzył o skałę. Musiało ją albo rzucić przez palący się olej, albo też bryznęło na nią. - Szybko prześliznął się wzrokiem po leżącej na pledzie nieruchomej postaci i głos mu zadrżał. - Została zmiażdżona. To nie tylko oparzenia. Teraz kiedy ją podniosłem… - urwał. Wargi znów mu zadrgały. - Lepiej by było dla niej, gdyby zginęła z tamtymi. Hayden nic nie powiedział. Patrzyli na siebie. - Lepiej, żeby umarła, powtarzam panu - obstawał Franklinn, przestępując z nogi na nogę. Po chwili spuścił oczy i nerwowo szarpnął rondo kapelusza. - Gotów pan? - Oczywiście. Podnieśli ją raz jeszcze i kołysząc niezgrabnie, szli przez równinę, poruszając się w bolesnym niemym oszołomieniu. A kiedy wreszcie okrążyli ogon samolotu, Hayden ze zdumieniem odkrył, że już nie są sami. Poprzez ogarniające fale mdłości niejasno wyobrażał sobie, że Franklinna - podobnie jak jego - wyrzuciło gdzieś daleko. Natomiast, nie wiadomo czemu, zapomniał zupełnie o innych sąsiadach z samolotu, kiedy więc niespodzianie zobaczył chłopca stojącego obok skulonego Booga, poczuł przepływ pełnej niedowierzania radości. Chłopiec nawet nie spojrzał na niego. Wzrok miał utkwiony w pled, a wyraz zafascynowania i zgrozy na jego twarzy kazał Haydenowi przesunąć się w lewo, aby mu zasłonić straszny widok. - Czy nic ci się nie stało? - spytał z niedowierzaniem.
Chłopiec wargi miał zaciśnięte, ale podniósł wzrok ku niemu i skinął głową. - Dobrze się czujesz, mały? - mruknął stojący opodal Franklinn. - Tak - odparł chłopiec niemal szeptem. - Moją rękę diabli wzięli. - Boog zaklął z cicha. Wpatrywał się w nich ponuro szklanymi oczami skulony obok fotela jak żebrak. Franklinn, nie zwracając na niego uwagi, spytał Haydena: - Gdzie ją położymy? W środku czy tutaj w cieniu? - W cieniu - odparł Hayden. - Najlepiej w cieniu. Zupełnie już oprzytomniał. Nogi uginały się pod nim, w uszach mu szumiało jak w muszli, ale uczucie mdłości ustępowało. Na widok kajdanków, które dostrzegł, gdy mijali Booga, kilka jeszcze kawałków układanki trafiło na miejsce, kawałków, o których istnieniu nie wiedział. - Moją rękę diabli wzięli, panie władza. - Trzeba będzie z tym poczekać - odrzekł Franklinn. - Zupełna klapa z nią. - Niewykluczone - burknął Franklinn. Położyli stewardessę delikatnie w ciemnej sadzawce cienia, który padał od ogona samolotu. Zaraz potem Franklinn wyrwał z foteli parę poduszek i zaniósł, żeby wsunąć jej pod głowę. - Niewiele więcej możemy zrobić - mówił sadowiąc się w kucki koło niej, a pot kapał mu z czubka nosa. Im dłużej patrzył na nią, tym bardziej chciał, żeby mu ktoś przyznał, że zrobili wszystko, co mogli. Jej miękkie bezwładne ciało mieściło w sobie całą realność koszmaru. Nie było dla niej, czuł to, żadnej nadziei, a przecież bezczynność wydawała mu się zbrodnią. - Myślę, że teraz to pańska sprawa jako księdza… Hayden potrząsnął głową: - Nie jestem księdzem. - Myślałem… - Jestem diakonem. Nie mam święceń. - Hm - zapadło milczenie. - Czy jest jeszcze dla niej jakaś nadzieja, zależy od tego, jak prędko nas znajdą. Czy pan się chociaż domyśla, gdzie jesteśmy? - Nie. Franklinn spojrzał na zegarek, przyłożył do ucha. - Stanął - stwierdził. - Która u pana? - Piętnaście po piątej. - Czas jakby utracił swój kształt. - Nie, siedemnaście.
- Za godzinę chyba będzie ciemno. Grubasowi zatrzeszczało w kolanach, kiedy się podnosił. Pchnął kapelusz na tył łysiejącej głowy. Chłopiec kręcił się dokoła ocalałych siedzeń. Sprawiał wrażenie bardzo małego i bardzo zmęczonego. - Odejdź - powiedział łagodnie Hayden. - On ma skaleczoną rękę. - Kto? - Tamten człowiek - powiedział chłopiec wskazując Booga. - A jak ty się masz, synku? - zainteresował się Franklinn, zapomniawszy, że już raz o to pytał. - Naprawdę nic ci nie jest? - Nic. - Niech go pan stąd zabierze - szepnął Hayden. Nie chciał, żeby chłopiec zbliżył się do pledu. - Niech go pan stąd zabierze. Franklinn skinął głową. - Chodź no - powiedział. - Zobaczymy, czy nie znajdziemy czegoś. - A co z tym człowiekiem? - nalegał chłopiec, szeroko otwierając oczy. - Zajmiemy się i nim także. Gdzieś tam na pustyni, na tle ciemnych chmur, jak chorągwie łopoczące w podmuchach elektrycznego wentylatora, drgały płomienie. Hayden patrzył na nie chwilę, mrugając od blasku, potem osunął się na ziemię obok rannej stewardessy. Nawet teraz, kiedy już zdał sobie sprawę z jej beznadziejnego stanu, czepiały się go jeszcze resztki wątpliwości. Wszystko stało się tak szybko, że nadal trudno było w to uwierzyć. Słyszał, jak z tyłu za nim Boog rozmawia z Franklinnem. Z oddali dobiegał go trzask ognia podobny do trzasku suchych gałązek. Pochylił się niżej nad Laurą Chandler. Serce biło jeszcze. „Myślę, że teraz to pańska sprawa” - powiedział Franklinn. Zaczął się modlić. Boog drgnął, kiedy opadły z niego kajdanki. Prawa ręka zwisała bezwładnie, jak u pajaca. - Boli, co? - z nutką współczucia burknął Franklinn. Ani rusz nie mógł zrozumieć, jakim cudem jego własna ręka nie odniosła szwanku. - Czy macie z czego zrobić temblak? Na przykład pasek? Boog potrząsnął głową, oblizał wargi. Ubrany był w brunatne spodnie i granatową kurtkę z błyskawicznym zamkiem. W kątach jego oczu bielał śluz. Franklinn zdjął swój krawat, zawiązał na nim węzeł i wsunął pętlę na szyję Booga. - Tymczasem musi wam to wystarczyć.
Kurtkę miał rozpiętą i Boog dojrzał rzemienie kabury i czarną kolbę rewolweru. Przez chwilę, przez chwilę tylko, gdyby to zrobił dostatecznie szybko, mógłby sięgnąć po broń. Ale sposobność minęła niemal tak szybko, jak nadeszła. Policjant już się oddalił. Po raz pierwszy, odkąd ocknął się z omdlenia, coś innego niż ból i znużenie pojawiło się w świadomości Booga. Oto nagle obudziła się w nim nadzieja. I przebiegłość. Natychmiast obawiając się, że Franklinn zauważy, iż wzrok jego wędruje w ślad za niknącą mu z oczu kolbą rewolweru, spojrzał w dół, na przegub swojej ręki, i zdrową ręką wsunął ją w temblak. Czuł, jak połamane kości trą o siebie, i pot zrosił mu czoło, ale rosnące podniecenie stępiło straszliwy ból. - Gdzie mniej więcej jesteśmy? - spytał nie podnosząc wzroku. - Nie mam pojęcia. - Ile nas z tego wyszło? - Boog cały dygotał. - Pięcioro - odparł Franklinn. Pięcioro… Nie tak źle. Dzieciaka nie ma co liczyć. Ani tej, którą przytaszczyli na pledzie. Zostaje tylko dwóch - klecha i glina… Nie będzie tak trudno, niech no tylko po raz drugi nadarzy się okazja zabrania spluwy. Zerknął w górę ku Franklinnowi, mrużąc oczy pod światło i nerwowo zachichotał. Niech no tylko ten tłusty patałach, policaj, znowu zbliży się do mnie… - Jak tam druga ręka? - spytał Franklinn. - W porządku. Podniósł ją zapominając na chwilę o ostrożności. Grubas skoczył znienacka i złapał go za rękę. Znowu poczuł ucisk kajdanków i to go wprawiło we wściekłość. Cały plan obrócił się wniwecz! Nim zdążył pomyśleć, został znów przyczepiony do fotela. Spienioną falą zalała go złość, począł się szamotać, usiłując się uwolnić. - Skurwysynu! - wrzeszczał. Kajdanki dzwoniły o metalowe ramię siedzenia. - Ty skurwysynu! - Nie mogę się z wami patyczkować. I tak mam dosyć kłopotów - krótko powiedział Franklinn. Twarz miał szarą jak popiół, podbródek zwiotczały i obwisły. Boog splunął. - A niech cię diabli! Franklinn odwrócił się. - Chodź - powiedział do chłopca. - Pójdziesz ze mną. Omijając pled ruszył równolegle do pogrążonego w cieniu ogona samolotu. W oddali wciąż jeszcze tańczyły płomienie i na widok ich przyśpieszył kroku. Chłopiec podążył za nim, razem zbliżyli się do ognia. Na tle przesłoniętego chmurą horyzontu wyraźnie rysowała się duża ciężka sylwetka mężczyzny, który tak się poruszał, jakby miał nogi obciążone ołowiem. Z odległości pięćdziesięciu jardów nadal słyszeli przekleństwa
miotane przez Booga i wściekły grzechot kajdanków. Dopiero po jakimś czasie Hayden zdobył się na świadomą modlitwę. Co pewien czas napływały bezładne fragmenty, ale zostawały zmiecione niczym bańki powietrza na powierzchni wiru. Dopiero teraz, kiedy się trochę uspokoił, udało mu się skupić myśli i wydusić z siebie jakieś logicznie powiązane słowa. W dotychczasowym jego doświadczeniu śmierć była czymś schludnym, dostosowanym do pewnego wzoru. Przyciemnione pokoje, milczące siostry zakonne, zmęczone poszarzałe twarze na nieskazitelnie białych poduszkach, ręce ułożone równolegle na wywiniętym prześcieradle… świece i zniżone do szeptu głosy. Sami umierający również byli czymś dobrze znanym, umyci i obsłużeni, oddający swoje dusze zgodnie z przepisami, kiedy w utkwionych oczach powoli zaciera się krucyfiks, kiedy intonowane modlitwy stają się coraz cichsze, a światło kurczy się i rozpływa w nicość. Nigdy jednak nie przeżył czegoś takiego, nigdy nie widział podobnie zmasakrowanego ciała. Poczuł nagły skurcz mięśni w plecach. Ponad zamkniętymi oczami leżącej trzymał krzyżyk z kołyszącą się pętlą czarnych paciorków i z całych sił starał się skupić myśli. Kropelki potu z jego podbródka kapały smętnie na jej zwęglone ubranie. Ze swego miejsca nie mógł zobaczyć Booga, ale słyszał, jak klnie. Więzień walił wściekle kajdankami o ramę fotela, a z ust wydobywało mu się teraz jakieś zdławione skomlenie. Zachowywał się niemal jak pies szalejący, aby go spuścić z łańcucha. Hayden usiłował nie słyszeć. Przeniknął go dreszcz. Wargi poruszały się, a przez głowę przelatywały zwroty zrodzone z odruchów wiary. Patrzył na ruinę twarzy, czatując na najlżejszy przebłysk świadomości, widząc znowu żałosne różowe łuki, tam gdzie niegdyś były brwi, stłuczenie na lewej skroni, opalone resztki włosów, usta lśniące nienaturalnie jak cięta rana w poplamionej olejem twarzy. I cały czas, kiedy wydobywał z pamięci kolejne modlitwy i suplikacje, kiedy rwące się strzępy łaciny, jak skrzek papugi, same wciskały się w jego milczący monolog, czuł, że w stosunku do niej nie staje na wysokości zadania. I zgroza zmroziła mu serce. Nie miał pojęcia, jak długo pozostał przy niej. Po jakimś czasie zaczął niejasno zdawać sobie sprawę, że Boog przestał wrzeszczeć. Zamknął oczy i trzymając przed sobą tak zaciśnięte ręce, że aż pobielały mu kostki palców, całą duszą w rozpaczy zwrócił się ku Bogu. Kiedy wreszcie spojrzał w górę, zobaczył, że Franklinn i chłopiec wrócili. Płomienie za nimi nieco przygasły i trzepotały leniwie, a połowę nieba przesłoniły chmury. W odległości dwudziestu jardów od ogona samolotu Franklinn kazał chłopcu zaczekać. Truchcikiem podbiegł do Haydena, potrząsając głową jakby w odpowiedzi na jakieś pytanie. - Wszędzie moc porozrzucanych rupieci, ale nic więcej.
Hayden podniósł się z klęczek. Czuł się jak niespodzianie wyrwany ze snu lunatyk, usiłujący pojąć, co się dzieje. - Myślałem, że niektórych wyrzuciło dalej. - Mieli zapięte pasy. - E, co tam pasy. Myślałem, że niektórych wyrzuciło dalej - powtórzył Franklinn. Powiedział to w taki sposób, że zabrzmiało jak skarga. Patrzyli na ogień. Więcej było teraz dymu niż płomienia. Mniejsze ogniska już się wypaliły. - Niech ich Bóg ma w swojej opiece - dodał ze znużeniem Franklinn. Hayden wsunął do kieszeni różaniec. Twarz paliła go jak odarta ze skóry. Przesunął ręką po lewym policzku, okazało się, że jest lepki. Na wpół zakrzepła krew zawalała mu palce. Spojrzał na rozedrgany stos, pionowym słupem bił teraz z niego dym i nie wołane napłynęły ku niemu słowa łacińskie: ”De profundis clamavi ad te, Domine, exaudi vocem meam... ” - Ciągle jeszcze nie da się podejść całkiem blisko - mówił Franklinn. - Wkrótce może się da, ale teraz jeszcze nie. Najpierw musimy się zająć dziewczyną. Nie tamtymi. Dla nich w parę sekund było po wszystkim. W głosach ich czuło się, że jeszcze nie otrząsnęli się z szoku i mówili jakimś nienaturalnym wysokim tonem, wyrzucając nierówno pojedyncze słowa. Spojrzeli na leżącą. - Myśli pan, że będzie żyła? Hayden wzruszył ramionami. - Nie sądzę, ale bądź co bądź to niewykluczone. - Ona jest zamężna - powiedział Franklinn. - Zauważył pan obrączkę? - Tak. - No to mam nadzieję, że umrze. - Hayden czuł na sobie wzrok Franklinna, nie spojrzał mu jednak w oczy. - Nigdy bym nie uwierzył, że będę komuś życzyć śmierci. Ale jej życzę. Życzę jej, jak Boga kocham. - Brudną chustką obtarł spoconą twarz. Dotychczas trzymał się mocno, robił, co mógł, ale teraz - na chwilę - jakby się załamał. Wiedział o tym i usiłował wziąć się w garść, głos mu jednak zadrżał: - To samo było z moim synem. Japoński miotacz ognia dosięgnął go na Okinawie. Cały rok się męczył, wreszcie serce nie wytrzymało… - Bardzo współczuję. Franklinn odchrząknął. - Gdyby żył, to to nie byłoby życie. Takie jak on je rozumiał. Pozszywali go i to tak
wyglądało, jakby skórę wywrócono mu na lewą stronę… Nie życzę jej tego. A z nią jest gorzej, niż z nim było… o wiele gorzej. Hayden nic na to nie powiedział. (Jaka była przyczyna katastrofy? Dlaczegośmy spadli?…) Odeszli od stewardessy, opuszczając cień padający od ogona samolotu i rozejrzeli się wkoło. Na wszystkie strony ciągnęła się rozprażona pustynia, horyzont cały skąpany był w bladej błękitnawej mgle. Dotąd naprawdę jej nie widzieli, teraz zdali sobie sprawę z jej ogromu, poczuli brzemię ciszy. - Jak pan myśli, gdzie my jesteśmy? Franklinn potrząsnął głową. - Wiem tylko tyle, że około wpół do szóstej mieliśmy być w Tucson. Już jest później. Kiedyśmy się rozbili? Pół godziny temu? - spróbował zgadnąć. - Tak mi się zdaje. A więc jesteśmy o jakieś pół godziny lotu od Tucson. - Sto mil? - Coś koło tego. Przez ten czas, kiedy rozmawiali, światło jakby trochę przybladło. Na zachodzie było jeszcze słońce, zawieszone ponad purpurowymi szczytami odległych wzgórz, ale nad głowami ich i na wschodzie chmury były spłowiałe i dziwnie groźne. Chłopiec przyłączył się do nich. Jego twarz oblepiona pyłem przypominała teraz twarz klowna, a oczy były wielkie i pełne zdumienia. - Mój ojciec miał wyjechać na moje spotkanie - powiedział. - Gdzie, mój mały? - W Tucson. Będzie się niepokoił. - Wkrótce nas znajdą -¦ odparł Franklinn. - Nie przejmuj się. Zaraz wyślą samoloty. Zawiadomią przez radio port lotniczy, jak tylko określą, gdzie jesteśmy. - Podzielał troskę Haydena o to, żeby znaleźć dla chłopca zajęcie, z dala od Booga i okropnego widoku leżącej na pledzie postaci. - Rozejrzyj no się trochę, dobrze? - Wskazał na sterczący niedaleko wielki głaz. - Usiądź tam, dziecko, na szczycie i krzycz, jak coś się pokaże. Nie potrwa to długo. Chłopiec się zawahał, wreszcie odszedł, popatrując na niebo. Franklinn powiedział cicho: - To synek Dextera. - Czyj? - Dextera. Matka jest aktorką, Gail Slade. Chyba już go kiedyś widziałem. - Mówił, że jego ojciec… - Żyją w separacji. - Podciągnął spodnie. Uda miał obolałe i otarte w miejscu, gdzie parciany pas bezpieczeństwa wżarł mu się w ciało, kiedy samolot rozpadł się na dwoje. -
Czy myśli pan, że nas znajdą przed zmrokiem? - Jeśli tego nie zrobią, to po dziewczynie. - Dla niej konieczny byłby helikopter. - Franklinn przerwał, oblizał wargi. Potem dodał: - Nie do wiary. Przed godziną ona i inni byli tam… - Znowu przypomniał sobie niektórych - kobietę w kwiecistej sukni, siwowłosego pana o dwa miejsca przed nim; przede wszystkim jednak myślał o Laurze Chandler chodzącej tam i z powrotem po przejściu, smukłej, schludnej, uśmiechniętej. Zdumienie na moment zamgliło mu oczy. - Jaka była przyczyna katastrofy? - spytał Hayden po raz trzeci czy czwarty. - Oto czego chciałbym się dowiedzieć. - Ja również. Wszystko wydawało się cacy, a w chwilę później… Grubas odwrócił się w stronę ogona samolotu. Leżał niczym resztki jakiejś olbrzymiej ryby wyrzuconej na bezludne wybrzeże, nie lśniącej już teraz, ponurej w szarzejącym świetle, jakby zbyt dawno poniewierała się na brzegu. Dziwnie raził tutaj na tle krzewów, kaktusów i kamienistej gleby, niczym przedmiot z innej epoki. Z utworzonej przez poszarpany metal jaskini Boog wlepiał w nich oczy. W coraz dłuższym cieniu statecznika leżąca Laura Chandler była już tylko pozbawioną świadomości wątłą powłoką cielesną. - Mieliśmy cholerne szczęście - stwierdził Franklinn - pękło prawie pod naszymi stopami. Jeden jard dalej, a zginęlibyśmy z całą resztą.-Potem zniżając głos dodał: - Boże, co za ironia losu. Pan, ja i ten dzieciak. I dziewczyna. I ten gość - Wciągnął powietrze. - Człowiek się zastanawia… - Kto to? - Boog. Zawodowy bandzior. Usiłując włamać się do domu towarowego zabił policjanta. Czekają na niego w Nowym Orleanie. Żeby ze wszystkich właśnie on…- Potrząsnął głową.-Ani rusz tego nie rozumiem. Hayden wypluł trochę piasku lepiącego mu się do języka. Mógłby oznaczyć linię ich opadania po tym, jak najpierw ścięty został wierzchołek wysokiego, rozłożystego saguaro, później coraz to niższe jego pędy, aż w końcu poorana i poryta ziemia dokoła miejsca, gdzie roztrzaskał się, a wreszcie zamarł bez ruchu ogon samolotu. Rzucił wzrokiem na niebo ku wschodowi, gdyż wydało mu się, że usłyszał dudnienie. Patrzyli obydwaj nasłuchując uważnie, ale nic nie było. Tylko jakieś małe ptaszki zakreślały niewidzialne kręgi na tle nabrzmiałych chmur. Boog śledził ich i wiedział o czym myślą. Przelała się już przez niego fala gwałtownej, nie dającej się okiełznać złości. Pełen napięcia zaczął snuć gorączkowe plany: obserwował, jak blednie światło, i pragnął, żeby zgasło, wytężał słuch, żeby usłyszeć huk samolotów. Jedną miał okazję i tę stracił. Musi wykombinować nową. Musi. I musi ją