kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 998
  • Obserwuję1 348
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 651 173

Clifford Francis - Strach przychodzi nocą

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :818.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Clifford Francis - Strach przychodzi nocą .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CLIFFORD FRANCIS Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 107 stron)

Francis Clifford Strach przychodzi nocą Drummer in the Dark Przełożyła z angielskiego Irena Doleżał–Nowicka

Książkę tę dedykuję moim synom Piotrowi i Markowi oraz z miłością i wdzięcznością mojej rodziny Charlesowi Kavanagh i Betty Ward, dzięki którym stałem się członkiem Kościoła katolickiego. Po cóż ludzie niszczą się nawzajem, czyż i bez tego nie umierają wystarczająco szybko? Francois de Salignac de la Mothe Fenelon

ROZDZIAŁ PIERWSZY Od wschodu spoza odległych Gór Mourne wiał wiatr, zimny i przenikliwy, zdzierając liście z drzew i rozrzucając je niby brunatny deszcz. Wiał tak już od tygodnia i drzewa stały teraz prawie nagie, o miesiąc za wcześnie rysując zimowy krajobraz. W poprzednich latach ta płytka dolina jeszcze barwiłaby się mocnymi kolorami jesieni, a mężczyzna, który ukrył się na grzbiecie wzniesienia, znalazłby tutaj lepszą osłonę. Teraz leżał w wypełnionym liśćmi wgłębieniu wśród korzeni sporej kępy buków po zewnętrznej stronie wzgórza, dzięki czemu był całkiem niewidoczny. Kiedy przyjdzie czas, zerwie się i ucieknie ile sił w nogach. Wszystko mu sprzyjało. Granica jest zaledwie o trzysta jardów od jego kryjówki i zdoła ją przekroczyć w niecałą minutę, robił to już dwukrotnie, dokładnie mierząc czas. Był młody, szczupły, żylasty, z kręconymi ciemnymi włosami i zapadniętymi policzkami. Miał całkiem przeciętną twarz, załzawione od wiatru oczy, zmarznięty nos i czerwone uszy. Ubrany był w luźną wiatrówkę i koszulę z otwartym kołnierzykiem, wokół szyi zawiązał sobie szalik. Grube buty, zniszczone skarpetki, obszarpane spodnie. Cienkie przeguby rąk. Spojrzał na zegarek. Była dokładnie za jedenaście minut trzecia, a więc przebywał w tym miejscu już prawie od pięciu godzin, czekał i obserwował. Widok przed sobą miał nad wyraz piękny, ale jego interesowała tylko droga. Wiodła przez wąską dolinę, przypominając rzuconą niedbale wstążkę, a po bokach były zielone pola i szare wspinające się coraz wyżej skały. Na wprost siebie widział co najmniej milę tej wąskiej drogi, ale nie było na niej żadnego ruchu. Przez cały dzień ani jednego samochodu czy pieszego, można by myśleć, że została tędy poprowadzona na skutek jakiejś pomyłki albo zapomniana przez mieszkańców sąsiednich osiedli, którym miała przecież służyć. Jednak człowiek, który tu się zaczaił, wiedział dobrze, że jeśli będzie wytrwale czekać, jego cierpliwość zostanie nagrodzona. Jeszcze jeden dzień, a jeśli trzeba, dwa, nawet trzy dni… Cienkimi o zgrubiałej skórze palcami sięgnął do kieszeni i ze zgniecionej paczki wyjął jednego papierosa marki Sweet Afton. Skłonił nisko głowę, żeby go zapalić. Czynił to jak ktoś bardzo głodny. I wtedy usłyszał śmigłowiec, z początku ledwie owadzie brzęczenie, ale to wystarczyło, żeby cały zesztywniał. Wgniótł papierosa w ziemię i spojrzał na niebo wypatrując go wśród pędzących strzępiastych chmur. Najpierw nagły przelot śmigłowca, potem transportery opancerzone na drodze. Bez żadnego ostrzeżenia. Tak miało być. Brzęczenie przeszło w głośny warkot. Kiedy mężczyzna zobaczył maszynę, była już w odległości siedmiuset, ośmiuset stóp i lekko pochylona kreśliła znak krzyża nad drogą w dolinie. Czuł, jak narasta drganie powietrza, młóconego nad kępą buków, pod którą leżał, aż w końcu śmigłowiec zawisł nad nim nisko, groźnie, jakby właśnie jego szukał. Wynurzył się z liści, kiedy nierówny dźwięk ścichł na dobre. Prawie już nie dygotał, choć to nie z zimna się trząsł; wystawił głowę, tak by znów widzieć drogę, całą uwagę skupiając na wzniesieniu, skąd biegła. Nic. Czekał mrużąc oczy pod uderzeniami wiatru. Warkot śmigłowca ucichł gdzieś nad doliną tak szybko, jak przedtem narastał. Nadal nic. Minuty mijały, a każda sekunda przeciągała się ponad miarę, niosąc zwątpienie. Ale mężczyzna leżał nieruchomo. Tylko czasem zaciskał mocniej oczy i znów trząsł się, jakby miał febrę. I wreszcie nadjechały — dwa saladyny, jeden za drugim, w regulaminowej odległości dwustu jardów, z prędkością trzydziestu mil na godzinę — sześciokołowe, dziesięciotonowe,

płaskie, śmiercionośne, jednak z miejsca, gdzie leżał, wyglądały jak uzbrojone modele, jak zabawki dla dzieci. Nie odrywając od nich oczu wyciągnął rękę w stronę niedużego czarnego pudełka na pół schowanego w liściach na skraju zagłębienia i zwolnił dotknięciem palca bezpiecznik przycisku odpalania. Jak zahipnotyzowany wpatrywał się w saladyny, utrzymujące między sobą regulaminową odległość — taką samą, jaka dzieliła dwa duże ładunki umieszczone pod nawierzchnią drogi cztery dni temu. Jeszcze ćwierć mili i transportery znajdą się nad nimi. Teraz mężczyzna przykucnął. Na pudełku były dwa przyciski wielkości klawiszy w maszynie do pisania, przyłożył do nich kciuki. Zamarł w bezruchu, nieczuły na podmuchy wiatru, nozdrza mu drgały, gdy tak koncentrował całą swoją uwagę na transporterach opancerzonych, skręcających w lewo na łuku drogi, na małych postaciach dowódców w czarnych beretach na głowie, stojących w otwartych włazach. Dwieście pięćdziesiąt jardów. Przełknął ślinę, czuł bicie serca w uszach i oczach. Na linii jego wzroku przeleciał ptak, ale nie zauważył tego, nieruchomy, skupiony. Mijały sekundy, odległość malała. Siedemdziesiąt jardów… sześćdziesiąt… Wciągnął powietrze i zatrzymał je, ostatnie mrugnięcie oczami i ocena odstępu między pojazdami. Trzydzieści, dwadzieścia… Teraz, pomyślał. Z pasją nacisnął oba przyciski. T e r a z . I prawie w tej samej chwili droga zaczęła pęcznieć, kruszyć się i unosić wśród szkarłatnych płomieni w górę razem z pojazdami, coraz wyżej i wyżej. Z odległości, która go dzieliła, wyglądało to tak, jakby oliwkowozielone transportery zostały rzucone pod niebo w zwolnionym tempie, niczym we śnie, a deszcz ziemi i kamieni, który uniósł się w ciszy nad doliną, miał nigdy nie opaść. W przypływie radości mężczyzna uniósł w górę zaciśniętą pięść i coś zawołał. Wtedy właśnie dotarł do niego zwielokrotniony grzmot wybuchu, pochyliwszy więc głowę zaczął uciekać w kierunku granicy, nie czekając nim wróci śmigłowiec. Pod lewą pachą trzymał małe czarne, śmiercionośne pudełko. A kiedy potykając się pędził tam, gdzie nic mu już nie groziło, usłyszał niesiony wiatrem czyjś przeraźliwy krzyk.

ROZDZIAŁ DRUGI Howard przyjął to, co „Guardian” miał do powiedzenia o tej tragedii, z wyrazem twarzy człowieka, który nie spodziewał się niczego więcej. PATROL GRANICZNY w ZASADZCE — brzmiał tytuł, czwarta kolumna, dwie trzecie od dołu. W tym samym czasie świat walił się w kilku innych miejscach i „Guardian”, jego zdaniem, dobrze rozplanowywał swoją pierwszą kolumnę, ale kąciki ust zadrgały mu, jakby ktoś ukłuł go szpilką. Gwałtowna śmierć zawsze była czymś przerażającym. — Chcesz jeszcze kawy? Mruknął potakująco i podsunął żonie filiżankę. — Co robimy dziś wieczór? — spytała. — Muszę się zobaczyć z Chisholmem. — Ooo… — Bardzo mi przykro. — Zajmie ci to c a ł y wieczór? — Spojrzała na niego urażona. — Przecież nie będziesz jadł z nim kolacji… — Ależ tak, zjem. — Czy to naprawdę konieczne? — Obawiam się, że tak. Departament Uzbrojenia jest bardzo związany z tą sprawą i… — Tak się składa, że wiem, co robi Chisholm. — No, to właśnie dlatego. — Popatrzył na nią, nadal jednak rozmyślając o zasadzce i jej niezwykłej precyzji. — Bardzo mi przykro, ale dzisiaj Filip ma jedyny wolny wieczór w tym tygodniu, a w ciągu dnia obaj będziemy bardzo zajęci. — Do licha z Departamentem Uzbrojenia. — Nie mów tak — zaprotestował cicho. — No, to do licha ze wszystkim — powiedziała z błyskiem gniewu w oczach. O dwanaście lat od niego młodsza Ewa miała trzydzieści cztery lata i była niezwykle atrakcyjna, wręcz piękna. Dużo ładniejsza niż Harriet, no ale Harriet pod każdym względem całkowicie się od niej różniła. Kiedy jeszcze niedawno Howard spotykał żony swoich kolegów, często myślał, że ma jednak szczęście, cały kłopot polegał jednak na tym, że po pewnym czasie piękna twarz powszednieje, a przyzwyczajenie bierze górę. — A może jutro wieczorem? — Uśmiechnął się z przymusem. — Moglibyśmy pójść do Diademu. — Jutro nie wchodzi w grę. — Zabrzmiało to bardzo ostro. — Nie bądź dziecinna. — Dziękuję ci bardzo. — Wiesz dobrze, że jestem po uszy zapracowany. — Bezradnie rozłożył ręce. — Dwa saladyny wysadzone w powietrze i zupełnie nie wiadomo jak. Dlaczego ci zależy akurat na dzisiejszym dniu? — Ponieważ tak się składa, że dziś są moje urodziny. — Jej ton był miażdżący. — O Boże — jęknął. — To niemożliwe. — I dodał: — Żartujesz… Dzisiaj? — Ale choć zaczął gwałtownie przepraszać i wyjaśniać, wiedział, że to nic nie da. Oczywiście, że to dzisiaj były jej urodziny. — Qui s’excuse, s’accuse — dokończył kulawo i wzruszył ramionami, a potem znów spróbował się uśmiechnąć, ale zaraz tego pożałował. Jakże bezużyteczne bywają słowa, kiedy najbardziej są potrzebne. Nie tknął drugiej filiżanki kawy, odsunął się z krzesłem od stołu, lepiej było uciec z domu. — Muszę wyjść. Ale jest mi przykro, naprawdę bardzo przykro.

Pocałował ją w zimny jak kamień policzek. — Do widzenia, Duncan. Wziął po drodze płaszcz, wypchaną teczkę i wyszedł do garażu. Z początku biały ford granada dwa razy się zakrztusił, ale po chwili silnik zaskoczył. Źle mu się prowadziło, czuł się rozkojarzony, myśli jego krążyły gdzie indziej, a ruch był bardzo duży i ledwie wyjechał na Kingston Hill. Z nawyku włączył wiadomości o dziewiątej, podano to samo co przedtem. Kiedy zatrzymały go światła przy Putney Bridge, poczuł, że zdenerwowanie narasta, wyjął więc z teczki najnowszą taśmę Petriego i włożył do odtwarzacza. Raz już ją przesłuchał wczoraj wieczorem. Teraz, kiedy jej słuchał powtórnie, znowu ogarnęło go to samo uczucie obrzydzenia. Chyba tylko jacyś zboczeńcy byli w stanie zakładać ten podsłuch. Nikt nie miał prawa do takiego podglądania, ani on sam, ani Petrie, w ogóle nikt. — Powiedz mi coś. — Potem. — Teraz. — Potem… potem. — Kiedy będzie to potem? — Później. — Dlaczego później?… Ja chcę teraz… Howard zacisnął wargi. A jednak trzeba to robić, perswadował sobie w duchu, trzeba, cholera jasna. Zważywszy na okoliczności… Jego biuro mieściło się na Buckingham Gate i jechał teraz trasą, którą przebył już tysiące razy: przez Parsons Green, Chelsea, Eaton Square. Stale sobie obiecywał, że wynajdzie jakąś inną drogę, która będzie łatwiejsza, choć szanse, że się to uda, były żadne, wiedział bowiem, że Londyn staje się powoli zakrzepłym labiryntem. — Dzień dobry, panie Howard. Samochód zostawił portierowi, który go odprowadzał na parking, i pojechał windą na drugie piętro. Spory dom, przerobiony w edwardiańskim stylu, dobrze wyglądał z zewnątrz, ale w mieszczących się w nim biurach źle się pracowało — latem było zbyt gorąco, a zimą zbyt chłodno, przez cały zaś okrągły rok zbyt głośno. Byli także bardzo ściśnięci, a młodszy personel prawie siedział sobie na kolanach. Ale, jak zawsze lubił powtarzać obecny minister, była to sprawa priorytetów i zaciskania pasa. — Dzień dobry, sir… Dzień dobry… Howard wszedł do pokoju z napisem DYREKTOR. Zdejmując ciężki płaszcz zauważył, że na jego biurku nie było, jak zawsze o tej porze, stosu teczek i notatek służbowych. W tym jednak momencie, jakby dla wyjaśnienia przyczyny, rozległo się pukanie i wszedł John Sheard, jego osobisty asystent. — Jenny Knight jest chora i nie przyjdzie. — Cholera jasna — zaklął głośno Howard. Jenny była najlepszą sekretarką, jaką kiedykolwiek miał. — Co z nią? — Chyba grypa. — Akurat dzisiaj. Usiadł i zaczął opróżniać teczkę. Nie pierwszy raz marzył o tym, żeby światowy kryzys papierowy dotknął również jego. — Czy jest coś ważnego? — Jeszcze jedna taśma od Petriego. — I…? — Nie przesłuchałem całej, poza tym jest odpowiedź z Rotterdamu i coś z Dublina. — Coś istotnego? — Powiedziałbym, że niezbyt, ale tylko rzuciłem na to okiem.

— Daj mi wszystko, co masz. — Już daję. Sheard był już przy drzwiach, gdy Howard coś sobie przypomniał. — Jak czuje się Carol? — Dobrze. — Kiedy ma się urodzić dziecko? — Za dwa tygodnie. — To wspaniale — stwierdził Howard. Życie zawsze toczy się dalej. Spojrzał na Shearda i w jego świeżym zapale dostrzegł coś z własnej młodości. Wszędzie pójdzie, wszystko zrobi — ci młodzi nie zmienili się ani na jotę. — Najpierw daj mi teczkę numer 9, materiały od Petriego. Przesłuchał najnowszą taśmę, razem około sześciu minut, siedząc z łokciami na biurku i wpatrując się w zdjęcie Warricka w Cieplicach, ostrzeżony, nim puścił taśmę, żeby nie oczekiwał niczego nowego. „Czy sądzi pan, że warto iść dalej tą drogą? — napisał Petrie w swej notatce. — Wydaje mi się, że prowadzi donikąd…” Howard wyłączył taśmę i zamyślił się głęboko. Miał w tej chwili osiemnaście otwartych spraw, osiemnaście możliwości, i chciał, żeby były otwarte wszystkie razem i każda z osobna, nawet te, co do których instynkt podpowiadał mu, że prowadzą w niewłaściwym kierunku lub kończą się ślepą uliczką. Jeszcze raz spojrzał uważnie na powiększoną odbitkę, to był Warrick, nie miał co do tego najmniejszej wątpliwości, pewien był także tego, gdzie i kiedy zdjęcie zostało zrobione. Tego dowodu nikt nie mógł zakwestionować, a zatem najważniejsza była dla niego ta teczka, w niej kryła się cała nadzieja. Tak. Mimo porażek i wątpliwości. Tak. Teczka numer 9. W kącie bibularza dostrzegł notatkę „Chisholm, u Fishera, 7.30.” I natychmiast pomyślał, że musi zrobić coś jeszcze. Trudno uwierzyć, ale po raz drugi zapomniał o tym. Z poczuciem winy wezwał interkomem Shearda i poprosił go, żeby posłał kwiaty Ewie. Jenny Knight przyjęłaby to polecenie bez słowa, ale Sheard był dociekliwy. — Jakie to mają być kwiaty, sir? — Dwa tuziny róż. — Zdaje się, że róże sprzedają po dziesięć. — No, to dwa razy po dziesięć. — Czerwone róże? — Tak, czerwone. — Będzie jakaś karteczka? — Tak — odparł Howard. Akurat zadzwonił telefon i zawahał się, ciekaw, czy to nie minister w sprawie zasadzki pod Crossmaglen. Pochłonięty tą myślą podał Sheardowi treść kartki. — Napisz tylko: „Z wyrazami miłości — Duncan”.

ROZDZIAŁ TRZECI Dawniej Leach potrafił wyjechać z parkingu dopiero po wielokrotnych manewrach i zawsze był na siebie zły, gdyż trwało to zbyt długo. Ale z czasem uporał się z tym problemem i teraz świetnie sobie radził niezależnie od tego, ile miał miejsca. Była punkt trzecia, gdy zobaczył złocistą iglicę Pałacu Kultury pod matowym warszawskim niebem — punkt docelowy. W dwadzieścia minut później zostawił swoją ogromną ciężarówkę przed wysokim jak wieża hotelem Forum znajdującym się w centrum miasta i jak zawsze, nim zdążył wysiąść, zebrała się grupka gapiów. „To przecież jedyna w swoim rodzaju reklama — lubił powtarzać sir Gordon Saxon. — Niech sobie oglądają, jak przyjedziesz, niech wiedzą, że jesteś.” Na srebrzystym pudle samochodu liczącym sześćdziesiąt stóp długości widniał niebieski napis: SAXON — SUPERWYROBY TECHNICZNE. Poniżej były wymalowane po angielsku, francusku i niemiecku słowa: RUCHOMA WYSTAWA HANDLOWA. Na dużych czerwonych samoprzylepnych naklejkach to samo było napisane po polsku. Jeśli sir Gordon mylił się w innych sprawach, to z pewnością nie co do wrażenia, jakie robił ten niezwykły pojazd, który w każdym razie zwracał powszechną uwagę. Ale choć dzięki temu firma Saxon była coraz lepiej znana w różnych krajach, głównym zadaniem tego niezwykłego pojazdu było ukazanie ewentualnym nabywcom wszelkich zalet wyrobów firmy Saxon. — Proszę wejść do środka — zachęcał niezmiennie Leach — i zobaczyć, co mamy do zaoferowania. W niecałe dwa lata udało mu się zdobyć wielu poważnych klientów na Węgrzech, w Czechosłowacji, Polsce i Niemieckiej Republice Demokratycznej, nie tylko dzięki tej oryginalnej ruchomej reklamie, ale też swemu rzeczowemu podejściu do klienta. Mając trzydzieści jeden lat był człowiekiem wszechstronnym — biegle znał dwa obce języki, miał całkiem dobrą znajomość podstawowych zagadnień technicznych, prawo jazdy na samochody ciężarowe. W przedniej części wozu znajdowało się małe pomieszczenie, gdzie dwanaście osób wygodnie siedząc mogło oglądać filmy informacyjne; w londyńskiej centrali na Kingsway szefowie firmy Saxon byli z siebie bardzo dumni, że wpadli na tak znakomity pomysł. Leach wziął walizkę z kabiny kierowcy i wszedł przez wielkie szklane drzwi do rozległego hallu, gdzie panował nieustanny ruch, chociaż sezon turystyczny dawno się już skończył, pełno tu było Japończyków, Niemców, Arabów, Szwedów, nie tylko on wykorzystywał coraz lepsze możliwości handlowe. Uśmiechnął się do efektownej blondynki w recepcji i powiedział, że ma zarezerwowany pokój. — Nazwisko pana? — Martin Leach. Co miesiąc przez ostatnie półtora roku spędzał w Forum cztery albo pięć dni i dlatego znał w recepcji wiele osób, tę jednak dziewczynę widział po raz pierwszy. Sprawdziła coś w swoich papierach, a potem z uśmiechem powiedziała, że ma pokój 448. Leach podziękował, wypełnił odpowiedni formularz i oddał paszport do zameldowania, po czym pojechał windą na górę i poszedł korytarzem do pokoju o tak dobrze mu znanym kolorycie, że przez chwilę wydawało mu się, że już tu kiedyś mieszkał. Rzucił walizkę na łóżko i podszedł do okna. Tylko ktoś, kto osobiście doświadczył strasznej przeszłości Warszawy, mógł usłyszeć jej echa spoglądając z góry na ulicę Marszałkowską i jej wysokie domy, Leach jednak był na to za młody, a poza tym brakowało mu wyobraźni. Nowoczesne centrum tego miasta, o czym się przekonał, składało się z wielopiętrowych bloków handlowych i mieszkalnych, szerokich ulic, pomników słynnych

ludzi, zdumiewająco dużej liczby odbudowanych kościołów, z kilku parków i małych skwerów, gdzie teraz pod bezlistnymi drzewami stały puste ławki. W dole przejechał hałaśliwy tramwaj, na chodnikach pełno było ludzi. Leach ziewnął bezgłośnie i zapalił papierosa, wpatrzony w swoje niezbyt wyraźne odbicie w szybie — płaskie uszy, wąski nos, uparte usta, gęste ciemne włosy. Po chwili odwrócił się. Pod wpływem impulsu podniósł słuchawkę telefoniczną i usłyszał głos: „Czym mogę służyć?”… Ale nagle zmienił decyzję i odłożył słuchawkę. Gwiżdżąc zaczął się rozbierać, kilkakrotnie wchodził i wychodził z łazienki. Wziął prysznic, wytarł się, zmienił bieliznę i ubranie, potem wyjął z torby to wszystko, co nie było mu niezbędne, i wziąwszy ją wyszedł z pokoju. Było dziesięć po czwartej. W hallu na dole znajdowały się kabiny telefoniczne, wszedł do jednej z nich i wykręcił numer Anny Dąbrowskiej. Nie czekał długo, a ponieważ język polski przekraczał jego możliwości, domyślił się tylko, że zapytała: „Kto mówi?” Czy coś w tym rodzaju. — Przyjaciel — odparł. Wydała okrzyk radości i przeszła na angielski. — Myślałam, że będziesz znacznie później, wieczorem. — Wcześniej wyjechałem. — Skąd? — Z Łodzi. — A co robiłeś w Łodzi? — Zawsze chciała wszystko wiedzieć. — Sprzedawałem różne urządzenia dla waszego przemysłu tekstylnego. — Pomyślnie? — Spytaj mnie o to za rok — odparł Leach ze śmiechem. — Jak się czujesz? — Przyjdź, to sam zobaczysz. — Zaraz? — Czemu nie… — Nie masz już nic do roboty? — Przecież jestem w domu. — Rzeczywiście — powiedział i znowu się roześmiał. — A więc za dziesięć minut, może piętnaście. Zależy, jak szybko złapię taksówkę. — Okay. — Do zobaczenia. Odwiesił słuchawkę, ale nie wyszedł z kabiny, tylko sięgnął po następną monetę. Przez kilka minut stał z zamkniętymi oczami, przygryzając dolną wargę, żeby przypomnieć sobie numer Retmana. Potem go wykręcił. Nigdy nic nie zapisywał, lepiej było nie dawać podstaw do podejrzeń. — Marek Retman. — Właśnie przyjechałem — powiedział Leach po niemiecku. — Będę tu pięć dni. To wszystko.

ROZDZIAŁ CZWARTY Zachód słońca zgasił dzień i zapadł zmrok. Howard po wyjściu całego personelu został nieco dłużej na Buckingham Gate. Była siódma, gdy wstał od biurka i wszystko zamknął. Poszedł na parking, dokąd odstawiono mu samochód, rad, że ma ciepły płaszcz, gdyż powietrze listopadowe było wprost lodowate, a potem jechał przez Soho wesoło oświetlonymi, pełnymi przechodniów ulicami. Lubił chodzić do Fishera. Od lat wpadał tu na lunch lub kolację, kiedy miał omówić z kimś służbowe sprawy. Nigdy tu nie było ciasnoty, ocierania się o cudze plecy, stykania łokciami, w przestronnej sali można było się swobodnie poruszać i rozmawiać. Ewa miała inne zdanie, mówiła, że jest tam cholernie nudno, i może miała nawet rację. Jemu to na ogół wystarczało, a jedzenie zawsze było znakomite, obsługa zaś życzliwa i dyskretna. Przyszedł o dobre dziesięć minut wcześniej niż Chisholm i usiadł przy barze. — Szkocką, proszę, dużego Bella… z lodem i wodą. Departament Uzbrojenia mieścił się na Northumberland Avenue, sądził więc, że Chisholm przyjdzie na piechotę. Chisholm, fanatyk fizycznej sprawności, codziennie rano biegał w Hyde Parku, a w biurze nawet robił czasem pompki. Nie do wiary. Miał za to świetną kondycję, a poza tym był bardzo inteligentny. Gdyby on, Howard, potrafił być taki mając pięćdziesiąt kilka lat, byłby tym nie tylko zdziwiony, ale i wdzięczny losowi. Ta whisky bardzo mu się przydała. Czuł się wyczerpany, udręczony pytaniami bez odpowiedzi, znużony próbami żonglowania bardziej niż samym żonglowaniem. Zbyt wiele próżnych nadziei, zbyt wiele ślepych uliczek, a nade wszystko zbyt wiele śmiertelnych ofiar. I to od wielu miesięcy. A teraz pojawiło się coś nowego — szczyt wszystkiego — Touchbutton. Naciskający guzik. Z roztargnieniem spojrzał na swoje odbicie w lustrze za barem i pogładził się po karku. Oto eksponat muzealny, tak widzieli go inni ludzie — przyzwoite ubranie, kwadratowa raczej twarz, ciemnoblond włosy, lekka bladość pod letnią zanikającą opalenizną. — Czy ma pan ogień? Odwrócił się, siedząca obok na stołku kobieta, jedyna zresztą tu osoba — trzydziestoparoletnia, pulchna i właściwie ładna, prowokacyjnie blisko trzymała papierosa przy uśmiechniętych ustach. Potrząsnął głową. — Bardzo mi przykro, nie palę. Szczupły barman, Włoch, pośpieszył jej z pomocą. Ich ręce spotkały się, kiedy rozbłysła zapałka, i jak Howard zauważył, kobieta nie odsunęła swojej dłoni. Nieoczekiwanie pomyślał o Ewie, oderwał się od obsesji, i na krótką chwilę ogarnęło go uczucie pustki niosące zapowiedź przyszłego nieznanego cierpienia. I wtedy przyszedł Chisholm. — Hej — odezwał się za jego plecami. — Długo czekałeś? — Witaj, Filipie… Nie, wyprzedziłem cię tylko o jedną długość. Co zamawiasz? — Różowe, proszę. Chisholm przysiadł obok. Miał bardzo ciemne oczy, nikt ze znajomych Howarda nie miał aż tak ciemnych oczu, prawie czarne tęczówki i usta przypominające ranę. — Czego dziś dokonałeś? Jedyną odpowiedzią Howarda było wzruszenie ramion. — Ty także? Prawie cały dzień spędziłem na rozmowach z politykami. — Niech Bóg ma cię w swej opiece. — Zeszłoroczne słownictwo, zeszłoroczny język — mruknął Chisholm. — Niech Bóg nas wszystkich ma w swej opiece. Podniósł szklankę. — Na zdrowie. — Duże ręce, szerokie ramiona. Człowiek w każdym calu odpowiedzialny. — Co u Ewy?

— Wszystko w porządku — odparł zdawkowo Howard. — Prosiła cię pozdrowić. Siedząca obok kobieta roześmiała się, kiedy barman coś jej powiedział. — Dlaczego? — spytała. — Skąd pan wie?… Chciałabym mieć tego dowód… — Zniżyła głos i znów się roześmiała. Każdy mężczyzna był dobry. — Nie wierzę ani jednemu pańskiemu słowu… Chisholm spojrzał na nią jakby zdumiony, że nie są z Howardem sami, i odwrócił się plecami. — Znów był zamach bombowy, słyszałeś? — Kiedy? — Godzinę temu. Ktoś mi powiedział, że BBC przerwało program i podało tę wiadomość. — Poważny? — Podobno okropny. Blisko Liverpoolu. — Będą nam to ciągle wypominać. — Chisholm pochwycił zębami kawałek lodu. — Chcesz się jeszcze napić, czy pójdziemy coś zjeść? — Chodźmy coś zjeść — odparł Howard z nagłą niecierpliwością. Przeszli do restauracji i kelner zaprowadził ich do stolika w rogu sali, przy którym Howard lubił siedzieć. — Dobry wieczór… Miło pana znów u nas widzieć. — Howard obojętnie przyjął to uprzejme powitanie. Toczyła się wojna, którą on przegrywał. Sytuacja z każdym dniem się pogarszała. Kelner krzątał się zaaferowany i poprawił nakrycia, przekrzywiony czerwony abażur lampy, aż wreszcie odszedł zostawiając każdemu wielkie oprawne w pergamin menu. — Dużo ofiar? — spytał Howard. — Podobno dużo. — Gdzie to się stało? — Na stacji kolejowej. Jak ci mówiłem, dowiedziałem się o tym od kogoś, dlatego nie wiem gdzie. Nie wiem też, czy to znowu sprawa Touchbuttona. Dotąd trzy razy były zawiadomienia „Tu mówi Touchbutton… Touchbutton, zrozumiano?” Za każdym razem ten sam głos z miękkim akcentem irlandzkim. „Dzisiaj upolowaliśmy dwa saladyny” — w tym stylu. Zawsze tylko jeden krótki telefon do najbliższej jednostki wojskowej, nim można było sprawdzić numer. — Touchbutton… Do niedawna nikt nie słyszał tej nazwy. — Mam jednak pewne wątpliwości — powiedział po chwili Chisholm. — Jakie? — Nie są to moim zdaniem działania choćby do pewnego stopnia selektywne. Jedna z dwóch rzeczy, które łączą akcje Touchbuttona to to, że wybierają swój cel jak snajperzy. Dzisiejsza sprawa wygląda raczej na przypadkową masakrę. — Mógł przecież przejeżdżać wtedy pociąg — powiedział Howard. Chisholm zignorował tę uwagę. — Rozpatrzmy wszystko po kolei… — Zaczął się bawić palcami. — Sędzia Walsh… Wyszedł na spacer z psem. I co się dzieje? Przechodzi koło drzewa i pień eksploduje. Moim zdaniem to była próba, powiedzmy rodzaj eksperymentu, użyto małego ładunku i zdetonowano go z dość małej odległości. To jest bez znaczenia, czy mam rację, czy nie, natomiast ma znaczenie to, że Walsh był ruchomym celem, kiedy go posłali do nieba. Tak samo było z promem — Touchbutton numer dwa — był to ruchomy cel i wyleciał w powietrze, kiedy znalazł się na środku Kanału, pełen żołnierzy oraz ich rodzin. I wreszcie saladyny — trzydzieści mil na godzinę, a Touchbutton trafił w nie w ułamku sekundy. Howard dał znak kelnerowi i przez krótką chwilę, szybko, nie zastanawiając się nad innymi możliwościami, omawiali z nim, co zamierzają zjeść: gotowane krewetki i duszona cielęcina, avocado w sosie vinaigrette i stek w pieprzu. — Jakie wino podać?

— Poproszę karafkę czerwonego… Odpowiada ci to, Filipie? — Oczywiście — zgodził się Chisholm, ale chyba w ogóle nie słuchał. Zapalił papierosa, a dym osnuł leniwie lampę. Howard przez chwilę milczał. — No, a ta druga rzecz łącząca akcje Touchbuttona? — Sposób odpalenia. — Ach, tak. — Moim zdaniem jest prawie całkiem pewne, że robią to za pomocą sygnału radiowego. — Chisholm rozłożył dłonie i podniósł w górę swoje grube brwi, jakby oczekując sprzeciwu. — Bo jakżeby inaczej? Świadczą o tym dowody. Wszystkie trzy eksplozje zostały wykonane z niezwykłą precyzją, wykluczającą normalne mechanizmy czasowe. One nie wchodzą w rachubę… A ponieważ w pobliżu miejsc zamachu nie znaleziono żadnych przewodów, znaczyłoby to, że są w posiadaniu bardzo specjalistycznego urządzenia, przy tym kosztownego, choć nie przypuszczam, by musieli się liczyć z kosztami… Czy są jakieś poszlaki, gdzie mogliby je kupować? — Ależ ja dotąd nie wiem, czego szukamy. — W których krajach zwykle kupują? — W Libii… W Niemczech Wschodnich… — Howard przesunął dłonią po czole. — Nigdy nie byli specjalnie wybredni. Przedtem kilka razy załatwiali zakupy w Korei Północnej. — Głęboko, powoli wciągnął haust powietrza. — Tak mało wiemy, tak cholernie mało… I nie boję się przyznać, że jestem po prostu przerażony możliwościami Touchbuttona. Nagle mam uczucie, że to, co dotąd było, jest dopiero zapowiedzią czegoś o wiele bardziej przerażającego. — Za każdym jednak razem muszą umieścić ładunek wybuchowy, kimkolwiek by byli. Dlatego ponoszą takie samo ryzyko jak przy metodzie konwencjonalnej… — Zgoda. Ale skoro już to zrobili, nieważne jakimi środkami, i udało im się, to nabrali doświadczenia. Mogą dowolnie wybierać czas i miejsce i zaczynać odliczanie, kiedy zechcą. — Howard spojrzał z ukosa na Chisholma. — Czeka nas precyzyjne detonowanie ładunków. Jeśli się nie mylisz, i oni rzeczywiście używają urządzeń wybuchowych uruchamianych przez sygnał radiowy. — A cóż mogłoby być innego? — To ty jesteś specjalistą. — Niestety, jestem tego pewien — odparł zdecydowanie Chisholm. — Powiem ci też, że ty również się nie mylisz. A w takim razie sytuacja cholernie się pogorszy, zanim będziemy mogli przeciwdziałać.

ROZDZIAŁ PIĄTY Małe mieszkanko Anny Dąbrowskiej znajdowało się o przysłowiowy rzut kamieniem od lewego brzegu Wisły, jakieś dwieście jardów, i tyle samo dzieliło je od mostu Poniatowskiego. Wokół jej domu stały inne bloki mieszkalne, zbudowane na miejscu zniszczonych kamienic, jak zresztą prawie wszystko w zasięgu wzroku, a naprzeciw, prawie na wprost, po drugiej stronie rzeki, znajdował się wielki stadion, gdzie odbywały się zawody lekkoatletyczne oraz mecze piłki nożnej, gromadzące w sezonie tłumy kibiców. Dawniej, kiedy miał więcej czasu, Leach niekiedy też tam bywał. Czuł się wtedy bardzo samotny, nie miał żadnych kontaktów z ludźmi ani przyjaciół i za każdym razem próbował w ciągu kilku dni przystosować się do obcego sobie kraju, wiedząc bardzo niewiele o tak wielu sprawach. Mijały miesiące w zupełnej prawie izolacji, toteż za każdym razem wracał do Londynu rozczarowany co do swoich perspektyw w Warszawie. Ale stopniowo interesy zaczęły się poprawiać. Szedł naprzód powoli, ale zdecydowanie. Ruchoma wystawa handlowa przestała być budzącym tylko ciekawość dziwolągiem. W Budapeszcie, Pradze, Warszawie, Berlinie Wschodnim i gdzie tam jeszcze, zaczęły go witać znajome twarze, głosy, uściski rąk. Mniej więcej po roku od dnia, kiedy po raz pierwszy usiadł za kierownicą tego wielkiego samochodu, jego wysiłki zaczęły być dla firmy Saxon więcej niż opłacalne. Ale dopiero kiedy przypadkiem spotkał Annę, skończyła się jego samotność. Wkroczyła w jego życie cztery miesiące wcześniej, gdy w kiosku Ruchu na Starym Mieście usiłował bez powodzenia kupić widokówki. — W czym mogę panu pomóc? — Tylko tyle. Potem, w poszumie zrywających się do lotu gołębi z nagrzanych słońcem kocich łbów, Leach znów jej podziękował, chwaląc przy tym za dobrą angielszczyznę. — Bardzo pan uprzejmy, ale nie jest to dla mnie takie trudne. Studiowałam angielski na uniwersytecie. — W Polsce? — spytał z niedowierzaniem i dodał usiłując zażartować: — Sądzę, że ktoś taki jak ja powinien kogoś takiego jak pani nosić zawsze w kieszeni. Choć była bardzo atrakcyjna, już właściwie miał zamiar się z nią pożegnać, przecież obcy ludzie nieraz mu pomagali. Ale to ona spytała: — Może ma pan jakieś inne trudności? — I to z czarującym uśmiechem. — Nie zrobiłem jeszcze wszystkich zakupów, jeśli to pani ma na myśli. Dwa dni później po raz pierwszy odwiedził ją w domu i kochał się z nią. Stanęła wtedy za jego plecami, zakryła mu twarz swoimi szczupłymi dłońmi i roześmiała się w prawe ucho, drocząc się z nim jak przekorne dziecko. — Nie oglądaj się. Stał posłusznie w ciemności, na którą przyzwolił, i słysząc szelest jej zsuwającego się ubrania, czuł jak tętno bije mu coraz prędzej. — Teraz się odwróć. Odwrócił się, wprost nie dowierzając temu, co się działo, bo nigdy jeszcze z nikim czegoś takiego nie przeżył. Sekundy mijały bezdźwięcznie, wyobraźnia go ponosiła i wydawało mu się, że trwa chyba cały rok w jednym nieruchomym miejscu obracającego się świata. — A teraz możesz otworzyć oczy — powiedziała wreszcie. I tak się wszystko dla niego zaczęło, a kiedy pełnia lata nasyciła to rozległe miasto, przestał myśleć o tym, co będzie jutro. * * *

Mieszkanie było całkiem zwyczajne: kilka oprawionych w ramki obrazków na białych ścianach, sporo ciężkich ciemnych mebli, parę doniczek stojących na parapetach okien, nie było żadnej fotografii ani też telewizora, no i kremowe abażury z czerwonymi frędzlami. — Zadowolony jesteś? — spytała w godzinę potem, jak przyszedł z Forum. — A jak myślisz? — Długo tu będziesz? — Do piątku. — Tak krótko? — westchnęła. — Nie mogę dłużej zostać. — Za każdym razem to samo. Zawsze to samo. — Wiem o tym. — I wcale nie jest ci przykro z tego powodu? — Kruczoczarne włosy rozrzucone na poduszce, piękne zielone oczy. — No, powiedz. — Ależ tak, bardzo mi przykro. — Czy to samo mówisz jakiejś dziewczynie w Pradze? — Nie mam w Pradze żadnej dziewczyny. — No, to w Budapeszcie. — Tylko ty jesteś, Anno. — Nie masz nikogo w Londynie? — Doskonale wiesz, że nie. — A może masz żonę? — Nie mam żony… nikogo nie mam. Uśmiechnął się do niej, palcem rysując kontur jej ust. Jak mało wiedzieli dotąd o sobie. Jedno tylko istniało dla niego: namiętność, jaką potrafiła w nim wyzwolić, i pełne obietnic pocałunki, jej ciało i dotyk. Minęły już cztery miesiące, a pod pewnymi względami tak naprawdę jeszcze nic się nie zaczęło. Miała dwadzieścia pięć lat i pracowała w drukarni, tylko tyle wiedział. Dostała tam pracę wkrótce po ukończeniu uniwersytetu w Krakowie i kiedyś powiedziała mu, że pracowała gdzieś jako sekretarka, zresztą szczegóły go nie interesowały. Anna pochodziła z Krakowa, ale nie miała tam domu rodzinnego, oboje rodzice zmarli, zginęli cztery lata temu w wypadku samochodowym, mówiła tylko o starszej siostrze, która przebywała teraz w Ameryce. Siostra miała na imię Krystyna, Anna zawsze o niej mówiła z zazdrością i rozgoryczeniem. Nic dziwnego, Krystyna pojechała do Ameryki mając studencki paszport i została tam. Mieszkała w Springfield w Ohio i dobrze się jej wiodło. Jednak z powodu jej ucieczki Anna nie mogła dostać paszportu. — Nigdy? — Nigdy. — Ale przecież… — Martin… jak mało wiesz… Bardzo była rozgoryczona z tego powodu. Mówiąc o tym, co jej zrobiła siostra, była zawsze zagniewana i pełna żalu. „To jest tak — tłumaczyła mu oficjalny dogmat. — Państwo inwestuje pieniądze w naukę i wykształcenie każdej jednostki i jeśli ta inwestycja zostaje przez kogoś zmarnowana, państwo podejmuje odpowiednie kroki, żeby inne osoby należące do tej rodziny nie były narażone na podobne pokusy. Wszyscy w Polsce znają te zasady, ale tylko niewielka mniejszość godzi się z tym.” — Oczywiście nie należy do niej Anna Dąbrowska — powiedział. — A czyż nie mam racji? — odparowała. — Czy byłbyś zadowolony, gdyby ci w Londynie powiedziano, że nigdy nie będziesz mógł wyjechać z Anglii? — Oczywiście, że nie. — No, wyobraź sobie, właśnie ty, spośród wielu ludzi… Wyobraź sobie!

Leach co kilka tygodni przyjeżdżał do Warszawy. I spragnieni siebie od razu chcieli być ze sobą jak najdłużej. Czasem w letnie wieczory spacerowali nad Wisłą albo w którymś z parków, gdzie po kasztanowcach biegały rude wiewiórki, a kiedy szli przytuleni do siebie, jej włosy, delikatne jak pajęczyna, muskały jego policzek. Od czasu do czasu odwiedzali ustronne restauracje, które wybierała Anna, kilka razy tańczyli ze sobą. Były to dla nich niezwykłe dni, jakieś nierealne i nigdy doskonałe, nawiedzane poczuciem ulotności. A między tymi chwilami Leach zarabiał na życie. O dwie rzeczy go poprosiła. Po pierwsze, żeby nigdy nie telefonował do niej do pracy. Po drugie, żeby nie zapraszał jej do hotelu, bo nie przyjdzie. — Zmartwiło cię to? — Co masz na myśli? — No, że proszę cię o to. Że mam takie dość specjalne życzenia. — Nie, wcale nie. Naprawdę. Anna wiedziała lepiej. Jedne miejsca były bardziej na widoku, inne mniej, a jej zależało na zachowaniu dyskrecji. Dyskrecja była też istotną częścią jego życia i dlatego szedł tam, gdzie chciała. Większość jednak czasu spędzali tylko we dwoje, kochając się jak dziś, wielokrotnie, a jej piersi nabrzmiewały jak różowe pąki kwiatu, pokój zaś zapełniał się zjawami i cieniami cieni. Pocałowała go, miękko przytulona do niego, i z westchnieniem powiedziała: — Co będzie z nami, Martin? — Nie zadaję sobie takich pytań. — Zadawałbyś, gdyby odpowiedź była dla ciebie ważna. — Jest ważna. — Dlaczego? — Bo jest ważna — powtórzył. Nigdy dotąd nie przeżywał czegoś takiego. Były różne kobiety w jego życiu, chwile uniesień, kiedy nie istniało żadne przedtem ani potem, i rozkoszne przygody w wielu krajach. Ale żadna ważna struna nie została potrącona, nie istniało nic głębszego niż naskórkowe doznania. I zawsze kończyło się to kłamstwami i wyrzutami — z obu stron. Wcześniej czy później tak było. Miłość? Nie wiedział, co to znaczy, albo czego ona może wymagać. W domku bliźniaku jego rodziców w Bromley miłość nie miała żadnej szansy, po prostu nie pielęgnowano jej i dlatego umarła. „Miłość to oszustwo” — często powtarzała jego matka, od czasu kiedy ojciec, bibliotekarz, porzucił ich oboje dla chichoczącej brunetki,, która mogła być jego córką. I trudno było się dziwić matce, miała swoje powody, by tak uważać. Ale rozgoryczenie i ciągłe powtarzanie tego wszystkiego nie miało sensu dla młodych, a Leach był wtedy młody, miał dokładnie czternaście lat. I był jedynakiem. Wytrwał w tej atmosferze dwa lata, a potem wyjechał do Londynu, gdzie jakoś, z trudem bo z trudem, dawał sobie radę. Właśnie wtedy pieniądz stał się dla niego czymś bardzo istotnym, jego słabostką. Miłość? Choć prawie nie zdawał sobie sprawy z tego, co się dzieje, czas i przypadek zrządził, że znalazł się przed drzwiami, które otworzyły się na inną drogę w przyszłość, a on nie umiał stwierdzić, na ile realna byłą to perspektywa. W każdym razie jeszcze nie teraz. Jeszcze za mało się nauczył. A poza tym były komplikacje — przede wszystkim Retman, który tak dobrze płacił. — Powiedz mi — odezwała się Anna — co będziemy robić dziś wieczór? Dochodziła dziewiąta. — Ty decydujesz. Uśmiechnęła się przekornie. — O tym nie ma mowy! — I nagle, jakby pod wpływem impulsu, zawołała: — Gdybym tylko mogła wyjechać stąd razem z tobą!

Jak? Już miał powiedzieć: Jak mielibyśmy to zrobić? Ale ona znów się do niego przytuliła, ogarnęło ich pożądanie, ogarnęło bez reszty.

ROZDZIAŁ SZÓSTY Szyby budki telefonicznej były zaparowane i mężczyzna nie widział, co jest na zewnątrz. WSZYSCY BRYTYJCZYCY TO GÓWNO — było napisane pomadką do ust na szkle, pod którym znajdowała się instrukcja obsługi automatu, a pierwsze słowo było podkreślone. — Proszę uważnie słuchać. Ledwie ruszał wargami i mówił bardzo cicho. — Zajrzyjcie na Kilbrennan Street numer czternaście. — Stłumiony płaski głos wydobywał się jakby z głębi gardła. — Jeśli potrzebna wam jest broń, to wyprawa będzie udana. — Kto mówi? — Słyszysz mnie? — powiedział mężczyzna. — Kilbrennan Street czternaście. — Rozumiem. — Pod podłogą we frontowym pokoju na parterze. — Tak. — Numer czternaście… Pamiętajcie, czternaście. — Zrozumiałem — powtórzył dyżurny kapral. — Ale kto mówi? — W odpowiedzi usłyszał jednak tylko jakiś trzask. — Cholera jasna — zaklął. Odłożył słuchawkę i podniósł drugą z sąsiedniego aparatu. — Tu kapral Rixon, sir. — Słucham? — Przed chwilą otrzymałem anonimową wiadomość o schowanej prawdopodobnie broni. Kilbrennan Street czternaście. W parterowym pokoju od frontu. Mówiąc to wpisywał treść tamtej rozmowy do dziennika służbowego i równocześnie spoglądał na zegar, który przed nim wisiał. Było dokładnie dwadzieścia jeden minut po dwunastej. * * * Kapitan dosyć długo studiował plan dzielnicy, żeby zlokalizować dom i jego otoczenie. Takie zgłoszenia zdarzały się czasem kilka razy w tygodniu i wszystkiego można się było po nich spodziewać. Zasadzka, a może nie, pułapka, fałszywy alarm. Wszystko… W zeszłym miesiącu jeden z jego ludzi przez otwarte drzwi wkroczył na kolumnę nekrologów. — Dlaczego się nawzajem kapują? — mruknął stojący obok niego sierżant, który niedawno na specjalnym szkoleniu wpajał rekrutom, że koleżeństwo i solidarność mają być dla nich naczelną zasadą. — Proszę mnie o to nie pytać. — To musi być coś innego. Co skłania takiego sukinsyna, żeby zatelefonował i… — Może — odparł kapitan — ktoś się dobrał do jego siostry. — Nawet gdyby. Numer czternasty znajdował się na końcu Kilbrennan Street, odchodzącej od wielu innych podobnych do niej uliczek, do której z kolei dołączały małe, ślepo kończące się zaułki. Nawet za dobrych czasów trudno było mieszkać w tej prymitywnej brzydocie, a dzieła zniszczenia dokonały dziesięciolecia biedy i przemysłowego brudu. Nie wiedziano tutaj co to radość, za to podejrzliwość i nienawiść były chlebem powszednim, tak samo nagłą śmierć. Dzieci w szkolnym wieku nie znały tu nic innego prócz nieodmiennie tego samego koszmaru. Kapitan patrząc na plan wyobraził sobie szarą żużlową nawierzchnię na skrzyżowaniu w pobliżu domu, wąskie chodniki tuż pod oknami, wszystkie możliwe drogi podejścia i

wycofania się. Była to ziemia niczyja, ani zagorzałych katolików, ani protestantów, ani republikanów, ani lojalistów. Mimo to zawsze bardzo niebezpieczna. Przez całą długą minutę przyglądał się położeniu ulicy. Potem bardzo metodycznie zaczął wskazywać, jak pododdział specjalny będzie się musiał rozwinąć, a jego wędrujące po planie palce zwracały uwagę to na jakiś szczegół, to na pole ostrzału. Wreszcie wskazał na znajdujące się na tyłach domu, ogrodzone murem podwórze. — Wy będziecie ubezpieczać tyły, sierżancie. — Tak jest, panie kapitanie. * * * Wyszli z transportera opancerzonego o dwie przecznice od celu — było ich dziesięciu, twarze mieli umazane na czarno, karabiny gotowe do strzału trzymali na wysokości piersi. Padał deszcz, spokojnie, pionowo, było bardzo cicho. Ruszyli szybko, rozwinęli szyk, bezszelestni w butach na gumie, bezpański pies szczeknął na nich z kupy gruzów po pubie zniszczonym od bomby zapalającej, dwóch starych ludzi zatrzymało się niepewnie, obserwując ich, jak przechodzili, niewidoczna kobieta krzyknęła z cienia, gdy biegli: — Świnie, świnie, kurewskie świnie! Nie do wiary, ale to była część Zjednoczonego Królestwa. Zbliżali się cicho do numeru czternastego, idąc mokrymi chodnikami, w których odbijało się światło lamp ulicznych. Nie chronił ich żaden wysoki budynek, nic prócz jednopiętrowego domu, tak że byliby znakomitym celem dla zaczajonego strzelca wyborowego. I kiedy tak szli przez ten odcinek ulicy, czuli się absurdalnie bezbronni, gdyż brak ruchu ulicznego i wszechobecna cisza potęgowały uczucie, że znajdują się w pułapce. — Światło! Dwaj żołnierze zapalili latarki na hełmach, potem rozległo się kolejno siedem strzałów, a odgłos każdego odbił się od otaczających murów. Ogarnął ich mrok, kiedy biegnąc zajmowali wyznaczone pozycje: na tyłach domu, na czterech narożnikach najbliższych ulic, kapitan zaś i dwóch ludzi na wprost drzwi numeru czternastego. — Otworzyć! — Walenie kolbą pistoletu. — Otworzyć! W domach całej Kilbrennan Street zgasły wszystkie lampy. — Otworzyć! Cisza, na górze i na dole. Żadnego błysku światła. — Dwadzieścia sekund, a potem wchodzimy! — ostrzegł kapitan głośno i wyraźnie. Oblizał wargi, nagle tak bardzo suche mimo padającego deszczu. Żadnej odpowiedzi. — Pięć… Spięty do ostateczności czekał obok drzwi. Puste domy zawsze były najgroźniejsze. — Dziesięć… Wąskim chodnikiem podszedł do jedynego okna na parterze, na którym zaciągnięto ciężkie kotary, Kilbrennan Street czternaście. „Zwróćcie uwagę na parterowy pokój od frontu.” — Piętnaście sekund — warknął. Cisza, kompletna cisza na całej ulicy. Głową dał znak towarzyszącym mu dwóm ludziom. — Kryjcie mnie. Okna zawsze były niebezpieczne, manipulacja zatrzaskami, nawet parapety, ramy… Wolał jednak spróbować wejść oknem niż ryzykować przez drzwi. — Dwadzieścia… Niech się dzieje, co chce. Kapitan głęboko odetchnął i zaczął wybijać szybę.

ROZDZIAŁ SIÓDMY Chisholm mieszkał na północ od rzeki i zwykle korzystał z kolei podziemnej. — Nie trać ducha — powiedział do Howarda, kiedy wychodzili od Fishera. — Z pewnością wkrótce wpadniesz na właściwy trop. — Chcesz się założyć? — Jak dotąd zawsze ci się udawało. — Ale teraz nie mam żadnej gwarancji. — Daj spokój — skarcił go Chisholm. — Gdybym cię nie znał tak dobrze, powiedziałbym, że się poddajesz. — Ponieważ jednak znasz mnie… — Uważam, że po prostu jesteś zmęczony. — Pijany chyba? — Nie, zmęczony. — Dobranoc, Filipie. — Howard dotknął rękawa swego towarzysza.—Życzę ci bezpiecznego powrotu do domu. — Ja tobie również. Mijał nocne lokale ze striptizem w pobliżu całonocnego parkingu po drugiej stronie Shaftesbury Avenue. Na jednym z rogów na chwilę się zatrzymał, a czający się w pobliżu alfons źle zrozumiał jego wahanie. — Może coś specjalnego? — Znalazł się tak szybko koło niego, jak kieszonkowiec. — Super ekstra? — O d c z e p s i ę . Zapadnięte policzki, martwe oczy. — Niech pan powie, co by pan chciał. — Odczep się. Jak wielka część świata była chora. Howard znalazł miejsce, gdzie zostawił swoją granadę i skierował się do domu. Wieczorne wiadomości BBC o jedenastej trzydzieści zdominowane były informacjami dotyczącymi bomby, która wybuchła w Liverpoolu: siedemnaście osób zabitych, około pięćdziesięciu rannych. „Wkrótce po eksplozji anonimowy informator zatelefonował do jednej z miejscowych gazet i powiedział, że sprawcą jest znany już wszystkim Touchbutton…” Howard zesztywniał za kierownicą. Przez cały wieczór czuł, że Chisholm się myli. Touchbutton już po raz czwarty wkroczył do akcji, on sam był zresztą prawie pewien, że to usłyszy, ale kiedy tak się stało, miał wrażenie, że coś wpełzło mu do wnętrza, jątrzy go i nęka. Jeśli wieczór był spokojny, droga do Kingston Hill zajmowała mu niecałe pół godziny, ale dziś nie było spokojnie. Na skrzyżowaniach wciąż natrafiał na czerwone światło, a zderzenie czterech samochodów na Knightsbridge spowodowało potężny zator, ciągnący się aż do Hyde Park Corner. Mimo to zaparkował samochód w garażu obok mini–morrisa Ewy kilka minut po dwunastej, a był tak spięty, że kiedy wchodził do domu, nadal miał uczucie, że jedzie. Jakże było cicho, dwa światy zetknęły się ze sobą. Wszystkie światła były zapalone, ale nim wszedł na górę, większość z nich zgasił. Róże, które Sheard obiecał przesłać, stały w hallu, i Howard pomyślał, że są jakieś zwiędnięte, przybrane byle jak, jakby bukiet układano ze złością. Ale przynajmniej świadczyły o tym, że pamiętał. Był pewien, że Ewa jeszcze nie zasnęła, może czyta, dlatego zdziwił się bardzo, kiedy zobaczył, że mocno śpi. Przez chwilę stał w otwartych drzwiach i patrząc na nią skuloną, taką bezbronną po samotnie spędzonym wieczorze urodzinowym, poczuł wyrzuty sumienia. — Ewa? Nawet nie drgnęła. Twarz jej na tle poduszki była bardzo spokojna, bez cienia porannego rozgoryczenia. Nigdy nie kładła się wcześnie spać, pomyślał więc, że może chciała go

zdenerwować, kiedy ją taką zobaczy, może nawet wzięła mogadon, żeby to się na pewno udało. Mimo wszystko, pomyślał, zamykając drzwi, mea culpa. O budzik oparta była kartka: Dzwonił Golin — to wszystko, tylko dwa słowa nagryzmolone na starej kopercie. Ani słowa, o co chodzi, czy Colin zadzwoni jeszcze raz albo czy on ma oddzwonić. A więc sprawa nie była pilna, inaczej Ewa by to napisała. Może zaczekać do rana. Howard ziewnął i zaczął się rozbierać. W dziesięć minut później leżał w łóżku, ale niespokojny, podniecony, czemu jak zwykle winna była kawa. Przez nieskończenie długi czas rozmyślał nad wszystkim, co powiedział Chisholm, tam i z powrotem, jakby takie powtarzanie mogło ujawnić coś nowego, a kiedy skończył z tym, zaczął analizować treść taśm Petriego, które nie wniosły nic nowego, ostatnie dane dotyczące liczby ofiar, i zastanawiać się nad cichym zaniepokojeniem, jakie jął okazywać prywatnie minister spraw wewnętrznych, i o sprawach wiszących na włosku, i o tym, że siły bezpieczeństwa zaczęły tracić panowanie nad sytuacją, i tak dalej… Wreszcie ogarnął go upragniony sen. Przyśniło mu się od razu, że z jakiegoś powodu był na mszy z Harriet. Colina nie było z nimi — mógłby im towarzyszyć tylko jako dziecko albo nastolatek — poza tym Howard nie wiedział, w jakim są kościele. Nic nie było wyraźne, jasne, nawet ciało wiszące na krzyżu. „Wszystko jest miłością i cierpieniem” — powiedziała do niego Harriet. I w tym swoim śnie Howard wiedział, że to nie ma związku z rzeczywistością. Harriet nie żyła, a on przestał chodzić do kościoła. A jednak to zdanie było tak bardzo realne, odnoszące się do tego, kim był, i wydał jakiś dziwny dźwięk, podobny do płaczu, kiedy przypomniał sobie szczęśliwe lata z Harriet, jej wzruszającą dobroć dla ludzi. Sen rozwiał się, a on zapadł w jakąś głębię bez dna, Bóg wie na jak długo. Nagle ostry, uporczywy dźwięk prześwidrował mu głowę. Trr… Trr… Colin. Przywarł do ostatniej świadomej myśli, kiedy zaczął wynurzać się na powierzchnię. To z pewnością był Colin. Trr… Trr… — Do licha — jęknęła Ewa. — Do licha… Howard po omacku sięgnął ręką w kierunku telefonu. Przycisnął słuchawkę do ucha, ktoś mówił bardzo podniecony, w każdym razie to nie był Colin. — Tu Howard. — Filip, Duncan. Nadal nie wiedział, z kim rozmawia. — Kto taki? — spytał niemądrze, ochrypniętym głosem. — Filip Chisholm… Słuchaj… — Filip? — Powoli wracała mu zatopiona w ciemności świadomość. — Bardzo przepraszam, ale… — Słuchaj, chyba coś znaleźliśmy. — Nie bardzo rozumiem. — Czegóż on chce? — Chyba natrafiliśmy na Touchbuttona — powiedział Chisholm. — Niemożliwe! — Na to wygląda. — Dobry Boże. — Howard gwałtownie usiadł i zapalił lampkę przy łóżku. — Powtórz to. — Był przeciek. Całkiem nieoczekiwany. — Gdzie? — W Belfaście. — Kiedy?

— Kilka godzin temu, w nocy. — Dobry Boże — powtórzył Howard. Budzik wskazywał pięć po wpół do piątej. Wróciła zwykła bystrość, zaczął formułować pytania, mnóstwo pytań, na które Chisholm odpowiadał non stop. — Skąd wiesz, że to jest Touchbutton? — przerwał mu Howard. — Skąd ta pewność… Czy ma znak firmowy, czy coś w tym rodzaju? — Podano mi dokładny opis. — Naprawdę? — Tamtejszy spec od zamachów bombowych powiada, że chyba znaleźli urządzenie wybuchowe z układem zabezpieczającym, odpalane zapewne drogą radiową. — Jak duże jest to urządzenie? — Sześć cali na cztery i na trzy, coś w tym rodzaju. Mniej więcej rozmiaru niewielkiego odtwarzacza magnetofonowego. — Prezent jakby z nieba spadł. — Coś w tym rodzaju. — Czy wiadomo, kto nam zrobił ten prezent? — Tego nie mogę powiedzieć. — Głos Chisholma był o oktawę wyższy niż zwykle. — Czyż nie jest to fantastyczne? Przecież Departament Uzbrojenia modlił się o to od dawna. — Wprost nie do wiary. — Z opisu wygląda, że jest to urządzenie, o jakim myślałem, i trudno mi wciąż uwierzyć, że… — Ale czy nie za małe? Czy coś tej wielkości może przekazać odpowiednio silny impuls? — W określonym zasięgu, tak. Czemu nie. — Lecisz tam? — O dziewiątej z Heathrow. Muszę przekonać się, jaka to zabawka wpadła nam w ręce. — Ja nie mogę lecieć z tobą — powiedział Howard. — Rano mam umówione spotkanie z ministrem spraw wewnętrznych. Ale chciałbym, żeby jeden z moich ludzi ci towarzyszył. — Bardzo proszę. — John Sheard, myślę, że go znasz. — Tak, oczywiście. — Zaraz go zawiadomię. Będę za ciebie trzymał kciuki. — Za nas wszystkich trzymaj, Duncan… A tak przy okazji, nie miałem racji co do Liverpoolu. — Wiem, słyszałem. — To sukinsyny. — I dodał: — Przeproś Ewę, że zakłóciłem jej sen. — Przeproszę. Howard odłożył słuchawkę całkiem już rozbudzony i natychmiast wykręcił numer Shearda. Sheard chciał tylko wiedzieć, jak długo będzie nieobecny w Londynie. — Najwyżej dwadzieścia cztery godziny — odparł Howard. Ze względu na stan Carol z góry wiedział, jak zareaguje na tę propozycję Sheard. — Chisholm zrobi kilka prób na zasięg, a potem będzie chciał jak najprędzej wracać. Z otwartymi oczami leżał na plecach, po takiej wiadomości trudno byłoby zasnąć. Podniecenie wywołane wiadomością Chisholma zniknęło, ale musiał przemyśleć wątpliwości i zastrzeżenia, czuł potrzebę porozmawiania, a nie tylko wyjaśnień. — Nareszcie mieliśmy szczęście — zaczął mówić, a myśli rozpierzchały mu się w różnych kierunkach. — I to w samą porę. Ewa przysunęła się do niego. — Która godzina, przecież to jeszcze noc. — Za piętnaście piąta. — Gdzieś w głębi serca poczuł rozczarowanie, że nie spytała, o jaki rodzaj szczęścia tu chodzi. — Filip prosi cię o wybaczenie. — Wcale się nie dziwię — powiedziała, ale tym razem bez gniewu.

— Zawsze jest zbytnim optymistą. Mam nadzieję, że tym razem, kiedy doda dwa i dwa, nie wyjdzie mu pięć. W ciszy, jaka zapadła, budzik tykał niezwykle głośno. Howard nerwy miał napięte jak struny. — Czy spałam, kiedy przyszedłeś? — spytała Ewa. — Tak, spałaś. — O której to było? — Około dwunastej. Spojrzał na odbicie lampy na suficie. Tak, nareszcie mieli szczęście. Ale po namyśle trzeba sobie powiedzieć, że nie należy zbytnio się tym cieszyć. Nawet jeśli Chisholm wróci triumfalnie z Touchbuttonem i Departament Uzbrojenia roześle wszystkim razem i każdemu z osobna mnóstwo danych, nic to nie da, jeśli nie będzie wiadomo, kto te urządzenia dostarczał i jak były przekazywane na miejsce zamachu. Zagryzł usta. — Nadal będziemy stać w miejscu, aż się nie dowiemy, skąd oni je sprowadzają. Oni — z nienawiścią pomyślał w liczbie mnogiej o tych wszystkich ludziach. Ewa wsunęła mu rękę pod szyję. — Dezerter — powiedziała. — Dlaczego? — spytał z roztargnieniem. — A moje urodziny, to co? — Pocałowała go w policzek, wtulając się w niego. Ale on przyjął to obojętnie. — Wyobraź sobie, Touchbutton twierdzi, że ponosi odpowiedzialność za bombę w Liverpoolu. Nie odpowiedziała, nie słyszała. — Okay, być może Filip przywiezie to draństwo ze sobą. Ale ja nie będę bliżej tego, co chcę wiedzieć, niż na początku. Co mi da samo urządzenie? Musimy wiedzieć, kto za tym stoi, poznać wszystkie sprężyny. — Duncan… — szepnęła Ewa. Wspomnienie zabitych i utopionych dzieci na promie nagle opanowało bez reszty jego wyobraźnię. Nigdy dotąd nie przypuszczał, że litość tak nagle może się przerodzić w nienawiść. W biurze było osiemnaście teczek nadal nie zamkniętych, a każda domagała się zemsty. Czwarty zamach Touchbuttona, a on nadal błądził po omacku. — Duncan… na miłość boską. Nadal był całkiem obojętny. Czuł bicie serca Ewy, pieszczotę jej palców na swoim ciele, jej usta na swoich wargach, ale jemu się zdawało, że to przeżywa ktoś inny. Tylko tyle. — Proszę cię… Wbił paznokcie w swoje dłonie w nadziei, że ból powstrzyma napór myśli. Znał każdą cząsteczkę jej ciała, pamiętał ich chwile uniesień miłosnych, ale teraz nie rozbudziła w nim nic prócz rozpaczy. Był odrętwiały, dogłębnie martwy. — Przepraszam cię… przepraszam. — Co się z tobą dzieje? — Przepraszam. — Chryste Panie — powiedziała przez zaciśnięte zęby. — Dziś nic z tego. Gwałtownie się odsunęła i leżała bez ruchu milcząc. Znów usłyszeli uporczywe tik–tak, tik–tak budzika. Mierzony ułamkami sekund czas płynął niezwykle wolno. — Powinieneś pójść do lekarza — odezwała się wreszcie Ewa z rezygnacją. — To śmieszne. — Nie możesz tak żyć dalej… — urwała. — To znaczy ty pewno możesz, ale ja nie… Po prostu w domu jesteś całkiem nieobecny duchem. — Posłuchaj… — zaczął drżącym głosem.

— Daj spokój. Chodzi nie tylko o to, ale o wszystko. Zostałam zepchnięta na margines twego życia i dalej tak być nie może. Howard zamknął oczy, wstrząśnięty prawdą jej słów, przerażony klęską, gotów do obrony, bliski rozpaczy. — Nie wytrzymam tego dłużej — mówiła dalej Ewa. — Zresztą nie widzę żadnego powodu, dlaczego miałabym to robić. — Wiesz, jest mi teraz bardzo ciężko — powiedział kulawo. — Mnie też, na Boga, mnie też. — Te okropne zamachy są dokonywane coraz bliżej nas. A myśmy prawie się nie posunęli naprzód… — Ale przecież chodzi mi o nas, o nasze wspólne życie, te okropne bomby wybuchają od wielu tygodni w naszym kraju. Mają wpływ na nasz dom i ja z tym muszę żyć. — Nie mogę pracować od dziewiątej do piątej — zaprotestował. — Taki jest rodzaj mojej pracy i zawsze taki był. Doskonale o tym wiesz. To rodzaj mojej pracy cię mierzi. — Inni ludzie też zajmują kierownicze stanowiska w Departamencie, a ich małżeństwa z tego powodu nie cierpią, nie rozlatują się. — Nie mów tak. — Dlaczego mam nie mówić, przecież to prawda. Przez chwilę milczeli, zamknięci w sobie, oddzieleni barierą nie do pokonania. Dotknięci do żywego, wzburzeni, wytrąceni z równowagi patrzyli, jak zasłony się rozjaśniają, noc powoli ustępuje, a świt przynosi ćwierkanie ptaków i zapowiedź kolejnego dnia. Wreszcie odezwał się Howard: — Czego chciał Colin? — Powiedział, że zadzwoni do ciebie do biura.

ROZDZIAŁ ÓSMY Nie było tu ptaków, nigdy ich nie było. Tylko podłoga i ściany, i tworzące między nimi łuk ciało. — MacAlindon, stój na palcach — szczeknął kapral. Krótko ostrzyżone włosy, krótko ostrzyżony móżdżek. — Stój na tych swoich pieprzonych palcach. Goła żarówka wisiała na długim przewodzie i cień kaprala ruszał się tam i z powrotem, tam i z powrotem. Mężczyzna był bez butów i nie miał marynarki. Za nim, z dala od ściany, przy biurku przykrytym suknem siedział tęgi major wywiadu i czytał książkę. — Wysil tę swoją mózgownicę, MacAlindon… Myśl! Trwało to już sześć godzin. Sześć godzin temu mężczyznę zabrano z Kilbrennan Street i przywieziono tutaj; od tej pory pozostawał w takiej właśnie pozycji: pięty nie dotykały podłogi, a rozcapierzone palce rąk oparte były o ścianę. Sześć godzin bez chwili wytchnienia. Na początku, kiedy był od ściany nie dalej niż na długość ramienia, jego pozycja była do zniesienia. Umysł miał jasny, mięśnie mocne i silną wolę. Teraz już nie. — Czyś ty ogłuchł, MacAlindon? Wysoki, mocno zbudowany mężczyzna miał prawie sześć stóp wzrostu. Trzydzieści parę lat. Oba przedramiona lekko wytatuowane, gęste, falujące ciemne włosy. Początkowo jego ręce mocne były jak ze stali, głowę trzymał wysoko i nie powiedział ani słowa. — Głuchy jesteś, czy co? Teraz jęknął. Głowa mu opadła, ramiona i nogi drgały, zakończenia nerwowe w całym ciele krzyczały z bólu. Pod łukiem, jaki tworzyło jego ciało, podłoga była zroszona potem, a przenikliwa woń jego cierpienia wypełniała to zamknięte pomieszczenie. — Sam możesz to szybko skończyć, MacAlindon, tylko nam powiedz to, co chcemy wiedzieć. Mniej więcej po pierwszej godzinie kazano mu odsunąć stopy od ściany o kolejne dwa, może trzy, cale. Co trzydzieści minut musiał powtarzać ten ruch, zwiększając w ten sposób nacisk na kciuki i palce. Teraz był wygięty pod kątem czterdziestu stopni, a w głowie mu aż huczało. — Oczywiście możemy zaczekać — powiedział uprzejmie kapral. — Nawet cały dzień, jeśli trzeba. Albo jeszcze jedną cholerną noc. — Błysnęła zapałka, zaciągnął się papierosem. — Ale w końcu nam powiesz, w końcu wszyscy mówią. No, to czy nie lepiej oszczędzić sobie kłopotu? Mężczyzna znowu jęknął i próbował unieść głowę. Wydał go jakiś Judasz. Z początku zastanawiał się chłodno, kogo należało podejrzewać i dlaczego to zrobił, ale od dawna już jego mózg nie pracował świadomie. Miał uczucie, że lada chwila kręgosłup mu pęknie na dwie części, a nogi trzęsły się bez żadnej kontroli. — Może tak zaczniemy od początku, MacAlindon? — Krzesło zaszurało po podłodze i major wstał. Głos miał spokojniejszy, inny też styl, ale poza tym nie było żadnych różnic. — Może tak przypomnimy sobie, dlaczego tu jesteśmy. Żadnej odpowiedzi. — Może jednak, MacAlindon? Zaczął chodzić tam i z powrotem, a to zajmowało pełen udręki czas. Mężczyzna zacisnął powieki i starał się ukryć w swej własnej pulsującej, czerwonej jak krew ciemności. Minęło sześć godzin i tracił kontrolę nad samym sobą. Sześć godzin i już był bliski załamania, a ból krzyczący z każdego włókna jego ciała groził, że obali resztki jego oporu. — Wychodziłeś z tyłu domu przy Kilbrennan czternaście, kiedy nasi ludzie weszli od frontu… Pamiętasz to? — Major czekał, a potem wzruszył ramionami. — W tym domu nie

było nikogo prócz ciebie. Nie było także nic innego oprócz tego czegoś, co zostało ukryte pod podłogą na parterze. Znów żadnej odpowiedzi, ale major był całkiem spokojny. Dobrze wiedział, co robi. Stare metody przesłuchiwania ciągle były najlepsze. — Twoje nazwisko nie ulega wątpliwości. Prawo jazdy, książka opłat za mieszkanie, świadectwo lekarskie, do licha, zupełnie jakbyś nosił znaczek identyfikacyjny. Mac— Alindon… Sean MacAlindon, elektryk, pracujący na własną rękę… Ale co z tym urządzeniem pod podłogą. Co z nim? To jest doprawdy niezwykłe urządzenie, nie sądzisz? Cisza. Major uważnie spojrzał na mężczyznę, miał jeszcze jedną kartę w zanadrzu i czekał na odpowiednią chwilę. Patrzył na ciemne plamy potu na podłodze, widział, jak drży to mocno zbudowane ciało. Wkrótce, pomyślał. — Stań na palcach — szturchnął go kapral. — No, już… już! Dym papierosa kłuł majora w oczy. Sześć godzin i żadnego postępu, w innych okolicznościach byłby tym zdumiony. — Powiedz mi coś. Cierpliwie, z wyrachowaniem. — Pod podłogą domu, który wynajmujesz, znaleźliśmy skrzynkę z pewnym szczególnym urządzeniem wybuchowym — powtarzał któryś raz z rzędu. — A może przypadkiem jest to Touchbutton? Mężczyzna jęknął i głęboko wciągnął powietrze. Nic więcej. — Kto ci to dał? Znów nic, ale widać było, że jest u kresu sił. — Czyś sam pojechał na południe, czy ci to przysłano? Nadal nic. Major dał znak kapralowi, który wrzasnął: — Kto ci to dał, MacAlindon? Powiesz, to cię wezmę spod tej ściany! Major spokojnie obserwował ostatnie kilka sekund szczytowej fazy męki mężczyzny, a potem przekrzywiwszy głowę zagrał swoją kartę: — Co ty na to, gdybym ci powiedział, że to był… Brendan Nolan? Mężczyzna opadł tak gwałtownie, jakby otrzymał cios karate, a major zatarł ręce. — Wytrzymał całą noc — powiedział do kaprala. — I nagle: Bingo! Wszystko poszło na marne. Blady uśmiech zadowolenia pojawił się na jego twarzy, kiedy patrzył na nieprzytomnego mężczyznę leżącego na podłodze. Czasem opłacało się zaryzykować. — Zupełnie jakby dostał prosto w splot słoneczny.