kufajka

  • Dokumenty27 039
  • Odsłony1 827 998
  • Obserwuję1 348
  • Rozmiar dokumentów74.8 GB
  • Ilość pobrań1 651 173

Clifford Francis - Wszyscy ludzie są teraz samotni

Dodano: 5 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 5 lata temu
Rozmiar :570.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Moje dokumenty

kufajka
3. Ebooki według alfabetu
C

Clifford Francis - Wszyscy ludzie są teraz samotni .pdf

kufajka 3. Ebooki według alfabetu C CLIFFORD FRANCIS Powieści
Użytkownik kufajka wgrał ten materiał 5 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 108 stron)

Francis Clifford Wszyscy ludzie są teraz samotni

CZĘŚĆ PIERWSZA ROZDZIAŁ 1 Najpierw zobaczyli błyskawicę, a w chwilę później rozległ się grzmot. Kiedy zaś deszcz ogarnął jezioro, wrócili do domu i kochali się. Kiedy potem leżeli odprężeni, wyczerpani, powiedziała: — Daj mi papierosa. — Głos miała niski, jak gdyby nagły krzyk ekstazy sprzed paru minut ścisnął jej gardło. Deszcz bębnił o szyby. Lancaster nie ruszył się; czekała kilka chwil, potem odwróciła głowę i pogłaskała delikatnie jego udo. — Dawid — powiedziała. — Hm? — Zapomniałeś o mnie? Spojrzał na nią z udaną powagą, marszcząc czoło. — No, twarz jest mi znana. — Nienawidzę cię. — Tak szybko? — Prosiłam cię o papierosa. — O, przepraszam. Sięgnął do stojącego przy łóżku stoliczka, z otwartego pudełka wyjął dwa papierosy i oba zapalił. Nad górną wargą dziewczyny dojrzał małe kropelki potu, starł je ustami podając papierosa. — To chyba Catherine? Catherine Tierney? — Och, nienawidzę cię — powtórzyła cicho. — Kiedy ja chcę być nienawidzony. — Nie żartuj. — Nigdy nie będziesz dorosła, jeśli wierzysz w miłość. Wydmuchując aż pod sufit duży kłąb dymu, przysunął swoją głowę do jej głowy, tak że policzkiem przygniótł jej czarne włosy. Przez zasłonięte okno raz po raz przeświecały błyskawice, ale grzmoty następowały dopiero po dłuższej chwili, coraz słabsze, widać burza oddalała się na wschód. Tylko deszcz nie tracił na sile, mocny, uporczywy, odcinający ich od reszty Irlandii, od dalekiego Londynu i Departamentu Uzbrojenia… od reszty świata. Była tu już dwa razy — miesiąc temu i w poprzedni weekend. Biały domek był nieduży, parterowy, z dachem pokrytym strzechą, drzwi wejściowe miał pomalowane na niebiesko. W środku znajdował się jeden pokój, łazienka i kuchnia, w której czasem jedli. Od drogi aż po same drzwi pomiędzy nie przycinanymi krzewami róż prowadziła wysypana żużlem ścieżka. Za domem była tylko trawa, zniszczone kamienne ogrodzenie i trzciny nad jeziorem. „Kupiłem to za grosze — powiedział jej Lancaster. — Wszystko razem, wliczając zrobienie łazienki, odnowienie i kupno kilku mebli, nie przekroczyło trzycyfrowej sumy. Trudno uwierzyć, ale to prawda.” Powiedział jej to w pewien letni wieczór w swoim mieszkaniu w Chelsea, nim jeszcze zaczęli sypiać ze sobą. I nie dlatego, by w departamencie nie wiedziano, że posiada w Connemarze coś na własność. „Moja kryjówka — mawiał. — Pięć godzin jazdy od Londynu, a zegar cofa się o pięćset lat. I pstrągi w Lochmor biją wszystkie rekordy.” Ale nie łowił ich, kiedy z nim była. Wędki trzymał za drzwiami wejściowymi i ona lubiła się droczyć na ich temat. — Czy wszystkie dziewczyny nimi czarujesz? — spytała podczas ubiegłego weekendu. A on odparł: — Za każdym razem. — I zaraz dodał: — Przed tobą nie było tu dotąd żadnej dziewczyny. Teraz leżeli nadzy obok siebie, zasłuchani w padający deszcz, i kończyli palić. Catherine była smukła, drobnokoścista, o tak białej skórze, iż Lancaster był przy niej wręcz śniady. Wysoki, o szerokich ramionach, muskularny, pomiędzy sutkami miał smugę ciemnych włosów, jaśniejszych

niż gęsta, krótko przycięta czupryna. Przez kilka minut milczeli, raz czy dwa spojrzał z zachwytem na jej ciało, delikatnie ją pieszcząc. Wprost trudno było uwierzyć, że jeszcze dwadzieścia cztery godziny temu zwracała się do niego „panie Lancaster”, a kiedy z jakimiś papierami wchodziła do jego gabinetu na tych swoich wysokich obcasach, zachowywała się bardzo sztywno. W Departamencie Uzbrojenia wiedzieli o domku, ale o tym nie. To była sprawa osobista. — Jesteś wspaniała — powiedział, a ona uśmiechnęła się do niego, podnosząc rękę, by dotknąć jego twarzy. — Która godzina? — Chyba południe. — Spojrzał na zegarek. — Dokładnie dwunasta czternaście. Pojedziemy do hotelu, kiedy tylko będziesz chciała. Wygląda na to, że deszcz ustaje. Wstał z łóżka i odsunął zasłony. Grzmot zamruczał w oddali, ale chmury zaczęły spływać ze wzgórz po drugiej stronie jeziora. — Widać już czyste niebo. Wkrótce będzie ładnie. On pierwszy zaczął się ubierać. Kiedy skończył, usiadł na krawędzi łóżka i przyglądał się jej, jak czesze przed lustrem włosy. Jak większość mebli kupił to lustro prawie za darmo na którejś z miejscowych wyprzedaży. Connemara umierała powoli, dom po domu, wieś po wsi, tylko piękno i smutek były wieczne. Ludzie tutejsi mówili, że za dwadzieścia lat nic tu nie zostanie oprócz hoteli, chat dla myśliwych i wędkarzy, przyjeżdżających na weekendy, i dużych domów uratowanych od zniszczenia przez bogatych cudzoziemców. — Powiem ci coś zabawnego — powiedział Lancaster podczas ich pierwszego szalonego weekendu. — Co mianowicie? — Jakieś osiemset lat temu Irlandczycy walczyli zaciekle, żeby wyrzucić stąd Anglików. A teraz, kiedy znów mają niepodległość, sami muszą się stąd wynosić. Co więcej, Anglicy tu wracają. Anglicy, Amerykanie i Niemcy. Twoi przodkowie muszą się z rozpaczy obracać w grobie. — Kiedy ja nie mam irlandzkiej krwi. — Przecież nazywasz się Tierney. — Nie mam ani kropli irlandzkiej krwi. Przynajmniej nic mi o tym nie wiadomo. — No to cię źle zaszufladkowałem. — W Departamencie Uzbrojenia mogliby to potraktować jako oznakę twojej słabości. Oni chcą, żebyśmy byli właściwie zaszufladkowani i oddani bez reszty. — Wiem dobrze, czego chce nasz departament. Nie musisz mi przypominać. — Teraz są o miliony kilometrów stąd. — Niech i tak będzie. Poniedziałek nadejdzie aż nadto szybko. Do departamentu przyszła jakieś sześć miesięcy temu, w marcu. Sekretarka Conwaya została przeniesiona do biura ministra, a ci z kadr przysłali mu na jej miejsce Catherine. Kiedy pierwszy raz weszła do gabinetu Lancastera, był pochłonięty rozmową telefoniczną i właściwie nie zwrócił na nią uwagi. Jednak po tygodniu przyglądał się już uważnie, kiedy wychodziła z jego pokoju, i podziwiał jej długie, smukłe nogi, zachwycony lekko kołyszącym krokiem, czując znane podniecenie. Mówiła cicho, była opanowana, skora do uśmiechu ustami i bardzo niebieskimi dużymi oczami, usta zresztą miała ładne, dyskretnie malowane. Dwadzieścia siedem — stwierdził — coś koło tego. Przed Wielkanocą zjadła z nim kolację i wkrótce zaczęli się regularnie spotykać. Ale te pierwsze kontakty ograniczały się tylko do pocałunków i zawsze przychodził moment, kiedy go stanowczo odsuwała. Były też takie chwile, kiedy zachowywała się niezwykle powściągliwie, poważnie, jakby nad czymś się zastanawiała. Nie potrafił jej rozszyfrować w tych pierwszych tygodniach, chociaż ta powściągliwość fascynowała go i jednocześnie była wyzwaniem. Nigdy razem nie wychodzili z biura. Jeśli przypadkowo razem zjechali windą, rozstawali się na schodach ze zdawkowym „do widzenia”. Odwiedzali małe restauracyjki, z dala od utartych szlaków. Ona to zaproponowała, a on się zgodził. Częściowo dlatego, że widział w tym obietnicę, częściowo dlatego, że wolał uniknąć nieuchronnej nagany Conwaya. Nie podała powodów, co także było typowe dla „szkoły” Conwaya. „On zazdrości ci twojej inteligencji, wiesz o tym dobrze. Mnie i tak trudno z nim pracować. Gdyby

się czegoś domyślił, byłby nie do zniesienia.” W tym czasie to Conway właściwie kierował departamentem, McBride coraz bardziej oddawał ster w jego ręce. Należało wkrótce oczekiwać dnia, kiedy Stary wycofa się całkowicie, dostanie szlachecki tytuł i odejdzie. Lancastera ta perspektywa wcale nie cieszyła. Pomijając osobisty antagonizm, uważał, że z Conwayem wszystko będzie jeszcze trudniejsze niż dotychczas. Nie skłamał Catherine, naprawdę nie zabrał dotąd żadnej kobiety do Connemary. Kiedy zaczął pracować w Departamencie Uzbrojenia, McBride powiedział: „Ten dział jest jak konfesjonał, Dawidzie. Pamiętaj o tym zawsze i wszędzie”. Wcale nie musiał mu tego mówić. Ostrożność stała się jego drugą naturą, nauczyły go tego trzy lata pracy w Międzywydziałowej Grupie Bezpieczeństwa. Catherine była pierwszą osobą, z którą czuł się na tyle pewnie, że nie obawiał się jakiejś nieopatrznej uwagi czy chwilowej niedyskrecji. Z nikim nie czuł się tak całkowicie swobodny jak z nią. Tak jak on sam należała do wąskiego grona ludzi zaufanych, sprawdzonych i prześwietlonych przez skomplikowaną procedurę wywiadu, nim znalazła się w zaniedbanym biurze na piątym piętrze, gdzie mieścił się departament. A kiedy wreszcie uległa mu w jego mieszkaniu na Bramerton Street, przeżył coś więcej niż tylko zaspokojenie fizycznego popędu. Zrozumiał, że z nią może nareszcie zaznać odprężenia od dyscypliny, która jak kleszcze więziła jego psychikę. — Jesteś już gotowa? — spytał, a ona skinęła głową i włożyła mu do kieszeni na piersi grzebień, puderniczkę i pomadkę do ust. Taki miała zwyczaj — nigdy nie nosiła torebki. Wyszli do samochodu, omijając starannie kałuże na żużlowej ścieżce. Sine pasma chmur zasłaniały słońce, niebo na wschodzie było ciemne i plamiste, ale stopniowo je wypełniał błękit. Byli już w połowie drogi do Lake Hotel, gdy Lancaster odwracając się do niej powiedział: — Grosik za twoje myśli. — Hm? — Znów się zamyśliłaś. — Naprawdę? — Nadal potrafiła mu gdzieś umknąć, dokąd nie mógł za nią podążyć, wyłączając go jakby poza nawias. — O, to nic takiego. — Mimo wszystko masz w sobie celtycką krew. Głębokie zamyślenie i melancholia są charakterystyczne dla Celtów. — Nonsens. — No i jesteś piękna. Wreszcie się uśmiechnęła. Wynajętym czerwonym volvo jechał szybko pod niebem, na którym lada chwila mogła rozbłysnąć tęcza. Na liczącej trzy kilometry drodze od domku do hotelu minęli tylko niskie murki i kilka kęp drzew rosnących tu i tam. Jezioro było spokojne jak szklana tafla, a w wodzie u przeciwległego brzegu odbijało się ciężkie pasmo wzgórz. W pewnej chwili musiał zahamować przed zagubioną owcą, poza tym droga była całkowicie pusta; w tej części świata można było nieraz jechać dobre pół godziny i nie spotkać drugiego samochodu. Na dziedzińcu hotelowym, kiedy tam wjechali, stał tylko jeden wóz: mocno zabłocony land–rover. — O, jest Fletcher — zauważyła Catherine. — Zawsze obecny, nigdy spóźniony, oto cały Fletcher — powiedział z przekąsem Lancaster. Fletcher miał w pobliżu farmę. Przerobiony z dużego dworu, szary kamienny Lake Hotel miał łupkowy dach i zaniedbaną fasadę, tak porośniętą bluszczem, że okna wydawały się zapadnięte i ciemne. Natura, gdyby jej dano szansę, z pewnością by tu zwyciężyła. Za to wnętrze było bardzo miłe, przytulne, a zapachu wilgoci nie dopuszczał płonący w kominkach torf. Jak zawsze Fletcher siedział na tym samym stołku barowym, z którego wczoraj wieczór z pijacką wylewnością pomachał im na do widzenia. — Halo — powitał go Lancaster — wydaje mi się, że wkrótce zapuści pan tu korzenie. — Gdyby pan był sam, nie odważyłby się na taki obraźliwy dowcip, bo spuściłbym panu lanie. — Fletcher był wielkim, mocno zbudowanym mężczyzną w średnim wieku, o potężnych nogach i barczystych plecach, które rozpychały szwy jego tweedowej marynarki. Podpuchniętymi oczami popatrzył znacząco na Catherine. — Jestem pewna, panie Fletcher, że nie jest pan człowiekiem gwałtownym. — Oo… — Najwidoczniej sprawiło mu to przyjemność. — Umie pani rozbroić człowieka…

Jakiej trucizny napiłaby się pani? — Proszę dżin z tonikiem. — Dżin z tonikiem? — Tak. Fletcher poruszył się ciężko na stołku. — A pan, Dawidzie? Nie zawsze jestem tak wspaniałomyślny, niech więc pan korzysta z okazji. — Ja proszę o piwo. — O co? — O piwo. — Piwo — parsknął Fletcher pogardliwie — to dobre do mycia samochodów i tuczenia świń. Mógłby się pan napić czegoś lepszego. — Ale mnie wystarczy piwo. — Wielkie nieba…. — Fletcher przesunął dłońmi po swej łysej, ceglastego koloru czaszce i zawołał: — Pat! Chodź na chwilę! Barman o twarzy tak wąskiej, że chyba nie mogła wyrażać większej skali uczuć, zaciął się podczas golenia i miał poplamiony krwią kołnierzyk. — Dzień dobry, panie Lancaster… Dzień dobry pani. — Zapowiada się spokojny dzień — powiedział Lancaster. — Wkrótce pokażą się goście, burza już minęła. Jeszcze się nie zdarzyło, by zła pogoda odstraszyła jakiegoś zucha z Galway. — Cholerna parafiańszczyzna — wtrącił się głośno Fletcher. — Przekleństwo tego kraju. Jeśli to nie będą zuchy z Galway, to z Kerry, a jeśli nie z Kerry, to z Cork albo z Donegal, ze Sligo czy Bóg wie skąd. Swoim zwyczajem mówił gardłowo i zbyt głośno, lecz Lancaster nigdy nie widział Fletchera pijanego. Zawsze sprawiał wrażenie, że jest tego bliski, niezależnie od pory dnia czy ilości wypitej whisky. Nie był jednak kimś, z kim człowiek czułby się swobodnie. — Proszę na mnie spojrzeć — huczał. — Po pierwsze jestem Brytyjczykiem, po drugie Anglikiem, po trzecie Kornwalijczykiem. I co z tego? Wcale się tym nie przechwalam. „Jeszcze się nie zdarzyło, by zła pogoda odstraszyła jakiegoś zucha z Galway” — skubaniec jeden. Spytajcie mojego pomocnika, Seana, ilu tych wspaniałych zuchów z Galway nie przyszło do pracy, kiedy ostatnim razem lało tak jak dziś — mówił gniewnie. — Nie wciskaj mi romantycznych bredni, Pat, że są tu porządni faceci. Znosili ten jego monolog przez następne dziesięć długich minut. Był prostakiem, niedouczonym arogantem. Na szczęście zaczęli wreszcie przychodzić goście z odległych domostw i ze wsi Kilvarna, stali klienci, znajome twarze, mężczyźni w nieprzemakalnych płaszczach i wysokich gumowych butach, mężczyźni w niedzielnych garniturach, ze spodniami pogniecionymi na kolanach po mszy, mężczyźni, którzy przyszli pieszo lub przyjechali na rowerach czy samochodami. Sami tylko mężczyźni, spóźnieni o godzinę lub więcej, z mocnym postanowieniem, żeby nadrobić stracony czas. — Kiedy pan wyjeżdża do Londynu, Dawidzie? — zapytał Fletcher. — Dziś wieczór. — Kiedy się znów zobaczymy? — To zależy. — Podczas następnego weekendu? Gdyby miał pan ochotę postrzelać, broń będzie gotowa. — Dziękuję. — I prosiłbym o przywiezienie książek. — Postaram się. — „Postaram się” to za mało, niech pan o tym nie zapomni, bo nigdy panu tego nie wybaczę. — Zaczerwienione oczy, pospolita, pożyłkowana twarz. — Tutaj istnieją tylko prymitywne rozrywki, młoda damo, tylko prymitywne rozrywki, nic więcej. Najlepsze książki oficjalnie nie są przeznaczone dla irlandzkich oczu, i dlatego muszę się uciekać do pomocy moich przyjaciół. Wreszcie po długiej chwili wstali i przeszli do sali jadalnej. Nikogo tu jeszcze nie było. Poczuli

olbrzymią ulgę, jakby się pozbyli wielkiego ciężaru. Usiedli przy oknie. Obsłużyła ich Conagh, siostra barmana. Na ścianach wisiały myśliwskie sztychy, a nad kominkiem olbrzymi pstrąg w szklanym pudełku. „Dziewięć kilo i dwadzieścia pięć deka” — głosił podpis. — Co ostatnio przywiozłeś Fletcherowi? — „Sierpień to występny miesiąc” i „Fanny Hill”. Catherine roześmiała się. — Mocniej warczy niż gryzie. — Mimo to — Lancaster wzruszył ramionami — czasem czuję się z tego powodu jak rajfur. — Dlaczego więc to robisz? — Chyba już więcej nie zrobię. Byli teraz najbliżsi sobie, a ich związek najmocniejszy, i liczyło się tylko tu i teraz. Czas jednak upływał, wkrótce będą musieli wracać, spakować się, a potem jechać na lotnisko. — Kocham cię — powiedziała Catherine. — Bądź ostrożna — Lancaster pogroził jej palcem. — Wiesz o tym. Kawę wypili w hallu. Ogień w kominku dopalał się, wśród białego popiołu widać było tylko czerwonawy poblask. Lancaster pochylił się, by podsycić ogień. Polana leżały po jednej stronie kominka, kostki torfu po drugiej. Kiedy wziął dwa polana, Catherine poradziła: — Lepiej weź torf, Dawidzie. — Ale powiedziała to za późno. Lancaster wrzucił drzewo na palenisko, pył uniósł się, kora zatrzeszczała. Przykucnął patrząc, jak płomień zaczyna lizać polana. Minęła długa chwila, nim wstał i wrócił do niej. — Udało mi się rozpalić ogień drewnem. — Ktoś mi kiedyś powiedział, że można słyszeć, jak robaki krzyczą. — Brednie. — Ale można zobaczyć, jak uciekają. — Może. — A co teraz uciekało? — Nie przyglądałem się. — Kłamczuch — powiedziała cicho. — Jeśli tak mówisz, to może to i prawda. Kiedy pił powoli kawę, raz jeszcze spojrzała na mięśnie jego szczęki. Zawsze, w miarę jak upływał weekend, stopniowo był coraz bardziej napięty, ale jeszcze nigdy nie nastąpiło to tak szybko jak dziś. Wyszli z hotelu nie przechodząc przez bar, wrócili do siebie. Był niezwykle spokojny, nawet wtedy, kiedy po raz trzeci tego dnia się kochali, spokojny, a jednak gwałtowny. Potem spakowali się, Lancaster zamknął dom, wsiedli do volvo i ruszyli w długą drogę w poprzek Irlandii do Dublina. Na jeziorze było kilka łodzi, zostawili je szybko za sobą, szybko minęli również stłoczone, jakby szukające opieki domy Kilvarny. Drogi i uliczki były puste jak zawsze. Lancaster jechał przez Ballinasloe. W piękno opustoszałego kraju, skąpanego w ciepłym jasnym świetle, wpleciony był smutek. Zieleń, brąz i szarość — trawa, torfowiska i skały. Koło Monivea burza odarła dzikie, rosnące w żywopłotach fuksje z kwiatów, i wyglądało to zupełnie, jakby krew wypełniła rowy. Catherine włączyła radio i usłyszeli Sinatrę: Gdy miałem lat trzydzieści pięć, Był to bardzo dobry rok… — Czy tak było, Dawidzie? — Zbyt dawno, żebym pamiętał. — Nonsens. — Dawno temu, bardzo dawno — upierał się. — Zapominasz, że widziałam twoje akta. Masz teraz trzydzieści osiem lat. — Bez komentarza. Nigdy jeszcze nie przeżyłem takiego roku jak ten — powiedział Lancaster i

po raz pierwszy miłość go nie przeraziła, choć dotąd nie znał jej języka. Czas mijał. Ballinasloe nadleciało i uciekło, potem Tallamore, potem Edenderry, a między nimi pustkowia, które zdawały się nie pamiętać o istnieniu świata i o których świat też zapomniał. Pokój i bezpieczeństwo, stare namiętności wypalone, rzeczywistości nie trapią już koszmary rodzące się w wyobraźni — taka była teraz Irlandia. Krajobraz stracił nagle dotychczasową surowość. Pojawiła się soczysta zieleń, zmrok szybko zapadał. Skręcili w ruchliwą szosę i wtedy zwolnił. Mieli dość czasu. Właśnie ogarnęło ich Maynooth, to Maynooth, gdzie młodych chłopców uczono na księży. — Głodna jesteś? — Trochę. — Wkrótce dojeżdżamy. W trzy godziny po wyjeździe z Kilvarny drogowskazy skierowały ich na lotnisko. Lancaster zostawił wóz przed głównym budynkiem, zapłacił za wynajęcie samochodu, dopilnował zważenia ich bagażu, a potem zaprowadził Catherine do restauracji. Ledwie weszła, wszystkie głowy się odwróciły, takiej klasy była dziewczyną. Zwykle, kiedy widział, jak wielkie budzi zainteresowanie wśród obcych, czuł radość właściciela, ale tym razem groziło mu już jutro, czuł narastający niepokój, napięcie wracające jak nieuleczalna gorączka. Zatłoczona restauracja, gwar głosów, przy sąsiednim stoliku rodzina mówiąca z londyńskim akcentem ludzi ze średniej klasy, od czasu do czasu wycie turbośmigłowca w ciemności — ucieczka zawsze była tylko częściowa, zawsze krótkotrwała. „Uciekł im jeden z ich ludzi — powiedział mu McBride późnym popołudniem w piątek. — Facet ze Wschodnich Niemiec, nazwiskiem chyba Adler. I jeśli pierwsze doniesienia są prawdziwe, wiedzą coś niecoś o Rzymskiej Świecy… Nie, nie, proszę nie zmieniać swoich osobistych planów. Moim zdaniem nie należy wpadać w panikę. Jeśli naprawdę coś poważnego się wydarzyło, to dramatyczne posunięcia podczas weekendu tego nie naprawią. A fakty poznamy w poniedziałek.” Przez czterdzieści osiem godzin Lancaster nosił w sobie bombę McBride’a, wyzwalając się spod tej presji tylko podczas chwil, kiedy nic innego nie istniało dla niego prócz ciała Catherine złączonego w uniesieniu z jego ciałem. Teraz stopniowo osaczał go niepokój. Z największą trudnością odpowiadał jej lub się uśmiechał. Zauważyła to: — Kto to mówił coś o zamyśleniu? Zjedli i czekali na wywołanie swego rejsu. Kiedy to nastąpiło, rzęsiście oświetlonym tunelem weszli do samolotu, zapięli pasy. Lancaster milczał. Odezwała się dopiero wtedy, gdy wzbili się w powietrze. — O co chodzi, Dawidzie? — Jak to, o co chodzi? — O mnie? — Nie, na Boga, nie! — Potrząsnął głową. — Cóż za pomysł! — Jesteś ponury jak grób. — Myślę, tylko tyle. — O czym? — Stary chce się ze mną jutro zobaczyć. — Czy to takie straszne? — Nigdy nie wiadomo — odparł i wzruszył ramionami z wymuszonym uśmiechem. — Przepraszam. Ścisnął jej rękę. Wszystko świadczyło o tym, że wkrótce zacznie się polowanie na czarownice. Tak istotna wiadomość skłoni Conwaya do natychmiastowego działania. — Przepraszam — powtórzył. — Może zdobędę ci coś do picia… Dżin? Po drugiej stronie przejścia młoda kobieta uspokajała dziecko: płakało ciągle, jakby w obawie, że wraz z zapadającą ciemnością dozna cierpienia i tęsknoty. A w okrągłych okienkach lodowato błękitne gwiazdy wyglądały jak diamenty.

ROZDZIAŁ 2 Ruth Smart, pulchna sekretarka McBride’a, weszła do pokoju Lancastera i powiedziała wesoło: — Może pan teraz pójść do szefa. — Tak od razu? — Była dopiero dziewiąta trzydzieści. — Tak od razu. — No to idę. Wychodząc ze swego pokoju Lancaster zajrzał przez drzwi szklano–drewnianej klatki, gdzie siedziała jego sekretarka. — Margaret, będę u Starego. Jej maszyna najwidoczniej zablokowała się i dziewczyna gniewnie próbowała coś zrobić z karetką. Kiedy indziej pomógłby jej albo choć pocieszył: „Nie przejmuj się, przekonasz się, że ten tydzień okaże się całkiem dobry”, ale dziś nie miał na to ochoty, niech się kwasi we własnym poniedziałkowym sosie. — Będę u Starego — powtórzył. Rzuciła mu zrozpaczone spojrzenie. — Wszyscy mamy swoje problemy — odparła z nieoczekiwaną złością. Uderzyła maszyną o blat biurka, a Lancaster wyszedł na korytarz. Gabinet McBride’a był na samym końcu. Kiedy wchodził, Ruth obdarzyła go swym uśmiechem Mony Lisy, takim, który, jak mu się zdawało, był przeznaczony wyłącznie dla niego, i powiedziała: — Może pan wejść. Nie zapukał, McBride stał w rogu przy oknie, trzymając w obu dłoniach zwinięty parasol i cicho coś mruczał. Lancaster zatrzymał się nie zamykając za sobą drzwi. Dwa gołębie spacerowały po zewnętrznym parapecie. McBride stuknął końcem parasola w szybę i gołębie odleciały ponad ulicą zatłoczoną samochodami, płynącymi bez końca z Trafalgar Square i Strandu w stronę Whitehall. McBride dał gołębiom dwie sekundy for, po czym podniósł parasol, udając, że mierzy, i dwukrotnie drgnął, jakby naprawdę wystrzelił. — Dzień dobry, sir — powiedział Lancaster. — Ach, to ty, Dawidzie, dzień dobry. — Wcale nie był zaskoczony jego wejściem i Lancaster nagle odniósł wrażenie, iż McBride dobrze wiedział, że jest już w jego gabinecie. — Chyba nie trafiłem, nawet z pewnością nie trafiłem — powiedział prawie z żalem. Głos miał łagodny, mówił z lekkim szkockim akcentem. Powiesił parasol na stojaku znajdującym się za jego obrotowym fotelem. — Starzy ludzie powinni wiedzieć, kiedy zrezygnować, co, Dawid? Jak zawsze wyglądał na zmęczonego. I zatroskanego. Co również było normalne. Wiedział tak wiele, tak bardzo wiele, podlegał tylu nieodwołalnym decyzjom. Ale jego oczy czasem łagodziły wrodzoną powagę rysów twarzy: kiedy się uśmiechał, uśmiechał się oczami, podczas gdy Conway tylko wargami. I na pozór nic nigdy nie mogło wyprowadzić go z równowagi. Mógł być zmęczony, zatroskany, tak. Ale spokojny, zawsze spokojny, uprzejmy. Stephen Hearne kiedyś zażartował, że opanowanie Starego przypomina spokój Pana Boga, ponieważ przekracza wszelkie zrozumienie, i żart ten był właściwie zamierzonym komplementem. McBride usiadł, gestem zapraszając Lancastera, by zrobił to samo. — Ma tu przyjść również George Conway, nie będziesz chyba miał nic przeciwko temu, żebyśmy na niego zaczekali. Ten cały Adler jest nadal u Amerykanów w Berlinie Zachodnim, maglują go i jeszcze nikomu nie pokazali, nawet swoim przyjaciołom. George był tam wczoraj i przedwczoraj i przez pół nocy obaj warowaliśmy przy telefonie specjalnym. Niewiele z tego nam przyszło, ale cała sprawa nie wygląda najlepiej, Dawidzie. — Oparł się plecami o fotel, uderzając palcami obu dłoni o siebie i mrucząc kilka taktów bez melodii. A potem zadał zaskakujące pytanie: — Jak spędziłeś weekend? Dobrze? — Bardzo dobrze. — Nad wodą? — Tak. — Jak z rybami? — Nie łowiłem. — Lancaster zapalił papierosa. McBride zawsze go zdumiewał. — Jeśli chodzi

o Rzymską Świecę — zaczął ostrożnie — czy mają tylko jakiś ogólny pogląd, czy wiedzą więcej? — Chyba znacznie więcej. — Znają termin próby? — Jest to bardzo prawdopodobne. — Chryste Panie! Rozległ się brzęk i McBride podniósł słuchawkę czarnego telefonu. — Kto?… Nie, nie teraz. Proszę mu powiedzieć, że zadzwonię do niego. I proszę przypomnieć panu Conwayowi, że na niego czekamy… Och, już chyba jest… Drzwi się otworzyły, kiedy McBride odkładał słuchawkę, i wszedł Conway. Był przeciwieństwem McBride’a — raczej krępy, elegancko ubrany, zadbany, o przeszło dziesięć lat starszy od Lancastera. Zwracając się do McBride’a wybąkał: „Przepraszam”, Lancastera zignorował. Przysunął do biurka krzesło i umieścił przed sobą zwyczajną zieloną biurową teczkę. Wyglądał tak samo jak zawsze, miał tylko nieco zaczerwienione powieki. Swoim zachowaniem przypominał Lancasterowi jednego z nauczycieli szkolnych, wymagającego, czujnego i wyniosłego. McBride zaczął bez wstępu: — Miałem jeszcze jedną rozmowę z ministrem. — Czy weźmie udział w rozgrywce? — Obiecał, że zrobi wszystko, co tylko będzie mógł. — Szkoda, że nie zrobił. Dziś wieczorem Adler ma odlecieć do Stanów. Tam będzie jeszcze trudniej osiągalny. Wystarczyłaby mi godzina rozmowy z nim. McBride skinął potakująco głową. Stłumiony odgłos ruchu samochodowego docierał aż tutaj. — A właśnie… Dawid nie bardzo wie, w czym rzecz. Byłoby dobrze, gdybyś mu wytłumaczył, co się stało. — Sprawa jest prosta. — Conway niechętnie zwrócił się do Lancastera, jakby to był już jego gabinet i przez niego zaaranżowane spotkanie. — Amerykanie przesłuchują Adlera na swój własny użytek. Nalegaliśmy, żeby nam również to umożliwiono, ale jak dotąd bezskutecznie. — Kto to jest? — Adler? Aż do ubiegłej środy pułkownik w służbie czynnej na liście radzieckiego wywiadu wojskowego. Lancaster zmarszczył czoło. — Myślałem, że jest Niemcem, ma niemieckie nazwisko. Co robi Niemiec w wywiadzie radzieckim? — Jego matka była Rosjanką. Wykształcony w Rosji, służył w Armii Czerwonej, ożeniony z Rosjanką. Przez ostatnie osiemnaście miesięcy stacjonował w Poczdamie. — Czy właśnie tam przekroczył granicę? W Berlinie? — O ile mi wiadomo, tak. — W tonie Conwaya można było wyczuć pytanie: „Czy to takie ważne?” — Wszystkie nasze wiadomości są z drugiej ręki, Dawidzie — powiedział spokojnie McBride. — Nikt z naszych ludzi nie miał możliwości dotarcia do niego. Ale wiemy, że podczas wstępnego przesłuchania Adler wspomniał o Rzymskiej Świecy. Tyle nam przekazano. — Zrobił smutną minę. — George zbadał jego osobiste zaplecze i kilka innych szczegółów, które dotarły do nas prywatnie. — Mianowicie jakich? — Mianowicie takich — odparł Conway — że była również mowa o próbach zasięgu na poligonie w Woomerze. — W związku z Rzymską Świecą? — Tak. Lancaster strząsnął popiół do wielkiej popielniczki, stojącej na biurku McBride’a. — Od kogo pan to wyciągnął? — Od Brooma z CIA. Powiedział to tylko półgębkiem. Co złowimy, to nasze — taka jest obecnie polityka Amerykanów wobec Adlera. Doświadczenia przeszłości nauczyły nas, że z pewnością nie zdobędą się na to, by przerwać przesłuchanie. Dane o Świecy wyciągną przy okazji,

traktując to jako swoją ekstrazdobycz. — Nic na to nie poradzimy — odezwał się McBride wzruszając przygarbionymi ramionami. — To niedobrze. — Takie sytuacje stają się z każdym dniem coraz bardziej normalne, George. Ale my sami również nie jesteśmy tu bez grzechu, i pan dobrze o tym wie. Mamy jednak prawo żądać, żeby nas traktowano jak równych partnerów w sprawach dotyczących naszych własnych broni, i musimy to prawo szybko wyegzekwować. — Jeśli minister nie zacznie energicznie działać, będziemy trzymani w odwodzie aż po sądny dzień. — Ma się spotkać z premierem. Niewiele więcej można zrobić. Zdenerwowany Conway zmienił pozycję. — Jeśli udałoby się przekonać Amerykanów, żeby samolot z Adlerem leciał przez Londyn, moglibyśmy zabrać się za niego na lotnisku. Wszystkie zainteresowane strony mogłyby wziąć w tym udział. — Spojrzał zimno na Lancastera. Stary nigdy nie okazywał swoich uczuć, uczucia były czymś zbyt wulgarnym, Conway natomiast nie potrafił maskować ich zbyt długo, zwłaszcza kiedy groziła katastrofa. — Czy ma pan coś błyskotliwego do powiedzenia? Lancaster pominął jego sarkazm. — Czy nikt nie wspomniał o Dysku? — W każdym razie ja nic o tym nie wiem. — Niech nas ręka boska broni, jeśli oni coś wiedzą. To dopiero byłaby klęska. — Co dokładnie powiedział Broom? — To, że Adler wspomniał o rakiecie ziemia — powietrze, przeznaczonej do zwalczania nisko lecących celów. — Ależ to jest całkiem nieprzekonujące — zaprotestował Lancaster. — Właściwie cały wysiłek obronny każdego społeczeństwa po tej stronie kurtyny… — Celownik laserowy? — warknął Conway. — Zapalnik zbliżeniowy? Urządzenie rozcalająco– wyrzucające… Jeśli to nie Świeca, to proszę mi powiedzieć, co? Lancaster zdusił resztkę papierosa w popielniczce. W Departamencie Uzbrojenia zawsze panował nastrój oczekiwania na katastrofę, przeświadczenie, że kiedyś niebo się zawali. Żyło się z tym podobnie, jak żyje nosiciel śmiercionośnego zarazka, który przez długi czas jest dla niego nieszkodliwy. Cały weekend walczył z pokusą, by nie uwierzyć w człowieka nazwiskiem Adler i reperkusje, jakie mogła wywołać jego sprawa, gdy się potwierdzi, co się wydostało poza ten gabinet, ten departament; wydostało i odbiło od brzegu powracającą falą. Oczywiście teraz nic z tych jego usiłowań już nie zostało. — Broom powiedział panu to wszystko? — W pewnym sensie tak. W Europie CIA nie trzyma byle kogo. Ci tutaj są bardzo dobrzy. Najlepsi. McBride odchrząknął. — Jak dalece Adler może nas oświecić, to się jeszcze okaże. Ale jedno jest poza wszelką dyskusją — był przeciek. Może nawet bardzo duży. — I szybki. — Conway otworzył zieloną teczkę, uważnie przeglądając swoją dokumentację. Był jak artysta, któremu stale przeszkadzano. — Pierwsze próby w Woomerze odbyły się pod koniec lipca, konkretnie dwudziestego czwartego. I cóż się dzieje? W dziewięć tygodni od ich rozpoczęcia okazuje się, że pewien nie mający z tym nic wspólnego człowiek sporo o nich wie. Cokolwiek by mówić, szybko się dowiedział. — Nieoczekiwanie wstał i zaczął wyglądać przez okno. — Dobry Boże! — wykrzyknął i nadal wyglądał, jak gdyby dopiero w tej chwili dotarło do niego znaczenie tego, o czym rozmawiali. Po chwili już innym tonem spytał: — Skąd się wziął ten drań? Z jakiego gatunku ludzi? W dole rozległo się trąbienie, które do nich dotarło jak stłumiony szloch. McBride powiedział w zamyśleniu: — Każdy się ugnie pod mocnym wiatrem. — Ale nie tutaj — powiedział Lancaster. — Nie mogę tego pojąć. — Potrząsnął głową.

— Czemuż by nie? — spytał Conway. — Jesteśmy zbyt mocno ze sobą związani, zbyt zżyci. A poza tym… — Jesteśmy tak samo narażeni na pokusy jak każdy inny departament, tyle że więcej warci. Lancaster skwitował tę uwagę wzruszeniem ramion, dając w ten sposób do zrozumienia, czego nie mogły oddać słowa, że jego zdaniem Departament Uzbrojenia to elita. — Jesteśmy mocno narażeni — upierał się Conway. — Udawać, że jest inaczej, oznacza chowanie głowy w piasek. — Ale tak samo Departament Badań i Rozwoju jest mocno narażony, tak samo Guildford, Sekcja Łącznikowa ministra i tak samo Woomera. — Ale nie do tego stopnia. Na przykład ci z Woomery nie mają kompletnych dokumentacji. A Guildford nie figuruje w rozdzielniku. — Doskonale zdaję sobie sprawę z drogi służbowej. — A ja doskonale zdaję sobie sprawę z tego, że jeśli w mojej okolicy kręci się włamywacz, to przede wszystkim powinienem spojrzeć pod własne łóżko. — Pan nie wie jeszcze, czym dysponuje Adler — powiedział wzburzony Lancaster. — Był przeciek — warknął Conway. — To mi wystarczy. Jeśli choć częściowo dotyczy Rzymskiej Świecy, należy zrobić wszystko, żeby to samo nie stało się z Dyskiem. — Przecież to nie musi nas dotyczyć, George. — W tonie McBride’a zabrzmiała tylko lekka wymówka. — Zresztą żadne zrutynizowanie nie wchodzi tu w grę. — Znowu odezwał się brzęczyk. — Tak — mówił to znużonym głosem. — W porządku, połącz go. — Gdy usłyszał ciche „klik”, powiedział: — Dzień dobry… Tak, tak, to prawda. — Potem przez dłuższą chwilę słuchał, raz tylko się odzywając: — Nie, nie byłem o tym poinformowany. — I po pewnym czasie: — Interesujące, bardzo interesujące… Dziękuję. — Wreszcie odłożył słuchawkę i spojrzał sponad biurka, jak gdyby nie mógł sobie przypomnieć, na czym skończył. Ale wreszcie pozbierał myśli i powiedział: — Nie mogę mówić w imieniu innych departamentów. Doskonale rozumiem, co Dawid czuje, jeśli idzie o Departament Uzbrojenia. Tutaj zawsze panowała taka dobra atmosfera… taka znakomita atmosfera. — Przez chwilę Lancaster miał wrażenie, że w tym obrotowym fotelu siedzi zmęczony, stary człowiek, nie dorastający do swego zadania. — Jak łatwo przywyknąć do lojalności — ciągnął McBride. — Uważa się ją za pewnik, a to oczywiście jest niezgodne z kardynalną zasadą naszego postępowania i może prowadzić do tragedii. Wyraźnie zdenerwowany Conway nie był w stanie zrozumieć takiej postawy. — Zdaję sobie sprawę, że to trudno przyjąć do wiadomości, ale fakt pozostaje faktem, że ktoś sprzedał pewne wiadomości. Nawet jeśli przeciek ogranicza się tylko do dwóch ogniw, konieczna jest natychmiastowa akcja ministerialnego aparatu bezpieczeństwa. Ku widomemu zdumieniu Conwaya McBride odparł: — Wydział Specjalny dostał już odpowiednie instrukcje, właśnie miałem was o tym poinformować, George. — Zrobił przepraszający gest, nim spojrzał na Lancastera. — Sytuacja jest bardzo nieprzyjemna, Dawidzie, ale poprosili o roboczy kontakt z nami i zdecydowałem, że ty będziesz najlepiej się do tego nadawał. Zaskoczony Lancaster skinął głową w milczeniu. — Ktoś o nazwisku Sloan zgłosi się do ciebie. Detektyw nadinspektor Sloan. — Czy nie jest to wbrew przyjętym zasadom? — W tych okolicznościach nie. — Ach, tak. — Jak długo Amerykanie zamierzają przetrzymywać Adlera, nie wiadomo. Jeśli dobrze pójdzie, wkrótce będziemy mogli nim się zająć. Ale poza tymi czterema ścianami on nie istnieje, czy się rozumiemy? W każdym razie w chwili obecnej. I nikt w naszym departamencie nie może wiedzieć, że jest pod mikroskopem. — McBride uśmiechnął się niewesoło, jakby chciał ukryć bolesną ranę. — Czy wyraziłem się dość jasno? — Tak.

— Współdziałaj, Dawidzie, ze Sloanem. On ci będzie udzielać instrukcji. Zostało ustalone, że nawiąże z tobą kontakt prywatnie. Chwilowo ograniczymy obieg „żółtych kartek”, zwłaszcza pism ściśle tajnych, ale poza tym departament będzie pracował, jakby się nic nie stało. I pamiętaj, jeśli idzie o Sloana, to jedziemy na tym samym wózku. Z pewnością takie też będzie jego nastawienie. Lancaster zawahał się i po chwili wstał. Jeszcze jedno pytanie, a skończy się na mnóstwie dalszych, tymczasem McBride dał wyraźnie do zrozumienia, że chce już kończyć to spotkanie. Skinięcie głową, jakby nagła utrata zainteresowania — taki miał zwyczaj. — Wkrótce z tobą porozmawiam, Dawidzie. Lancaster nagle doznał dziwnego uczucia, że do mahoniowych drzwi jest bardzo daleko. — Czy pan Conway szybko wyjdzie? — spytała Ruth. W odpowiedzi rozłożył tylko ręce. Gdy znalazł się na pustym korytarzu, stał chwilę nieruchomo, głęboko zamyślony, potem ruszył w kierunku swego pokoju. Był w połowie drogi, kiedy z gabinetu Conwaya wyszła energicznie Catherine i zderzając się z nim chwyciła go za ramię, by odzyskać równowagę. Kiedy ich oczy się spotkały, roześmiała się. — Panie Lancaster, cóż to za nagłe spotkanie! Tuż za nią stał Stephen Hearne, na szczęście Lancaster w porę to zauważył. — Bardzo przepraszam — powiedział głośno starając się zachować obojętność. — Nie zrobiłem pani krzywdy? — Nie, nic mi się nie stało. — To nie było fair — zaprotestował wesoło Hearne. — Wydawało mi się, że ten taniec należy do mnie. — Naprawdę? — spytał Lancaster Catherine. — O, tak. W każdym razie przepraszam pana, bo to była moja wina. — A potem przekornie spytała: — A jak się udał weekend? — Dobrze — odparł. — Naprawdę dobrze. — I odszedł, może nieco zbyt szybko. Kiedy wrócił do siebie, Margaret nie było w jej szklanej klatce. Obszedł biurko i spojrzał na Whitehall, zazdroszcząc mrowiącym się w dole ludziom prostoty ich życia. Wkrótce zacznie się wnikliwe sondowanie, kliniczne dociekanie tego, co się stało, badanie przyjaciół, nawyków, zainteresowań, konta bankowego — wszystkiego; zasada niedowierzania nikomu nabierze nowych barw. Ale górowała nad tym narastająca pewność, że wartość Rzymskiej Świecy się zmniejszyła, Conway miał tyle dowodów w ręku, że nie ulegało to dyskusji. — Przyniosłam panu kawę. Dreszcz przeleciał mu po plecach, nie usłyszał, kiedy Margaret weszła. — Dziękuję — mruknął, ale pozostał przy oknie, wpatrując się w ożywiony ruch uliczny. Adler w końcu wyjdzie ze swej nory i otworzy się, będzie chciał się przypodobać, zrzucić z siebie ciężar wiadomości. Był jak posłaniec niebios, kimś, kto uruchomił reakcję łańcuchową i zachwiał całą delikatną równowagą. A ponieważ taki posłaniec jest rzadkością, Wydział Specjalny rzuci się na niego z zapałem. Zaczną od źródła, szukając drogi po omacku. Guildford, Departament Badań i Rozwoju, Sekcja Łącznikowa, Woomera, Departament Uzbrojenia… To mógł być każdy, wszędzie. Spojrzał na pokój i usiadł, wolno sącząc kawę. Każdy. Na przykład jego szerokobiodra sekretarka. McBride powiedział świętą prawdę, na razie wszyscy jadą na tym samym wózku. Nikt, żaden on, żadna ona — nie jest taki, jak się wydaje z pozoru, nawet Margaret z ponurą miną walcząca nadal z maszyną do pisania, jakby tylko ona jedna miała kłopoty… Z wysiłkiem zapanował nad galopadą myśli. Na ramieniu nadal czuł ucisk dłoni Catherine i nagle ogarnęło go dojmujące pragnienie, żeby nie brać udziału w tym, co go czeka, przemożna tęsknota za jej obecnością, za jej ciałem. Ale teraz Kilvarna i zaciszny domek były oddalone o miliony kilometrów.

ROZDZIAŁ 3 Tego wieczoru telefon zadzwonił w chwili, gdy Lancaster wchodził do swego mieszkania na Bramerton Street. Zdumiewające, czyżby ktoś zdążył donieść o jego przybyciu? Nic już nie było tak jak przedtem — oto pierwsze tego dowody, a może tylko wynik nadwrażliwej wyobraźni? — Halo? — Pan Lancaster? — Tak, to ja. — Nazywam się Sloan. — Głos był ochrypły. — Kiedy mógłbym wpaść do pana? — Choćby zaraz. — Powiedzmy za kwadrans? — Proszę bardzo. Mieszkam na pierwszym piętrze. Proszę nacisnąć guzik na dole. — Dziękuję, wkrótce będę. — Oczywiście adres pan zna? — Oczywiście. Kiedy Sloan skończył rozmowę, Lancaster nalał sobie whisky, usiadł w fotelu i dla zabicia czasu zaczął przeglądać „Evening Standard”. Ale ograniczył się tylko do tytułów. Zbyt wiele myśli kłębiło mu się w głowie, nękały go rewelacje Conwaya z drugiej ręki i fakt, że to właśnie jego Stary wybrał na łącznika. Kiedyś miał już do czynienia z Wydziałem Specjalnym, kiedy był w Międzywydziałowej Grupie Bezpieczeństwa, i nie pozostały mu zbyt dobre wspomnienia z tych czasów. To wtedy wyszła na jaw paskudna sprawa Walkera. Wówczas współpracował z Gilliganem, nadinspektorem Gilliganem, ruchliwym facetem, zdolnym do okrucieństwa; kiedy się śmiał, poruszał ramionami, przypomniał sobie Lancaster. „Czyż to nie dziwne — zauważył Gilligan po zakończeniu sprawy — że gdy Anglicy czują się znieważeni, stają się niezwykle spokojni?” Wszyscy z wyjątkiem Conwaya, pomyślał Lancaster. Conway był w ogóle nie do zniesienia, ale załatwił to, co najważniejsze — albo raczej to, co premier załatwił dla niego. Przylotu Adlera do Londynu spodziewano się tego wieczoru o siódmej trzydzieści. Pewno teraz Conway jest na lotnisku, czeka wraz z innymi, którzy się prawie nie znają. Wkrótce będzie wiedział, do jakiego stopnia Rzymska Świeca została rozszyfrowana i czy w związku z tym padła choć wzmianka o Dysku. To była jedna strona medalu, drugą był Sloan. „Informuj mnie na bieżąco, Dawidzie” — powiedział Stary, żegnając się z nim tego popołudnia, a za sztucznym uśmiechem krył się jakby rozkaz, jakby znużona stanowczość, mająca dowodzić, że nadal odpowiada za departament. Przed domem zatrzymał się samochód. Lancaster wstał i wyjrzał na ulicę, ale to przyjechała sąsiadka ze swoim hałaśliwym pekińczykiem. Po namyśle doszedł do wniosku, że Sloan przyjdzie pieszo, i miał rację. Dziesięć po siódmej, kiedy się zastanawiał, czy nie wypić jeszcze jednej whisky, rozległ się dzwonek. Bez pośpiechu wyszedł na schody i spojrzał w dół przez balustradę, jakiś mężczyzna był właśnie u podnóża pierwszego piętra. Płaszcz przeciwdeszczowy, miękki kapelusz, teczka. Z takim wyglądem Sloan mógłby jako akwizytor sprzedawać encyklopedie. — Dobry wieczór — powiedział, gdy spostrzegł Lancastera na klatce schodowej. — Dobry wieczór, proszę bardzo. Był prawie wzrostu Lancastera, choć szczuplejszy, twarz miał podłużną, wąską, oczy bardzo blisko osadzone. Na pierwszy rzut oka nie sprawiał wrażenia człowieka bystrego. Kiedy podali sobie ręce, zakaszlał, a Lancaster powiedział współczująco: — Chyba pan nie bardzo zdrów. — Przyplątało mi się jakieś paskudztwo. — Mam na to świetne lekarstwo. Whisky. — Nie odmówię. — Sztuczne zęby błysnęły w uśmiechu, dziąsła miał blade, a kiedy zdjął kapelusz, ukazały się nijakiego koloru włosy. Zdjął też płaszcz i wszedł z teczką do bawialni. — Chyba najlepiej będzie od razu zacząć od spraw formalnych, panie Lancaster. Nazywam się Sloan, nadinspektor Charles Sloan — i na dowód tego wyciągnął legitymację w plastikowej okładce. Lancaster skinął potakująco głową.

— Proszę, niech pan usiądzie w fotelu, a ja naleję panu whisky. Jak ją pan zamierza potraktować? Jako lekarstwo czy przyjemność? — Z wodą poproszę. — I z lodem? — Nie, dziękuję. Lancaster nalał sporo alkoholu, znacznie więcej niż sobie. — No, to na zdrowie. — Na zdrowie. Przełykając alkohol Sloan rozejrzał się wokoło. Nadal stał. O zegar na kominku była oparta kartka: „Gdzieś się podziewał przez cały ten czas, Dawidzie? Co robiłeś? Zadzwoń do mnie. Numer nadal ten sam — Linda”. Na chwilę Sloan przestał lustrować pokój, ale tylko na chwilę. Blisko osadzone bystre oczy były stale w ruchu. Umeblowanie, adapter, różne drobiazgi, wypełnione książkami półki, reprodukcje Gauguina i Matisse’a — wszystko to objął wzrokiem. — Miło tu — powiedział jakby z zazdrością — bardzo miło. — Wygodnie, a to najważniejsze. — Dawno pan tu mieszka? — Pięć lat… a pan w jakiej dzielnicy? — W Hampstead, tak mi się udało. — Chwycił go taki atak kaszlu, że aż się pochylił. — Może da pan odpocząć nogom? — zaproponował Lancaster. Usiedli w głębokich fotelach po obu stronach długiego niskiego stolika, Lancaster włączył jeszcze jedną elektryczną grzałkę w kominku. Nastąpiła długa chwila wywołanej obustronną niepewnością ciszy i Lancaster nie wiedział, czy kontynuować to wstępne rozpoznanie, czy od razu przystąpić do rzeczy. Wyboru dokonał Sloan. — Do jakiego stopnia został pan poinformowany o celu moich poczynań? — Powiedziano mi, że nawiąże pan ze mną kontakt, tylko tyle. — No, tak. — Sloan zmarszczył czoło. Sztuczny ogień w kominku zżółkł i zaczął cicho syczeć. — Wygląda na to, że obaj będziemy sobie zadawać pytania. — Zapewne tak. Ja też mam kilka w zanadrzu. — W obecności Gilligana zawsze czaił się cień groźby, ze Sloanem tak nie było. Jednak nikogo z Wydziału Specjalnego nie należało prowokować; żeby tego uniknąć, Lancaster dodał: — Proszę, niech pan zaczyna, jestem do pańskiej dyspozycji. — Czy mam rację przypuszczając, że ta informacja, która do was dotarła, jest wynikiem przecieku? — Istotnie, tak. — I że rozmiar tego przecieku nie jest jeszcze dotąd znany? — Nie jest. Lecz źródło tej informacji znajdzie się dziś wieczorem na lotnisku i zostanie przebadane. — Ma pan na myśli Adlera? — spytał Sloan rezygnując z niepotrzebnej już konspiracji. — Tak. — Przesłuchiwać go będzie wasz człowiek, Conway. — Tak, z Departamentu Uzbrojenia. — O ile dobrze zrozumiałem, chodzi o broń specjalną. — Tak. — O Rzymską Świecę. Lancaster potakująco skinął głową. Sloan najwidoczniej dobrze odrobił zadaną lekcję. — Dysk — proszę mnie poprawić, jeśli się mylę — jest udoskonaloną wersją Rzymskiej Świecy? — Nie całkiem. Mają one pewne cechy wspólne, ale pod innymi względami Dysk jest czymś całkowicie rewelacyjnym. Rzymska Świeca to dopiero początek, ale Dysk może być ostatnim słowem techniki w konstrukcji rakiet ziemia–powietrze. Obecnie jednak jest to raczej teoria niż rzeczywistość. Jak dotąd przetestowana już Rzymska Świeca jest z pewnością najbardziej wyrafinowaną bronią w swoim rodzaju. — Chciałbym wiedzieć, czy obie pochodzą ze stajni guildfordzkiej?

— Ze stajni guildfordzkiej przy współpracy Departamentu Badań i Rozwoju. — Czy to jedyne powiązanie? — Nie, istnieją również powiązania komercyjne. Ale są one ściśle ograniczone. — Lancaster rozłożył ręce. — Doprawdy, nie mam odpowiednich kwalifikacji, żeby precyzyjnie odpowiedzieć na te pytania. To nie moja dziedzina. Jakieś prywatne zamówienia są mniej lub więcej nieuniknione, nawet w okresie wstępnym, ale to się zawsze odbywa w całkowitym oderwaniu od całości. Sloan wolno popijał whisky, spoglądając na swój długi nos. — Muszę panu wyjaśnić, panie Lancaster, że ja dochodzenie ograniczę tylko do Departamentu Uzbrojenia. Za to moi koledzy pójdą w innym kierunku. Po prostu chcę dobrze poznać tło sprawy. Woomera, Sekcja Łącznikowa, Departament Uzbrojenia — najpierw pragnę ustalić dokładnie ich relacje, a potem z kolei związki z Guildford oraz Departamentem Badań i Rozwoju. — To skomplikowana sprawa — odparł Lancaster. — Wystarczy najprostsze wyjaśnienie. Starał się unikając nadmiernych uproszczeń zarysować najpierw szerokie tło, podkreślał więc ociężałość aparatu planowania i realizacji, przejmującego inicjatywy po decyzjach gabinetu lub ministerialnych, potem skoncentrował się na typowym przykładzie pewnej broni, żeby zilustrować możliwie jak najbardziej dokładnie, gdzie się zaczyna i gdzie kończy odpowiedzialność departamentu. Czasem zamykał oczy, jakby dyktował długie i skomplikowane memorandum. Od czasu do czasu Sloan wtrącał pytanie, od czasu do czasu wstrząsał nim kaszel, ale na ogół był wzorowym słuchaczem. Tajemnice były tu bezpieczne, dobrze odizolowany od reszty domu pokój miał ściany na tyle grube, że chroniły Lancastera od skarg sąsiadów, gdy jakieś przyjęcie wymykało mu się spod kontroli. Mówił jednak cicho. Nieważny był teraz Sloan i jego dociekania, lecz świadomość, że to, co człowiek wie, daje mu siłę lub odbiera ją innemu człowiekowi. Ta maksyma była teraz raison d’etre Lancastera. Gilligan kiedyś sam siebie nazwał „łapaczem szczurów” i Sloan był taki sam. Może na to nie wyglądał, ale należał do tego samego gatunku: polowanie już się zaczęło — dyskretnie, delikatnie, najpierw w formie przyjaznej rozmowy, żeby wybadać, kogo może ujawnić zdrada Adlera. — Dziękuję panu — powiedział Sloan, kiedy Lancaster skończył. — Ujął pan to niezwykle jasno. — Wypił do końca whisky i odstawił szklankę na stolik. — Teraz, jeśli można, chciałbym wrócić do Departamentu Uzbrojenia. Ilu pracowników liczy? — Dwudziestu pięciu. — Razem z dyrektorem i jego zastępcą? — Tak, razem z nimi. McBride i Conway, trzech kierowników sekcji, z których każda złożona jest z dwóch osób, osoba prowadząca dziennik podawczy, trzech urzędników, sześć sekretarek, dwie maszynistki i telefonistka. Nawiasem mówiąc, ona jest niewidoma. — No i pan. — No i ja. — Jak sądzę, wszyscy dokładnie przebadani. — Sloan miał zwyczaj wygłaszania stwierdzeń, które narzucały konieczność odpowiedzi. — To oczywiste, prawda? — Tak, cały departament jest czysty. I wszyscy rutynowo sprawdzani w określonym regulaminem czasie. — Jakie jest dokładnie pańskie stanowisko? — Jestem asystentem dyrektora. McBride musiał o tym wspomnieć, ale Sloan chciał wiedzieć wszystko. Nikogo i niczego nie można było pominąć, takie podejście miał Sloan. Spytał więc: — Jakie dodatkowe obowiązki ma pan jeszcze, panie Lancaster? — Bezpieczeństwo departamentu. — Konieczne było bliższe wyjaśnienie. — Przez pewien czas byłem w Międzywydziałowej Grupie Bezpieczeństwa, więc siłą rzeczy spadło to na mnie. — Rozumiem. — Sloan uśmiechnął się. — Nawiązałem zatem właściwy kontakt, lepszego nie mogłem. — Do ostatka byłby nad wyraz grzeczny, pomyślał Lancaster, do samego końca, nawet gdyby miał zabić. — Sądzę, że prowadzi pan dane osobowe każdego pracownika departamentu.

— Do pewnego stopnia. Sloan uniósł nieco brwi. — Te najważniejsze dane ma Kartoteka Centralna. — Lancaster wzruszył ramionami. Sloan również musiał o tym wiedzieć, z całą pewnością, cholera jasna. — Nasze informacje są mniejszego kalibru: wiek, przebieg służby, staż, wewnętrzne przeniesienia. — Mimo to chciałbym je przejrzeć. — Zajęłyby sporą część walizki. — Ach tak, z pewnością — powiedział uprzejmie Sloan, a potem zmienił temat, chcąc się dowiedzieć, jak wygląda tok pracy biurowej; skoncentrował się na metodzie postępowania z materiałami przychodzącymi i wychodzącymi. I znowu nie zawsze odpowiedź mogła być krótka, wiele spraw wymagało omówienia. Lancaster jednak szybko się z tym uporał. — Jesteśmy ostatnim ogniwem przyjmującym materiały z kilkunastu głównych źródeł, z których chyba połowa to materiały kwalifikowane, te oczywiście przechodzą z ręki do ręki, oraz mnóstwo niekwalifikowanych. Wedle mej oceny osiemdziesiąt, dziewięćdziesiąt procent wszystkiego, co do nas wpływa, dostarczane jest przez gońców w zaplombowanych workach. Niezależnie od sposobu przesłania, pocztą zajmuje się Dansie, który prowadzi dziennik podawczy. To on wyłącznie potwierdza odbiór pism przychodzących i rozsyła je po departamencie, to od niego zależy cały wewnętrzny obieg oraz wysyłka korespondencji na zewnątrz. — Jakie nazwisko pan wymienił? — spytał Sloan kaszląc. — Charles Dansie. Jest on naszym prywatnym urzędem pocztowym, on i jego pomocnik… Pank — dodał Lancaster — były sierżant Królewskiej Piechoty Morskiej. — Czy wszyscy urzędnicy służyli wcześniej w wojsku? — Tak. — Sloan znowu znalazł okazję, by wyciągnąć z niego dodatkową informację. — Nie ma takiego systemu, który by uniemożliwił powstanie przecieku, nigdy nie było i nigdy nie będzie. Najważniejsze to ograniczyć, jak tylko można, obieg tajnych materiałów i dostęp do nich, i to robimy aż do przesady. Na przykład oryginały każdego dokumentu znajdującego się na liście specjalnej są trzymane dla celów informacyjnych w naszym pancernym skarbcu, otwieranym za pomocą dwóch kluczy. — Kto ma klucze? — Jeden Dansie, drugi Conway. Jeśli któregoś z nich nie ma, odpowiada za nie McBride albo ja. Egzemplarze do użytku wewnętrznego, z racji koloru nazywane „żółtymi kartkami”, są również chowane co wieczór w skarbcu. Odpowiedzialni za to są kierownicy sekcji i chowają je w osobnych sejfach. Wszystkie „żółte kartki” są rutynowo niszczone po czterdziestu ośmiu godzinach. Palone. — Przez kogo? — Przez Panka. Pod kontrolą i po ich zarejestrowaniu w książce podawczej. — Lancaster pochylił się do przodu. — Dzięki temu, że jesteśmy prawie przykuci do biurek i że wszystko nieomal jest przyśrubowane, sam system jest niezwykle szczelny. — Tak, z pewnością — odparł Sloan, choć to nie oznaczało, że o to właśnie pytał. Whisky i ciepło bijące z kominka sprawiły, że gardło mu się przetarło, policzki lekko zaróżowiły, oczy natomiast miał szkliste, jakby nieco załzawione. Ale pytania stawiał tak samo dociekliwie jak przedtem. Nie, nie napije się jeszcze jednej whisky, dziękuje bardzo… Interesowało go teraz, jak się robiło kopie („Zapewne ksero?…”), kto je robił i jak się sprawdzało liczbę rozsyłanych odbitek. Potem przeszedł do strażników obchodzących budynek w nocy i podczas weekendów, następnie znowu powrócił do różnych szczegółów administracyjnych, niektórych tak drobnych, że Lancaster dziwił się, czemu sobie zaprząta nimi głowę. Czasem był okropnie nudny, dopytywał się o głupstwa, jak gdyby w naiwnej nadziei, że doprowadzą go do wykrycia jakiegoś skandalicznego błędu organizacyjnego. Potem nagle, może wyczuwając, że obrał niewłaściwy kierunek, znowu zmienił temat, wracając do Dansiego i Panka. Było logiczne, że należało tak zrobić, ponieważ stanowili oś, wokół której obracał się cały departament. To tutaj zbiegały się i stąd rozchodziły wszystkie drogi, toteż Sloan zajął się po prostu tym, co oczywiste. Ale żeby Charles Dansie? Albo Tommy Pank?… Pomysł był niedorzeczny i Lancaster napomknął o tym. — Jeśli o nich idzie, poszedł pan złym tropem. W ogóle uważam, że co do Departamentu

Uzbrojenia jako całości idzie pan złym tropem. — Mam nadzieję, że pan się nie myli, panie Lancaster. — Jestem całkowicie tego pewien. Po raz pierwszy i ostatni tego wieczoru w głosie Sloana zabrzmiała nuta groźby. — Chciałbym, żebyśmy się dobrze zrozumieli. Doskonale wiem, jak przykre musi być to wszystko dla pana. Na razie nie natrafiłem jeszcze na konkretny trop. — Najwyraźniej to sformułowanie wywołało jego ponure rozbawienie. — Z drugiej strony to pan ma codzienny kontakt z dwudziestoma czterema osobami, które, powiedzmy łagodnie, są w uprzywilejowanej sytuacji. Lancaster się zawahał: — Panie Sloan, dziesięć razy więcej niż ja mogę panu powiedzieć, jest w ich aktach. A wszystko dostępne w Centralnym Archiwum — każdy najdrobniejszy szczegół. — Kiedy człowiek krąży w ciemnościach, panie Lancaster, często coś nieoczekiwanego może podsunąć właściwy kierunek. A biorąc pod uwagę, że zajmuje się pan sprawą bezpieczeństwa, za co otrzymuje pan dodatek, to pańskie poglądy nie wykraczają ponad przeciętność. — Nikogo z personelu nie werbuję, nikogo też nie nadzoruję. Jeśli pan tak sądzi, to się myli. Musiałem pana wprowadzić w błąd. Mój dodatek za bezpieczeństwo, jak pan to ujął, dotyczy prawie wyłącznie procedury biurowej. — Być może tak jest — odparł Sloan. Oczy coraz bardziej mu łzawiły z zaziębienia, przecierał je niezręcznie. — Nie wdając się w szczegóły, chciałbym, żeby mi pan nieco więcej powiedział o tych trzech kierownikach sekcji, którzy służyli w wojsku. — Owen — marynarka, Hearne — armia lądowa, Baberton — lotnictwo — wyliczył gładko Lancaster. — Ponieważ Rzymska Świeca ma być bronią wojsk lądowych, jest to sprawa dla sekcji Hearne’a, a Stephen to człowiek niezwykle solidny. Oni wszyscy są bardzo solidni, wszyscy trzej… Do diabła, oczekuje pan, że co powiem? — Lancaster wstał zdenerwowany i nalał sobie następną porcję whisky. — Co ludzie robią poza godzinami pracy, jak żyją — to mnie nie obchodzi. Za to podczas pracy tworzymy zespół, i to cholernie dobry. — A Dansie? — Co z Dansiem? — Od jak dawna jest w waszym departamencie? — Już tu był, kiedy ja przyszedłem. Trudno mi powiedzieć bez sprawdzenia. — Jakiego rodzaju jest człowiekiem? — Bardzo wydajnym. — A Pank? — Pierwszorzędny. Może trochę bez polotu, ale pierwszorzędny. Nastąpiła przerwa w rozmowie, bo Sloan znowu się rozkaszlał, wreszcie zapytał: — Czy Owen i Baberton są w jakiś sposób związani z Rzymską Świecą? — To nie jest ich dziedzina. Jak już panu mówiłem, bardzo rygorystycznie ograniczamy obieg dokumentów i dostęp do nich. — Ale chyba coś wiedzą na ten temat? — W teorii nie powinni. — A w praktyce? — Sloan nie rezygnował. — Być może, ale tylko to, co przypadkiem usłyszeli. Bez szczegółów. Nic takiego, z czym podobno wystąpił Adler. — Kto więc ma dostęp do tej broni? — McBride, Conway, ja sam, Hearne i jego dwóch współpracowników, Dansie, Pank i cztery sekretarki. — Czyje sekretarki? — McBride’a, Conwaya, Hearne’a i moja. Lancaster przypuszczał, że Sloan będzie go o nie wypytywał, ale on tylko stwierdził po swojemu: — To znaczy dwanaście osób, dwanaście, które oficjalnie znają szczegóły tego właśnie projektu. — Oficjalnie tak.

Sloan skinął głową, potem spojrzał na zegarek, jakby powziął jakąś decyzję stwierdziwszy, że spędził już u Lancastera za dużo czasu. — Mówiąc: „oficjalnie”, nadmiernie upraszcza pan sprawę. Jak już wspomniałem, żaden system nie jest absolutnie szczelny. Nie można dokonać selekcji tylko na podstawie tego, co panu powiedziałem. Jeśli podejrzewa się departament, to podejrzewa się każdego w departamencie. — Zaczął argumentować tak jak Conway. — Nie wykluczam nikogo, panie Lancaster. Po prostu ustalam podstawowe fakty i jestem panu niezwykle wdzięczny za okazaną mi pomoc. — Sloan wstał powoli, jakby z ociąganiem, może nie miał chęci zmierzyć się z przenikliwym jesiennym chłodem. — Nie będę panu dzisiaj zabierał więcej czasu. To było tylko coś w rodzaju wstępnych ustaleń. Pozostaniemy w kontakcie. A na razie byłbym wdzięczny za udostępnienie mi przy najbliższej okazji tych akt osobowych. — Podał Lancasterowi swój wewnętrzny numer w Nowym Scotland Yardzie. W przedpokoju, kiedy niezręcznie wkładał płaszcz przeciwdeszczowy, powiedział: — Nie wiem, czy się nie mylę, ale mam wrażenie, że już gdzieś pana widziałem. — To bardzo możliwe. Inna sprawa, że podobno mam twarz typowego bywalca hotelowych recepcji. — Może wtedy, gdy pan pracował w Międzywydziałowej Grupie Bezpieczeństwa? — Niewykluczone. Pracowałem wtedy z jednym z waszych ludzi, nadinspektorem Gilliganem. Sloan zmarszczył czoło: — Jakieś trzy lata temu? Sprawa Walkera? — Tak. — Sprawa Walkera… to musiało być wtedy. — Zamyślił się, po czym popisał się czymś w rodzaju uśmiechu i wyciągnął rękę. — No to pan wie, jak się to wszystko odbywa, panie Lancaster… Do widzenia i jeszcze raz dziękuję. Proszę się nie trudzić, sam zejdę na dół. Schodził kaszląc i pociągając nosem, a Lancaster widział przez okno, jak pojawia się na ulicy i zmierza w kierunku King’s Road, by w końcu zniknąć mu z oczu i udać się do swego domu w Hampstead, gdzie zapewne weźmie kąpiel z gorczycą czy z czymś innym, co pani Sloan, jeśli taka w ogóle istniała, uzna za najlepsze lekarstwo na przeziębienie. Nie sprawiał wrażenia człowieka uzdolnionego, ale zachowanie i pozory nie świadczyły o niczym, gdy chodziło o Wydział Specjalny. Dochodziła ósma trzydzieści. Zamyślony Lancaster wziął kartkę Lindy z kominka. Trochę pożądania, trochę ciekawości, dotąd to wystarczało. Linda przetrwała najdłużej, jasnowłosa Linda o szkarłatnych ustach, która sińce na swej mlecznobiałej skórze nosiła jak medale. Powoli zgniótł kartkę i wrzucił do kosza na śmieci, potem podszedł do telefonu i wykręcił numer Catherine. — Co tam słychać w Holland Park? — spytał, kiedy się odezwała. — Nudno. — Tutaj również. — Założę się jednak, że nie masz całej góry rzeczy do prasowania. — Czy mógłbym wpaść do ciebie? Roześmiała się cicho: — Masz taki samotny głos, wiesz? — I tak też się czuję. — Jestem zapracowana po uszy, Dawidzie, naprawdę. — Urwała. — Poza tym przekonałbyś się, że nie warto było jechać. — Ooo… — powiedział cicho rozczarowany. — A może moglibyśmy jutro zjeść coś razem na mieście? — Jutro to odległy termin. — U Jerry’ego? Lubię tam chodzić. — Co mam wobec tego zrobić ze sobą aż do jutra? — Myśleć o mnie. — Nie trzeba mnie o to prosić, już to robię. — Przez cały czas?

— Prawie. — To najmilsza rzecz, jaką dzisiaj usłyszałam. — Nagle dotarło do niego jej westchnienie. — O, do licha. Pewno mi nie uwierzysz, ale mam mięso na grillu i zaczęło mi się palić. — A więc dostałem kosza? — Wybacz mi, kochanie… Do jutra, dobrze? Ledwie Lancaster odłożył słuchawkę, natychmiast zaczął myśleć o Sloanie, Adlerze, McBridzie i Conwayu. Stawali się jego obsesją. Conway pewno już odbył rozmowę z Adlerem, godzina miała mu wystarczyć. W ponurym nastroju dopił whisky, którą nalał jeszcze przed wyjściem Sloana, potem poszedł do kuchni i naszykował sobie coś do jedzenia. Dobry Boże, doskonale wiedział, o co chodzi. Dla kogoś czas upływał bardzo szybko. A choć oficjalnie właśnie on bronił departamentu, to przecież ludzie pokroju Sloana siali ziarna niepewności. Głęboko zamyślony usiadł przy kuchennym stole, gdyby akurat była z nim Catherine, od razu zauważyłaby tak dobrze jej znany wyraz napięcia na jego twarzy. Potem włączył radio i zaczął niespokojnie chodzić po pokoju, wreszcie wyjął maszynę do pisania i wystukał dwa listy. Kilka minut przed dziesiątą poszedł na King’s Road i wrzucił je do skrzynki rad, że może odetchnąć świeżym powietrzem i że ma pretekst, by wypić drinka przed zamknięciem baru. — Halo! — zawołała do niego brunetka za kontuarem. — Jesteś chyba bardzo samotny? Ale jemu nikt nie był teraz potrzebny.

ROZDZIAŁ 4 Telefon Conwaya poderwał go o dziesiątej rano następnego dnia i nawet te dwa krótkie dźwięki: brr, brr, potrafiły jakoś przekazać wyraźną wrogość. — McBride prosił mnie, żebym panu udzielił pewnych informacji. Czy może pan zaraz przyjść do mnie? „Cholera jasna, pomyślał Lancaster, przecież to nie plac musztry”. Jednak nie mógł zwlekać. Catherine spojrzała na niego ze zdumieniem, kiedy wchodził do jej ciasnego pokoiku. — Chcesz się z nim zobaczyć? — To raczej on ze mną. — Dziś jest w złym humorze. — A kiedy nie jest? Przechodząc koło niej, konspiracyjnie dotknął jej ręki. Nawet w gabinecie Conwaya czuł zapach jej perfum, budzący w nim tęsknotę, a może nagłe przeczucie nie odkrytego jeszcze cierpienia. Conway siedział za biurkiem, zatopiony w stosie „żółtych kartek”, świadomie go nie dostrzegając. Oprócz tacy z przychodzącą korespondencją jego biurko było tak schludne i wypolerowane jak on sam. Dansie w rzadkim u niego przypływie złośliwości podał to kiedyś jako przykład, że dla niektórych obsesyjny porządek jest namiastką seksu. Lancaster usiadł, zapalił papierosa i spytał: — Słucham? — Dopiero wtedy „żółte kartki” zostały starannie odłożone na bok. — Chodzi o Adlera. — Tak myślałem. — Nie ma wątpliwości, absolutnie żadnej wątpliwości, że przeciek dotyczy Świecy, to po pierwsze. Pan był skłonny sądzić, że jest inaczej, ja wiem… — Miałem nadzieję, że chodzi o coś innego. — Przecież wynikało to ze słów Brooma. Sądziłem, że już wczoraj wszystko było jasne jak słońce. — Conway wzruszył ramionami. — Adler powiedział mi to zupełnie wyraźnie. — Do jakiego stopnia? — Niech pan sobie nie wyobraża, że była to szczegółowa relacja. Poza tym nie mogłem przecież mu niczego sugerować, bo wtedy wszystko, co by powiedział, nie miałoby żadnej wartości. Jednak w kilku punktach był istotnie ścisły. — W jakich? — spytał z niecierpliwością Lancaster. — Dotyczących systemu sterowania podczas startu, zasięgu i charakterystyki głowicy. — Coś więcej? — Nie wystarczy? — warknął Conway. — A co z napędem? — Same ogólniki. Tylko napomknął o zapalnikach. Ale nie zaryzykował żadnych domysłów. Chciał być bardzo wiarygodny, nie bluffował. Ograniczał się do faktów i w większości przypadków były one prawdziwe. — Conway spojrzał Lancasterowi w oczy i przytrzymał jego wzrok. — McBride poszedł do ministra, żeby go o wszystkim poinformować. Co będzie dalej, zależy od niego. Lancaster nie okazał żadnej reakcji. Zdumienie, którego doznał w piątek przed weekendem, minęło. Wczoraj podczas rozmowy ze Starym potwierdziło się najgorsze, dzisiaj Conway nie powiedział mu nic naprawdę nowego. Od dwudziestu czterech godzin było jasne, że dwa lata pracy legły w gruzach. Teraz liczyło się tylko to, co można będzie uratować. Conway przesunął dłonią po swoim różowym policzku. — Na przykład o technice odpalenia i kontroli lotu Adler nie potrafił nic powiedzieć. Nie był także pewny wielu detali, co pozwala mi sądzić, że nie dostali wszystkiego jak na talerzu. W każdym razie jeszcze nie. Ale straty są duże. — A co z Dyskiem? — Dzięki Bogu nic, nie padło ani jedno słowo, nadal nietknięty. — Conway wstał. — Czy

widział pan Sloana? — spytał nieoczekiwanie. — Wczoraj wieczorem. — Jaką linię obrał? — Jaką linię? Trudno mi powiedzieć. Skoncentrował się na tym, jak działa departament i czym każdy z nas się zajmuje. Przekażę McBride’owi dokładny raport. Conway dotknięty coś mruknął. Nigdy nie zaaprobował nominacji Lancastera, nigdy nie pogodził się z myślą, że ktoś może być prawą ręką McBride’a, zwłaszcza człowiek młody. Niechęć zrodziła się natychmiast, i to wzajemna. Swoim zwyczajem zaczął krążyć po pokoju, ale Lancaster wcale nie miał zamiaru wodzić za nim oczami. — Pragnąłbym też dodać, że nie odpowiada mi pozycja informatora Wydziału Specjalnego. Sloan sprawiał wrażenie, że… — Jeśli jest pan tak całkowicie pewien, że Departament Uzbrojenia stoi poza wszelkimi podejrzeniami, to nie rozumiem pańskich obiekcji. — Conway gniewnie bawił się swoim krawatem. — W sytuacji kiedy zostały ujawnione niektóre dane dotyczące broni wartości dwudziestu milionów funtów, nie wierzyłbym nikomu, nawet ludziom najbliższym, najbardziej zaufanym. — Zdanie na ten temat sprecyzował pan bardzo wyraźnie już wczoraj. — Lancaster nie wiedział, co bardziej wzburzyło Conwaya: strata wielu milionów czy zdrada. — Ja to również sobie powtarzam, ale pragnę panu przypomnieć, że także inni są w to wmieszani. Jeśli pan włączy zespół Woomery, to będzie dziedzina… — Adler miał informacje dotyczące nie tylko prób zasięgu. — Lancaster z niezadowoleniem potrząsnął głową, co wyraźnie rozdrażniło Conwaya. — Istnieje elementarna zasada, żeby zawsze dodać dwa do dwóch. Weźmy na przykład urządzenia blokujące stabilizatorów — nadal są testowane tylko w tunelu powietrznym, a jednak nasz przyjaciel wiedział o tym. — W porządku — ustąpił niechętnie Lancaster. — W porządku. Pan go widział, ja nie. Ale nadal zostaje nam Guildford, Departament Badań i Rozwoju oraz Sekcja Łącznikowa. — Jeśli pan przeanalizuje istotę informacji, to nie. — Adler nie jest jednak źródłem informacji. — Ale był blisko źródła, jak nam się zdaje. I jeśli się złoży razem to wszystko, co on wie, z łatwością można dojść do wniosku, że należy wyeliminować Guildford. — To pan powinien współpracować ze Sloanem — powiedział szyderczo Lancaster. — Szybko by pan mu to wszystko powiązał w całość. — Zgniótł papierosa w popielniczce. — Do diabła, przecież to było ukochane dziecko Guildford. Jakże więc może pan je tak łatwo wykluczyć?… — Mam powody. A poza tym Guildford nie uzna tego swojego dziecka. — Doprawdy? — Sprawił to Adler. A to, co dotyczy Guildford, dotyczy też Departamentu Badań i Rozwoju. Oni na przykład nie mieli do czynienia z głowicą. — We wstępnym etapie mieli. — Ale nie z późniejszymi ulepszeniami. Nie z głowicą kasetową. — Adler wiedział o tym? — Ze szczegółami. — Conway powiedział to prawie z zadowoleniem. — Wedle mego rozeznania są tylko dwa miejsca, gdzie mógł nastąpić przeciek, tu albo w Sekcji Łącznikowej. Nigdzie indziej cała sprawa nie była traktowana całościowo, łącznie z datą próby. Lancaster wstał. — Mówi pan tak, jakby ta myśl cieszyła pana. — Po prostu nie przyjmuję postawy urażonej niewinności, jeśli o to panu chodzi. Świeca jest zagrożona, a może jeszcze gorzej. Nie obchodzi mnie wcale, gdzie jest przeciek, jeśli tylko zostanie zatkany, a ten sukinsyn, który to zrobił, pójdzie pod ścianę. A jeśli pan uważa moją wstępną dedukcję za nie do przyjęcia, to mogę tylko powiedzieć, że Wydział Specjalny się do niej przychyla. Lancaster zacisnął dłonie. Z najwyższym trudem powstrzymał się, by nie powiedzieć złośliwie:

„Chciałby pan te podejrzenia jeszcze bardziej zacieśnić, prawda? Chciałby pan, żeby źródło było tutaj, pod naszym nosem, po to, by cały ten szum przyspieszył odejście Starego”. Ale zapanował nad swym językiem. Na razie Conway był wrogiem wystarczająco groźnym, a przyszłość wystarczająco niepewna. Bez słowa wyszedł z pokoju. Catherine tylko spojrzała na niego: — Ostrzegałam cię, prawda? — powiedziała. Lekko drżał. Znał każdą cząsteczkę jej ciała i każdej pożądał, na każdy uśmiech chciałby odpowiedzieć uśmiechem, każde spojrzenie zatrzymać dłużej. Ale w tej chwili nie mógł oderwać myśli od Conwaya, udawać, że się nic nie stało. Zaklął cicho, znowu przytłoczony ciężarem tej całej sprawy, zmuszony do milczenia tajemnicą, której ona nie dzieliła. — Bardzo mi przykro z powodu wczorajszego wieczoru, Dawidzie. — Nic się nie stało. — O której u Jerry’ego? O ósmej? Sprawiał wrażenie, jakby wracał z daleka. — O ósmej? — Stopniowo jego rysy odprężały się. — Tak, o ósmej. Bardzo się cieszę. Kiedy wychodził, posłała mu w powietrze pocałunek. Tyndall, zastępca Hearne’a, minął go w pomalowanym na kremowo korytarzu, z teczkami w ręku. — Dzień dobry, panie Lancaster — i już Sloan wychynął na powierzchnię, Sloan z jego prośbą o listę pracowników. — Dzień dobry, Bob. Tyndall? Automatycznie postawił przy tym nazwisku znak zapytania, teraz będzie się to zdarzać coraz częściej. Tyndall? Chyba nie… Byli też inni, którzy zdaniem Sloana mieli uprzywilejowane stanowiska, a których branie pod uwagę uważał za farsę — na przykład Stary. Również Conway, do diabła z nim. I Catherine… ona przynajmniej była bezpieczna, niezależnie od tego, co mogło nastąpić. * * * McBride wezwał go nieco później. — Jak mi wiadomo, Dawidzie, George z tobą rozmawiał — zaczął od razu. — Tak. — Jeszcze nigdy nie widziałem ministra tak wściekłego. Wbrew rozsądkowi żywił jakąś nadzieję, pewno tak jak i my wszyscy. Ale gniew na nic się tu nie zda, oczywiście tego mu nie powiedziałem. — Uderzał czubkami palców o siebie, usta zacisnął, a jego nozdrza lekko drgały, jakby otworzyła mu się rana i poczuł woń gangreny. — Jest źle, Dawidzie. Bardzo, bardzo źle. Cała pociecha w tym, że ten Adler objawił się właśnie teraz. Przynajmniej mamy możliwość położenia kresu tej zarazie… Czy miałeś już wstępną rozmowę ze Sloanem? — Wczoraj wieczorem siedział u mnie całą godzinę. — Jakie jest twoje zdanie o nim? — Zbyt wcześnie na to. Był bardzo zaziębiony, a więc w nie najlepszej formie. Ale niewiele uszło jego uwagi. Wyjaśniłem mu zasady organizacyjne naszego departamentu i mechanizmy działania wewnątrz, po czym dokonaliśmy przeglądu personelu. Chce, żebym mu przekazał akta personalne. — Nasze? Lancaster skinął głową. — Nie widzę, jaki z tego mógłby mieć pożytek. — Ja również. — Poszlak, których szuka, nigdy nie znajdzie w aktach. Bóg jeden wie, co deprawuje człowieka, ale tego z całą pewnością się nie znajdzie w teczce personalnej. — McBride zmrużył oczy, jakby chciał coś sobie przypomnieć. — Jednak Sloan ma oczywiście swoje powody, żeby postępować tak a nie inaczej. Ludzie z Wydziału Specjalnego nie są głupi, Dawidzie. — Chciał też ustalić, kto miał — jak to określił — „maksimum sposobności”, jeśli idzie o Rzymską Świecę. — Ile osób podałeś?

— Dwanaście. — Aż tyle? — Wliczając w to również pana i Conwaya. McBride pocierał palcami grzbiet nosa, podczas gdy Lancaster wymieniał dalsze nazwiska. Jak mało można odczytać z twarzy, jeśli ktoś jest bardzo opanowany. McBride milczał przez chwilę, a gdy się odezwał, brzmiało to tak, jakby głośno myślał: — To paskudna sprawa, kiedy człowiek musi nagle powątpiewać o lojalności swoich kolegów. Z większym przekąsem, niż zdawał sobie z tego sprawę, Lancaster powiedział: — Conway odrzucił już Guildford, Woomerę oraz Departament Badań i Rozwoju. — Całkiem chyba logicznie. — McBride spojrzał na niego uważnie jasnoszarymi oczami. — Nie sądzisz? — Nie jestem o tym przekonany. — A może o to chodzi, że nie chcesz być przekonany?… To prawidłowe rozumowanie. To bardzo ludzkie nie dowierzać temu, co prawdopodobne. Ja ze swej strony zawsze uważałem nasz departament za… jak by to powiedzieć? za bastion ludzi honoru, nieprzekupnych, i muszę powiedzieć, że minister zareagował w ten sam sposób, nie wyobraża sobie, by w jego Sekcji Łącznikowej mógł się znaleźć zdrajca. — Czerwony telefon zadzwonił na biurku, ale on zwlekał z podniesieniem słuchawki. — Kiedy zobaczysz się znowu ze Sloanem? — W porze lunchu. — Pamiętaj, że chcę być o wszystkim informowany. — Tak, sir. Przy okazji chcę przypomnieć panu, że jutrzejszy dzień spędzę na poligonie. Będą badać działanie zapalnika P5. McBride skinął głową, ale Lancaster nie był pewien, czy to usłyszał, czy nie. Przez chwilę było mu go prawie żal, obiecany tytuł szlachecki mógł ominąć Starego. * * * Margaret miała przerwę na lunch między pierwszą a drugą, ale często ją przedłużała. Fryzjer, zakupy dla chorej matki — zawsze była jakaś wymówka. Lancaster czekał, żeby wyszła, by otworzyć szafę pancerną i wyjąć akta. Niektóre przejrzał, w tym swoje własne. Miejsce i data urodzenia, najbliższa rodzina, szkoły, uniwersytet, stan cywilny, praca w poprzednich departamentach i zajmowane stanowiska, obecne stanowisko, data pozytywnego „prześwietlenia”, data następnego… Tego rodzaju informacje nikogo nie piętnowały, nikogo nie wskazywały. Kiedy zamknięto akta Walkera, pułkownik Gray napisał na marginesie: „Człowiek ten był wybitny we wszystkim, co robił, i jak rodzaj ludzki pełen niespodzianek”. Łatwo być mądrym po fakcie, a to była cecha Graya. Przyniósł walizkę ze swego mieszkania i teraz zapakował do niej dwadzieścia pięć teczek z aktami. To on miał pod opieką klucz do szafy pancernej, tak że zawsze mógł zbyć byle czym Margaret, jeśliby chciała ją otworzyć. „W tych czterech ścianach, Dawidzie…” Tak, trzeba było rozpocząć grę. Dansie wsiadł razem z nim do windy. Walizka zwróciła jego uwagę. — Wybierasz się na urlop? — Chciałbym. Nic więcej nie zostało powiedziane. Dansie zrobił przyjazną minę, patrząc sponad szkieł okularów bez oprawy w inną stronę. Mimo że był już w średnim wieku, zachował smukłą sylwetkę gracza w rugby. Czternaście medali wojskowych, świetna karta wojenna, własne dochody — Lancaster znowu zdał sobie sprawę, że dokonuje szybkiego przeglądu danych. „Nie wierz nikomu — ostrzegł go kiedyś McBride. — A zwłaszcza nie wierz tym, którzy obnoszą się ze swymi słabostkami.” Trudno jednak było sobie wyobrazić, że jakaś wada, choćby nawet ukryta, skaziła charakter Dansiego. Wydawał się człowiekiem jak najbardziej godnym zaufania, poza wszelkimi podejrzeniami. Do Nowego Scotland Yardu Lancaster pojechał taksówką. Wcześniej uprzedził Sloana,

umawiając się z nim na pierwszą trzydzieści. Ale kiedy wszedł do pokoju nadinspektora, młody człowiek w szarym garniturze, o mocno czerwonej twarzy, poinformował go, że Sloan bardzo źle się poczuł z powodu zaziębienia i pojechał do domu. — Był właściwie półprzytomny i czuł się coraz gorzej, tak że około południa wyszedł. Najlepsze, co mógł zrobić. — Czy więc mam zabrać walizkę z powrotem? — O nie, pan nadinspektor powiedział mi, żeby pan ją koniecznie zostawił. — Widząc wahanie Lancastera dodał: — Jestem asystentem pana nadinspektora. Przecież to są akta personalne Departamentu Uzbrojenia, prawda? Lancaster skinął głową. — Potrzebny panu będzie kluczyk. — Wyjął go z kieszeni i wręczył młodemu człowiekowi. — Wobec choroby pana nadinspektora, kiedy będę mógł wszystko zabrać z powrotem? — Jutro? — Jutro będzie to niemożliwe. — Wobec tego może w czwartek? To tylko kwestia porównania z tym, co mamy w Centralnym Archiwum. Czasem zdarzają się rozbieżności i zawsze warto je sprawdzić. A więc tak to było: zawsze i wszędzie metoda Sloana. — Umawiamy się więc na czwartek. Wpadnę po nie o tej samej porze. — Bardzo proszę. Wracał pieszo przez Whitehall i zjadł zimny lunch w pubie blisko Trafalgar Square. Kobieta, siedząca obok niego na stołku przy barze, czytała wczesne wydanie „Evening News” i jakby to było coś specjalnie dla niego przeznaczone, w reklamie maszyny do pisania rzuciło mu się w oczy słowo „Adler”. Nie było ucieczki od konsekwencji wyznań Adlera. I jeśli rozumowanie Conwaya okaże się zaraźliwe, Departament Uzbrojenia wkrótce znajdzie się pod ostrzałem, w każdym razie nagonka jest blisko. Lojalność osobista nie istnieje, kiedy sieć się zaciska; Walker też był kiedyś kolegą. Poluje się wraz z resztą — od wewnątrz, sentyment staje się wtedy pustym słowem, litość tak samo. A jednak obudziło się w nim coś utajonego, zaczęło go kusić. Bezwiednie znalazł drogę do serca kobiety, nic więc dziwnego, że zastanawiał się, czy się tam nie schować i odciąć od świata. Nagle zapragnął spokoju ducha, spokoju ducha i poczucia trwałości. Tymczasem sytuacja, w jakiej się znalazł, sprawiła, że stał się odmienny od wszystkich, którzy siedzieli teraz z nim przy barze, w błogiej nieświadomości, jak bezmierne ryzyko może być udziałem człowieka. Dwadzieścia po drugiej siedział znowu za swoim biurkiem. Na parterze i potem na czwartym piętrze pokazał przepustkę. Była to codzienna rutyna, ale czasami — tak jak dziś — te dobrze znane przepisy nabierały znaczenia, jak gdyby już teraz Departament Uzbrojenia został celowo odseparowany. Pod koniec dnia wpadł do niego Stephen Hearne. Zabębnił do szklanej klatki Margaret, uśmiechnął się do niej i wszedł do Lancastera. — Pytanie numer jeden. — Strzelaj. — Gdzie się podziały „żółte kartki”? — spytał od niechcenia. — Dawno ich nie było. — Nie zauważyłem. — No to albo jesteś ślepy, albo — co podejrzewałem od wieków — nie masz serca do pracy — zażartował Hearne. Wysoki biały kołnierzyk koszuli przykrywał mu włosy wijące się na karku. — A teraz poważnie, kto nad nimi siedzi? — O ile mi wiadomo, nikt. Sam dziś rano kilka parafowałem. — Widziałem je, ale można by z nich zrobić sobie skręta. Guildford chyba się w ogóle wyłączyło, Badania i Rozwój również. — Muszę wyznać, że nie zwróciłem na to uwagi. — Lancaster bez wysiłku uciął temat. — A jakie jest pytanie numer dwa? — Czy jutro zagramy w squasha? — Nie.

— Szkoda. Zadaj jasne pytanie, a otrzymasz jasną odpowiedź. Jaki powód? — Większą część dnia będę brodził po kostki w błocie na poligonie, dlatego. — Miękniesz. — Ostatnim razem brygadier dał mi porządnie w kość, nie życzę ci, żebyś się znalazł w takim stanie. — Co w programie? P5? Lancaster przytaknął głową. — Stary prosił mnie, bym go zastąpił. Sam dobrze wiesz, że każdy z nas wolałby uciec od tej okropnej pisaniny… Czy możemy zagrać od jutra za tydzień? — Oczywiście. — Przepraszam, powinienem był cię uprzedzić. — Głupstwo, nie twoja wina. Z pewnością Nadine wyciągnie mnie na jakiś film, i będzie cię za to błogosławić. — Jak się czuje Nadine? — Bardzo dobrze, po powrocie z wypadu do rodzinnej Brukseli nieco rozkojarzona, ale poza tym w porządku. Można by powiedzieć: kwitnąca… — Niezbyt przekonujące było to wszystko: uśmiech, stosowna do okazji swoboda, miłe gesty. Spod ciepłych słów o żonie przebijał cieniutki ton szyderstwa. — No cóż, z tego powodu świat się nie zawali. Do widzenia, Dawidzie. — Wychodząc odwrócił się: — Daj mi znać, czy P5 dobrze działało, czy może wysłało do nieba połowę tych technologów śmierci. — A co wolałbyś? — Byleby tobie nic się nie stało, chłopie. Nie płakałbym, gdyby wydarzyło się to drugie, przynajmniej mielibyśmy jakąś odmianę. — Zapewne stałoby się tak za pierwszym razem, gdyby ten nowy zapalnik zadziałał… Do widzenia. Knajpka Jerry’ego znajdowała się na północnym obrzeżu Soho. Znał bardziej eleganckie lokale, bardziej eleganckie restauracje, ale tutaj jedzenie i obsługa były dobre i panowała miła atmosfera. Lancaster przyszedł tuż przed ósmą; nie zamawiał stolika, ale Mario znalazł mu miejsce. — Czym mogę służyć, panie Lancaster… Na razie aperitif? — Szkocką, proszę, szkocką z wodą. Zapalił papierosa i rozejrzał się od niechcenia, jakby szukał znajomych, ale jedyne znajome twarze należały do Maria oraz innych kelnerów. Nie zauważył wejścia Catherine, spostrzegł ją dopiero, kiedy powiedziała „halo!” z odległości kilku kroków. — Musisz mieć jakieś własne tajemne wejście. — Długo tu jesteś? — Kilka minut. Podano mu whisky, a Catherine poprosiła o campari. Miała mocno dopasowaną sukienkę w kolorze avocado, z dekoltem. Żadnych pierścionków, bransoletek, bez pomadki do ust, tuszu i tylko naszyjnik z pereł — efekt był zaskakujący. Czarne gładkie włosy, wspaniałe białe ramiona i plecy. — Wyglądasz jak zjawisko. — Lubię twój uśmiech. — Czy to coś niezwykłego? — Dziś rano nie miałeś na to ochoty. — Conway budzi we mnie najgorsze instynkty. Na miłość boską, nie mówmy o nim! Trudno było uwierzyć, że może w tej właśnie chwili jej akta są skrupulatnie badane. Wydział Specjalny nie trzymał się godzin biurowych i Sloan nie był jedynym pracownikiem tego wydziału, miał cały zespół, który musiał pracować dokładnie i szybko. Ujął dłoń Catherine i kontakt z nią podziałał na niego jak balsam. Był zdenerwowany, ale nie mógł przecież tego po sobie okazać. Zaprzeczenia, protesty — chciał tego uniknąć, gdyż wtedy wróciłyby dokuczliwe myśli i ta dręcząca go ciągle sprawa. — Czy wczoraj wieczorem dzwoniłaś do ojca? Skinęła głową. — Wszystko w porządku?