Ilona Andrews
antologia
Kate Daniels 03,5
Magic Mourns
Magia w Ŝałobie
Kate is on medical leave and
Andrea is sitting in her office.
Everything is going well, until a a giant
hell dog escapes the Underworld and
Raphael, the smoking-hot and very
persistent werehyena, asks Andrea to
help him track down...
Kate jest na zwolnieniu
lekarskim i Andrea czasowo
przejęła jej gabinet. Wszystko idzie
spokojnie do czasu, aŜ odbiera
dziwny telefon. Po udaniu się na miejsce Andrea spotyka olbrzymiego psa ze
starych legend i Raphaela - gorącego i niezwykle cierpliwego hienołaka, który
prosi Andreę o pomoc w wytropieniu bestii z piekła rodem...
Magia w Ŝałobie
Siedziałam w jednym z wielu małych, ponurych biur w
oddziale Zakonu Rycerzy Miłosiernej Pomocy w Atlancie i
udawałam, Ŝe jestem Kate Daniels. Telefon Kate nie dzwonił zbyt
często, więc udawanie nie było trudne.
Niestety, kiedy juŜ dzwonił, właśnie tak jak teraz, osoba po
drugiej stronie linii rzadko była zainteresowana podróbką - chcieli
oryginalnej Kate.
- Zakon Miłosiernej Pomocy, Andrea Nash przy telefonie.
Kobiecy głos po drugiej stronie mruknął niepewnie:
- Nie jesteś Kate.
- Nie, nie jestem. Jest na zwolnieniu lekarskim. Ale ja ją
zastępuję.
- To ja po prostu poczekam, aŜ wróci.
Powiedziałam „do widzenia” do sygnału rozłączonej linii,
odłoŜyłam słuchawkę i pogłaskałam moje SIG-Sauery P226 leŜące na
biurku Kate. Przynajmniej moje pistolety wciąŜ mnie lubią.
Prawdziwa Kate Daniels, moja najlepsza przyjaciółka i
partnerka w skopywaniu tyłków była na zwolnieniu lekarskim. I
zamierzałam zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby pozwolić jej
pozostać na tym zwolnieniu - przynajmniej do czasu, aŜ jej rany
przestaną krwawić.
Fala magii opadła. Tajemnicze pomarańczowe i Ŝółte glify na
podłodze w biurze Kate przygasły. Na ścianie, naładowane powietrze
wewnątrz poskręcanych Ŝarówek magicznych latarni pociemniało, a
na suficie w korytarzu łagodnym blaskiem rozjarzyły się szpetne
brodawki elektrycznego oświetlenia. Pod moją skórą, sekretna część
mnie przeciągnęła się, ziewnęła i zwinęła się w kłębek, by zapaść w
drzemkę, bezpiecznie schowawszy pazury.
śyliśmy w niepewnym świecie: magia zalewała nas falami,
rozpieprzała parę rzeczy i znikała. Nikt nie potrafił przewidzieć, kiedy
nadejdzie, ani kiedy odpłynie. Trzeba było być zawsze
przygotowanym. Czasami jednak, niezaleŜnie jak dobrze
przygotowanym się było, magia zostawiała po sobie coś, z czym nie
sposób było sobie poradzić - wtedy zawiadamiało się Policję, a jeśli
oni nie potrafili pomóc, wzywało się Zakon. Zakon zaś wysyła
rycerza, kogoś takiego jak ja, który pomaga uporać się z magicznym
problemem. A przynajmniej tak to powinno działać.
Bardzo niewielu ludzi jest biegłych zarówno w magii, jak i
technologii. Kate wybrała magię. Ja wybrałam technikę. Zawsze
przedkładałam broń palną i srebrne kule nad czary i miecze.
Telefon zadzwonił ponownie:
- Zakon Rycerzy Miłosiernej Pomocy, Andrea...
- A mogę porozmawiać Kate? - zapytał starszy, męski głos
zabarwiony prowincjonalnym akcentem.
- Zastępuję ją. W czym mogę pomóc?
- Mogłabyś przekazać jej wiadomość? Powiedz jej, Ŝe dzwonił
Teddy Jo ze Złomowisk Joshuy. Ona mnie zna. Powiedz, Ŝe
przejeŜdŜałem przez Buzzard1
i widziałem jednego z tych kolesi, z
którymi się trzyma, tych zmiennokształtnych, jak biegł na złamanie
karku przez Rysy2
. Dokładnie pode mną. Gonił go wielki pies.
- Jak wielki był ten pies?
Teddy Jo przemyślał sprawę:
- Powiedziałbym, Ŝe wielki jak dom. Parterowy. MoŜe odrobinę
większy. Jednak nie tak duŜy jak te kolonialne, rozumiesz? Taki
przeciętny dom.
- Powiedziałbyś, Ŝe zmiennokształtny znajdował się w
niebezpieczeństwie?
- Do cholery, jasne, Ŝe był w niebezpieczeństwie. Ogon mu się
palił.
- Uciekał jakby ogon mu się palił, tak?
- Nie, naprawdę się palił. Wyglądał, jakby miał wielką,
futrzastą świecę wetkniętą w dupę.
Bingo. Zielona piątka. Zmiennokształtny w skrajnym
niebezpieczeństwie.
1
Buzzard - Myszołów
2
Scratches - Rysy
- Rozumiem.
- No dobra, powiedz Kate, Ŝe ją pozdrawiam, Ŝeby czasem się
odezwała i takie tam.
Rozłączył się.
Złapałam swój pas z bronią i wysłałam skoncentrowaną myśl w
kierunku Maxime, sekretarki Zakonu. Nie miałam Ŝadnych zdolności
telepatycznych, ale Maxime miała wystarczająco silne, Ŝeby
wychwycić moją myśl, jeśli bardzo się skupiłam.
- Maxime, mam zieloną piątkę w toku. Interweniuję.
- Baw się dobrze, kochanie. Mam nadzieję, Ŝe trafi Ci się coś do
zabicia - głos Maxime odezwał się w moje głowie. - Przy okazji,
przypominasz sobie tego miłego, młodego męŜczyznę, od którego nie
odbierasz telefonów?
Rafael. Właściwie, nie był typem męŜczyzny, o którym kobieta
mogłaby łatwo zapomnieć.
- Co z nim?
- Zwykle dzwoni do ciebie dwa razy dziennie, o dwunastej i o
drugiej. Dziś nie zadzwonił. Ani razu.
Zdusiłam w sobie ukłucie rozczarowania.
- MoŜe zrozumiał wiadomość?
- MoŜliwe. Po prostu pomyślałam, Ŝe chciałbyś wiedzieć.
- Dzięki.
Rafael był problemem. A ja i tak miałam juŜ wystarczająco
duŜo problemów.
Wzięłam moją ulubioną parę P226-ek i dałam nura do
zbrojowni, gdzie trzymałam swój asortyment broni. Wielki jak dom,
tak? Zdjęłam ze stojaka swój karabin Weatherby Mark V gładząc
kolbę ręcznie laminowaną włóknem szklanym i kevlarem. Prawdziwy
klasyk. Jeśli musisz mieć absolutną pewność, Ŝe dobrze wykonasz
robotę, uŜyj do niej najlepszego sprzętu. W tej zbrojowni była tylko
jedna broń o większej sile raŜenia. Nazywana Wielkim Działem przez
męskich rycerzy, a Wybuchową Dziecinką3
przeze mnie, spoczywała
sama w osobnej szklanej gablocie. Wybuchowa Dziecinka karmiła się
Srebrnymi Jastrzębiami - przeciwpancernymi, zapalającymi,
wybuchowymi i wyładowanymi srebrem nabojami kaliber .50.4
śeby
wyjąć Wybuchową Dziecinkę z jej gabloty musiałbym przedstawić
wiele wiarygodnych argumentów. Nie przeszkadzało mi to.
Weatherby był bardziej niŜ wystarczający do tej roboty.
Zgarnęłam jeszcze naboje Magnum Ramingoton.4165
i
skierowałam się w stronę drzwi, zanim ktokolwiek postanowi mnie
zatrzymać.
3
W oryginale to “Big Unit” i "Boom Baby"
4
kaliber .50 - 0,5 cala - 12,7 mm
5
kaliber .416 - 0,416 cala - 10,36 mm
W dzisiejszych czasach kobieta mogła mieć samochód
benzynowy, który funkcjonował tylko przy przypływie techniki, albo
pojazd działający na naładowaną wodę, który był sprawny wyłącznie
przy fali magii. Mój Jeep naleŜał do Zakonu i był wyposaŜony
zarówno w silnik elektryczny, jak i magiczny, więc działał w czasie
obu: magii i techniki. Niestety nie działał zbyt dobrze.
Silnik zapalił przy czwartej próbie. Wskoczyłam do środka i
wyjechałam z parkingu dołączając do ciągłego strumienia jeźdźców i
powozów sunących na zachód. Mój środek transportu był jedynym
pozbawionym kopyt na całej ulicy. Na resztę składały się konie, muły,
osły i woły.
Miasto leŜało w ruinach. Sterty zakurzonego gruzu i małe góry
tłuczonego szkła wyznaczały miejsca po dawniej okazałych
biurowcach, startych na pył przez bezlitosne szczęki magii. Atlanta
rosła wokół nich. Nowe budynki mieszkalne, zbudowane raczej siłą
ludzkich rąk niŜ przy uŜyciu maszyn, wyrastały na szkieletach
dawnych budowli.
Kamienne i drewniane mostki rozciągały się nad ziejącymi
zapadliskami skruszonych wiaduktów. Małe stragany i otwarte
targowiska zastąpiły supermarkety Wal-Mart i Kroger. Stara Atlanta
mogła upaść, jak pień wielkiego drzewa raŜony piorunem - lecz jej
korzenie były zbyt silne, by mogła zginąć.
Lubiłam to miasto. Nie urodziłam się tutaj ani nie przyjechałam
tu z własnej woli, ale teraz to miasto było moim terytorium.
Chodziłam jego ulicami, próbowałam jego zapachów i wsłuchiwałam
się w jego oddech. Atlanta nie była do mnie przekonana. Co jakiś czas
próbowała mnie zabić, ale teraz jestem pewna, Ŝe w końcu doszłyśmy
do porozumienia.
Czterdzieści minut później zjechałam z głównej drogi na James
Jackson Parkway i trzymałam się jej aŜ do skrętu na Szosę Buzzard.
Kiedy magia była w górze, głęboko zalewała tę część miasta. Wysokie
drzewa oskrzydlały drogę, olbrzymie sosny i derenie, wciąŜ zielone,
pomimo zbliŜającego się października. Minęłam pogięty metalowy
znak: białe litery składały się na napis „SOUTH COBB DRIVE”, ale
został on przykryty wybazgraną czarną farbą nazwą „BUZZARD”.
Jasne wietrzne dzwoneczki zrobione z sępich czaszek i Ŝyłki zwisały z
konarów drzew rzucając cienie na drogę. Radosne powitanie. Nie
jestem do końca pewna, co próbowali przez to powiedzieć. Dobry
BoŜe, czyŜby to był jakiś rodzaj ostrzeŜenia?
Mój Jeep zajechał na stary most na rzece Chattahoochee. Stare
mapy utrzymywały, Ŝe skierowanie się na północ doprowadzi mnie do
Smyrny, a skręcenie na południowy-zachód zabierze mnie do
Mableton, ale Ŝadne z tych miejsc juŜ nie istniało.
Przejechałam most i zjechałam na pobocze. Przede mną
rozciągała się rozległa sieć wąwozów. Wąskie i kręte, niektóre
głębokie na 100 jardów, choć większość była płytka, splatały się i
rozdzielały w gwałtownych zwrotach, niczym tunele wydrąŜone przez
ogromnego, Ŝywiącego się ziemią termita. Gdzieniegdzie,
przycupnięte w połowie zbocza, otoczone mizernymi zaroślami,
wznosiły się pozostałości strych budynków. Szosa, przerywana łatami
drewnianych mostów, przecinała wąwozy biegnąc po szczytach
urwisk. Ponad tym wszystkim czarnoskrzydłe sępy szybowały na
prądach powietrza.
Miejscowi nazywali ten obszar Rysami, poniewaŜ z góry
wyglądał, jakby ziemię zarysował szponami gigantyczny myszołów.
Rysy narodziły się po pierwszym wybuchu, kiedy magia powróciła do
świata w trzydniowej fali niosącej śmierć i nieszczęście. Z kaŜdą
kolejną falą magii wąwozy stawały się odrobinę głębsze.
Daleko na południu Rysy łączyły się w jeden wąwóz, który
ostatecznie stawał się Szczeliną Plastra Miodu, kolejnym przeklętym
magicznym miejscem. Sama szosa słuŜyła jako ulubione miejsce
rozgrywania wyścigów równoległych dla skretyniałych młodocianych
przestępców. Gdzieś w tej mieszaninie ziemi i powietrza była moja
zielona piątka - zmiennokształtny w niebezpieczeństwie. Miejmy
nadzieję, Ŝe wciąŜ Ŝywy i hołubiący swój przypalony ogon.
Atlanta była domem dla jednej z największych społeczności
zmiennokształtnych w kraju. Gromada, bo pod taką nazwą była znana,
liczyła ponad 1500 członków podzielonych na siedem klanów w
zaleŜności od ich zwierzęcej formy. KaŜdym klanem rządziła para alf.
Czternaście alf tworzyło Radę Gromady, której przewodniczył
Curran, Władca Bestii Atlanty. Curran dzierŜył niewiarygodną moc i
najwyŜszą władzę. Był Alfą.
śeby zrozumieć Gromadę, trzeba zrozumieć
zmiennokształtnych. Zawieszeni w połowie drogi między
człowiekiem a zwierzęciem mogli ulec jednej ze stron. Ci, którzy
poddali się zwierzęcej naturze staczali się w katastrofalny obłęd.
Upajali się perwersją i okrucieństwem, napychali ludzkim mięsem,
gwałcili i mordowali, dopóki ludzie, tacy jak ja, nie uśpili ich jak
wściekłych psów. Nazywano ich loupami i zabijano, gdy tylko zostali
odkryci.
Aby pozostać człowiekiem, zmiennokształtny musiał wieść
Ŝycie zgodne z bardzo surowym reŜimem umysłowym szczegółowo
opisanym w Kodeksie - zbiorze reguł sławiącym dyscyplinę,
lojalność, posłuszeństwo i powściągliwość. Zmiennokształtny nie znał
wyŜszego powołania niŜ słuŜenie Gromadzie - a Curran i jego Rada
nadali tej słuŜbie nowy wymiar. Wszyscy zmiennokształtni przeszli
szkolenie w zakresie sztuk walki, zarówno indywidualnie, jak i w
oddziałach. Wszyscy uczuli się ukierunkowywać agresję, radzić sobie
z postrzałem srebrnymi kulami i uŜywać róŜnych rodzajów broni.
To wszystko, w połączeniu z ich liczebnością, Ŝelazną
dyscypliną oraz wysokim stopniem organizacji, sprawiało, Ŝe
posiadanie Gromady w mieście przypominało Ŝycie obok półtora
tysiąca wysoko wykwalifikowanych profesjonalnych zabójców z
udoskonalonymi zmysłami, nadnaturalną siłą i zdolnością regeneracji.
Dla Zakonu obecność Gromady była wysoce kłopotliwa.
Zmiennokształtni nie ufali Zakonowi. I mieli do tego prawo, bo
rycerze patrzyli na kaŜdego zmiennokształtnego jakby ten tylko
czekał, by przeistoczyć się w potwora. Do tej pory Kate była jedynym
przedstawicielem Zakonu, któremu udało się zdobyć ich zaufanie i
woleli wszystkie sprawy załatwiać wyłącznie z nią. Wyciągnięcie
zmiennokształtnego z opresji będzie duŜym krokiem naprzód do
poprawy moich notowań w obu organizacjach. Przynajmniej
teoretycznie powinno być.
Zaciągnęłam ręczny i zaczęłam pod wiatr oddalać się od Jeepa.
Trudno było cokolwiek wyczuć ze spalinami wypalającymi mi
nozdrza. Teddy Jo prawdopodobnie wyolbrzymił rozmiar psa, naoczni
świadkowie zwykle przesadzają, ale nawet, gdyby był wielkości
„przeciętnego domu”, znalezienie go w labiryncie wąwozów moŜe
okazać się trudne. Szosa nie biegła prosto, wiła i rozdzielała się na
mniejsze drogi, z których połowa prowadziła do nikąd, a reszta
kończyła swój bieg ponownie łącząc się z Buzzard.
Przykucnęłam na skraju wąwozu i pozwoliłam prądom
powietrza opowiadać mi historię. Odrobina omdlewająco słodkiego
aromatu zgnilizny z rozkładających się ciał i dziwny, nieco oleisty
smród Ŝerujących na nim sępów. PiŜmo dwóch dzikich kotów
urządzających konkurs opryskiwania nawzajem swoich znaków. Ostra
gorycz odległego skunksa. Woń palących się zapałek.
Zatrzymałam się. Dwutlenek siarki. I to całkiem sporo. Była to
jedyna woń, która nie pasowała do zwykłych zapachów świata
zwierząt. Wróciłam do Jeepa i kierując się zapałkami podąŜyłam na
północ. Bywały chwile kiedy mój sekret okazywał się przydatny.
Swąd palącej się siarki stawał się coraz silniejszy. Niski
pomruk przetoczył się przez wąwóz poniŜej przechodząc w cięŜkie,
wilgotne dyszenie, a następnie w sfrustrowany, złoŜony skowyt, jakby
zgodnie zaskamlało kilka psów na raz.
Poprowadziłam Jeepa wzdłuŜ krawędzi wąwozu i spojrzałam w
dół. Pusto. śadnych gigantycznych psów, tylko płytkie, 25-stopowe
zagłębienie z odrobiną rzadkich krzaków i śmieciami na dnie.
Zepsuta, zardzewiała lodówka. Resztki kanapy. RóŜnokolorowe,
poplamione szmaty. Najwyraźniej dom zjechał w dół stoku i teraz
przysiadł w zrujnowanej stercie tuŜ przy krawędzi, w miejscu, gdzie
wąwóz gwałtownie skręcał w lewo.
Podekscytowane warknięcie przewinęło się z hukiem po
Rysach - głęboki, pierwotny dźwięk jaki wydaje ogromna bestia
ruszająca w pościg. Włosy zjeŜyły mi się na karku. Nadepnęłam
hamulec, zwinęłam z siedzenia karabin Weatherby i wyskoczyłam na
zewnątrz zajmując pozycję na krawędzi.
Kudłaty kształt
wyskoczył zza zakrętu
wąwozu. Szafranowe zwierzę,
ze szczyptą czarnych plamek
na wygiętym grzbiecie,
przeleciało nad śmieciami,
mięśnie jego potęŜnych
przednich łap pracowały z
wysiłkiem. Bouda. Cholera.
Hienołak mnie zauwaŜył. Rechot wibrującego, przeraŜonego
śmiechu eksplodował z jego pyska.
Proszę, niech to nie będzie Rafael. Proszę, niech to nie będzie
Rafael. Proszę...
Bouda w pół skoku zmienił kierunek obracając się w moją
stronę. Jego ciało zatrzeszczało skręcając się niczym u połamanej
lalki. Kości przebiły się przez ciało, mięśnie przesuwały się w górę
nowych, potęŜnych kończyn, wyrzeźbionej klatki i humanoidalnego
tułowia. Szczęki wybuchły rozrastając się do nieproporcjonalnych
rozmiarów. Jego twarz spłaszczyła się do groteskowej podobizny
człowieka, przednie łapy rozciągnęły się tworząc ręce zdolne objąć
całą moją głowę. Bouda w swojej bojowej formie - potwór w połowie
drogi między hieną i człowiekiem. Dla zmiennokształtnego
osiągnięcie tej formy było sukcesem, uczynienie jej proporcjonalną
było niezwykłym wyczynem, a mówienie w niej było prawdziwą
sztuką.
Szczęki hienołaka rozchyliły się ukazując trzycalowe kły.
Rozdarł się z mroŜącym krew w Ŝyłach krzykiem:
- Andrea, uciekaj! Jedź!
Rafael. Psiakrew.
- Nie panikuj. - Namierzyłam zakręt przez celownik optyczny. -
Mam wszystko pod kontrolą.
Coś, co zmusiło do ucieczki boudę w bojowej formie,
zwłaszcza tak szalonego i niebezpiecznego jak Rafael, musi być
traktowane z respektem. Na szczęście Weatherby dostarczał respekt
zapakowany w naboje Magnum. To zatrzymałoby nosoroŜca w
pełnym biegu. Jestem cholernie pewna, Ŝe poradzi sobie z
przerośniętym psem.
Ziemia zadrŜała jakby od uderzeń olbrzymiego młota. Odpadki
na dnie wąwozu podskoczyły w miejscu. Coś ogromnego wyskoczyło
zza zakrętu, było niemal równe ze ścianami wąwozu.
Krwistoczerwone i masywne, poślizgnęło na śmieciach i wbiło w
krzywiznę zakrętu. Zderzenie wstrząsnęło zboczem. Ruiny domu
zadrŜały i zsunęły się w dół w deszczu cegieł odbijających się od
trzech psich głów stworzenia.
Wysoki na dwadzieścia cztery stopy trójgłowy pies. Łaaał. To
była najprawdopodobniej najfajniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek
widziałam przez celownik karabinu.
Pies otrząsnął się rozrzucając w koło gruz ze swojego futra.
Muskularny, o potęŜnej klatce piersiowej, zbudowany jak włoski
mastiff złapał przyczepność czterema masywnymi łapami i rzucił się
w pościg za Rafaelem. Z tyłu, długi, przypominający bicz ogon
przecinał powietrze; kolec na jego końcu kształtem przypominał
głowę węŜa. Pyski w jego trzech głowach zwisały otwarte ukazując
lśniące kły dłuŜsze niŜ moje przedramię. Trzy kręte, rozwidlone
języki zwieszały się z pysków, kiedy z hukiem pędził na nas tocząc
pianę z pomiędzy odraŜających zębów. Krople śliny - kaŜda
wystarczająco duŜa, by napełnić wiadro - zapalały się w powietrzu.
Był zbyt potęŜnie zbudowany. Kula mogła się nie przebić.
JednakŜe, nie musiałam go zabijać. Musiałam jedynie opóźnić
go wystarczająco, Ŝeby ten tępak zdąŜył do mnie dobiec.
Namierzyłam pysk środkowej głowy. Postrzał w nos przyniesie
najwięcej bólu.
- Biegnij, do cholery - zawył Rafael wdrapując się do mnie po
stoku.
- Nie ma powodu do krzyku.
Ogarnęło mnie podniecenie, pradawny dreszcz towarzyszący
myśliwemu namierzającemu swoją ofiarę. Ciemny nos bestii
zatańczył w moim celowniku.
Spokojnie. Wyceluj. Odetchnij. Masz czas.
Potrójne warknięcie wyrwało się z trzech ogromnych paszcz.
Delikatnie, powoli nacisnęłam spust.
Weatherby wypluł z siebie grzmot. Odrzut z broni uderzył mnie
w ramię.
Środkowa głowa psa drgnęła. Weatherby mieścił dwa pociski w
magazynku oraz jeden w komorze. Wymierzyłam i strzeliłam jeszcze
raz. Środkowa głowa opadła. Bestia zawyła i zakręciła w bólu.
Idealnie. Weatherby znowu wygrywa.
Rafael wystrzelił w górę zbocza rzucając się ku mnie w
rozpaczliwym skoku. Złapałam go za ramiona i wciągnęłam na górę.
Popędziliśmy do Jeepa. Rafael wylądował na siedzeniu pasaŜera, ja
wskoczyłam za kierownicę i wcisnęłam pedał gazu w podłogę.
Jęk czystej frustracji wstrząsnął szosą. We wstecznym lusterku
pies wypłynął z wąwozu, jakby miał skrzydła, i wylądował na drodze
za nami.
- Szybciej! - warknął Rafael.
Prowadziłam wyciskając stary silnik Jeepa do ostatniej kropli.
Pędziliśmy szosą na złamanie karku. Pies ścigał nas z triumfalnym
wyciem, które wstrząsało ziemią pod kołami samochodu. W trzech
imponujących skokach pokonał dzielącą nas odległość i pochylał się
nad samochodem z szeroko otworzoną paszczą. Owiał mnie jego
cuchnący, Ŝrący oddech. Rafael zerwał się i odwarknął, sierść zjeŜyła
mu się na grzbiecie. Płonąca ślina trafiła w tylne siedzenia przypalając
tapicerkę w gryzących oparach topiącego się syntetyku.
Skręciłam gwałtownie, nagle wjeŜdŜając na drewniany most i
niemal posyłając Jeepa w przepaść. Monstrualne zęby kłapnęły o
stopę od tylnego siedzenia.
Pies warknął. We wstecznym lusterku zobaczyłam, jak spina
mięśnie zbierając się do skoku. Przede mną Szosa Buzzard biegła
prosto i była wąska, z wąwozami po obu stronach. Nie było dokąd
uciec. Koniec z nami.
Wewnątrz mnie zwierzę przedzierało się przez moje ciało
próbując wydostać się spod skóry. Zacisnęłam zęby i pozostałam
człowiekiem.
Pies skoczył. Jego ogromne cielsko leciało w naszą stronę, gdy
nagle szarpnęło nim do tyłu, jakby pociągnęła go niewidzialna smycz,
która właśnie rozwinęła się na swoją pełną długość. Psi olbrzym upadł
niezdarnie machając łapami w powietrzu. W lusterku zobaczyłam, jak
wstaje. Jego szczekanie donośnie rozeszło się po Rysach. Pies
szczeknął jeszcze raz, zaskamlał i wskoczył z powrotem do wąwozu.
Zwolniłam do prędkości, która pozwalała mi skręcać bez
posyłania nas na pewną śmierć w szczeliny poniŜej.
- Ty! Wyjaśnij!
Na siedzeniu obok mnie Rafaelem wstrząsnął dreszcz. Futro
wtopiło się w gładką, ludzką skórę opinającą rozdzierająco piękne
ciało. Czarne jak węgiel włosy spłynęły z jego głowy na ramiona.
Spojrzał na mnie tymi tlącymi się, błękitnymi oczami, uśmiechnął się
i zemdlał.
- Rafael?
Nieprzytomny. Z magią w odpływie, zmiana kształtu wymagała
sporego wysiłku, szczególnie w połączeniu z wcześniejszą forsowną
ucieczką, więc Lyc-V - wirus zmiennokształtnych - wyłączył go, by
mógł odpocząć.
Warknęłam pod nosem. Oczywiście mógłby pozostać
przytomny, gdyby nie zmienił się w człowieka. Wiedział jednak, Ŝe
gdy się przemieni, zemdleje na siedzeniu obok mnie - nagi - i będę
zmuszona gapić się na niego, dopóki nie wyśpi się wystarczająco, by
dojść do siebie. Zrobił to specjalnie. Hienołak Casanova znowu w
natarciu. Zaczynałam być naprawdę zmęczona tym jego
niedorzecznym uganianiem się za mną.
Dziesięć minut później wjechałam na opuszczoną stację Shella
i zaparkowałam pod betonowym dachem osłaniającym dystrybutory
paliwa.
Ścisnęłam mój karabin i nasłuchiwałam. śadnego warczenia.
śadnego pomrukiwania. Byliśmy bezpieczni.
Serce waliło mi jak młot. Poczułam gorzkawy posmak na
swoim języku i zacisnęłam mocno oczy. Opóźniona reakcja na stres,
nic więcej.
W środku, moje drugie, sekretne ja, wiło się i krzyczało z
frustracji. Zakułam je w mentalne łańcuchy. Kontrola. W końcu to
wszystko sprowadzało się do kontroli. Nauczyłam się narzucać swoją
wolę własnemu ciału jeszcze w dzieciństwie - miałam wybór, to albo
śmierć. Lata umysłowego treningu w Akademii Zakonu wzmocniły
moje opanowanie.
Oddychaj. Kolejny oddech.
Spokój.
Stopniowo zwierzęca część mnie uspokoiła się. Właśnie tak.
Rozluźnij się. Dobrze.
Wszyscy zmiennokształtni walczyli ze swoją wewnętrzną
bestią. Niestety, ja nie byłam zwykłym zmiennokształtnym. Moje
problemy były znacznie bardziej złoŜone. A obecności Rafała tylko
pogarszała sprawę.
Rafael wciągnął się obok mnie pochrapując lekko. Dopóki się
nie obudzi, rozwaŜanie, dlaczego uganiał się za nim wielki, trzygłowy
pies z płonącą śliną, było bezcelowe.
Spójrzcie na niego. Drzemie sobie wolny od wszelkich trosk,
pewny, Ŝe będę go pilnować. I to właśnie robiłam. Spotykałam w
swoim Ŝyciu przystojnych męŜczyzn, niektórych obdarzonych
klasycznie doskonałymi rysami twarzy i ciałem zbudowanym jak u
Dawida Michała Anioła. Rafael nie był jednym z takich męŜczyzn - a
jednak zostawiał ich wszystkich daleko w tyle.
Miał swoje zalety: brązową skórę, męską szczękę i szerokie,
zmysłowe usta. Ale jego twarz była zbyt wąska. Jego nos był zbyt
długi. A mimo to, gdy patrzył na kobiety tymi ciemnoniebieskimi
oczami, traciły cały zdrowy rozsądek i dosłownie rzucały się na niego.
Jego twarz była taka ciekawa i taka... zmysłowa. Nie było na to
lepszego określenia. Rafael był chodzącą, ściśle kontrolowaną, męską
zmysłowością; Ŝar tlił się tuŜ pod powierzchnią jego śniadej skóry.
Jego ciało zapierało mi dech w piersi. Miał szczupłą, wyrazistą
i proporcjonalną budowę - perfekcyjną, z szeroką klatką piersiową,
wąskimi biodrami i długimi nogami. Moje spojrzenie przesunęło się w
dół, między jego nogi. I był bardzo hojnie obdarzony przez naturę.
Był dla mnie miły, prawdopodobnie milszy, niŜ na to
zasługiwałam. Za pierwszym razem, kiedy moje ciało mnie zdradziło,
on i jego matka, Ciotka B, uratowali mi Ŝycie, prowadząc mnie z
powrotem do mojego kształtu. Za drugim razem, gdy moje plecy
poprzebijały srebrne kolce, on obejmował mnie i mówił do mnie w
trakcie wyciągania ich z mojego ciała. Kiedy wracam myślami do
tych chwil, wydaje mi się, Ŝe wyczuwałam w nim wraŜliwość i bardzo
mocno chcę wierzyć, iŜ była szczera.
Niestety Rafael był takŜe boudą. Jest takie powiedzenie o
hienołakach: od czternastki do osiemdziesiątki, ślepą, kulawą i
szaloną - bouda będzie się pieprzyć z czymkolwiek. Wiedziałam to z
pierwszej ręki. W ich słowniku nie istniało słowo „monogamia”.
Rafael widział prawdziwą mnie i nigdy wcześniej nie spotkał
nikogo podobnego. Dla niego byłam TDR-KJNP. Tą Dziwną Rzeczą
Której Jeszcze Nie Przeleciałem.
Im więcej o tym myślałam, tym bardziej byłam wkurzona.
Potrafił dość dobrze mówić w bojowej formie. Gdyby nie zasnął, do
tej pory wyciągnęłabym od niego wszystkie wyjaśnienia. Nie
wspominając nawet, Ŝe gdyby coś nas zaatakowało, zostałam z
cięŜszym ode mnie o jakiejś osiemdziesiąt funtów, bezwładnym
męŜczyzną, którego musiałbym bronić. Właściwie, co takiego miałam
z nim zrobić? CzyŜby oczekiwał, Ŝe będę wzdychać cięŜko
podziwiając jego nagie ciało? A moŜe powinnam wykorzystać
sytuację?
Sięgnęłam do schowka w samochodzie i wydłubałam z niego
marker. Wykorzystanie sytuacji wcale nie brzmiało tak źle.
Godzinę później Rafael przeciągnął się i otworzył oczy. Jego
wargi rozciągnęły się w niewymuszonym uśmiechu.
- Hej. To naprawdę piękny widok do ujrzenia po przebudzeniu.
Podniosłam na niego mojego SIG-Sauera.
- Powiedz mi, dlaczego tamten miły piesek cię gonił.
Zmarszczył nos i dotknął swoich ust.
- Czy ja mam coś na wargach?
Tak, masz.
- Rafael, skoncentruj się! Wiem, Ŝe to dla ciebie trudne, ale
spróbuj trzymać się tematu. Wyjaśnij tego psa.
Polizał swoje usta rozpraszając tym moje myśli. Andrea, skup
się! Spróbuj trzymać się tematu.
Rafael pamiętał, Ŝeby sprawiać wraŜenie wyluzowanego i
odchylił się do tyłu obdarowując mnie widokiem spektakularnej
klatki.
- To skomplikowane.
- Przekonajmy się. Po pierwsze, co ty w ogóle tutaj robisz? Nie
powinieneś teraz przeciągać gdzieś ogromnych kamieni?
Około sześć tygodni temu część z nas przystąpiła do
Północnych Rozgrywek - nielegalnego turnieju walk na śmierć i Ŝycie.
Zrobiliśmy to, Ŝeby zapobiec wybuchowi wojny przeciw Gromadzie.
Zarówno Zakon, jak i Curran, Władca Bestii, raczej nieprzychylnie
patrzyli na to wydarzenie. W efekcie Kate była na zwolnieniu
lekarskim, a Władca Bestii, który w końcu sam wziął udział w
turnieju, skazał siebie i pozostałych zaangaŜowanych w to
zmiennokształtnych na kilka tygodni cięŜkich robót przy rozbudowie
cytadeli Gromady.
- Curran zwolnił mnie z powodu problemów rodzinnych -
powiedział Rafael.
Nie dobrze.
- Co się stało?
- Zmarł towarzysz mojej matki.
Moje serce podskoczyło. Ciotka B była... była dobra. Kiedyś
uratowała mi Ŝycie i nie zdradziła mojej tajemnicy. Zawdzięczałam jej
wszystko. A nawet, gdyby tak nie było, miałam do niej ogromny
szacunek. Wśród boud, zgodnie z naturą hien, to samice rządziły.
Były bardziej agresywne, bardziej okrutne i bardziej alfa. Ciotka B
miała te wszystkie cechy, ale była takŜe sprawiedliwa i bystra, nie
tolerowała Ŝadnych bzdur. A kiedy jesteś alfą klanu boud, masz do
czynienia z naprawdę duŜą ilością bzdur.
Gdybym dorastała pod opieką Ciotce B, a nie tych suk, które
rządziły moim dzieciństwem, moŜe nie byłabym taka popieprzona.
- Bardzo mi przykro.
- Dziękuję - powiedział Rafael i odwrócił wzrok.
- Jak ona się trzyma?
- Niezbyt dobrze. Był bardzo miłym męŜczyzną. Lubiłem go.
- Co się stało?
- Atak serca. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko.
Zmiennokształtni prawie nigdy nie umierali na serce.
- Był człowiekiem?
Rafael przytaknął.
- Byli ze sobą przez prawie dziesięć lat. Poznała go niedługo po
śmierci mojego ojca. Msza miała odbyć się w piątek. Ktoś ukradł jego
ciało z domu pogrzebowego. - Niski pomruk splótł się z jego słowami.
- Moja matka nie mogła się z nim poŜegnać. Nie mogła go pochować.
O BoŜe. Zacisnęłam zęby.
- Kto zabrał ciało?
Twarz Rafaela przybrała ponury wyraz.
- Nie wiem. Ale zmierzam się tego dowiedzieć.
- Wchodzę w to. Jestem to winna twojej matce.
Ciotka B. miała prawo pochować swojego partnera. Albo
pochować to, co zabrało jego ciało. Obie wersje mi odpowiadały.
Rafael skrzywił się.
- Poczułaś zapach zapałek?
Kiwnęłam głową.
- To ten pies.
- Tak. Złapałem jego trop w domu pogrzebowym i podąŜyłem
za nim tutaj. Było tam coś jeszcze, ale smród tego psa jest tak
cholernie ostry, Ŝe ginie w nim wszystko inne.
Rafael spojrzał na mnie twardo. Skinęłam palcami.
- Dawaj.
- Wydaje mi się, Ŝe wyczułem wampira.
Ogromy trójgłowy pies był złą wiadomością. Wampir był duŜo,
duŜo gorszą. Patogen Immortuus odpowiedzialny za wampiryzm
zabijał swoją ofiarę. Wampiry nie posiadały Ŝadnego ego,
świadomości ani zdolności logicznego myślenia. Miały moŜliwości
intelektualne karalucha. Rządzone przez niezaspokojony głód krwi,
zabijały wszystko, co mogło krwawić. Pozostawiane same sobie
zmiotłyby Ŝycie z powierzchni ziemi, a następnie poŜarły siebie
nawzajem.
Jednak ich puste umysły stanowiły doskonałe narzędzie dla
woli nawigatora - nekromanty, który pilotował wampira niczym
marionetkę, widząc jego oczami i słysząc jego uszami. Było kilka
rodzajów nekromantów; najbardziej biegłych w tej sztuce nazywano
Panami Umarłych. Wampir pilotowany przez Pana Umarłych mógł w
kilka sekund zniszczyć pluton wyszkolonych Ŝołnierzy.
99% Panów Umarłych naleŜało do Rodu. Zaś Ród oznaczał
bardzo, bardzo złą wiadomość. Ród funkcjonował jak korporacja, był
dobrze zorganizowany, bogaty i specjalizował się w wszelkim rodzaju
nekromancji. No i był bardzo potęŜny.
- Myślisz, Ŝe to Ród ukradł ciało?
- Nie wiem - Rafael wzruszył ramionami. - Pomyślałem, Ŝe się
tam rozejrzę - zanim ty się w to zaangaŜowałaś.
- Dla mnie to bez znaczenia. A dla ciebie?
- Mam to w dupie.
Oczy Rafaela rozbłysły nadając mu nieco obłąkany wygląd.
- Czyli w tej kwestii się zgadzamy.
Skinęliśmy sobie głowami.
- Więc podąŜyłeś tropem zapachu siarki aŜ tutaj i co potem? -
zapytałam.
- Wpadłem na Burka. Ścigał mnie aŜ do przewęŜenia wąwozu.
Przesiedziałem tam godzinę lub coś koło tego, po czym on się oddalił,
a ja pobiegłem inną drogą. Najwyraźniej nie oddalił się wystarczająco.
Nawiasem mówiąc, co to za stworzenie, ten Burek?
- Nie mam pojęcia.
Całe moje szkolenie dotyczyło współczesnych zastosowań
magii. Mogłam z głowy wyrecytować wampirzy biocykl, potrafiłam
Ilona Andrews antologia Kate Daniels 03,5 Magic Mourns Magia w Ŝałobie Kate is on medical leave and Andrea is sitting in her office. Everything is going well, until a a giant hell dog escapes the Underworld and Raphael, the smoking-hot and very persistent werehyena, asks Andrea to help him track down... Kate jest na zwolnieniu lekarskim i Andrea czasowo przejęła jej gabinet. Wszystko idzie spokojnie do czasu, aŜ odbiera dziwny telefon. Po udaniu się na miejsce Andrea spotyka olbrzymiego psa ze starych legend i Raphaela - gorącego i niezwykle cierpliwego hienołaka, który prosi Andreę o pomoc w wytropieniu bestii z piekła rodem...
Magia w Ŝałobie Siedziałam w jednym z wielu małych, ponurych biur w oddziale Zakonu Rycerzy Miłosiernej Pomocy w Atlancie i udawałam, Ŝe jestem Kate Daniels. Telefon Kate nie dzwonił zbyt często, więc udawanie nie było trudne. Niestety, kiedy juŜ dzwonił, właśnie tak jak teraz, osoba po drugiej stronie linii rzadko była zainteresowana podróbką - chcieli oryginalnej Kate. - Zakon Miłosiernej Pomocy, Andrea Nash przy telefonie. Kobiecy głos po drugiej stronie mruknął niepewnie: - Nie jesteś Kate. - Nie, nie jestem. Jest na zwolnieniu lekarskim. Ale ja ją zastępuję. - To ja po prostu poczekam, aŜ wróci. Powiedziałam „do widzenia” do sygnału rozłączonej linii, odłoŜyłam słuchawkę i pogłaskałam moje SIG-Sauery P226 leŜące na biurku Kate. Przynajmniej moje pistolety wciąŜ mnie lubią. Prawdziwa Kate Daniels, moja najlepsza przyjaciółka i partnerka w skopywaniu tyłków była na zwolnieniu lekarskim. I zamierzałam zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby pozwolić jej
pozostać na tym zwolnieniu - przynajmniej do czasu, aŜ jej rany przestaną krwawić. Fala magii opadła. Tajemnicze pomarańczowe i Ŝółte glify na podłodze w biurze Kate przygasły. Na ścianie, naładowane powietrze wewnątrz poskręcanych Ŝarówek magicznych latarni pociemniało, a na suficie w korytarzu łagodnym blaskiem rozjarzyły się szpetne brodawki elektrycznego oświetlenia. Pod moją skórą, sekretna część mnie przeciągnęła się, ziewnęła i zwinęła się w kłębek, by zapaść w drzemkę, bezpiecznie schowawszy pazury. śyliśmy w niepewnym świecie: magia zalewała nas falami, rozpieprzała parę rzeczy i znikała. Nikt nie potrafił przewidzieć, kiedy nadejdzie, ani kiedy odpłynie. Trzeba było być zawsze przygotowanym. Czasami jednak, niezaleŜnie jak dobrze przygotowanym się było, magia zostawiała po sobie coś, z czym nie sposób było sobie poradzić - wtedy zawiadamiało się Policję, a jeśli oni nie potrafili pomóc, wzywało się Zakon. Zakon zaś wysyła rycerza, kogoś takiego jak ja, który pomaga uporać się z magicznym problemem. A przynajmniej tak to powinno działać. Bardzo niewielu ludzi jest biegłych zarówno w magii, jak i technologii. Kate wybrała magię. Ja wybrałam technikę. Zawsze przedkładałam broń palną i srebrne kule nad czary i miecze. Telefon zadzwonił ponownie: - Zakon Rycerzy Miłosiernej Pomocy, Andrea...
- A mogę porozmawiać Kate? - zapytał starszy, męski głos zabarwiony prowincjonalnym akcentem. - Zastępuję ją. W czym mogę pomóc? - Mogłabyś przekazać jej wiadomość? Powiedz jej, Ŝe dzwonił Teddy Jo ze Złomowisk Joshuy. Ona mnie zna. Powiedz, Ŝe przejeŜdŜałem przez Buzzard1 i widziałem jednego z tych kolesi, z którymi się trzyma, tych zmiennokształtnych, jak biegł na złamanie karku przez Rysy2 . Dokładnie pode mną. Gonił go wielki pies. - Jak wielki był ten pies? Teddy Jo przemyślał sprawę: - Powiedziałbym, Ŝe wielki jak dom. Parterowy. MoŜe odrobinę większy. Jednak nie tak duŜy jak te kolonialne, rozumiesz? Taki przeciętny dom. - Powiedziałbyś, Ŝe zmiennokształtny znajdował się w niebezpieczeństwie? - Do cholery, jasne, Ŝe był w niebezpieczeństwie. Ogon mu się palił. - Uciekał jakby ogon mu się palił, tak? - Nie, naprawdę się palił. Wyglądał, jakby miał wielką, futrzastą świecę wetkniętą w dupę. Bingo. Zielona piątka. Zmiennokształtny w skrajnym niebezpieczeństwie. 1 Buzzard - Myszołów 2 Scratches - Rysy
- Rozumiem. - No dobra, powiedz Kate, Ŝe ją pozdrawiam, Ŝeby czasem się odezwała i takie tam. Rozłączył się. Złapałam swój pas z bronią i wysłałam skoncentrowaną myśl w kierunku Maxime, sekretarki Zakonu. Nie miałam Ŝadnych zdolności telepatycznych, ale Maxime miała wystarczająco silne, Ŝeby wychwycić moją myśl, jeśli bardzo się skupiłam. - Maxime, mam zieloną piątkę w toku. Interweniuję. - Baw się dobrze, kochanie. Mam nadzieję, Ŝe trafi Ci się coś do zabicia - głos Maxime odezwał się w moje głowie. - Przy okazji, przypominasz sobie tego miłego, młodego męŜczyznę, od którego nie odbierasz telefonów? Rafael. Właściwie, nie był typem męŜczyzny, o którym kobieta mogłaby łatwo zapomnieć. - Co z nim? - Zwykle dzwoni do ciebie dwa razy dziennie, o dwunastej i o drugiej. Dziś nie zadzwonił. Ani razu. Zdusiłam w sobie ukłucie rozczarowania. - MoŜe zrozumiał wiadomość? - MoŜliwe. Po prostu pomyślałam, Ŝe chciałbyś wiedzieć. - Dzięki.
Rafael był problemem. A ja i tak miałam juŜ wystarczająco duŜo problemów. Wzięłam moją ulubioną parę P226-ek i dałam nura do zbrojowni, gdzie trzymałam swój asortyment broni. Wielki jak dom, tak? Zdjęłam ze stojaka swój karabin Weatherby Mark V gładząc kolbę ręcznie laminowaną włóknem szklanym i kevlarem. Prawdziwy klasyk. Jeśli musisz mieć absolutną pewność, Ŝe dobrze wykonasz robotę, uŜyj do niej najlepszego sprzętu. W tej zbrojowni była tylko jedna broń o większej sile raŜenia. Nazywana Wielkim Działem przez męskich rycerzy, a Wybuchową Dziecinką3 przeze mnie, spoczywała sama w osobnej szklanej gablocie. Wybuchowa Dziecinka karmiła się Srebrnymi Jastrzębiami - przeciwpancernymi, zapalającymi, wybuchowymi i wyładowanymi srebrem nabojami kaliber .50.4 śeby wyjąć Wybuchową Dziecinkę z jej gabloty musiałbym przedstawić wiele wiarygodnych argumentów. Nie przeszkadzało mi to. Weatherby był bardziej niŜ wystarczający do tej roboty. Zgarnęłam jeszcze naboje Magnum Ramingoton.4165 i skierowałam się w stronę drzwi, zanim ktokolwiek postanowi mnie zatrzymać. 3 W oryginale to “Big Unit” i "Boom Baby" 4 kaliber .50 - 0,5 cala - 12,7 mm 5 kaliber .416 - 0,416 cala - 10,36 mm
W dzisiejszych czasach kobieta mogła mieć samochód benzynowy, który funkcjonował tylko przy przypływie techniki, albo pojazd działający na naładowaną wodę, który był sprawny wyłącznie przy fali magii. Mój Jeep naleŜał do Zakonu i był wyposaŜony zarówno w silnik elektryczny, jak i magiczny, więc działał w czasie obu: magii i techniki. Niestety nie działał zbyt dobrze. Silnik zapalił przy czwartej próbie. Wskoczyłam do środka i wyjechałam z parkingu dołączając do ciągłego strumienia jeźdźców i powozów sunących na zachód. Mój środek transportu był jedynym pozbawionym kopyt na całej ulicy. Na resztę składały się konie, muły, osły i woły. Miasto leŜało w ruinach. Sterty zakurzonego gruzu i małe góry tłuczonego szkła wyznaczały miejsca po dawniej okazałych biurowcach, startych na pył przez bezlitosne szczęki magii. Atlanta rosła wokół nich. Nowe budynki mieszkalne, zbudowane raczej siłą ludzkich rąk niŜ przy uŜyciu maszyn, wyrastały na szkieletach dawnych budowli. Kamienne i drewniane mostki rozciągały się nad ziejącymi zapadliskami skruszonych wiaduktów. Małe stragany i otwarte targowiska zastąpiły supermarkety Wal-Mart i Kroger. Stara Atlanta mogła upaść, jak pień wielkiego drzewa raŜony piorunem - lecz jej korzenie były zbyt silne, by mogła zginąć.
Lubiłam to miasto. Nie urodziłam się tutaj ani nie przyjechałam tu z własnej woli, ale teraz to miasto było moim terytorium. Chodziłam jego ulicami, próbowałam jego zapachów i wsłuchiwałam się w jego oddech. Atlanta nie była do mnie przekonana. Co jakiś czas próbowała mnie zabić, ale teraz jestem pewna, Ŝe w końcu doszłyśmy do porozumienia. Czterdzieści minut później zjechałam z głównej drogi na James Jackson Parkway i trzymałam się jej aŜ do skrętu na Szosę Buzzard. Kiedy magia była w górze, głęboko zalewała tę część miasta. Wysokie drzewa oskrzydlały drogę, olbrzymie sosny i derenie, wciąŜ zielone, pomimo zbliŜającego się października. Minęłam pogięty metalowy znak: białe litery składały się na napis „SOUTH COBB DRIVE”, ale został on przykryty wybazgraną czarną farbą nazwą „BUZZARD”. Jasne wietrzne dzwoneczki zrobione z sępich czaszek i Ŝyłki zwisały z konarów drzew rzucając cienie na drogę. Radosne powitanie. Nie jestem do końca pewna, co próbowali przez to powiedzieć. Dobry BoŜe, czyŜby to był jakiś rodzaj ostrzeŜenia? Mój Jeep zajechał na stary most na rzece Chattahoochee. Stare mapy utrzymywały, Ŝe skierowanie się na północ doprowadzi mnie do Smyrny, a skręcenie na południowy-zachód zabierze mnie do Mableton, ale Ŝadne z tych miejsc juŜ nie istniało. Przejechałam most i zjechałam na pobocze. Przede mną rozciągała się rozległa sieć wąwozów. Wąskie i kręte, niektóre głębokie na 100 jardów, choć większość była płytka, splatały się i rozdzielały w gwałtownych zwrotach, niczym tunele wydrąŜone przez
ogromnego, Ŝywiącego się ziemią termita. Gdzieniegdzie, przycupnięte w połowie zbocza, otoczone mizernymi zaroślami, wznosiły się pozostałości strych budynków. Szosa, przerywana łatami drewnianych mostów, przecinała wąwozy biegnąc po szczytach urwisk. Ponad tym wszystkim czarnoskrzydłe sępy szybowały na prądach powietrza. Miejscowi nazywali ten obszar Rysami, poniewaŜ z góry wyglądał, jakby ziemię zarysował szponami gigantyczny myszołów. Rysy narodziły się po pierwszym wybuchu, kiedy magia powróciła do świata w trzydniowej fali niosącej śmierć i nieszczęście. Z kaŜdą kolejną falą magii wąwozy stawały się odrobinę głębsze. Daleko na południu Rysy łączyły się w jeden wąwóz, który ostatecznie stawał się Szczeliną Plastra Miodu, kolejnym przeklętym magicznym miejscem. Sama szosa słuŜyła jako ulubione miejsce rozgrywania wyścigów równoległych dla skretyniałych młodocianych przestępców. Gdzieś w tej mieszaninie ziemi i powietrza była moja zielona piątka - zmiennokształtny w niebezpieczeństwie. Miejmy nadzieję, Ŝe wciąŜ Ŝywy i hołubiący swój przypalony ogon. Atlanta była domem dla jednej z największych społeczności zmiennokształtnych w kraju. Gromada, bo pod taką nazwą była znana, liczyła ponad 1500 członków podzielonych na siedem klanów w zaleŜności od ich zwierzęcej formy. KaŜdym klanem rządziła para alf. Czternaście alf tworzyło Radę Gromady, której przewodniczył Curran, Władca Bestii Atlanty. Curran dzierŜył niewiarygodną moc i najwyŜszą władzę. Był Alfą.
śeby zrozumieć Gromadę, trzeba zrozumieć zmiennokształtnych. Zawieszeni w połowie drogi między człowiekiem a zwierzęciem mogli ulec jednej ze stron. Ci, którzy poddali się zwierzęcej naturze staczali się w katastrofalny obłęd. Upajali się perwersją i okrucieństwem, napychali ludzkim mięsem, gwałcili i mordowali, dopóki ludzie, tacy jak ja, nie uśpili ich jak wściekłych psów. Nazywano ich loupami i zabijano, gdy tylko zostali odkryci. Aby pozostać człowiekiem, zmiennokształtny musiał wieść Ŝycie zgodne z bardzo surowym reŜimem umysłowym szczegółowo opisanym w Kodeksie - zbiorze reguł sławiącym dyscyplinę, lojalność, posłuszeństwo i powściągliwość. Zmiennokształtny nie znał wyŜszego powołania niŜ słuŜenie Gromadzie - a Curran i jego Rada nadali tej słuŜbie nowy wymiar. Wszyscy zmiennokształtni przeszli szkolenie w zakresie sztuk walki, zarówno indywidualnie, jak i w oddziałach. Wszyscy uczuli się ukierunkowywać agresję, radzić sobie z postrzałem srebrnymi kulami i uŜywać róŜnych rodzajów broni. To wszystko, w połączeniu z ich liczebnością, Ŝelazną dyscypliną oraz wysokim stopniem organizacji, sprawiało, Ŝe posiadanie Gromady w mieście przypominało Ŝycie obok półtora tysiąca wysoko wykwalifikowanych profesjonalnych zabójców z udoskonalonymi zmysłami, nadnaturalną siłą i zdolnością regeneracji. Dla Zakonu obecność Gromady była wysoce kłopotliwa. Zmiennokształtni nie ufali Zakonowi. I mieli do tego prawo, bo rycerze patrzyli na kaŜdego zmiennokształtnego jakby ten tylko
czekał, by przeistoczyć się w potwora. Do tej pory Kate była jedynym przedstawicielem Zakonu, któremu udało się zdobyć ich zaufanie i woleli wszystkie sprawy załatwiać wyłącznie z nią. Wyciągnięcie zmiennokształtnego z opresji będzie duŜym krokiem naprzód do poprawy moich notowań w obu organizacjach. Przynajmniej teoretycznie powinno być. Zaciągnęłam ręczny i zaczęłam pod wiatr oddalać się od Jeepa. Trudno było cokolwiek wyczuć ze spalinami wypalającymi mi nozdrza. Teddy Jo prawdopodobnie wyolbrzymił rozmiar psa, naoczni świadkowie zwykle przesadzają, ale nawet, gdyby był wielkości „przeciętnego domu”, znalezienie go w labiryncie wąwozów moŜe okazać się trudne. Szosa nie biegła prosto, wiła i rozdzielała się na mniejsze drogi, z których połowa prowadziła do nikąd, a reszta kończyła swój bieg ponownie łącząc się z Buzzard. Przykucnęłam na skraju wąwozu i pozwoliłam prądom powietrza opowiadać mi historię. Odrobina omdlewająco słodkiego aromatu zgnilizny z rozkładających się ciał i dziwny, nieco oleisty smród Ŝerujących na nim sępów. PiŜmo dwóch dzikich kotów urządzających konkurs opryskiwania nawzajem swoich znaków. Ostra gorycz odległego skunksa. Woń palących się zapałek. Zatrzymałam się. Dwutlenek siarki. I to całkiem sporo. Była to jedyna woń, która nie pasowała do zwykłych zapachów świata zwierząt. Wróciłam do Jeepa i kierując się zapałkami podąŜyłam na północ. Bywały chwile kiedy mój sekret okazywał się przydatny.
Swąd palącej się siarki stawał się coraz silniejszy. Niski pomruk przetoczył się przez wąwóz poniŜej przechodząc w cięŜkie, wilgotne dyszenie, a następnie w sfrustrowany, złoŜony skowyt, jakby zgodnie zaskamlało kilka psów na raz. Poprowadziłam Jeepa wzdłuŜ krawędzi wąwozu i spojrzałam w dół. Pusto. śadnych gigantycznych psów, tylko płytkie, 25-stopowe zagłębienie z odrobiną rzadkich krzaków i śmieciami na dnie. Zepsuta, zardzewiała lodówka. Resztki kanapy. RóŜnokolorowe, poplamione szmaty. Najwyraźniej dom zjechał w dół stoku i teraz przysiadł w zrujnowanej stercie tuŜ przy krawędzi, w miejscu, gdzie wąwóz gwałtownie skręcał w lewo. Podekscytowane warknięcie przewinęło się z hukiem po Rysach - głęboki, pierwotny dźwięk jaki wydaje ogromna bestia ruszająca w pościg. Włosy zjeŜyły mi się na karku. Nadepnęłam hamulec, zwinęłam z siedzenia karabin Weatherby i wyskoczyłam na zewnątrz zajmując pozycję na krawędzi. Kudłaty kształt wyskoczył zza zakrętu wąwozu. Szafranowe zwierzę, ze szczyptą czarnych plamek na wygiętym grzbiecie, przeleciało nad śmieciami, mięśnie jego potęŜnych przednich łap pracowały z
wysiłkiem. Bouda. Cholera. Hienołak mnie zauwaŜył. Rechot wibrującego, przeraŜonego śmiechu eksplodował z jego pyska. Proszę, niech to nie będzie Rafael. Proszę, niech to nie będzie Rafael. Proszę... Bouda w pół skoku zmienił kierunek obracając się w moją stronę. Jego ciało zatrzeszczało skręcając się niczym u połamanej lalki. Kości przebiły się przez ciało, mięśnie przesuwały się w górę nowych, potęŜnych kończyn, wyrzeźbionej klatki i humanoidalnego tułowia. Szczęki wybuchły rozrastając się do nieproporcjonalnych rozmiarów. Jego twarz spłaszczyła się do groteskowej podobizny człowieka, przednie łapy rozciągnęły się tworząc ręce zdolne objąć całą moją głowę. Bouda w swojej bojowej formie - potwór w połowie drogi między hieną i człowiekiem. Dla zmiennokształtnego osiągnięcie tej formy było sukcesem, uczynienie jej proporcjonalną było niezwykłym wyczynem, a mówienie w niej było prawdziwą sztuką. Szczęki hienołaka rozchyliły się ukazując trzycalowe kły. Rozdarł się z mroŜącym krew w Ŝyłach krzykiem: - Andrea, uciekaj! Jedź! Rafael. Psiakrew. - Nie panikuj. - Namierzyłam zakręt przez celownik optyczny. - Mam wszystko pod kontrolą.
Coś, co zmusiło do ucieczki boudę w bojowej formie, zwłaszcza tak szalonego i niebezpiecznego jak Rafael, musi być traktowane z respektem. Na szczęście Weatherby dostarczał respekt zapakowany w naboje Magnum. To zatrzymałoby nosoroŜca w pełnym biegu. Jestem cholernie pewna, Ŝe poradzi sobie z przerośniętym psem. Ziemia zadrŜała jakby od uderzeń olbrzymiego młota. Odpadki na dnie wąwozu podskoczyły w miejscu. Coś ogromnego wyskoczyło zza zakrętu, było niemal równe ze ścianami wąwozu. Krwistoczerwone i masywne, poślizgnęło na śmieciach i wbiło w krzywiznę zakrętu. Zderzenie wstrząsnęło zboczem. Ruiny domu zadrŜały i zsunęły się w dół w deszczu cegieł odbijających się od trzech psich głów stworzenia. Wysoki na dwadzieścia cztery stopy trójgłowy pies. Łaaał. To była najprawdopodobniej najfajniejsza rzecz, jaką kiedykolwiek widziałam przez celownik karabinu. Pies otrząsnął się rozrzucając w koło gruz ze swojego futra. Muskularny, o potęŜnej klatce piersiowej, zbudowany jak włoski mastiff złapał przyczepność czterema masywnymi łapami i rzucił się w pościg za Rafaelem. Z tyłu, długi, przypominający bicz ogon przecinał powietrze; kolec na jego końcu kształtem przypominał głowę węŜa. Pyski w jego trzech głowach zwisały otwarte ukazując lśniące kły dłuŜsze niŜ moje przedramię. Trzy kręte, rozwidlone języki zwieszały się z pysków, kiedy z hukiem pędził na nas tocząc
pianę z pomiędzy odraŜających zębów. Krople śliny - kaŜda wystarczająco duŜa, by napełnić wiadro - zapalały się w powietrzu. Był zbyt potęŜnie zbudowany. Kula mogła się nie przebić. JednakŜe, nie musiałam go zabijać. Musiałam jedynie opóźnić go wystarczająco, Ŝeby ten tępak zdąŜył do mnie dobiec. Namierzyłam pysk środkowej głowy. Postrzał w nos przyniesie najwięcej bólu. - Biegnij, do cholery - zawył Rafael wdrapując się do mnie po stoku. - Nie ma powodu do krzyku. Ogarnęło mnie podniecenie, pradawny dreszcz towarzyszący myśliwemu namierzającemu swoją ofiarę. Ciemny nos bestii zatańczył w moim celowniku. Spokojnie. Wyceluj. Odetchnij. Masz czas. Potrójne warknięcie wyrwało się z trzech ogromnych paszcz. Delikatnie, powoli nacisnęłam spust. Weatherby wypluł z siebie grzmot. Odrzut z broni uderzył mnie w ramię. Środkowa głowa psa drgnęła. Weatherby mieścił dwa pociski w magazynku oraz jeden w komorze. Wymierzyłam i strzeliłam jeszcze raz. Środkowa głowa opadła. Bestia zawyła i zakręciła w bólu. Idealnie. Weatherby znowu wygrywa.
Rafael wystrzelił w górę zbocza rzucając się ku mnie w rozpaczliwym skoku. Złapałam go za ramiona i wciągnęłam na górę. Popędziliśmy do Jeepa. Rafael wylądował na siedzeniu pasaŜera, ja wskoczyłam za kierownicę i wcisnęłam pedał gazu w podłogę. Jęk czystej frustracji wstrząsnął szosą. We wstecznym lusterku pies wypłynął z wąwozu, jakby miał skrzydła, i wylądował na drodze za nami. - Szybciej! - warknął Rafael. Prowadziłam wyciskając stary silnik Jeepa do ostatniej kropli. Pędziliśmy szosą na złamanie karku. Pies ścigał nas z triumfalnym wyciem, które wstrząsało ziemią pod kołami samochodu. W trzech imponujących skokach pokonał dzielącą nas odległość i pochylał się nad samochodem z szeroko otworzoną paszczą. Owiał mnie jego cuchnący, Ŝrący oddech. Rafael zerwał się i odwarknął, sierść zjeŜyła mu się na grzbiecie. Płonąca ślina trafiła w tylne siedzenia przypalając tapicerkę w gryzących oparach topiącego się syntetyku. Skręciłam gwałtownie, nagle wjeŜdŜając na drewniany most i niemal posyłając Jeepa w przepaść. Monstrualne zęby kłapnęły o stopę od tylnego siedzenia. Pies warknął. We wstecznym lusterku zobaczyłam, jak spina mięśnie zbierając się do skoku. Przede mną Szosa Buzzard biegła prosto i była wąska, z wąwozami po obu stronach. Nie było dokąd uciec. Koniec z nami.
Wewnątrz mnie zwierzę przedzierało się przez moje ciało próbując wydostać się spod skóry. Zacisnęłam zęby i pozostałam człowiekiem. Pies skoczył. Jego ogromne cielsko leciało w naszą stronę, gdy nagle szarpnęło nim do tyłu, jakby pociągnęła go niewidzialna smycz, która właśnie rozwinęła się na swoją pełną długość. Psi olbrzym upadł niezdarnie machając łapami w powietrzu. W lusterku zobaczyłam, jak wstaje. Jego szczekanie donośnie rozeszło się po Rysach. Pies szczeknął jeszcze raz, zaskamlał i wskoczył z powrotem do wąwozu. Zwolniłam do prędkości, która pozwalała mi skręcać bez posyłania nas na pewną śmierć w szczeliny poniŜej. - Ty! Wyjaśnij! Na siedzeniu obok mnie Rafaelem wstrząsnął dreszcz. Futro wtopiło się w gładką, ludzką skórę opinającą rozdzierająco piękne ciało. Czarne jak węgiel włosy spłynęły z jego głowy na ramiona. Spojrzał na mnie tymi tlącymi się, błękitnymi oczami, uśmiechnął się i zemdlał. - Rafael? Nieprzytomny. Z magią w odpływie, zmiana kształtu wymagała sporego wysiłku, szczególnie w połączeniu z wcześniejszą forsowną ucieczką, więc Lyc-V - wirus zmiennokształtnych - wyłączył go, by mógł odpocząć. Warknęłam pod nosem. Oczywiście mógłby pozostać przytomny, gdyby nie zmienił się w człowieka. Wiedział jednak, Ŝe
gdy się przemieni, zemdleje na siedzeniu obok mnie - nagi - i będę zmuszona gapić się na niego, dopóki nie wyśpi się wystarczająco, by dojść do siebie. Zrobił to specjalnie. Hienołak Casanova znowu w natarciu. Zaczynałam być naprawdę zmęczona tym jego niedorzecznym uganianiem się za mną. Dziesięć minut później wjechałam na opuszczoną stację Shella i zaparkowałam pod betonowym dachem osłaniającym dystrybutory paliwa. Ścisnęłam mój karabin i nasłuchiwałam. śadnego warczenia. śadnego pomrukiwania. Byliśmy bezpieczni. Serce waliło mi jak młot. Poczułam gorzkawy posmak na swoim języku i zacisnęłam mocno oczy. Opóźniona reakcja na stres, nic więcej. W środku, moje drugie, sekretne ja, wiło się i krzyczało z frustracji. Zakułam je w mentalne łańcuchy. Kontrola. W końcu to wszystko sprowadzało się do kontroli. Nauczyłam się narzucać swoją wolę własnemu ciału jeszcze w dzieciństwie - miałam wybór, to albo śmierć. Lata umysłowego treningu w Akademii Zakonu wzmocniły moje opanowanie. Oddychaj. Kolejny oddech. Spokój. Stopniowo zwierzęca część mnie uspokoiła się. Właśnie tak. Rozluźnij się. Dobrze.
Wszyscy zmiennokształtni walczyli ze swoją wewnętrzną bestią. Niestety, ja nie byłam zwykłym zmiennokształtnym. Moje problemy były znacznie bardziej złoŜone. A obecności Rafała tylko pogarszała sprawę. Rafael wciągnął się obok mnie pochrapując lekko. Dopóki się nie obudzi, rozwaŜanie, dlaczego uganiał się za nim wielki, trzygłowy pies z płonącą śliną, było bezcelowe. Spójrzcie na niego. Drzemie sobie wolny od wszelkich trosk, pewny, Ŝe będę go pilnować. I to właśnie robiłam. Spotykałam w swoim Ŝyciu przystojnych męŜczyzn, niektórych obdarzonych klasycznie doskonałymi rysami twarzy i ciałem zbudowanym jak u Dawida Michała Anioła. Rafael nie był jednym z takich męŜczyzn - a jednak zostawiał ich wszystkich daleko w tyle. Miał swoje zalety: brązową skórę, męską szczękę i szerokie, zmysłowe usta. Ale jego twarz była zbyt wąska. Jego nos był zbyt długi. A mimo to, gdy patrzył na kobiety tymi ciemnoniebieskimi oczami, traciły cały zdrowy rozsądek i dosłownie rzucały się na niego. Jego twarz była taka ciekawa i taka... zmysłowa. Nie było na to lepszego określenia. Rafael był chodzącą, ściśle kontrolowaną, męską zmysłowością; Ŝar tlił się tuŜ pod powierzchnią jego śniadej skóry. Jego ciało zapierało mi dech w piersi. Miał szczupłą, wyrazistą i proporcjonalną budowę - perfekcyjną, z szeroką klatką piersiową, wąskimi biodrami i długimi nogami. Moje spojrzenie przesunęło się w dół, między jego nogi. I był bardzo hojnie obdarzony przez naturę.
Był dla mnie miły, prawdopodobnie milszy, niŜ na to zasługiwałam. Za pierwszym razem, kiedy moje ciało mnie zdradziło, on i jego matka, Ciotka B, uratowali mi Ŝycie, prowadząc mnie z powrotem do mojego kształtu. Za drugim razem, gdy moje plecy poprzebijały srebrne kolce, on obejmował mnie i mówił do mnie w trakcie wyciągania ich z mojego ciała. Kiedy wracam myślami do tych chwil, wydaje mi się, Ŝe wyczuwałam w nim wraŜliwość i bardzo mocno chcę wierzyć, iŜ była szczera. Niestety Rafael był takŜe boudą. Jest takie powiedzenie o hienołakach: od czternastki do osiemdziesiątki, ślepą, kulawą i szaloną - bouda będzie się pieprzyć z czymkolwiek. Wiedziałam to z pierwszej ręki. W ich słowniku nie istniało słowo „monogamia”. Rafael widział prawdziwą mnie i nigdy wcześniej nie spotkał nikogo podobnego. Dla niego byłam TDR-KJNP. Tą Dziwną Rzeczą Której Jeszcze Nie Przeleciałem. Im więcej o tym myślałam, tym bardziej byłam wkurzona. Potrafił dość dobrze mówić w bojowej formie. Gdyby nie zasnął, do tej pory wyciągnęłabym od niego wszystkie wyjaśnienia. Nie wspominając nawet, Ŝe gdyby coś nas zaatakowało, zostałam z cięŜszym ode mnie o jakiejś osiemdziesiąt funtów, bezwładnym męŜczyzną, którego musiałbym bronić. Właściwie, co takiego miałam z nim zrobić? CzyŜby oczekiwał, Ŝe będę wzdychać cięŜko podziwiając jego nagie ciało? A moŜe powinnam wykorzystać sytuację?
Sięgnęłam do schowka w samochodzie i wydłubałam z niego marker. Wykorzystanie sytuacji wcale nie brzmiało tak źle. Godzinę później Rafael przeciągnął się i otworzył oczy. Jego wargi rozciągnęły się w niewymuszonym uśmiechu. - Hej. To naprawdę piękny widok do ujrzenia po przebudzeniu. Podniosłam na niego mojego SIG-Sauera. - Powiedz mi, dlaczego tamten miły piesek cię gonił. Zmarszczył nos i dotknął swoich ust. - Czy ja mam coś na wargach? Tak, masz. - Rafael, skoncentruj się! Wiem, Ŝe to dla ciebie trudne, ale spróbuj trzymać się tematu. Wyjaśnij tego psa. Polizał swoje usta rozpraszając tym moje myśli. Andrea, skup się! Spróbuj trzymać się tematu. Rafael pamiętał, Ŝeby sprawiać wraŜenie wyluzowanego i odchylił się do tyłu obdarowując mnie widokiem spektakularnej klatki. - To skomplikowane.
- Przekonajmy się. Po pierwsze, co ty w ogóle tutaj robisz? Nie powinieneś teraz przeciągać gdzieś ogromnych kamieni? Około sześć tygodni temu część z nas przystąpiła do Północnych Rozgrywek - nielegalnego turnieju walk na śmierć i Ŝycie. Zrobiliśmy to, Ŝeby zapobiec wybuchowi wojny przeciw Gromadzie. Zarówno Zakon, jak i Curran, Władca Bestii, raczej nieprzychylnie patrzyli na to wydarzenie. W efekcie Kate była na zwolnieniu lekarskim, a Władca Bestii, który w końcu sam wziął udział w turnieju, skazał siebie i pozostałych zaangaŜowanych w to zmiennokształtnych na kilka tygodni cięŜkich robót przy rozbudowie cytadeli Gromady. - Curran zwolnił mnie z powodu problemów rodzinnych - powiedział Rafael. Nie dobrze. - Co się stało? - Zmarł towarzysz mojej matki. Moje serce podskoczyło. Ciotka B była... była dobra. Kiedyś uratowała mi Ŝycie i nie zdradziła mojej tajemnicy. Zawdzięczałam jej wszystko. A nawet, gdyby tak nie było, miałam do niej ogromny szacunek. Wśród boud, zgodnie z naturą hien, to samice rządziły. Były bardziej agresywne, bardziej okrutne i bardziej alfa. Ciotka B miała te wszystkie cechy, ale była takŜe sprawiedliwa i bystra, nie tolerowała Ŝadnych bzdur. A kiedy jesteś alfą klanu boud, masz do czynienia z naprawdę duŜą ilością bzdur.
Gdybym dorastała pod opieką Ciotce B, a nie tych suk, które rządziły moim dzieciństwem, moŜe nie byłabym taka popieprzona. - Bardzo mi przykro. - Dziękuję - powiedział Rafael i odwrócił wzrok. - Jak ona się trzyma? - Niezbyt dobrze. Był bardzo miłym męŜczyzną. Lubiłem go. - Co się stało? - Atak serca. Wszystko wydarzyło się bardzo szybko. Zmiennokształtni prawie nigdy nie umierali na serce. - Był człowiekiem? Rafael przytaknął. - Byli ze sobą przez prawie dziesięć lat. Poznała go niedługo po śmierci mojego ojca. Msza miała odbyć się w piątek. Ktoś ukradł jego ciało z domu pogrzebowego. - Niski pomruk splótł się z jego słowami. - Moja matka nie mogła się z nim poŜegnać. Nie mogła go pochować. O BoŜe. Zacisnęłam zęby. - Kto zabrał ciało? Twarz Rafaela przybrała ponury wyraz. - Nie wiem. Ale zmierzam się tego dowiedzieć. - Wchodzę w to. Jestem to winna twojej matce. Ciotka B. miała prawo pochować swojego partnera. Albo pochować to, co zabrało jego ciało. Obie wersje mi odpowiadały.
Rafael skrzywił się. - Poczułaś zapach zapałek? Kiwnęłam głową. - To ten pies. - Tak. Złapałem jego trop w domu pogrzebowym i podąŜyłem za nim tutaj. Było tam coś jeszcze, ale smród tego psa jest tak cholernie ostry, Ŝe ginie w nim wszystko inne. Rafael spojrzał na mnie twardo. Skinęłam palcami. - Dawaj. - Wydaje mi się, Ŝe wyczułem wampira. Ogromy trójgłowy pies był złą wiadomością. Wampir był duŜo, duŜo gorszą. Patogen Immortuus odpowiedzialny za wampiryzm zabijał swoją ofiarę. Wampiry nie posiadały Ŝadnego ego, świadomości ani zdolności logicznego myślenia. Miały moŜliwości intelektualne karalucha. Rządzone przez niezaspokojony głód krwi, zabijały wszystko, co mogło krwawić. Pozostawiane same sobie zmiotłyby Ŝycie z powierzchni ziemi, a następnie poŜarły siebie nawzajem. Jednak ich puste umysły stanowiły doskonałe narzędzie dla woli nawigatora - nekromanty, który pilotował wampira niczym marionetkę, widząc jego oczami i słysząc jego uszami. Było kilka rodzajów nekromantów; najbardziej biegłych w tej sztuce nazywano
Panami Umarłych. Wampir pilotowany przez Pana Umarłych mógł w kilka sekund zniszczyć pluton wyszkolonych Ŝołnierzy. 99% Panów Umarłych naleŜało do Rodu. Zaś Ród oznaczał bardzo, bardzo złą wiadomość. Ród funkcjonował jak korporacja, był dobrze zorganizowany, bogaty i specjalizował się w wszelkim rodzaju nekromancji. No i był bardzo potęŜny. - Myślisz, Ŝe to Ród ukradł ciało? - Nie wiem - Rafael wzruszył ramionami. - Pomyślałem, Ŝe się tam rozejrzę - zanim ty się w to zaangaŜowałaś. - Dla mnie to bez znaczenia. A dla ciebie? - Mam to w dupie. Oczy Rafaela rozbłysły nadając mu nieco obłąkany wygląd. - Czyli w tej kwestii się zgadzamy. Skinęliśmy sobie głowami. - Więc podąŜyłeś tropem zapachu siarki aŜ tutaj i co potem? - zapytałam. - Wpadłem na Burka. Ścigał mnie aŜ do przewęŜenia wąwozu. Przesiedziałem tam godzinę lub coś koło tego, po czym on się oddalił, a ja pobiegłem inną drogą. Najwyraźniej nie oddalił się wystarczająco. Nawiasem mówiąc, co to za stworzenie, ten Burek? - Nie mam pojęcia. Całe moje szkolenie dotyczyło współczesnych zastosowań magii. Mogłam z głowy wyrecytować wampirzy biocykl, potrafiłam