mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Dodd Christina - Akademia Guwernantek 5 - W Twych ramionach

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Dodd Christina - Akademia Guwernantek 5 - W Twych ramionach.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 248 stron)

Tytuł oryginału Lost In Your Arms Christina Dodd W twych ramionach

ROZDZIA Ł 1 Londyn, rok 1843 -Proszę, pani MacLean, niech pani opowie nam o swoim ślubie! Z ustami pełnymi ciasta spojrzała na promieniejące szczęściem twarze kobiet, siedzących wokół niej w salonie lady Halifax i na jasnowłosą dziewczynę o krągłych policzkach, którą miały dziś uhonorować. To od niej pochodziła prośba. Od dziewczyny, która za niecałe dwa tygodnie miała stać się spłonioną z radości panną młodą, a potem Ŝoną młodszego lokaja lady Halifax. Enid przełknęła i zaczerpnęła powietrza. -O moim ślubie? Och, z pewnością nie chciałybyście słuchać o moim ślubie! -AleŜ chcemy! - odparły zgodnym chórem kobiety: pokojówki, pomywaczki i inne dziewczęta słuŜebne z głowami nabitymi nierealnymi wyobraŜeniami na temat miłości. Enid, w dojrzałym wieku dwudziestu sześciu lat, była co najmniej o pięć lat starsza od kaŜdej z nich ipięćset razy bardziej cyniczna. -Czy pani ślub był tak cudowny, jak będzie mój? -spytała Kay, przyciskając ręce do piersi. Dziewczyna, cała w kwiatach i wstąŜkach, otoczona prezentami podarowanymi jej przez przyjaciółki, wręcz promieniała miłością. Enid rozpaczliwie próbowała zmienić temat. -Nic nie mogłoby być tak cudowne, jak twój ślub. Koronka, którą lady Halifax przygotowała dla ciebie na ślubny prezent, doskonale nada się na kołnierz twej ślubnej sukni. -Tak, to prawda. Kay poklepała wykwintną, maszynową koronkę, którą przyniosła Enid. -Lady Halifax to bardzo dobra pani. Proszę koniecznie przekazać jej moje podziękowania. A czy pani miała koronki na swojej ślubnej sukni? Problem, zdaniem Enid, polegał na tym, Ŝe była kobietą tajemniczą. 2 Och, nie tak dosłownie. Od trzech lat mieszkała w londyńskiej rezydencji lady Halifax jako jej towarzyszka i opiekunka. Z początku robiła niewiele więcej, jak tylko podawała swej chlebodawczyni laskę i dbała o to, by ta miała zawsze czystą chusteczkę. Lecz z czasem wyniszczająca choroba osłabiła lady Halifax i teraz Enid pełniła takŜe rolę gospodyni. Zdawała relację z tego, co działo się w gospodarstwie i przekazywała słuŜbie polecenia. Lecz nigdy, ani razu nie zwierzyła się nikomu, nie opowie-działa o swej przeszłości.

Zdawała sobie sprawę, Ŝe ludzie plotkują. Mówiła z akcentem wyŜszych sfer, była wykształcona i odznaczała się towarzyską ogładą, pokojówki przypuszczały więc, Ŝe jest damą, która popadła w tarapaty i teraz musi zarabiać na Ŝycie. Nie uczyniła nic, aby sprostować to domniemanie. A teraz schwytały ją w pułapkę, zapraszając na herbatę i ciasto i oczekując, Ŝe potwierdzi ich nadzieje oraz nierealne wyobraŜenia. -Pani MacLean, bardzo prosimy – powiedziała błagalnym tonem Sarah, pokojówka, mająca w swojej pieczy salon na piętrze. -Tak, prosimy -Shirley, piętnastolatka, która dopiero co przybyła do stolicy ze wsi, klasnęław dłonie, zrzucając przy okazji z kolan talerz z ciastem. Wszystkie zerwały się na równe nogi, lecz Enid uciszyła pełne przeraŜenia okrzyki i pomogła uprzątnąć nieporządek. -JuŜ wszystko dobrze, kochanie. Widzisz? Nic się nie stało. -Po czym, starając się odwrócić uwagę zapłakanej Shirley, dodała: - Przestań płakać, bo nie usłyszysz, jak będę opowiadała o moim ślubie. Shirley wysiąkała nos w chusteczkę. -Dobrze. -Proszę nam opowiedzieć - nalegała Kay. Enid za skarby świata nie zdobyłaby się na to, aby powiedzieć im prawdę, będzie więc musiała skłamać. -Czy brała pani ślub w wielkim kościele? -Ardelia, pulchna, pospolita i smagła, zbierała kciukiem okruszki ciasta. Enid odłoŜyła widelec i odstawiła talerz na stół. Uznała, Ŝe skoro i tak ma skłamać, równie dobrze moŜe to być kłamstwo co się zowie. 3 -Brałam ślub w katedrze, a udzielał nam go biskup. -W katedrze? -spytała Sarah, a jej brązowe oczy zogromniały do rozmiarów spodka. -Był piękny czerwcowy poranek. Trzymałam w dłoniach bukiet z dzikich róŜ i otaczali mnie przyjaciele. -Była pani ubrana na biało jak królowa Wiktoria? -spytała Ardelia, drŜąc z podniecenia. -Nie, nie na biało. Dziewczęta westchnęły, rozczarowane. -Jej Wysokość nie wyszła jeszcze wtedy za mąŜ Lecz miałam na sobie błękitną muślinową suknię, bardzo ładną -nicowaną tylko dwa razy, dodała w myśli -ze wspaniałą obfitą spódnicą, rękawiczki z czarnej koronki - poŜyczone od Ŝony pastora - i niebieski aksamitny kapelusz z czarną

woalką -podarowany przez Stephena, zdobyty nie wiadomo gdzie i oby nie kradziony -pomyślała. Niesiona entuzjazmem, dodała: -A moje czarne buciki wypolerowano tak wspaniale, Ŝe mogłam się w nich przejrzeć. -Z tymi niebieskimi oczami i czarnymi włosami musiała pani wyglądać wspaniale -stwierdziła przypochlebnie Gloria, raczej niepozorna dziewczyna, darząca Enid przesadnym podziwem i uwielbieniem. -A jaką miała pani fryzurę? Enid dotknęła luźnego węzła włosów, ukrytego pod zamotaną na karku czarną siateczką. -Są tak nieposłuszne, Ŝe niewiele da się z nimi zrobić. MoŜna tylko spiąć je tak jak teraz. -Dlaczego nie upięła ich pani pokojówka? -spytała Ardelia, spoglądając na nią niewinnie szeroko otwartymi oczami. Enid, zdecydowana uczynić swą opowieść moŜliwie najbardziej dramatyczną, odparła: -Nie miałam pokojówki. Dziewczęta wymieniły współczujące spojrzenia. -Mojej rodzinie niezbyt się wtedy wiodło... -powiedziała, ocierając chusteczką absolutnie suche oczy. O BoŜe, te dziewczęta uwierzą we wszystko, co im się powie! 4 -Oooo -Sarah kochała dramat bardziej niŜ pozostałe i dobrze wiedziała, jak ta historia powinna się zakończyć. -Rodzina pani straciła pieniądze, a Stephen ocalił panią przed nędzą. Miłość nigdy nikogo nie ocaliła. Gdyby Enid była naprawdęŜyczliwa, powiedziałaby to i pozbawiła dziewczęta złudzeń. Wiedziała jednak, Ŝe i tak by nie uwierzyły. Młodzi ludzie nigdy w to nie wierzą. Ona nie wierzyła. -Dobrze pani w tej fryzurze - powiedziała pocieszająco Shirley. -Dziękuję, Shirley. Ardelia pochyliła się ku niej i zapytała z błyszczącymi oczami: -Czy tatuś poprowadził panią do ołtarza? -Nie, mój ojciec juŜ wtedy nie Ŝył. – KrzyŜyk na drogę -dodała w myślach. -Ale i tak poza Stephenem nie potrzebowałam nikogo. -Czy pani mąŜ był wysokim i przystojnym dŜentelmenem? -obfite łono Deny aŜ zafalowało na tę myśl. -Miał bardzo gęste złote włosy, tak mocno błyszczące, Ŝe bladło przy nich słońce, i piękną jasną cerę. Enid wyjrzała przez okno na ogród lady Halifax. Nie widziała kwitnących drzew ani krzewów, próbując przypomnieć sobie, jak teŜ wyglądał Stephen

tamtego dnia przed dziewięcioma laty. Jej pamięć przywołała portret, który czas dawno pozbawił blasku. Nie powie jednak tego dziewczętom, które pragnęły wierzyć w miłość aŜ po grób. -Jego oczy... nie zapomnę nigdy barwy jego oczu... -To przynajmniej było prawdą. -Miał oczy intensywnie zielone, prawie jak morze w burzowy dzień,i nakrapiane złotymi zygzakami przypominającymi błyskawice. -Zielone jak morze, nakrapiane złotymi błyskawicami - powtórzyła Ardelia z pełnym podziwu zachwytem. -Lecz wcale nie był próŜny. Stephen był najbardziej próŜnym męŜczyzną, jakiego Enid kiedykolwiek spotkała, lecz w tej bajce stał się księciem. -Gdyby mu ktoś powiedział, Ŝe jest urodziwy, zarechotałby i odparł, Ŝe nikt, czyje uszy sterczą, o tak -pokazała, co ma na myśli, odchylając sobie uszy dłońmi -nie moŜe być przystojny. Lecz roztaczał wokół siebie aurę przygody i nieustającego, radosnego oczekiwania. 5 -Lubił przygody? - zapytała Shirley, oddychając szybko z podniecenia. -Właśnie. Był synem szlachetnej rodziny, niesprawiedliwie pozbawionym majątku przez podłego kuzyna, włóczył się więc po bocznych drogach Anglii, pomagając biednym i przynosząc sprawiedliwość biedakom. -Jak Robin Hood - powiedziała Sarah. -Właśnie - Enid najwidoczniej dała się ponieść opowiadanej historii. -Czy na jego widok ścięło panią z nóg, tak jak mnie, kiedy zobaczyłam Rogera? - spytała Kay. -Owszem. Spotkaliśmy się i on od razu powiedział, Ŝe jestem dokładnie taką kobietą, jakiej szuka. To, niestety, było prawdą. Enid nie rozumiała tylko wówczas, dlaczego. -Oświadczył się jeszcze tego samego wieczoru, ale ja postanowiłam, Ŝe okaŜę się sprytniejsza i odmawiałam mu przez całe dwa tygodnie. - Roześmiała się na wspomnienie młodzieńczego szaleństwa. -Miałam tylko siedemnaście lat. Wydawało mi się, Ŝe dwa tygodnie to bardzo długo. -Ja teŜ mam siedemnaście lat! -zawołała Kay. -I wydaje mi się, Ŝe trzeba będzie czekać wieki, nim wreszcie poślubię mojego Rogera! -Czas szybko minie - zapewniła Enid. Kay skrzywiła się. -Mówi pani zupełnie jak moja mama, pani MacLean. Słowa Kay sprowadziły Enid z powrotem na ziemię. Miała ochotę opaść bezwładnie niczym zbyt wyrośnięty suflet. Ma dwadzieścia sześć lat, a to dziecko twierdzi, Ŝe przypomina jej matkę? Jak to się

stało, Ŝe tak szybko przeszła od młodzieńczej nierozwagi do mądrości, jakiej nabywa się z wiekiem? Jak mogła przypominać komuś matkę, skoro nigdy nie kołysała w ramionach dziecka... i, za sprawą Stephena, nigdy juŜ tego nie zrobi? Zwykle starała się o tym nie myśleć, lecz oto siedziała, wpatrując się w chichoczące niemądrze dziewczęta, które pod jej spojrzeniem stopniowo prostowały się na krzesłach i opuszczały wzrok na swoje stopy. -Pani MacLean... dobrze się pani czuje? - spytała Kay bojaźliwie. Enid wstała i podeszła do okna, by ukryć wyraz twarzy. -Po prostu pogrąŜyłam się we wspomnieniach. AŜ nazbyt prawdziwe. I niefortunne. 6 Sarah przerwała krótką, niezręczną ciszę. -Pani MacLean, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu, Ŝe zapytam... Co stało się z pani męŜem? Enid zawahała się i odwróciła głowę, zastanawiając się, jak by tu zakończyć opowieść. W końcu, starając się, aby zabrzmiało to niezbyt jasno, powiedziała: -Pewnego dnia wsiadł na swego wierzchowca, a potem... potem... -Czy ratował akurat jakąś starszą biedną damę? -Ććciiii - uciszyła Ardelię Kay. -Dokładnie tak. -Enid uśmiechnęła się, istne wcielenie tragizmu i odwagi. - A teraz odszedł ode mnie na zawsze. Dena szturchnęła Shirley pod Ŝebra. -Mówiłam ci, Ŝe ona jest jak te tragiczne bohaterki, które tak uwielbiasz. Kłamstwa zaprowadzą ją prosto do piekła. Dobrze o tym wiedziała. Mimo to nie potrafiła się powstrzymać, by nie zakończyć przejmującą i na swój sposób prawdziwą deklaracją: -Nie ma dnia, bym o nim nie myślała, ani nocy, bym nie pragnęła zobaczyć znów jego twarzy. Odwróciła się do dziewcząt i przybrała dramatyczną pozę, zaciskając dłonie na złotej frędzli zasłon. -Dałabym wszystko, byle tylko zobaczyć go jeszcze raz. Dziewczęta westchnęły unisono, zachwycone dramatem. Nagle od drzwi dobiegł je drŜący głos lady Halifax. -Enid, moja droga, pan Kinman, który właśnie przybył, spełni twe najgorętsze pragnienie. Przyłapana! Na straszliwym fantazjowaniu, i to przez lady Halifax, kobietę, którą tak podziwiała! Najwidoczniej do piekła wiodła nie tylko jedna droga.

Enid natychmiast zmieniła pozę. Lady Halifax, złamana cierpieniem i przykuta do wózka, przyglądała się jej ze smutkiem i niedowierzaniem w oczach. Za nią stał bardzo oficjalnie wyglądający, obcy męŜczyzna, odziany nad wyraz stosownie w brązowy tweed. Na jego rumianej twarzy zawodowego boksera malował się wyraz powagi. 7 Strach ścisnął Enid za gardło. Co takiego powiedziała lady Halifax? Jej najgorętsze pragnienie...? Dziewczęta zaczęły szeptać, zaniepokojone. Enid dygnęła i zapytała: -Proszę pani, co ma pani na myśli? -Panie Kinman? -lady Halifax wskazała gestem obcego dŜentelmena. - Czy byłby pan uprzejmy objaśnić pani MacLean sytuację? Oczywiście -powiedział pan Kinman, wysuwając się do przodu i obracając w mocnych dłoniach brązowy kapelusz. -Odnaleźliśmy męŜa pani, Stephena. śywego. * Enid, odziana w ciemny, praktyczny strój podróŜny, postawiła walizeczkę na podłodze korytarza, pod drzwiami sypialni lady Halifax. Zapukała cicho i weszła do zaciemnionego pokoju. Nowa pielęgniarka wstała ze swego krzesła przy łóŜku i podeszła do Enid. -Lady Halifax odpoczywa -powiedziała cicho -lecz nie chce zasnąć, dopóki się z panią nie zobaczy. Poklepała Enid współczująco po ramieniu i wyszła z pokoju, zamykając za sobą drzwi. Enid odczekała chwilę, aby jej oczy przyzwyczaiły się do półmroku. Stojąc na progu sypialni, wdychała znajomy zapach lawendy, syropu od kaszlu, starości i zahartowanej w bólu odwagi. A potem podeszła do łóŜka, szeleszcząc spódnicami. Lady Halifax leŜała na plecach, z kołdrą podciągniętą niemal pod brodę, którą przytrzymywała szponiastymi palcami. Jej ciemne oczy błyszczały. -MąŜ, Enid? Dlaczego mi nie powiedziałaś? Lady Halifax miała zwyczaj przechodzić od razu do sedna sprawy. Enid wsunęła poduszkę pod kościste ramiona staruszki, by ułatwić jej oddychanie. -Nieudane małŜeństwo to nie powód, by się z nim obnosić, a kobieta, która nie potrafi zatrzymać przy sobie męŜa, staje się w najlepszym razie obiektem litości.

8 -Obiektem litości? Ty? Lady Halifax śmiała się tak długo, Ŝe śmiech przeszedł w kaszel. Dopiero wtedy dokończyła myśl. -Przetrwałaś i potrafiłaś nieźle zatroszczyć się o siebie. Nie ma powodu litować się nad tobą. Enid poprawiła stojący przy łoŜu boleści stolik, rozmyślając nad tym, co właśnie usłyszała. Rzeczywiście, tam, gdzie wiele kobiet by się poddało, ona odniosła sukces. Była teraz niezaleŜna. Oczywiście straciła mnóstwo młodzieńczej naiwności. Stała się cyniczna. Sarkastyczna. Nie dopuszczała do głosu łagodniejszej strony swej natury tak długo, Ŝe nie była juŜ nawet pewna, czy ta strona w ogóle jeszcze istnieje. Lecz, oczywiście, istniała. Dowód na to spoczywał tuŜ przed jej oczami. Lady Halifax, kostyczna, nieprzebierająca w słowach i kłótliwa, na dobre zagościła w jej sercu. -Nie chcę pani opuszczać, milady – powiedziała Enid cicho. -Musisz, kochanie -lady Halifax przesunęła drŜącym palcem po policzku Enid. - NiewaŜne, co ten Stephen zrobił, nadal jest twoim męŜem. Podczas bolesnej dla Enid rozmowy z udziałem pana Kinmana, jaka odbyła się w bibliotece, Enid dowiedziała się jedynie, Ŝe po nią posłano i Ŝe jej mąŜ został ranny. Ewidentnie spodziewano się, Ŝe natychmiast wyruszy, aby go pielęgnować. Taki był, w końcu, obowiązek Ŝony. Lady Halifax najwidoczniej się z tym zgadzała. -Powinnaś do niego pojechać. Potrzebuje twojej czułej opieki. -Uczucia? - Enid prychnęła, marszcząc brwi. -Musiałaś go kochać, kiedy za niego wychodziłaś. -Zadurzenie, które łatwo byłoby wyleczyć. Nic nie zabija miłości tak skutecznie, jak nieustanne przysłuchiwanie się biadoleniu męŜczyzny, który uwaŜa, Ŝe świat nie traktuje go jak naleŜy, nic, co mu się przydarza, nie jest jego winą, a jedynie wynikiem pecha oraz faktu, Ŝe zwierzchnik klanu MacLeanów go nie lubi. Enid nawet nie zauwaŜyła, Ŝe mimo woli zaczyna mówić ze szkockim akcentem. 9 -A on jest, na miłość Boską, MacLeanem, i to nie pierwszym lepszym, lecz MacLeanem z wyspy Mull. Lady Halifax otwarła ze zdziwienia usta. Spróbowała unieść się wyŜej na łokciu.

-Ty... poślubiłaś jednego z tych MacLeanów? Znam ich. Kiedyś często polowałam w Szkocji. Enid owinęła ciaśniej kołdrą nogi swej chlebodawczyni. -Naprawdę są tacy wielkopańscy i dumni, jakimi przedstawiał ich Stephen? -CóŜ, dumni są na pewno. Przetrwali, układając się z angielskimi władcami, lecz kiedy stają twarzą w twarz z jednym z nas, robią minę, jakby pokazano im miskę pluskiew w śmietanie albo coś równie obrzydliwego. ZałoŜę się, Ŝe wasze małŜeństwo rozgniewało lorda. -O, tak. Napisał do mnie wielce zjadliwy list, informując, Ŝe chciwa sierota, taka jak ja, nigdy nie będzie dzieliła Ŝycia ani majątku z nikim z klanu MacLeanów. Enid zacisnęła pięści, wspominając dawne upokorzenie. -Tak jakby zaleŜało mi na tym, Ŝeby być częścią ich rodziny. -Ja sądziłabym, Ŝe sierota zapewne chciałaby być częścią rodziny. Lady Halifax miała, oczywiście, rację. Enid marzyła o tym, by poznać matkę Stephena, jego ciotkę, kuzynów. Śniła o zamieszkaniu w zamku MacLean, będącym w posiadaniu rodziny od setek lat. WyobraŜała sobie,Ŝe stanie się częścią tej tradycji. Teraz zacisnęła jednak tylko wargi i potrząsnęła głową, nie przyznając się do niczego. Lady Halifax niespokojnie poruszyła spoczywającą na poduszce głową. -Ta nowa pielęgniarka nie wie, co robi. Ty wiedziałabyś, Ŝe nie lubię, kiedy szpilki kłują mnie w głowę, gdy odpoczywam. Proszę, rozpuść mi włosy. Enid zrobiła, o co ją poproszono, a potem przesunęła kilkakrotnie szczotką po długich siwych puklach i zaplotła je. Lady Halifax westchnęła z ulgą i oparła się o wezgłowie. -Pracujesz bardzo cięŜko, Enid. Nie pachniesz tak paskudnie, jak dziewczyna, którą miałam przed tobą, i nie zamęczasz mnie dziecinnymi pretensjami. 10 Z ust lady Halifax była to zaiste wielka pochwała. -Jesteś teŜ oszczędna. Oszczędzasz kaŜdego pensa. Ubierasz się zwyczajnie, bez Ŝadnych falbanek i ozdóbek. Lady Halifax przyjrzała się Enid spod szarych, krzaczastych brwi. -Na co tak oszczędzasz? Enid zerknęła na lady Halifax kątem oka i pomyślała: dlaczego nie? -Chciałabym kupić ziemię. -Ziemię? To znaczy... majątek ziemski? Chcesz wyjść bogato za mąŜ?- dopytywała się lady Halifax z niedowierzaniem. -Jesteś inteligentną dziewczyną, ale nie aŜ tak ładną czy młodą.

-Phi! Po co mi dwóch męŜów? Chcę ziemi. Wystarczyłby akr lub dwa, ale musiałaby to być odpowiednia ziemia. Trochę bagnista, trochępagórkowata, z dobrą glebą i nasłoneczniona. -I co zrobiłabyś z tymi akrami? -Przyjmowałabym wizyty sąsiadów. Chodziłabym do wiejskiego kościoła, zbudowanego przed pięciuset laty i przez resztęŜycia słuchała kazań tego samego pastora. Uprawiałabym zioła. Robiła maści. Nalewki. Sprzedawałabym je i nigdy więcej nie pracowałabym dla nikogo. Miałabym dom. Zabobonny dreszcz przeszedł jej po plecach, kiedy wypowiedziała swoje najgłębsze Ŝyczenie. Czy było to wróŜenie z gwiazd? Czy kiedy wypowiedziała na głos pragnienie swego serca, posłała w ślad za sobą furie... a moŜe one juŜ ją znalazły, kiedy natknęły się na jej męŜa? -Postąpiłabyś mądrzej, wychodząc za bogacza - oznajmiła lady Halifax. -JuŜ jestem męŜatką. Enid nie Ŝyczyła MacLeanowi śmierci - aŜ tak jeszcze nie zgorzkniała - lecz ośmielała się marzyć, Ŝe pewnego dnia będzie wolna. -Jeśli zdarzy się tak, Ŝe owdowieję, nie widzę powodu, bym miała ponownie pakować się w małŜeństwo. -Wy, dzisiejsze młode kobiety, nie macie za grosz poczucia tego, co właściwe. Lady Halifax skrzywiła się, jakby zjadła cytrynę, a zmarszczki nad jej górną wargą wyraźnie się pogłębiły. 11 -TeŜ mi coś. Niemądry pomysł. -Wcale nie taki niemądry. Byłabym panią swego losu. -Nagle coś przyszło jej na myśli aŜścisnęło ją w piersi. -Obawiam się, Ŝe kiedy się dowiem, ile wynoszą długi MacLeana, znów znajdę się w nędzy. -Nie masz się o co martwić. Jeśli postąpisz właściwie, z pewnością spotka cię nagroda, jak nie teraz, to w niebie. Enid słyszała te obietnice juŜ lata temu z ust osób, zajmujących się dobroczynnością i próbujących nakłonić ją, aby poddała się losowi. Jednak myśl o tym budziła w niej dzisiaj taki sam sprzeciw, jaki budziła wtedy. -Jestem biednym, nieszczęsnym stworzeniem, które chce dostać się do nieba, lecz jeszcze nie teraz i nie dlatego, Ŝe umarło z głodu. Lady Halifax zaryzykowała i poklepała Enid lekko po dłoni. -To się nie zdarzy, obiecuję. Dostaniesz tę swoją ziemię. Enid wyobraziła sobie, jak spaceruje po swoim ogrodzie, trzymając w dłoniach noŜyce, a na ramieniu koszyk.

-Tak, wiem. Mam po prostu nadzieję, Ŝe MacLean... -Nie ma powodu martwić się tym teraz. – Lady Halifax poruszyła się niespokojnie na poduszkach. - Wkrótce wszystkiego się dowiesz. Enid dostrzegła ciemne kręgi pod oczami staruszki i wygładziła pościel w próŜnym wysiłku, aby zapewnić chorej choć trochę większą wygodę. -Nie chcę wyjeŜdŜać z Halifax House, milady. Uświadomiła sobie, Ŝe głos jej drŜy. Najwidoczniej przywiązała się nie tylko do tego miejsca, ale i do jego właścicielki. -Tak, cóŜ, potrzeba wzywa. Lady Halifax za nic nie zdobyłaby się na litość ani wobec Enid, ani wobec siebie. Ich wzajemne przywiązanie zrodziło się podczas bezsennych nocy przepełnionych cierpieniem dni, których i tak lady Halifax pozostało juŜ niewiele. Nie zobaczy jej więcej Ŝywej, obie o tym wiedziały. Tobyło piekło, którego się Enid obawiała. Ból rozłąki i konieczność przymuszenia się do spełnienia niemile widzianego obowiązku. Zamrugała, aby powstrzymać łzy. Lady Halifax nie podziękowałaby jej za to, co uwaŜała za niepotrzebną ckliwość. 12 -Zostawiam pani słoik kremu rozmarynowego. Niech nowa pielęgniarka wciera go pani w plecy co wieczór, proszę teŜ dopilnować, by regularnie panią odwracała. Uniosła dłoń starszej damy i ucałowała na poŜegnanie kościste knykcie. -Niech Bóg da ci spokój, milady. -Nie bądź tak ckliwa i sentymentalna, MacLean. To nie jest atrakcyjne. Lady Halifax odwróciła głowę, lecz Enid zdąŜyła dostrzec cienie pod jej oczami. Wypadła z pokoju, zanim na dobre ogarnęły ją wątpliwości, i zostawiła lady Halifax samą. ROZDZIA Ł 2 Wejścia do piekła strzegła czarna brama z kutego Ŝelaza, zdobiona wpasowanym w metalowe zawijasy inicjałem T. Piekielny powóz był dobrze resorowany, z wyściełanymi, aksamitnymi siedzeniami i pasującymi do nich zasłonkami. Pan Kinman nalegał, aby przez większą część drogi okna pozostawały zasłonięte. Dopiero teraz, kiedy czekali, by odźwierny otworzył im bramę, pozwolił Enid zerknąć na zewnątrz. Piekło bardzo przypominało Suffolk. Letnie kwiaty płonęły barwami na

falistych wzgórzach, a droga, którą widziała przez okno, miała w sobie urok wiejskiej głuszy. Suffolk -i piekło – cieszyło się opinią miejsca odległego i dosyć odosobnionego, poniewaŜ moczary na północy i lasy Epping na południu utrudniały budowę linii kolejowej i dróg. Gdyby Enid była jeszcze w stanie się dziwić -a, zwaŜywszy na sytuację, nie uwaŜała się za zdolną do odczuwania bardziej zdecydowanych emocji jakiegokolwiek rodzaju -ze zdziwieniem odkryłaby, Ŝe do piekła nie tak łatwo się dostać. A przecieŜ zawsze jej powtarzano, Ŝe wszystkie drogi prowadzą właśnie tam. Kiedy odźwierny podszedł do powozu, pan Kinman opuścił szybę w oknie. -Witaj, Harry. 13 W jego głosie dał się wyczuć leciutki akcent, charakterystyczny dla wschodnich dzielnic Londynu. -Przywiozłem Ŝonę. Enid pomyślała, Ŝe zabrzmiało to dosyć złowieszczo, prawie tak, jakby była przesyłką, opakowaną starannie w brązowy papier i obwiązaną sznurkiem. Harry wskoczył na miejsce dla lokaja i zajrzał do wnętrza pojazdu. Twarz miał młodą, przystojną, o wyrazistych rysach. Przyjrzał się bacznie wnętrzu powozu, lecz jako Ŝe na podłodze nie było nic więcej, jak tylko cztery stopy i notatnik Enid, skinął w końcu głową i powiedział, wymawiając słowa jak człowiek wykształcony: -No dobrze. Jedźcie od razu do ogrodu. Spojrzał na Enid, oceniając wzrokiem jej skromny brązowy kostium podróŜny, słomkowy kapelusz i rękawiczki z cielęcej skórki. Pan Kinman takŜe się na nią gapił. Mieszanina czujności i nadziei, widoczna w spojrzeniu obu męŜczyzn, sprawiła, Ŝe Enid poczuła się nieswojo -jakby nie dosyć było tego, iŜ czuła się tak na samą myśl o tym, Ŝe znowu zobaczy Stephena. Harry zeskoczył ze stopnia. -Jedźcie. -Dziwny ten odźwierny -powiedziała Enid, by rozpocząć rozmowę. Powóz minął sosnowy lasek, a potem wjechał wprost na szczyt wzgórza. -Harry to dobry człowiek. MoŜna mu zaufać -z pełnej twarzy pana Kinmana biła szczerość. -Wszyscy, których pani przedstawię, będą ludźmi godnymi zaufania, lecz proszę, pani MacLean, niech pani nie ufa nieznajomym. -Ilu nieznajomych będę miała okazję tu spotkać? - spytała. Nakrochmalony kołnierzyk najwidoczniej zbyt ciasno opinał szyję pana Kinmana, wsunął bowiem za niego palec i poluzował uciskający materiał.

-śadnego, proszę pani. Nie powinna pani spotkaćŜadnego. Z wyjątkiem MacLeana, a on był najbardziej obcy ze wszystkich. Obawiała się, Ŝe znów wpadnie na nią z siłą pośpiesznego pociągu, zmiaŜdŜy ją i 14 pozostawi ze szczątkami obecnego Ŝycia, a sam wyruszy ku kolejnej przygodzie, kolejnemu podbojowi. Na myśl o tym, Ŝe wkrótce zobaczy MacLeana, ściskało ją w dołku. To zaś, w połączeniu z kołysaniem powozu, sprawiało, Ŝe pragnęła, aby ta podróŜ jak najprędzej się skończyła. Kiedy minęli szczyt wzgórza, na którym widać było porośnięte bluszczem i kapryfolium ruiny zamku, pan Kinman powiedział z zapałem: -Blythe Hall to piękne miejsce, połoŜone blisko wybrzeŜa i brzegów rzeki Blythe. -Przysięgłabym, Ŝe ta rzeka nazywa się Styks - odparła. Pan Kinman zmarszczył szerokie czoło, próbując pojąć ową enigmatyczną aluzję do rzeki przepływającej przez piekło. -Nie, proszę pani. Nie wiem, dlaczego pani tak sądzi. To rzeka Blythe, a posiadłość nazywa się Blythe Hall. Będzie pani gościła u pana Throckmortona, zamoŜnego dŜentelmena i lojalnego poddanego Jej Królewskiej Wysokości. -Czy on opowie mi, co przydarzyło się mojemu męŜowi? -Tak, madame. Pytania, które zadawała i wygłaszane przez nią komentarze najwidoczniej wprawiały pana Kinmana w zakłopotanie i w innych okolicznościach moŜe nawet by mu współczuła. Ale nie tutaj. Nie teraz. Opuściła umierającą kobietę, aby tu przyjechać i zobaczyć się ze Stephenem MacLeanem. Lepiej Ŝeby się nie okazało, iŜ to kolejna sztuczka jej męŜa. W przeciwnym razie juŜ ona dopilnuje, by Stephen rzeczywiście został ranny. -Pan Throckmorton polecił, by zapewniono pani wszystko, czego sobie pani zaŜyczy. Absolutnie wszystko -mówił dalej pan Kinman. -My -to znaczy wszyscy, którzy słuŜymy panu Throckmortonowi -zrobimy, co w naszej mocy, i postaramy się zaspokoić pani potrzeby. Postaramy się, by pani pobyt u nas okazał się co najmniej znośny. Znośny? Odwróciła głowę i wyjrzała przez okno. Nie, ten obowiązek nie będzie znośny. Błąd, jaki popełniław młodości, wychodząc za Stephena, będzie prześladował ją do końca Ŝycia. 15 Podjazd zakręcał i wił się pomiędzy zagajnikami i ładnymi ogrodami, a raz

mignął jej nawet widok dworu, wysokiego i wspaniałego w popołudniowym słońcu. Oni jednak wjechali do ogrodzonego murem ogrodu. Pojazd stanął,a wtedy spod drzew wyłonił się męŜczyzna. Wysoki, ciemnowłosy, kościsty i najwidoczniej nawykły do posłuchu. Autorytet przylegał do niego niczym druga skóra. -Pan Throckmorton to człowiek nader prostolinijny i szczery -powiedział pan Kinman, kiedy lokaj otwierał drzwi powozu. Lecz Enid się nie poruszyła. Nie moŜna powiedzieć, by niecierpliwie wyczekiwała tej chwili. Zwłaszcza Ŝe pan Kinman delikatnie popychał ją z tyłu, a ponury niczym śmierć Throckmorton wyciągał ku niej rękę. Nie miała jednak wyboru, skrzywiła się więc, westchnęła i wyszłaz powozu. Bolały ją mięśnie nóg. Od kiedy wyjechali z Londynu, bezwiednie wbijała obcasy w podłogę, jakby próbowała zatrzymać pojazd unoszący ją ku przeznaczeniu. -Pani MacLean, miło mi panią poznać. –Throckmorton skłonił się formalnie, a jego szare oczy zdawały się patrzeć na nią z aprobatą. – Zostań przy powozie -powiedział do pana Kinmana. -Niedługo wrócimy, a wtedy zabierzesz ją do chaty. Pan Kinman dotknął czoła jak Ŝołnierz salutujący swemu dowódcy, a potem, ku zdumieniu Enid, zasalutował takŜe jej. Pan Throckmorton wprowadził ją do ogrodu, gdzie jaskrawoŜółte stokrotki pochylały główki wzdłuŜścieŜek, a wysokie krzaki lawendy kwitły na tle muru, porośniętego bluszczem. -Kinman panią polubił. To dobrze; potrafi ocenić charakter człowieka, a wiedząc o tym, Ŝe oddaliliście się z męŜem od siebie, miałem wątpliwości, czy naleŜy się z panią kontaktować. -Skąd wiedział pan o tym, Ŝe się od siebie oddaliliśmy? Jak mnie pan odnalazł? Czy MacLean jest pańskim przyjacielem? -Pani mąŜ? Tak, jest moim przyjacielem i kolegą. -Wskazałławkę pod drzewem. - MoŜe usiądziemy? -JuŜ się nasiedziałam. 16 Najwidoczniej pan Throckmorton sporo wiedział o MacLeanie. I o niej, co juŜ mniej się jej podobało. Anonimowość, jak zdąŜyła się juŜ przekonać, bije rozgłos na głowę. Zwłaszcza ten wątpliwy. -Jeśli pan pozwoli, wolałabym stać. -Jak pani sobie Ŝyczy. Ujął ją pod ramię i poprowadził wijącą się w obrębie murów ogrodu ścieŜką. -Domyślam się, iŜ wiadomość o tym, Ŝe MacLean został ranny, musiała wytrącić panią z równowagi. -To była wiadomość najgorsza z moŜliwych. Musiała zostawić lady Halifax.

-Panie Throckmorton, jak długo, według pańskiej oceny, będę zmuszona tu pozostać? Opuściłam śmiertelnie chorą pacjentkę, do której byłam bardzo przywiązana, i chciałabym jak najszybciej do niej wrócić. Pan Throckmorton uniósł brwi. -Znakomita Akademia Guwernantek przysłała chyba kogoś na pani miejsce, czyŜ nie? -Lady Halifax jest cięŜko chora, a ja wiem, czego jej trzeba, znam jej sposób myślenia. -Serce Enid ścisnęło się na myśl o starej kobiecie, która tak dzielnie wyprawiła ją w drogę. - Chciałabym przy niej być. Pan Throckmorton bacznie się jej przyjrzał, a potem wyjawił swoją opinię. -Jest pani dobrą pielęgniarką. -Owszem. -Pani mąŜ potrzebuje pielęgniarki. Enid odwróciła się, zamiatając spódnicą i przyginając do ziemi główki kwiatów. W obecnym nastroju mogła równie dobrze rozdeptać je obcasem. Biedne kwiaty, Ŝe teŜ przyszło im stać się substytutem kogoś takiego, jak ten szelma MacLean! -Co on zrobił? -spytała sarkastycznie. – Zakradł się nie do tej sypialni i został postrzelony przez zazdrosnego męŜa? ZałoŜył się, Ŝe przejedzie z pełną szybkością wzdłuŜ rogatek i wywrócił powóz? Upił się i oberwał od kumpli w knajpie? 17 Jej zgorzkniałość nie zaszokowała pana Throckmortona. Przeciwnie, odpowiedział, jakby sarkazm i krytyka Enid były czymś najbardziej naturalnym na świecie. -Został ranny podczas wybuchu. Enid pomyślała, Ŝe chyba powinna czuć się zawstydzona, niczego takiego jednak nie czuła. Jej oskarŜenia nie były bezpodstawne, nie wobec kogoś takiego, jak Stephen MacLean. -Bawił się fajerwerkami? -To była bomba. Był wtedy na Krymie. Znalazł się w niewłaściwym miejscu o niewłaściwej porze. Rosyjski agent zdetonował materiał wybuchowy. Towarzysz MacLeana zginął. -Rosyjski agent? Zatrzymała się i spojrzała na Throckmortona szeroko otwartymi oczami. Teraz juŜ rozumiała. Nic dziwnego, Ŝe otaczała go aura władzy! I Ŝe tak łatwo dowiedział się wszystkiego o jej małŜeństwie i ją odnalazł! Nie spotkała dotąd nikogo takiego, po rozstaniu z MacLeanem wolała bowiem prowadzić zdecydowanie spokojny tryb Ŝycia. Jednak ilustrowane czasopisma i gazety, pełne doniesień o szpiegach działających w kraju i za

granicą, rozbudziły jej wyobraźnię. Teraz stała przed człowiekiem, który najwidoczniej czymś takim się zajmował. Nagle uderzyła ją pewna myśl. -MacLean był szpiegiem? Pan Throckmorton drgnął, a potem chrząknął, jakby bezpośredniość wypowiedzianego ostrym tonem pytania wprawiła go w zmieszanie. -Nie. To ten drugi męŜczyzna... ale nie mogę powiedzieć nic więcej. Nadzieja, która na krótko rozkwitła w jej sercu, zgasła. -No tak, to zbyt piękne mieć nadzieję, Ŝe MacLean pełnił szlachetną misję w słuŜbie rządu Jej Królewskiej Wysokości. Choć z drugiej strony tego rodzaju ryzykowna działalność na pewno by mu odpowiadała. -Był tylko Bogu ducha winnym przechodniem -zapewnił ją Throckmorton. - Tak czy inaczej, potrzebuje pani. -Pan nie rozumie. MąŜ z pewnością nie Ŝyczyłby sobie, bym się nim zajmowała. Nie chce mnie więcej widzieć. Zaczerpnęła ostroŜnie powietrza, po czym dodała: 18 -Ani ja jego. -Tak, rozumiemy, jednak, zwaŜywszy na stan, w jakim się znajduje, z pewnością nie będzie oponował. Zatrzymał się i ujął w dłoń jej rękę w rękawiczce. -Pani MacLean, pani mąŜ umiera. ROZDZIA Ł 3 -Umiera? -Enid zakryła dłonią usta. To dziwne, ale pomimo tego, co usłyszała od pana Throckmortona, jakoś nie przyszło jej do głowy, Ŝe MacLean moŜe być umierający. Jej mąŜ, kipiący dziecięcą energią i jak dziecko beztroski, nie chodził, lecz biegał. Nie mówił, lecz krzyczał. Nie uśmiechał się, ale zanosił się śmiechem. Śmierć byłaby dla niego najbardziej pasjonującą z przygód. Czasami wydawało jej się, Ŝe on nie pragnie niczego innego, jak tylko rzucić się w objęcia śmierci w ostatnim, dramatycznym coup de theatre. -Wypadek miał miejsce przed czterema tygodniami. Pan Throckmorton podprowadził ją do ławki, którą poprzednio wzgardziła. Teraz opadła na nią z wdzięcznością. -Co z nim? Stracił kończyny? Dlaczego... umiera? -Rozbite szkło pocięło mu twarz i pierś. Złamał nogę. Jak mi powiedziano, kość przebiła skórę. Skrzywiła się. Skomplikowane złamania zwykle prowadziły do śmierci. -Jak udało mu się wrócić do Anglii?

-Przewieźliśmy go statkiem i była to doprawdy okropna podróŜ, do tego po wzburzonym morzu. Do tej pory odzyskiwał przytomność przynajmniej raz dziennie, ale ostatnio... jest tak słaby, Ŝe dzieje się to coraz rzadziej. Pan Throckmorton przyglądał się jej spokojnie. 19 -JeŜeli nie uda nam się nieco go wzmocnić, nie będzie dla niego nadziei. Nie prosimy, aby wykonywała pani cięŜsze prace. Jest tu pielęgniarka i co dzień przychodzi z wizytą lekarz. -Więc po co jeszcze ja? -Mamy nadzieję, Ŝe dźwięk pani łagodnego głosu sprowadzi go do nas z powrotem. -Znad grobu? Mała szansa. Mówię prawdę. On nie przepada za moim głosem. Wiedziała, Ŝe bitwa jest juŜ przegrana. -Odmawiam wyrzeczenia się nadziei. My wszyscy, którzy go znamy, nie chcemy tracić nadziei. -Oczywiście - przytaknęła bezwiednie. Rozumiała, czym jest nadzieja. Została pobłogosławiona, albo teŜ pokarana, sercem, w którym nadzieja rozkwitała zawsze, bez względu na okoliczności. Choćby nie wiem jak miała to sobie za złe i jak zdecydowanie odwoływała się do zdrowego rozsądku, zawsze wierzyła, Ŝe będzie wiodła lepsze Ŝycie. Kiedyś. Pastor w Londynie powiedział, Ŝe cechuje ją nieskończona ufność. Ona mówiła sobie, Ŝe cierpi z powodu nieskończonych zapasów szaleństwa. -Jak podejrzewam, nie będę w stanie mu pomóc. -Jeśli tak się stanie i Stephen umrze, choć na to nie zasłuŜył, rodzina będzie chciała, by ciało odesłano na powrót do Szkocji. Pani zaś, jako jego Ŝona, pojedzie razem z nim. Coraz gorzej. -Lady Halifax mnie potrzebuje. A... a klan MacLeanów nie chce mieć ze mną nic wspólnego - powiedziała gniewnie, podnosząc głos. -Stephen MacLean mógł zapisać pani w coś w spadku. Oburzona przypuszczeniem, Ŝe kieruje nią chciwość, wstałai śmiało spojrzała panu Throckmortonowi w twarz. -Byłam Ŝoną Stephena MacLeana i mogę pana zapewnić, Ŝe prędzej zostawiłby mi do spłacenia długi. Pan Throckmorton przyjął to do wiadomości i powiedział: -Rodzina MacLeanów jest bogata. MoŜe zechcą pani pomóc. 20 -A ja chętnie przyjęłabym kaŜdą pomoc z ich strony, poniewaŜ

przez trzy miesiące naszego małŜeństwa sama utrzymywałam męŜa. Zatem nie byłoby to nic innego, jak zwrot zaległego długu. Lecz nie spodziewam się pomocy ze strony MacLeanów. Po ślubie ich lord, przywódca klanu, napisał do mnie list, w którym nader dobitnie wyjaśnił, Ŝe mąŜ nie ma własnych pieniędzy, a on, Kiernan MacLean, prędzej sczeźnie, niŜ będzie wspierał taką oportunistkę, jak ja. Po raz pierwszy odkąd zaczęli rozmowę, pan Throckmorton wydawał się zakłopotany. -Jestem pewien, Ŝe lord nie miał na myśli... -Owszem, miał, i dokładnie to wyłuszczył. Nie, panie Throckmorton, jestem samotną kobietą, którą od głodu ratuje jedynie cięŜka praca. Nie zamierzam niepokoić jego szkockich krewnych. Pan Throckmorton wyprostował się na całą imponującą wysokość i przez chwilę wpatrywał się w Enid, próbując onieśmielić ją spojrzeniem. Lecz Enid nie spuściła wzroku. -Jeśli skończyliśmy naszą rozmowę, chciałabym zająć się pacjentem. Im prędzej wróci do zdrowia, tym szybciej będę mogła stąd wyjechać. Pan Throckmorton powrócił do nieco swobodniejszej pozy. Teraz juŜ tak nad nią nie górował. -Niełatwo panią onieśmielić - zauwaŜył. -Rzeczywiście - powiedziała, ruszając w stronę bramy. Pan Kinman spacerował niecierpliwie obok powozu -wielki, powłóczący nogami, niedźwiedziowaty męŜczyzna, który wyglądał tak, jakby ubranie, które miał na sobie, było zbyt małe, niewygodne i krępowało mu ruchy. Jego twarz pojaśniała, kiedy zobaczył Enid. Podbiegł, by pomóc jej wsiąść do powozu. -Mówiłem pani, Ŝe pan Throckmorton wszystko wyjaśni -oświadczył dumnie. -I z pewnością to właśnie zrobił – powiedziała Enid, sadowiąc się w powozie. Pojazd aŜ przysiadł, kiedy pan Kinman ulokował w nim swoją imponującą postać. 21 -Jak pani sądzi, zdoła pani mu pomóc? -Najpierw muszę go zbadać. Wściekła i zdenerwowana, patrzyła wprost przed siebie. -Pani MacLean! Pan Throckmorton nadbiegł od strony ogrodu i otworzył drzwi powozu. -Zapewniam panią, Ŝe opiekując się męŜem, wyświadczy pani przysługę rządowi. Zostanie pani za to wynagrodzona. NiewaŜne, czy mąŜ coś

pani zapisał, gdy to się skończy i tak nie zostanie pani bez środków do Ŝycia. Pan Kinman wydawał się zaszokowany faktem, Ŝe w grę wchodzą pieniądze, lecz Enid z trudem powstrzymała się, by nie westchnąć z ulgą. -Dziękuję, panie Throckmorton. Miło wiedzieć. -A tymczasem, dopóki pani tu jest, jeśli tylko będzie pani czegoś potrzebowała, proszę zwracać się do pana Kinmana. -Będę zachwycony, mogąc pomóc – powiedział burkliwie pan Kinman. -Umieściliśmy MacLeana w jednym z domków na terenie posiadłości. We wrześniu biorę ślub – pan Throckmorton uśmiechnął się, lecz zaraz spowaŜniał. -Domek jest spokojniejszy i lepiej nadaje się do opieki nad chorym niŜ duŜy dom, przez który przewalają rodzaju kupców i rzemieślników. Poza tym domku łatwiej jest strzec, pomyślała nie wiadomo dlaczego. Przypomniała sobie, Ŝe podczas podróŜy pociągiem z Londynu, opodal ich przedziału przez cały czas stało na straŜy dwóch męŜczyzn. Pan Throckmorton i pan Kinman czymś się martwili - czymś albo kimś. Czy to moŜliwe, Ŝe skłamali? CzyŜby groziło jej niebezpieczeństwo? Lecz nie zadała tych pytań. Miała do czynienia z męŜczyznami. Najlepsi z nich wierzyli, Ŝe kobiety naleŜy chronić przed nieprzyjemnymi prawdami, najgorsi zaś -Ŝe nie potrafią utrzymać języka za zębami, jeśli powierzy im się sekret. Zakwalifikowała pana Throckmortona i pana Kinmana do pierwszej grupy, a to znaczyło, Ŝe jeśli skłamali raz, skłamią znowu. Nie było sensu pytać. Powiedziała więc tylko: -Proszę się nie martwić. Będę na siebie uwaŜała -i na mego pacjenta równieŜ. 22 Powóz podjechał do czarującego kamiennego domku o ścianach porośniętych róŜowymi pnącymi róŜami, otoczonego płotem z białych sztachet. Pan Kinman przysunął się do okna i zbadał wzrokiem okolicę. -Przerobiliśmy poddasze na pokój dla chorego. Z Londynu przysłano nam najlepszego lekarza, mimo to nie sądzę - Powóz zatrzymał się raptownie. Enid wstała, zanim pan Kinman zdąŜył dokończyć zdanie. Otworzyła drzwi, nim lokaj zszedł ze swego schodka. Teraz, kiedy wiedziała juŜ, jak powaŜne obraŜenia odniósł MacLean, nie mogła się doczekać, by samej ocenić sytuację. Przekroczyła próg i znalazła się w olbrzymim, jasnym pomieszczeniu.

Przez otwarte okna wpadał letni wietrzyk. Przy kominku stał stół, obok niego ławy. Na palenisku bulgotał niewielki kociołek. Jeden róg pomieszczenia zajmowało łóŜko. Nic tu jej nie zainteresowało. Całą uwagę skupiła na drewnianych schodach, prostych i szerokich, prowadzących do otworu w suficie. Postawiła nogę na stopniu i pomyślała o tym, dokąd prowadzą ją te schody. Z powrotem do MacLeana i niepewności, związanej z byciem jego Ŝoną lub... wdową po nim. W miarę jak się wspinała, powietrze stawało się coraz bardziej nieruchome, przesiąknięte zapachem choroby. Weszła na poddasze. Okna zasłaniały tu story, przepuszczając jedynie wąskie promienie światła. Kiedy jej oczy przywykły do mroku, zobaczyła łóŜko i leŜącą na nim nieruchomą postać. Gdy ruszyła po omacku ku łoŜu chorego, deski podłogi za- trzeszczały. Tak jak uprzedził ją pan Throckmorton, twarz i pierś MacLeana spowijały bandaŜe. Resztę zakrywała kołdra. LeŜał tak nieruchomo, tak spokojnie, Ŝe nie widziała nawet, czy jego pierś jeszcze unosi się oddechem. Z obawą pochyliła się i dotknęła ramienia męŜa. Było nadal ciepłe. Nadal Ŝywe. -MacLean - powiedziała. śadnej odpowiedzi. Jego ciało było zbyt cieple; mięśnie pod dotykiem jej dłoni zbyt wiotkie. Śmierć czaiła się bardzo blisko. Enid poczuła, jak ogarnia 23 ją wściekły gniew. Podeszła do okna, odsunęła energicznie zasłony i uniosła jedno skrzydło. Do środka wpadło słońce i świeŜe powietrze. -Hej! - gdzieś za nią odezwał się skrzekliwy damski głos. Enid odwróciła się i spojrzała na siedzącą w kącie kobietę, której dotąd nie zauwaŜyła. -Nie wolno ci tego robić! -powiedziała krzepka niewiasta o zaspanych oczach. - Doktor... -Jest głupcem, jeśli zalecił coś takiego -dokończyła Enid. Usłyszała stukot obcasów i na poddaszu pojawił się pan Kinman. -Proszę otworzyć drugie okno. Nie da się przywrócić do przytomności człowieka, który nie wie nawet, Ŝe na świecie świeci słońce! Panu Kinmanowi ze zdumienia na chwilę odebrało mowę, opanował się jednak. -Nie wiem, czy powinienem. -Panie Kinman, proszę zrobić, o co proszę! Posłuchał jej. Enid wróciła do chorego i odrzuciła przykrycie. -On ma gorączkę! - zaprotestowała opiekunka. -No pewnie, i nic w tym dziwnego. Kto by nie miał, gdyby owinięto go jak

egipską mumię? -Proszę posłuchać, nie wiem, kim jesteś, panienko, ale powtarzam ci... -Jestem jego Ŝoną -powiedziała dobitnie Enid, starając się, by zabrzmiało to jak groźba. - Kobieta umilkła. Po chwili jednak wróciła jej od- waga. -Jesteś jego Ŝoną? Przywieźli cię tu, byś do niego przemawiała, a nie mówiła lepszym od siebie, jak mają wykonywać swoją robotę! Odór jej ciała sprawił, Ŝe Enid aŜ się cofnęła. -Panie Kinman, proszę ją usunąć. Cuchnie dŜinem, śpi na posterunku, a pokój jest brudny i nieprzygotowany do opieki nad chorym. Pan Kinman skinął głową i chwycił kobietę za ramię. -Nie moŜecie mnie wyrzucić. Pracuję dla doktora Bridgesa! -rozdarła się, idąc za panem Kinmanem. - JuŜ on wam pokaŜe! Enid nie słuchała cichnących protestów. Zamiast tego pochyliła się nad leŜącym nieruchomo męŜem i zaczęła go badać. Czoło i jeden bok twarzy 24 skrywały bandaŜe. Miał złamany nos, a jego rysy zniekształcała opuchlizna. Krew sączyła się na piersi przez opatrunek, a kiedy zupełnie odrzuciła przykrycie, zobaczyła, Ŝe męŜczyzna jedną nogę ma unieruchomioną i wspartą na poduszkach. Cuchnął potem i chorobą. Co oni sobie myśleli, Ŝeby traktować go jak wędrowca, który upadł na drodze Ŝycia i juŜ się nie podniesie? Jeśli to było najlepsze, co mogli dla niego zrobić, to rząd najwidoczniej składa się z filistrów i szarlatanów. Podeszła do schodów i zawołała: -Panie Kinman! -Madame? - zawołał, zdumiony srogością jej głosu. -Proszę postarać się o gorącą wodę. Natychmiast! -Tak, proszę pani. Podszedł do podnóŜa schodów i wpatrywał się w nią. -Pan Throckmorton zaraz tu będzie, madame. -Doskonale. Mam mu co nieco do powiedzenia. Rzeczywiście, miała. Odwijając pierwszą warstwę bandaŜy, przemyślała, co powie. -Jeśli chcesz ocalić Komuś Ŝycie, nie wynajmujesz niechlujnego kocmołucha zamiast pielęgniarki i nadętego ignoranta jako lekarza. Niekompetentnego, niedbałego... Wielkie nieba. Jej dłonie zwolniły, kiedy zobaczyła twarz MacLeana. Nigdy by go nie rozpoznała. Wybuch nastąpił najwidoczniej po prawej stronie, poniewaŜ ta część jego twarzy została pocięta przez niezliczoną ilość

odłamków. Rany starannie pozszywano, jednak opuchlizna i zasinienie nadal zniekształcały policzek. Stracił ucho, a obraŜenia szczęki skrywała nierówna broda. Gorączka sprawiła, Ŝe zazwyczaj pełne wargi chorego były spierzchnięte i pobruŜdŜone. -MacLean? Pochyliła się nad jego twarzą i przyjrzała dokładniej. Dotknęła jej czubkami palców. Ciepło nie było wyłącznie wynikiem gorączki, lecz takŜe przejawem tlącego się w nim pragnienia Ŝycia. Gdyby tylko mógł poruszyć, z pewnością uczepiłby się go obiema rękami i juŜ nie puścił. 25 Będzie musiała go do tego nakłonić. Jednak wygląd ran budził w niej obawy. -Panie Kinman! - zawołała znowu. -Madame? -wszedł po cichu po schodach i teraz teŜ zbliŜał się do niej na palcach, z przewieszonym przez ramię ręcznikiem, trzymającw dłoniach miskę z wodą, jakby bał się podejść bliŜej. -Proszę postawić ją na stoliku przy łóŜku. Odwinęła bandaŜe, okrywające szyję, pierś i ramiona MacLeana. Niektóre przykleiły się do rany. Rozejrzała się dookoła i powiedziała: -Czyste szmaty. Ręczniki. Pan Kinman rzucił je Enid, po czym odsunął się najdalej, jak tylko się dało, pozostając jednak w pokoju. Zanurzyła szmatę w ciepłej wodzie i przemyła nią twarz chorego, szukając w jego rysach podobieństwa do męŜczyzny, który był jej męŜem. Pod opuchlizną dojrzała szeroko rozstawione kości policzkowe, równie szerokie czoło i kwadratową szczękę, które sprawiały, Ŝe jej mąŜ był tak przystojnym męŜczyzną. Lecz jego nos, mimo iŜ złamany, wydawał się większy i ostrzejszy, iŜ go zapamiętała. Czas, skutki eksplozji albo teŜ zawodziła ją pamięć. -Co ty znowu zrobiłeś, MacLean? – mruknęła pod nosem. Rzuciła poplamione krwią bandaŜe na powiększającą się stertę przy łóŜku. -Panie Kinman, potrzebuję wiadra na zuŜyte bandaŜe, a kiedy juŜ go umyję, przyda się ktoś do pomocy przy zmianie pościeli. Pan Kinman wydał z siebie dziwny dźwięk, spojrzała więc na niego i zobaczyła, Ŝe wpatruje się w rany z fascynacją pomieszaną z lękiem. Pobladł gwałtownie, a potem wywrócił oczami i runął jak długi na podłogę. Fatalna sprawa. Potrzebowała pomocy. Lecz teraz nie pora była przejmować się Kinmanem. Wkrótce przyjdzie do siebie, a tymczasem pacjent leŜy nieruchomy pod jej dłońmi.

-Z twojego przyjaciela nie ma poŜytku, wiedziałeś o tym? -zagadnęła MacLeana. -Miły człowiek i prawdopodobnie sprawdza się ale zemdlał. UwaŜam, Ŝe to zabawne, a ty? 26 Przyglądała się bacznie MacLeanowi, by sprawdzić, czy jej słowa do niego dotarły. śadnej reakcji. -Ten twój wybuch spowodował zadziwiająco duŜo szkód -mówiła dalej, delikatnie obmacując mu Ŝebra. -Mimo to miałeś szczęście. Pewnie pękło ci kilka Ŝeber, ale Ŝadne nie jest złamane i nie przebiło płuca. Umyła go kawałek po kawałku, okrywając umyte części ciała kołdrą. Za kaŜdym razem, kiedy go dotykała, doświadczała uczucia dziwnej bliskości. Kiedy był zdrowy i był jej męŜem, nigdy się tak nie czuła. Być moŜe ta tragedia go zmieniła -a moŜe upływ lat sprawił, Ŝe dojrzał i to w takim stopniu, Ŝe stało się to odczuwalne. A moŜe to ona się zmieniła, złagodniała, stała się bardziej skłonna do wybaczania. Albo sprawiła to świadomość, Ŝe śmierć krąŜy nad nimi niczym wielki czarny kruk, gotowy pochwycić go i porwać, zanim będą mogli napisać dalszy ciąg ich wspólnej historii. Usłyszała jakiś ruch na dole, głosy, wypowiadające słowa powitania, a potem kroki na schodach. Pan Kinman poruszył się na podłodze i jęknął, wielki, potęŜny męŜczyzna, który przestraszył się widoku krwi. Lecz teraz liczyło się tylko jedno: musiała dać MacLeanowi szansę. -MacLean -powtórzyła, sądząc, Ŝe na to przede wszystkim zareaguje. Odłamki szkła mogły pozbawić cię oka, lecz miałeś szczęście. A to złamanie było naprawdę bardzo powaŜne. Odgłos kroków rozbrzmiewał coraz bliŜej. Zaczęła odwijać zabandaŜowaną nogę. -Lecz jakoś udało ci się uniknąć infekcji. Będziesz znów chodził. Powiedz mi, MacLean, dlaczego ciągle śpisz? -Śpi, młoda damo, poniewaŜ uderzył się w głowę. U szczytu schodów stał dŜentelmen z bokobrodami, odziany w brązowy tweed i pachnący mocno tytoniem. DŜentelmen, który przywykł do posłuchu i łajania innych, pełen niezachwianej pewności siebie i pychy. -Jestem doktor Bridges i Ŝądam, aby natychmiast powiedziała mi pani, co tu wyrabia! Pan Throckmorton stał z tyłu za doktorem i choć pozwolił, by to lekarz przejął inicjatywę, Enid zwracała się wyłącznie do niego. -Myję MacLeana, panie Throckmorton. Był brudny. 27

Wrzuciła szmatę do miski. -Panie Kinman, czy mógłby pan to wynieść i przynieść mi jeszcze ciepłej, czystej wody? Pan Kinman jęknął znowu, a potem podszedł chwiejnie do Enid i wyciągnął ręce. Podała mu miednicę i napomniała go: -Proszę tego nie rozlać. -Nie rozleję - szepnął i ruszył, potykając się, ku drzwiom. Bujne wąsy doktora Bridgesa zadrŜały z oburzenia. Był ignorowany i nie zamierzał tego dłuŜej tolerować. -Młoda damo, jestem lekarzem, pobierałem nauki w Oksfordzie i mówię pani, Ŝe to, co pani robi, szkodzi choremu. -MoŜliwe, jednak to, co robi pan, z pewnością go zabija. Starała się mówić cicho, choć miała ochotę wrzeszczeć, a to mogłoby zaniepokoić pacjenta. Spojrzała na rozluźnione rysy MacLeana. Gdyby wiedziała, Ŝe to go obudzi, z ochotą zaczęłaby krzyczeć. -Nawet chory człowiek zasługuje na to, by go umyto i połoŜono w czystej pościeli - powiedziała. -Jedynie bandaŜe powstrzymywały powiększanie się opuchlizny -powiedział doktor, wskazując na MacLeana. -Proszę na niego spojrzeć! Teraz, gdy pani je zdjęła, puchnie niczym ropucha. Rzeczywiście, tak właśnie było i Enid poczuła, Ŝe zamiera w niej serce. Gdyby tylko zdąŜyła zrobić przy MacLeanie to, co sobie zamierzyła, zanim pojawił się jej przeciwnik i sędzia. -Zapakuję go w lód, aby zmniejszyć opuchliznę. Panie Throckmorton, czy mógłby pan polecić, by dostarczono lód? -Oczywiście. Throckmorton podszedł do schodów, krzyknął na słuŜbę i wydał polecenie, a potem wrócił, by dalej śledzić rozmowę Enid z lekarzem, przyglądając się obojgu uwaŜnie i oceniając ich. Wrócił pan Kinman. Wyglądał teraz znacznie zdrowiej i widać było, Ŝe interesuje go przebieg rozmowy. Ustawił miednicę na stoliku przy łóŜku i 28 podał Enid czyste szmaty oraz mały ręcznik, pełen lodu. Gdy wzięła to od niego, skinął głową, jakby chciał dodać jej odwagi. A zatem jemu teŜ nie podoba się doktor. Pan Kinman odsunął się i stanął obok pana Throckmortona. Umieściła ręcznik z lodem na nosie i oczach MacLeana tak, by męŜczyzna mógł oddychać. Potem zmoczyła szmatę i przesunęła nią po jego udzie. Miejsce, gdzie kość przebiła skórę, nadal było doskonale widoczne. Jednak wyglądało na to, Ŝe kość dobrze się zrastała.

-ŚwieŜe powietrze. Podczas kąpieli! Lekarz potoczył spojrzeniem od okna do okna niczym widz podczas meczu tenisowego. - Chłód go zabije. Enid poczuła kolejny przypływ gniewu. -Ten pokój przypominał mauzoleum, nie izbę chorych. Skąd MacLean ma wiedzieć, Ŝe pora się ocknąć, skoro jest trzymany w więzieniu? -Ocknąć? Sądzi pani, Ŝe on się ocknie? Ledwie dajemy radę nieco go napoić i chciałbym zobaczyć, czego uda się dokonać pani, młoda damo! Bokobrody doktora zadrŜały z oburzenia. -Rozwinęłaś bandaŜe na jego nodze. Mam nadzieje, Ŝe tego teŜ nie zniszczyłaś. Enid zaczęła osuszać delikatnie nogę ręcznikiem, oceniając w myśli sytuację. Pan Throckmorton nie miał powodu, by wierzyć w jej umiejętności, natomiast doktor Bridges posiadał dyplom najbardziej prestiŜowej uczelni medycznej w kraju. Lecz Enid musiała zostać z MacLeanem. Potrzebował jej, jeśli miał przeŜyć. Co więcej, pozbawiona świadomości, wychudzona postać na łóŜku wzbudzała w niej współczucie. Tymczasem, gdyby MacLean przeŜył, byłaby z nim znów związana, gdyby zaś zmarł, stałaby się wolna. Coś w tym męŜczyźnie oddziaływało na jej zmysły. Nawet nieprzytomny roztaczał wokół siebie aurę siły, władzy, nieodpartego uroku. Zrobi więc wszystko -będzie błagała, walczyła, nawet ugłaskiwała doktora -byle tylko dać sobie szansę na przywrócenie go do Ŝycia. Nic innego nie wchodziło w rachubę. Zatem, choć przypochlebne słowa stawały jej kością w gardle, podsunęła doktorowi gałązkę oliwną. 29 -Wspaniale poradził pan sobie ze złamaniem, doktorze. To był bardzo trudny przypadek. Moje gratulacje. W pokoju zaległa głęboka cisza i Enid podniosła wzrok znad swego zajęcia. -To arabski lekarz nastawił kość - powiedział pan Throckmorton. Doktor Bridges odwrócił się, by na niego spojrzeć. -On i tak umrze, więc co za róŜnica, kto nastawił mu nogę? Twarz pana Throckmortona skamieniała. Jego spojrzenie stało się tak lodowate, Ŝe temperatura w pokoju spadła w odczuwalny sposób. -Czy chce pan przez to powiedzieć, Ŝe nie zajmował się pan moim przyjacielem jak naleŜy, poniewaŜ był pan przekonany, Ŝe i tak umrze? Doktorowi najwyraźniej brakowało wyczucia, ośmielił się bowiem odpowiedzieć: -Zrobiłem dla niego wszystko, co mogłem, ale nie widziałem dotąd tak okropnych ran. Oczywiście, Ŝe on umiera. Pan Throckmorton strzelił palcami, a potem podszedł do Enid.