mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Enerlich Katarzyna - Prowincja 7 - Prowincja pełna snów

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Enerlich Katarzyna - Prowincja 7 - Prowincja pełna snów.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 95 osób, 95 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 207 stron)

KATARZYNA ENERLICH PROWINCJA pełna snów

Copyright © 2015, Katarzyna Enerlich Wszelkie prawa zastrzeżone. Reprodukowanie, kopiowanie w urządzeniach przetwarzania danych, odtwarzanie w jakiejkolwiek formie oraz wykorzystywanie w wystąpieniach publicznych – również częściowe – tylko za wyłącznym zezwoleniem właściciela praw. ISBN: 978-83-7779-201-8 Zdjęcia rodzinne z archiwum domowego Romualdy Komosińskiej. Projekt okładki: Maciej Sadowski Opracowanie redakcyjne: Wydawnictwo MG Korekta: Agnieszka Zielińska Skład: Jacek Antoniuk www.wydawnictwomg.pl kontakt@wydawnictwomg.pl Konwersja do formatu EPUB: Legimi Sp. z o.o. | www.legimi.com

Potrzebny mi jest towarzysz. Potrzebna mi jest bliskość pokrewnego człowieka. Pragnę jakiejś poręki świata wewnętrznego, którego istnienia postuluję. Wciąż tylko trzymać go na własnej wierze, dźwigać go wbrew wszystkiemu siłą swej przekory – jest trudem i udręką Atlasa. Czasem zdaje mi się, że tym wytężonym gestem dźwigania trzymam nic na swoich barkach. Chciałbym móc na chwilę złożyć ten ciężar na czyichś ramionach, rozprostować kark i spojrzeć na to, co dźwigałem. Potrzeba mi wspólnika do przedsięwzięć odkrywczych. To, co dla jednego człowieka jest ryzykiem, niemożliwością, na głowie postawionym kaprysem – odbite w czterech oczach staje się rzeczywistością. Świat jak gdyby czekał na tę spółkę: zamknięty dotychczas, ciasny, bez dalszych planów – dojrzewać zaczyna kolorami dali, pękać i otwierać się w głąb. Bruno Schulz w liście do Tadeusza Brezy w 1934 roku

Na kamiennych schodach mojego domu stała piękna młoda kobieta, oświetlona blaskiem mocnej żarówki na ganku. Jej oczy i włosy były czarne jak smoła. Patrzyłam na nią pytająco. Skromnie ubrana, w dłoniach trzymała lekko podniszczoną torebkę. – Добрый день. Я Вера из Сибири[1]… – powiedziała cicho. Miała około trzydziestu lat. Pachniała czymś słodkim, jakby budyniem malinowym połączonym z mydłem. Tak pachniały rzeczy kupowane kiedyś od Rosjan na mrągowskim ryneczku. Zawsze zastanawiałam się, skąd bierze się ten zapach, i dopiero teraz pomyślałam, że może ich mydła tak pachną. Miała na sobie powyciągany czarny sweter ze złotą nitką i tandetne chińskie dżinsy. Nieco przechodzone już beżowe klapki wykrzywiały lekko jej stopy na boki. Gęste włosy spięła w wysoki kucyk, tak że ich pasma swobodnie spływały na ramiona. Była taka naturalna, choć najwyraźniej bardzo zmęczona. Bez śladu makijażu, z twarzą lekko wychudłą, pociemniałą. Wilczyca nie na darmo szalała, przeczuwając kolejne tąpnięcie w moim życiu; pies ma jakiś dodatkowy instynkt. Nagle wszystko przestało być ważne. Pierwsze warsztaty w Babie Jodze[2], które miały się rozpocząć lada dzień. Obecność w moim życiu Ireneusza, do którego zaczynałam czuć coś więcej niż tylko sympatię. Moje nowe życie, które budowałam z takim trudem przez ostatnie miesiące. Marzenia, plany, nadzieje. Nagle okazały się nieistotne. To właśnie nietrwałość i zmiana są jedyną stałą. Najważniejszym prawem Wszechświata. Stojąc tego dnia na ganku przed moim ukochanym domem, poczułam to szczególnie boleśnie. Gdy niespodziewanie dotyka nas ręka złego losu, myślimy: tylko nie teraz. Dopiero po jakimś czasie wszystko zaczyna się wyjaśniać, splatać ze sobą, i życie znowu nabiera sensu. Gdy Wiera przekraczała próg mojego domu, wszystko było jeszcze niewyjaśnione, otwarte – jak drzwi, przez które ją właśnie wpuściłam.

Rozdział I O tym, że pszczoła żądli tylko raz. Moje życie pokochała chyba jakaś kąśliwa osa. Był podobny do niej, przynajmniej na zdjęciu. Na szczęście. Nie zniosłabym widoku jasnych oczu i morelowej skóry w dziecięcym wydaniu. Ale miał chyba jego uśmiech, choć przecież mogło mi się wydawać. Czasem na pierwszy rzut oka widzimy coś, co potem zupełnie ginie, i zastanawiamy się, jak to możliwe, że coś takiego w ogóle zauważyliśmy. Tak bywa w przypadku pierwszej fascynacji kimś nowo poznanym. Kiedy dowiadujemy się o nim więcej i przychodzi rozczarowanie, zapominamy o pierwszym wrażeniu. Zastępuje je drugie i trzecie; stają się już ważniejsze, rozstrzygające. Miał dopiero siedem miesięcy. I na imię Żenia. Czyli Evgen. Po polsku Eugeniusz. Był zdrowy i silny. – To takie mądre dziecko – zapewniała. Urodził się w lutym. Dokładnie piątego lutego. Co wtedy robiłam? Pewnie był mroźny dzień, jeden z tych, które nadają porankom metaliczny smak. Być może padał śnieg, a ja musiałam rano wstać, żeby odśnieżyć podwórze. Zosia pojechała potem do przedszkola, o ile nie była to sobota ani niedziela. W tej chwili nie przyszło mi nawet do głowy, żeby to sprawdzić. Być może Janusz parzył kawę w naszej włoskiej kafeterce. A ja rozpaliłam ogień w kominku. Na śniadanie mogła być jajecznica albo placki z twarogu. Kanapki raczej nie, bo rzadko je jedliśmy. Częściej owsiankę, zwłaszcza zimą. Wzmacniała i rozgrzewała, szczególnie gdy dodałam do niej imbiru. Jak jeszcze mógł wyglądać mój dzień? Może byłam w urzędzie, by załatwić sprawy związane z budową Baby Jogi. Krajobraz za oknem nie był jeszcze przecięty nowym domem – niegdysiejszym marzeniem Wojtka. Powietrze trwało bez ruchu, wiatr nie musiał omiatać krawędzi budynku, a czerwony ukośny dach nie wbijał się w linię horyzontu. Może rozmawiałam tego dnia z Bronią? Może coś pisałam? Tak wiele chwil ulatnia się z pamięci, wymazujemy z niej dokładne daty i godziny, zostają tylko cienie. Czułam się jak tragarka cieni, nie mogąc sobie przypomnieć, co robiłam w tamtych nieważnych chwilach i dlaczego dla kogoś innego były one najważniejsze w życiu. Może byłam na cmentarzu u Wojtka? Urodziła go niemal w samo południe. Zapytałam bezwiednie o godzinę. Godzina urodzin podobno więcej mówi o człowieku niż dzień, miesiąc i rok. Jakoby właśnie w godzinie tkwi najwięcej istotnych wskazówek. Godzina jest kluczem do serca, duszy i przyszłych zdarzeń. Zdradzając komuś godzinę narodzin, odchylasz podszewkę siebie; pokazujesz, jak bardzo jesteś autentyczny. Zadałam jej to pytanie mimochodem, jakby zagadując swoje myśli; wypierając prawdę. Obchodziłam ją w kółko, znacząc ślady

niczym stado saren wokół paśnika. Jakbym nie chciała do niej dotrzeć albo ona nie chciała dotrzeć do mnie. – To jego dziecko. Na pewno. Z nikim innym… – szeptała cicho po rosyjsku. Rozumiałam ją; należałam przecież do pokolenia, które musiało uczyć się rosyjskiego od piątej klasy szkoły podstawowej. Nie wiem, czy te słowa nie dotknęły mnie bardziej niż wszystkie inne raniące słowa, jakie padły wcześniej w moim życiu, choć i tamte bolały, bo mówiły o zdradzie, o braku uczucia, o kłamstwie i innych wymierzonych we mnie niegodziwościach. Jednak fakt, że ta kobieta z nikim innym… był najboleśniejszy, bo rozsadzał niczym mróz w szczelinach kamienia pewną zwartą całość, jaką niewątpliwe była moja pamięć o Wojtku. Nie od razu to do mnie dotarło. Nawet uśmiech dziecka, czający się nieśmiało w fotografii, przypominający mi bezwiednie uśmiech mojego zmarłego męża, nie przekonywał mnie ostatecznie. Ze zdjęcia patrzył na mnie niczemu niewinny czarnowłosy i czarnooki chłopiec, tak podobny do niej, a jednak w jakiś sposób również przypominający mi mojego męża. Niechciany przeze mnie pogrobowiec, całkowicie bezbronny, potrzebujący tylko ciepła i mleka matki, a nie mojej niechęci i obarczania winą za fakt, że się w ogóle zjawił na tym świecie. – Więc jednak… – powiedziałam po polsku. Zdziwiłam się, że zrozumiała. Odpowiedziała po polsku, lekko tylko zacinając się, jakby odgrzebywała słowa z pamięci. – Więc jednak? Co to znaczy? Co chce pani powiedzieć? Spojrzałam na nią zdziwiona. Jak miałam jej wytłumaczyć, że właśnie tej zdrady bałam się najbardziej, że przeczuwałam ją, kiedy wyjeżdżał na Syberię? Kiedy dowiedziałam się, że zamieszkał w domu Wiery, młodej miejscowej kobiety, od razu poczułam, że coś go z nią połączy. Jak miałam jej wytłumaczyć, że do dziś nie włączyłam jego aparatu, który przysłali mi wraz z jego rzeczami, bojąc się, że znajdę tam zdjęcia, których tak bardzo nie chciałam zobaczyć? Że dręczy mnie teraz myśl, czy w ogóle mnie kochał, skoro tak łatwo, po kilku miesiącach od rozstania, mógł posiąść ciało innej kobiety? – Zna pani polski – skonstatowałam tylko niechętnie. – Tak. Przodkowie byli Polakami. Trudniej mówić. Więcej rozumiem. – Czego pani chce? – Porozmawiać. Siedzieliśmy przy kuchennym stole. Janusz[3], ona i ja. Ireneusz[4] spał już na górze, zmęczony podróżą. Kermel[5], zmieszany i zdezorientowany, opuścił nas niemal od razu, gdy tylko spojrzał na nasze twarze. Pewnie się domyślił, że to jakaś sprawa zza grobu – język był tu zaiste czuły i trafny. Dobrze, że jego pracownik, Waldek, którego również zaprosiłam tego dnia na kolację, nie przyjął mojego zaproszenia. Nie chciałabym, by moje rodzinne sprawy stały się tematem całej wsi. Próbowałam spojrzeć na tę sprawę całkiem z boku, jakbym nie była jedną z jej bohaterek. Rozejrzałam się po mojej kuchni. Panował w niej nieład, bo w ostatnich dniach byłam tak bardzo zajęta przygotowaniami do kursów, że nie miałam kiedy posprzątać. Naczynia piętrzyły się na suszarce, szafki i okap nosiły ślady użytkowania.

Zielony obrus na stole pasował do rolet o niemal identycznym kolorze. Zasłonięte do połowy, nie pozwalały naszym domowym sprawom wydostać się na zewnątrz. Niebo za oknem pociemniało, wyglądało jak grube samodziałowe płótno. Czułam, że jestem bezradna wobec życia. Oto musi jeszcze wybrzmieć coś, co sprawi, że bardziej spokornieję wobec wyroków losu – pomyślałam. Janusz nie odzywał się ani słowem, tylko taksował nas wzrokiem. Zaproponował herbatę i chyba z ulgą oddalił się do kuchennych szafek, by tam pozorować krzątaninę. Wiedziałam jednak, że udaje, bo zwykle nie przyrządzał herbaty tak długo. Chciał po prostu za wszelką cenę odsunąć moment bycia z nami przy stole. Właśnie dowiedział się, że ma wnuka. Skądinąd wymarzonego wnuka, którego nie dała mu żadna z Wojtkowych żon. Tak często o tym mówił, tak bardzo zachęcał nas, byśmy pomyśleli o dziecku. Czy gdybym się wtedy zgodziła, zresztą wbrew sobie, miałabym teraz córkę lub syna z uśmiechem Wojtka, a może nawet z jego twarzą? I moje dziecko otrzymałoby w darze przyrodniego brata? Janusz tak bardzo chciał przekazać swoje geny. Podobno kiedy się czegoś bardzo chce, los nas wysłuchuje, choć rzadko spełnienia mają formę, jakiej się spodziewaliśmy. – Przepraszam – wyszeptała. Ukryła twarz w dłoniach. Pomyślałam, że to ona spakowała rzeczy Wojtka do worków i odesłała je do Polski, wiedząc, że trafią do jego żony i na chwilę odciski jej własnych palców zetkną się z odciskami moich. Domyślałam się, że boleśnie przeżywała swoją żałobę. Nie współczułam jej jednak. Nie miałam również współczucia dla jej dziecka. Miałam żal, że pozwoliła mu przyjść na świat. Chciała mnie poznać. I prosić o pomoc. Dostała w pakiecie Janusza, czyli gotowego dziadka dla Żeni, choć tego nie brała pod uwagę. Pochodziła ze starej mazurskiej rodziny. Usiłowała opowiedzieć mi jakąś zawiłą rodzinną historię o przodku, nie pamiętam, w jakiej linii, jakby tym chciała usprawiedliwić swój przyjazd, ale tylko niechętnie machnęłam ręką. Powiedziałam sucho: – Do rzeczy. Gdy mówiła, wyłamywała długie, szczupłe palce i widać było, że się bardzo denerwuje. Dlaczego jednak znalazła w sobie dość siły, by zburzyć mój spokój? Czy naprawdę musiała to robić? Patrzyłam na te jej dłonie, jakby należały do zbrodniarki. Zabrały mi Wojtka, nawet jeśli na krótkie, nic nieznaczące chwile. Używała ich przecież, gdy się z nim kochała. Musiała chwytać go za włosy i wpijać się nimi w tę przestrzeń między włosami a skórą. Wszystkie kobiety tak robią, czy u nas, czy na dalekiej Syberii. A on pewnie brał ją za te palce, może je całował, nim w nią wszedł, a może robił to również wtedy, gdy już był w niej i gdy zostawiał w niej swoją wilgotną rozkosz. Te same palce kurczyły się z bólu, były jak barometry odczuć, gdy samotnie rodziła ich pogrobowca, niechciany owoc grzechu, o którym nie miałam pojęcia; zdrady, która odebrała mi na zawsze obraz mego męża. Mimo wszystko wierzyłam, że jej nie kochał, że pociągało go tylko jej gościnne ciało, przynoszące na chwilę rozkoszne spełnienie. Nie wiem, skąd znalazłam wtedy w sobie tyle spokoju. Dopiero gdy wyszła, coś pękło we mnie i rozpłakałam się bezradnie. Jednak podczas całej rozmowy nie okazałam cienia słabości, choć z pewnością byłam blada jak płótno. Przyjechała do jakiejś kuzynki, która mieszkała w Olsztynie. Urodziła dziecko,

chciała zapewnić mu godną przyszłość, więc nie mogła nadal sprzedawać w małym wiejskim sklepiku w miejscu, gdzie nikt jeszcze nie słyszał o cywilizacji. W akcie desperacji wynajęła cały dom naukowcom z uniwersytetu, który przyjechali na kolejny staż, i zdecydowała się przenieść do Polski. Podjęła decyzję, że w ojczyźnie przodków zacznie nowe życie. We wsi Bolszoje Koty, w której mieszkała całe życie, nie było już dla niej miejsca. Straciła to, co zawsze znała, a zyskała małego Żenię, który nigdy nie miał poznać swojego ojca. – Ta katastrofa, w której zginął… Zupełnie nie wiedziałam, co robić. Teraz nie jestem już sama. Jest przecież Żenia. Muszę myśleć o nim. Wpadłam na myśl, że może w Polsce uda mi się znaleźć pracę i zacząć żyć od nowa – powiedziała. Jak dla mnie, brzmiało to bardzo naiwnie i patetycznie. Prawdziwe życie nie jest takie proste. Tego typu bajki mogła sobie od razu wyrzucić do śmieci. Myślałam tylko o tym, że przyjechała, żeby zburzyć mój spokój. Chciała mnie wziąć na litość. Postanowiłam, że nie dam sobą w żaden sposób manipulować. Choć nie chciałam jej słuchać, nie dała mi wyboru. Tłumaczyła się ze swojej decyzji. Mówiła, że tamta daleka rodzina z Olsztyna, do której przyjechała, na jakiś czas zgodziła się ją przygarnąć. Aż znajdzie pracę i opiekę nad dzieckiem. Opłacili też jej przylot do Polski, a raczej pożyczyli pieniądze na podróż. Obiecała, że zwróci, jak tylko stanie na nogi. – Jeśli mi się nie uda, wrócę na Syberię i będę żyła, jak żyłam. Długi powoli spłacę. Ale chcę spróbować. Nie pytałam, czy Wojtek dał jej jakieś pieniądze. W ogóle nie pytałam o niego. Nie chciałam usłyszeć niczego, co miałoby jakikolwiek związek z nimi dwojgiem. – Adres pani znalazłam w rzeczach Wojtka. Był na listach od pani. No tak, pomyślałam. Do tej pory w tej całej układance brakowało mi tylko tego elementu – jak mnie tu znalazła. A to przecież takie proste. – Wiedziała pani, że ma żonę? – zapytałam. – Tak. Mówił mi o pani. I że panią kocha. I że jesteście dopiero co po ślubie. To razem… my… to były tylko trzy razy. Naprawdę, proszę mi wierzyć. – Proszę, bez szczegółów – ucięłam, zagryzając z całej siły wargi. Poczułam przypływ agresji. Miałam ochotę wyrzucić ją za drzwi. Za to, że dokładnie policzyła każdą z tych nocy, które spędziła z Wojtkiem! – Jest pani pewna, że to jego dziecko? – odezwał się wreszcie Janusz. – Tak. Podała mi kolejną fotografię. Byli na niej razem, Wojtek i Wiera. Lekko, jakby od niechcenia, obejmował ją w pasie. Miała taką szczupłą kibić. Teraz, po urodzeniu dziecka, jej sylwetka nieco się zdeformowała, ale wtedy była naprawdę gibka, wiotka i młodzieńcza. Pomyślałam o tym z lekką zazdrością. Wojtek patrzył w obiektyw nieco zmrużonymi oczami, jakby chcąc ukryć swoje spojrzenie. Czy nie chciał, by ktoś w jego oczach odczytał, co czuł do tej kobiety? Czy byli już po pierwszym razie? A może po kolejnym? Nieznośna myśl nie dawała mi spokoju. Na pewno wykorzystywał te chwile, kiedy współlokatorzy zasnęli, i wykradał się, by spędzić z nią noc. A teraz ona prosiła nas o pomoc.

– Nie mam do kogo się zwrócić. A to przecież jego dziecko. Więc może pani. Albo pan… Przecież jest pan ojcem Wojtka. To pana wnuk… – szeptała cicho, ocierając łzy. Czułam się jak ostatnia idiotka. Opłakiwałam Wojtka niemal codziennie, wciąż nosiłam wdowią obrączkę. O mało nie postradałam zmysłów przez jego śmierć, a tymczasem… – Zjawia się tu pani nagle, bez uprzedzenia. Chyba pani wie, że śmierć mojego męża bardzo mnie dotknęła. Jak pani może być tak infantylna… – powiedziałam, mieszając rosyjski z polskim i zbierając ze stołu kubki z resztkami wystygłej już herbaty. Na kartce zapisała nam numer telefonu i adres rodziny w Olsztynie. – Bardzo was proszę. Obok kartki położyła zdjęcie małego Żeni. Tamto z Wojtkiem zabrała. Wyszła, mówiąc cicho dobranoc, nie czekając, aż ją odprowadzimy. Zamknęła drzwi niemal bezszelestnie. Że też mnie się to nigdy nie udaje. Dopiero teraz zauważyłam, że pod domem czekała taksówka. Wiera wsiadła do niej, nie oglądając się za siebie. Dopiero po jej wyjściu emocje wzięły górę. Wrzuciłam kubki do zlewu z taką siłą, że jeden z nich pękł. Cisnęłam go z wściekłością do wiadra. – Uspokój się. – Janusz zabrał mi z dłoni gąbkę do naczyń. – Ja pozmywam. Zbudzisz cały dom.

Rozdział II O tym, że praca jest najlepszym lekarstwem na smutki. Tak mówią mądrzy ludzie. Czasem jednak bywa formą zapomnienia, nie uleczenia. Akurat teraz! Akurat teraz, gdy ruszam z Babą Jogą! Akurat, gdy już odbudowałam się jakoś z ruin, mój świat musiał zawalić się po raz drugi! To okrutne. Czułam się, jakbym była w złym śnie, z którego nie mogłam się obudzić. Myśl o Wierze, o Wojtku i małym Żeni nie dawała mi spokoju. Nie miałam w sobie kobiecej czułości dla tego dziecka, jakbym próbowała je obwiniać, że się w ogóle poczęło w miękkich czeluściach tamtej kobiety. Gdyby go nie było, nie byłoby dowodu na zdradę. Ona by tu nie przyjechała. O niczym bym się nie dowiedziała, a pamięć o Wojtku obrastałaby szlachetną patyną, z czasem olbrzymiałaby i stawała się coraz czystsza i niczym niezarysowana. Teraz jego pomnik leżał na gruzach pamięci, a ja próbowałam zebrać się w sobie, bo przecież istniałam w jakiejś codzienności, w jakimś tu i teraz oczekującym ode mnie gotowości. Nazajutrz rano rozpoczynał się pierwszy turnus warsztatów jogi; przed drewnianymi drzwiami pensjonatu powiewała już zielona wstążka, którą na oczach uczestników chciałam przeciąć wraz z Ireneuszem. Miało być pięknie i dobrze, mimo iż jeszcze nie wszystko w Babie Jodze było takie, jakie być powinno. Mieliśmy… A teraz? Co mam robić? Najchętniej schowałabym się w mysią dziurę albo wyjechała daleko stąd z jedną małą walizką pełną książek i chustek do nosa. Nie mogłam jednak tego zrobić, musiałam tkwić na miejscu, a wredny dybuk nie zważał na moje męki i wychodził ze ścian mojego domu, złośliwie chichocząc. Zasnęłam dopiero koło czwartej nad ranem. Kiedy już nie miałam siły rozmyślać i płakać. Nie chciałam też rozmawiać z Januszem, choć on próbował nawiązać ze mną kontakt po tym, jak Wiera odjechała. Odrzuciłam jego propozycję przejścia przez to wspólnie, a on nie upierał się. Widać znał mnie już trochę i wiedział, że rany liżę w samotności. Dopiero gdy już tak nie bolą, wychodzę do świata i pokazuję się w lepszej formie. Nie lubię odsłaniać bolesnego wnętrza. Następnego dnia rano wstałam z bolącą głową i szumami w uszach. Po raz pierwszy zaczęłam zastanawiać się, kiedy na skutek licznych przeżyć tąpnie moje zdrowie. Odsuwałam od siebie tę niechcianą myśl, a jednocześnie czułam, że żyję trochę na kredyt i że mój organizm i tak dość długo się broni. Szumy w uszach i zawroty głowy, które właśnie poczułam, zaniepokoiły mnie. Wykąpałam się i zajęłam codzienną krzątaniną. Zosię zawiózł do przedszkola Janusz, miałam więc chwilę, by przygotować śniadanie Ireneuszowi. Tuż po obiedzie mieli się zjawić pierwsi uczestnicy warsztatów, więc czasu nie było wiele. Być może ta świadomość zmotywowała mnie na tyle, że odsunęłam od siebie rozmyślania o Wojtku, Żeni i Wierze. Musiałam być perfekcyjną panią domu,

organizatorką zajęć, a przede wszystkim silną kobietą. Nie pozostawało mi nic innego, jak tylko odpechnąć na razie złe myśli. W chwili, gdy to zrobiłam, poczułam ulgę. Jakbym wyparła najboleśniejsze. Dlaczego niby miały mnie obchodzić losy Wiery i jej dziecka? Czemu pozwoliła Wojtkowi spać ze sobą? Przecież doskonale wiedziała, że on ma ułożone życie i żonę, która czeka na niego w Polsce. Nie musiała być taka gościnna! Poza tym nie mogło być dla niej tajemnicą, że w ten właśnie sposób robi się dzieci? Dziwiła mnie przy tym lekkomyślność Wojtka, który przecież zawsze mi powtarzał, że nie chce mieć dzieci i temat antykoncepcji mieliśmy przegadany, a tymczasem… Myśli okrutne i bolesne, pełne technicznych przypuszczeń i możliwości kłębiły mi się w głowie, aż spowodowały uderzenie silnych mdłości. Miałam dość. Musiałam odsunąć od siebie te dywagacje i przywołać myśli zgoła inne, o których kiedyś powiedziałabym, że są zwykłymi zajmującymi głowę pierdołami. Zaczęłam więc skupiać się na faktach: że ładny mamy dziś dzień, choć to połowa września i coraz nam dalej do słońca. Pomyślałam o babim lecie i pewnej legendzie wschodniopruskiej o Czarodziejce Jezior. Właśnie ta legenda tłumaczy sentyment ludzi do Mazur oraz fakt, że wciąż tu powracają. Według niej po mazurskich jeziorach pływa w olchowej łódeczce Czarodziejka Jezior i nitkami babiego lata oplątuje serca tych, którzy tu latem przybywają. Oplątani nią, wracają tu potem co roku. Historia ta niezmiennie mnie wzruszała i często tak właśnie tłumaczyłam sobie ową miłość do Mazur. I wtedy przyszedł mi na myśl Kermel i to, jak się zachował poprzedniego dnia. Wciąż czułam na moich palcach uścisk jego dłoni, silny i szorstki. Zmiana toru myśli zadziałała na mnie ożywczo, choć nagle poczułam też cień zawodu. Bo to Kermel, a nie Ireneusz, przysłał mi w prezencie posążek Buddy, a ja chyba bym wolała, by Budda był pomysłem tego drugiego. Zresztą przez długi czas myślałam, że to prezent od niego. Nawet traktowałam to jako znak, że Irkowi trochę na mnie zależy, tym bardziej, że uczucia Kermela nie były mi do niczego potrzebne. Wiedziałam, że mu się podobam, ale sama myśl o tym wywoływała we mnie odruch niechęci. To jego problem, że się zakochał – pomyślałam nawet, krojąc w plastry dojrzałego pomidora. Tego dnia postanowiłam zrobić na śniadanie razowy omlet z pomidorami – licząc na to, że Irkowi zasmakuje. Czułam się znów kobietą, którą cieszy fakt, że gotuje dla mężczyzny. Dotąd łączyły nas tylko wspólne pomysły i pasje, nic więcej. Ale może to jest właśnie najważniejsze? Może tędy prowadzi droga do pięknej przyjaźni? Zrywałam w ogródku koper, który o tej porze roku był już mocno dojrzały, choć wysiewałam go po raz drugi. Wrześniowy ogród jest bowiem przerośnięty i wydaje na świat tylko najcięższe owoce: kabaczki, cukinie i dynie. Minął czas lekkich i pełnych zielonej wody ogórków i wiotkich liści sałat, których dobrym duchem jest wilgotny Księżyc. Świat powoli chylił się ku jesieni i ogród karmił nas inaczej, dodając jeszcze mięsiste grube pomidory, z których robiłam przeciery. A część suszyłam na zimę, by je potem dodawać do sałat. Rozmyślania o mężczyznach pojawiających się w moim życiu pozwalały mi na odegnanie ciężkich trosk, na które nie mogłam sobie teraz pozwolić. Musiałam być spokojna, uśmiechnięta, tryskać dobrym humorem. Za chwilę miałam przyjąć kolejną

z życiowych ról, tym razem była to rola gościnnej i zapobiegliwej gospodyni w Babie Jodze. Nie mogłam przywitać gości kamienną twarzą i oczami pełnymi łez. Mimo to Ireneusz od razu zauważył, że nie jestem w formie. Wystarczyło, że zszedł na dół, a już zapytał: – Coś się stało? Masz jakiś problem? – Po prostu źle spałam. – Nic cię nie boli? – Ależ skąd. Długo nie mogłam zasnąć, to pewnie emocje, dziś w nocy odeśpię zaległości. Było mi jednak miło, że się zatroszczył. Ale skoro on zauważył w mojej twarzy ból, widocznie nie najlepiej potrafiłam go ukryć. Zaparzyłam Irkowi kawę z cynamonem i wtedy na podwórku pojawiła się toyota Kermela. Nie wszedł jednak do domu, a tylko czekał przy aucie. Niedługo potem wrócił też Janusz. Wysiadł z mojej vitarki, podszedł do kamieniarza i obaj zagłębili się w najwyraźniej ciekawej dla nich dyskusji. Po chwili ruszyli w stronę pensjonatu. Nie interesowało mnie, co robią. Chciałam być tylko z Ireneuszem, który właśnie zasiadał do stołu. Przy śniadaniu kończyliśmy dogadywać szczegóły wcześniej ustalonych w e-mailach spraw. Pokazał mi wydrukowany już program zajęć i zapytał, czy nie zechciałabym pojechać z nim, żeby dokupić brakujących mu jeszcze drobiazgów. – Przy okazji pokazałabyś mi miasto. Zgodziłam się natychmiast, zapowiedziałam jednak, że musimy wrócić koło południa, bo muszę przygotować uroczystą kolację, którą przywitamy gości. – Dziękuję za pyszne śniadanie – zadowolony odsunął od siebie talerz. Kwadrans później wyszliśmy na podwórko. Zawołałam w otwarte drzwi Baby Jogi, że jedziemy do miasta. Janusz odkrzyknął: „Dobrze”, po czym wsiadłam do ireneuszowego auta. W kuchennym oknie pensjonatu zamajaczyła twarz Kermela. Udawałam, że go nie zauważyłam. Zaparkowaliśmy w centrum, w okolicy parafii ewangelickiej, w bocznej uliczce o nazwie współbrzmiącej z przeznaczeniem: Kościelna. Podobno kiedyś ktoś umieścił nad wejściem do kościoła napis: „Gehet in Gottes Thore frölich ein mit Danken”, co znaczy: „Wejdźcie radośnie w Bramy Boże z wdzięcznością”. Podobne napisy, mówiące o przywiązaniu do Boga i jego dobroci, widniały w wielu kościołach. Myślę, że te słowa pisane na ścianach były niczym barwne obrazy w kościołach katolickich; tworzyły dialog ze Stwórcą. W mieście panował codzienny rejwach, inny niż letni. Letni jest bowiem barwniejszy. Wakacyjne tłumy są niczym krew, wsączają się w każdy zakamarek i rozpływają się na boki. Latem ciekawscy turyści zaglądają dosłownie wszędzie – a to na tył kamienicy, a to w tamten zaułek, a to w ścieżkę żwirową, którą na co dzień nie chodzą przecież mieszkańcy, bo wiedzą, że prowadzi donikąd. Kąpią się w przypadkowych miejscach, nie tylko przy plaży, czasem mają ochotę schłodzić się tam, gdzie akurat są, może być to nawet fontanna. Tak zachować się mogą tylko ci, którzy tu na co dzień nie mieszkają, bo w nich tętni zapał neofitów: nie obrośli tym miejscem, nie przyzwyczaili się do jego

wyglądu i za nic mają przyzwyczajenia mieszkańców. Ci zaś przemierzają znane sobie szlaki, doskonale wiedząc, co czyha za każdym zakrętem i ile minut zajmie im dojście od mola do ratusza, a od ratusza do targowiska. Latem uliczna ciekawość sprawia, że nawet auta stają w przypadkowych miejscach, a nie w ustalonym wcześniej porządku regulowanym znakami drogowymi. Gdy odchodzą ciepłe dni, wraz z nimi zanikają barwne plamy sukienek i rozwiane włosy kobiet, nie ma już krzywizn męskich łydek wystających spod krótkich spodenek i asymetryczności wielkich paluchów w lekkich sandałach. Zanika wartkość uliczek: nie są już ożywionymi arteriami. Gdy miasto z końcem lata pustoszeje, na ulicę wychodzimy jedynie my, mieszkający tu na stałe, wędrujący w ustalonych kierunkach, załatwiający codzienne sprawy, a nie spacerujący tylko dla przyjemności czy zabicia czasu. Żwirowe ścieżki, tyły kamienic oraz dziwne labirynty przejść i bram będą odkrywane przez kolejnych przybyszów dopiero za rok. Dziś miastem władał właśnie taki rejwach codzienności. Zwykliśmy w tym stanie mówić, że jest zwyczajnie. Ireneusz chciał kupić mydło, gazety, baterie do zegarka, koszulkę do ćwiczeń, chciał również się ostrzyc. Miałam być jego przewodnikiem, byśmy wszystkie te sprawy załatwili jak najszybciej i wrócili do Baby Jogi przed pierwszymi gośćmi. Chodziliśmy więc znanymi mi na pamięć drogami, rozmawiając ze sobą mimochodem, ale były to raczej opowieści Ireneusza o ostatnio prowadzonych warsztatach. Choć jemu wydawało się, że uważnie słucham, nie wiedziałam, o czym mówi. Moje myśli uciekały. Krążyły wokół wczorajszego wieczornego gościa. Wróciliśmy dość wcześnie, Ireneusz poszedł do siebie na górę, a ja zajrzałam jeszcze do Baby Jogi. Kermel z Januszem obchodzili właśnie pomieszczenie po pomieszczeniu w myśl zasady o pańskim oku. Mijaliśmy się spojrzeniami. Kermel miał posępną minę, na twarzy Janusza malowało się roztargnienie. Na pewno nie przestawał myśleć o wczorajszej wizycie, ale ani ja z nim o niej nie rozmawiałam, ani on mnie nie zagadywał. Zauważyłam tylko, że kartę z numerem telefonu oraz zdjęcie małego Żeni odłożył na półkę w kredensie, jakby chciał odsunąć tym samym swoje myśli od tematu. Dzień zbiegł na ostatnich przygotowaniach i nagle była już trzecia trzydzieści; należało jechać po Zosię do przedszkola. Poprosiłam Janusza, by to on ją przywiózł, a sama wstawiłam na gaz garnek zupy, informując Janusza i Kermela, że dziś tylko tyle, nie zdążę więcej, ale za to wieczorem będzie wspólna kolacja. – Czy ja też mam na niej być? – zapytał pan Zygmunt. – Zapraszam. Jest pan wszak współtwórcą tego miejsca – odpowiedziałam sucho, w pamięci mając silny uścisk jego palców. – Współtwórcą może tak, ale czy mile widzianym? – Nie wiem, o co panu chodzi. – Pani Ludmiło… – Tak? – Czy ma pani do mnie jakiś żal? – Nie, skąd. – Po waszych minach widzę, że wczoraj coś się wydarzyło. Nie chce pani o tym mówić?

– Niekoniecznie. – Gdyby jednak chciała pani z kimś o tym pomówić, to jestem. Czasem lepiej powiedzieć coś zupełnie obcej osobie niż komuś bliskiemu. – Nie jest pan zupełnie obcy… – Naprawdę? – Jego oczy pojaśniały. – Znamy się przecież – ucięłam krótko, nie dając mu cienia nadziei, że może być dla mnie kimś bliższym niż tylko kamieniarzem i osobą, która dopilnowała wszystkich prac przy budowie pensjonatu. Kermel pochylił głowę, wyraźnie widziałam napięcie na jego karku. – Siadamy do stołu! – krzyknęłam, nalewając zupę do wazy. Po schodach zszedł Ireneusz i rozmowa się w naturalny sposób zakończyła. Jedliśmy w milczeniu; nie czułam smaku zupy. Nie czułam w ogóle niczego… Moje życie znów docierało do mnie jak przez watę. Wracały myśli o zdradzie Wojtka i o tym, jak głupio się wydała. O tym, że znów jestem tak bardzo sama i że chyba temu kolejnemu ciosowi już nie podołam. Dziś przy życiu trzyma mnie rozpoczynający się turnus, ale co będzie za tydzień? Za około trzy tygodnie, w pierwszym tygodniu października, zaraz po ślubie Martina[6], miałam w swoim kalendarzu kilka spotkań w okolicach Wrocławia, co wiązało się z wyjazdem na drugi koniec Polski. Dziś nawet nie potrafiłam o tym myśleć. Sprawę Wiery chciałam odsunąć od siebie możliwie jak najdalej. Już sam fakt, że nie miałam ochoty o tym mówić, świadczył, że wypierałam wszystko, co usłyszałam poprzedniego wieczora. Wiedziałam jednak, że wreszcie będę musiała do tego wrócić. I jeśli nie ja to zrobię, zrobi to za mnie Janusz. Wyczuwałam w nim ogromne napięcie – właśnie dowiedział się, że został dziadkiem, spełniło się jego ogromne marzenie, ale owoc okazał się zatruty. Sytuacja, w jakiej się oboje znaleźliśmy, nie pozwalała mu się cieszyć. Tuż po piątej na podwórko wjechał pierwszy samochód na śląskich tablicach. Wysiadły z niego trzy kobiety w różnym wieku. Przywitałyśmy się. – Majka. – Ewa. – Agnieszka. – Ludmiła. – Ireneusz. – Ireneusz to nasz nauczyciel. Krótka prezentacja. I tak na razie nie zapamiętamy swoich imion. Pamięć przyjdzie z czasem. Zaczniemy się kojarzyć, mówić o sobie, nasze wspólne tygodniowe przeżycia pozostawią w nas jakieś ślady. Odsuwałam myśli o Wierze i Żeni. Uśmiechałam się. Odgrywałam pięknie swoją rolę. Miałam w sobie tak dużo siły, by nikomu nie okazać, że mój świat pękł po raz kolejny. Na jak długo miało mi jej wystarczyć? Zosia była wciąż z nami, kompletnie zaaferowana tym, że dzieje się coś nowego. Ona tak lubiła nowe sytuacje. Była otwartym i ciekawskim dzieckiem, wręcz pożądała towarzystwa i uwagi. Nic dziwnego, jedynaczka. Nie żałowałam jednak swojej decyzji o tym, że nie będę miała więcej dzieci. Zrobiłam to świadomie i z pełnym przekonaniem. Niech każdy w życiu robi to, do czego czuje się powołany – wyjaśniałam

zainteresowanym. Teraz, kiedy w życiu pojawił się Żenia… Czułam się dziwnie. Jakbym coś przegrała. Ona dała Wojtkowi dziecko, a ja tego nie chciałam. Ale przecież nie tylko ja, to była nasza wspólna decyzja. Choć wiedziałam, że to chwilowe emocje, że miną, jak mija wszystko co dobre i złe, na razie nie mogłam odpędzić złych wrażeń. Dość. Nie myśleć o tym. Zabrałam Zosię na podwórko. Wskazałam gościom miejsce na tarasie Baby Jogi. Stały tam dwa drewniane stoły i krzesła – bardzo różne, zbierane, skąd się dało, jak powiedział Janusz. Nawet nie wiedziałam, kiedy się tym zajął, a w sumie potrzebowaliśmy porządnie urządzonego tarasu, bo ludzie lubią się wieczorem gromadzić, by jeszcze przed snem odetchnąć świeżym powietrzem. Janusz był jednak niezastąpiony! Rozmawialiśmy kiedyś, że trzeba by w przyszłości zamówić ładny komplet drewnianych mebli ogrodowych, ale zostawiliśmy to na koniec, poza tym jesienią rozpoczną się wyprzedaże i dostaniemy wszystko o wiele taniej. A musieliśmy się przecież liczyć z każdym groszem. Obawiałam się, że na razie będziemy do Baby Jogi dokładać i moje spotkania autorskie nadal będą musiały być głównym źródłem dochodu. Zjeżdżali się kolejni goście. Wyszłam ich przywitać, Ireneusz pokazywał kolejnym grupom Babę Jogę, prowadził na górę jak gospodarz. Co chwila było słychać głosy podziwu: – Jak tu pięknie! – Ojej, jaki wspaniały drewniany dom! – Oj, jakie ładne łóżko. – Jaka pościel… Cieszyły mnie te zachwyty, zwłaszcza że przecież jeszcze nie wszystko było skończone, a już robiło dobre wrażenie. Naprawdę się starałam. Chciałam jednak, by to miejsce urządzone było prosto, bez niepotrzebnego zadęcia i przepychu, bo tylko prostotę w życiu się naprawdę docenia. Gdy świat nie jest zabałaganiony i przeładowany, widać wyraźniej pojedyncze rzeczy lub miejsca. Mają silniejsze kontury i nie rozmywają się na tle innych. Moja Baba Joga właśnie taka miała być. Łóżka proste i solidne. Zasłony w oknach naturalne, bawełniane lub z koronki. Podłoga drewniana o naturalnej barwie. Poręcze wygodne, by pasowały do dłoni. Pościel biała lub dwukolorowa, z prostymi wzorami i z materiału w dobrym gatunku. W całym pensjonacie królowały kolory ziemi, bez żadnych złotych lub krzyczących nowoczesnych ozdób. Na podwórko zajeżdżały kolejne auta. Parkowały ciasno jedno obok drugiego. – Jak się zakwaterujecie, o dziewiętnastej trzydzieści zapraszam na dół, do kuchni! – zakomenderował Ireneusz, który najwyraźniej świetnie się czuł w roli głównodowodzącego. W Babie Jodze zrobiło się gwarno, początkowo liczyłam jeszcze ludzi, ale po jedenastej osobie stwierdziłam, że wystarczy, bo przecież i tak wiem, że pensjonat ma, jak to się mówi, pełne obłożenie, i że nawet sam Irek musi nocować w moim domu, bo nie starczyło dla niego pokoju. Cieszyłam się naprawdę szczerze i prawie zapomniałam o Wierze i Żeni, a jak tylko mi się przypominali, zaraz odsuwałam tę myśl, mówiąc: nie teraz. Pomyślę o tym później. Albo w ogóle. Nic mnie to nie obchodzi. Nie musiała…

Byłam okrutna w swoich myślach i nagle poczułam przypływ radości, że nie jestem na jej miejscu, że mam życie w miarę ułożone, że oto dzieje się wokół mnie coś ciekawego, nowego, na co jednak sama zapracowałam. I poczułam coś w rodzaju satysfakcji, że każdy ma to, na co zasłużył. Ale potem złapałam się na tej myśli jak na czymś złym, bo przecież nie znam Wiery i nie wiem, jaką jest kobietą, poza tym że piękną i że powinnam o niej jednak pomyśleć, bo ostatecznie to jest dziecko Wojtka. Wciąż uśmiechałam się i radowałam ze wszystkimi, byłam miła i bardzo uprzejma. A jednak gorzkie myśli zatruwały mi radość tego wieczoru. O dziewiętnastej trzydzieści miało być pierwsze spotkanie organizacyjne w kuchni Baby Jogi i późniejsza niż zwykle kolacja, ale chcieliśmy, by wszyscy dojechali. Jedno małżeństwo przybywało do nas aż z Krasnegostawu i już wcześniej informowali, że przyjdą później. Dojechała Bronia, przyszła też Ania. Obie obiecały, że będą mi pomagać. Przed kolacją mieliśmy dokonać uroczystego otwarcia Baby Jogi. Czekałam jeszcze na Kermela. Odegrał przecież bardzo ważną rolę, najważniejszą zaraz po Januszu, a może nawet równolegle z nim? Czuwał nad wszystkim, a jego kamienne ścieżki, podjazd i podmurówka były przedmiotem wielu westchnień i zachwytów. Małgosia z Natalką również dotarły, mała trzymała w ręku wiązankę jesiennych kwiatów: nawłocie i astry. Zrobiło mi się miło, zdałam sobie jednak sprawę, że nie ma tu ze mną najbliższej osoby. Wojtka. Tak bardzo chciałabym, żeby w tej chwili stał obok mnie, ale tamten, jeszcze sprzed czasu zdrady. Jeszcze bez Wiery i Żeni… Podobno umarłym szybciej się wybacza. Nie wiedziałam, czy wybaczyłam, czułam jednak, że jego śmierć jest przez to, co zrobił, inna, jakby mniej bolesna. Odarcie ze złudzeń pozbawiło mnie części żałoby. Nie byłam już tą samą wdową co wcześniej. Czym prędzej porzuciłam te myśli. Poczułam na sobie spojrzenie Janusza, który musiał mi się przyglądać już od dłuższego czasu. Kiedy ja spojrzałam na niego, uciekł wzrokiem, zmieszany. Wiedziałam jednak, że martwi się o mnie. Znowu założyłam na twarz uśmiechniętą maskę gospodyni i zaklaskałam w dłonie. – Zapraszam wszystkich na zewnątrz! Dziś chcemy uroczyście otworzyć naszą Babę Jogę. Dla wszystkich to pierwszy raz i mam nadzieję, że wrócicie z naszych warsztatów radośni i pełni wrażeń! Po chwili staliśmy przed drzwiami, a ja mocowałam wstążkę, którą naszykowałam już wcześniej, gdy jeszcze Żeni i Wiery nie było w moim życiu. Rozejrzałam się wokół. Gdzie jest ten Kermel?! Obiecywał przecież, że będzie! Spojrzałam pytająco na Janusza. Wzruszył ramionami i gestem pokazał mi, że zadzwoni. Przedłużałam więc całą ceremonię, opowiadając o tym, jak doszło do powstania Baby Jogi. W innych okolicznościach wspomniałabym o zmarłym mężu, dziś jednak nie mogłam tego zrobić; bałam się, że nie wytrzymam i wybuchnę płaczem. W tej chwili odczuwałam tak silny żal do Wojtka, że nie byłam w stanie nawet o nim mówić, choćby w kilku zdaniach. Powiedziałam więc o moim teściu, który tego nie słyszał, bo usilnie próbował połączyć się z Kermelem. Mieliśmy już rozpocząć przecinanie, kiedy nagle wtrąciła się Bronia. Weszła na kamienny schodek i oznajmiła, że też ma swoje do powiedzenia. – Los połączył mnie z Ludmiłą jakiś czas temu, wówczas jednak nie wiedziałam, że

dane mi będzie być z nią tak blisko. To wspaniała i ciepła osoba, pisarka, czego na pewno wam nie powiedziała. W wolnych chwilach będzie prowadzić Babę Jogę, a ja wraz z nią. Dumna jestem z tego, że zaprosiła mnie do współpracy. Będę tu dla was warzyć potrawy jak najbardziej oryginalne i zdrowe. Chcę wam również powiedzieć, że mam prywatnie u Ludmiły wielki dług wdzięczności, bo bez niej nie byłoby mojego życia teraz, i dziękuję losowi, że postawił ją na mojej drodze, a moje życie zyskało całkiem nowy smak i zapach. I mam dla niej na otwarcie Baby Jogi pewien prezent. Myślę, że jej się spodoba, bo jest to rzecz, którą sobie kiedyś upatrzyła, ale nie kupiła, i postanowiłam, że tą rzeczą sprawię jej teraz niespodziankę. Patrzyłam na nią wzruszona. Mówiła tak ładnie, wszyscy słuchali z uwagą. Zdziwiona, zastanawiałam się, co też może być w paczce, którą dopiero teraz zauważyłam. Rozejrzałam się po podwórku i nagła czułość podeszła mi do gardła. Przecież jeszcze niedawno nie wiedziałam, co mam zrobić ze swoim życiem, a teraz jestem tutaj, u siebie, przed zbudowanym właśnie pensjonatem, i witam pierwszych gości. Ludzi, którzy przyjechali do mnie ćwiczyć jogę i żyć zdrowo! Mam naprawdę wiele powodów do radości i nie pozwolę, by przyćmiły ją myśli o Wierze i Żeni! Zajmę się tym kiedyś, nie dziś. Nie chcę o tym teraz myśleć. Chwila, która jest teraz, już nigdy się nie powtórzy. Spojrzałam wzruszona na Bronię, która wyciągała w moim kierunku ręce z pakunkiem. Wzięłam w dłonie sporą, ciężką paczkę i zaczęłam ją powoli rozwijać. Słyszałam wokół siebie szepty: och, co to jest? Sama byłam równie ciekawa. Jeszcze jedna warstwa papieru i moim oczom ukazał się… piękny gobelin z wilkiem. Na szmaragdowozielonym tle był wyszyty czarny wilk o oczach obwiedzionych złotą nitką. Był tak realistyczny, że miało się wrażenie, jakby wychodził z tkaniny prosto na oglądającego. Dzieło sztuki znalezione w zwyczajnym szmatlandzie, wyciągnięte spod lady przez sprzedającą tam Marzenkę! Zwrócił moją uwagę, bo był naprawdę piękny. Nie wiem, dlaczego go wtedy nie kupiłam. Były chwile, że bardzo tego żałowałam, a teraz… Mam go! Kupiła go Bronia, która tam wtedy również była. To było jedno z naszych pierwszych spotkań[7]. – Broniu! Bardzo ci dziękuję! Zawiśnie na ścianie w kuchni, byśmy mogli go wszyscy podziwiać! – Rzuciłam się jej w ramiona, niemal płacząc ze wzruszenia. Przytuliłam gobelin do siebie. Pachniał świeżością. Kochana Bronia. Z jaką starannością musiała go prać. Rozejrzałam się. Nie dało się już dłużej przeciągać uroczystości. Poczułam zniecierpliwienie. Kermela wciąż nie było. Nie mogliśmy czekać. Goście musieli już być porządnie głodni. Na kuchni grzała się woda. Kolację przygotowałam wcześniej. Pierogi z soczewicą. Na patelni czekała podsmażona cebulka. Po otwarciu Baby Jogi Irek miał zająć pół godziny naszym gościom, a ja i Bronia zamierzałyśmy w tym czasie ugotować pierwszą porcję pierogów. Wciąż czekałam na Kermela! Nie pojawiał się. Janusz wzruszał ramionami, dając mi do zrozumienia, że nie wie, co się stało. Obawiałam się, że może byłam wobec niego zbyt obcesowa i po prostu się obraził. Ale przecież miałam trudny dzień… Dlaczego mnie nie zrozumiał? No tak, jak miał zrozumieć, skoro nie wiedział, co mi się stało? Naskoczyłam na niego niepotrzebnie, a tak naprawdę nawet

mu jeszcze nie podziękowałam za piękną rzeźbę Buddy. Po prostu jestem gburowatą egoistką. Myśli te nieco zwarzyły mi humor i postanowiłam naprawić swój błąd możliwie jak najszybciej. Po Broni zdecydowała się też odezwać Małgosia. Mówiła, że jako mieszkanka tej wsi jest dumna z powstania tak ciekawego miejsca. Wręczyła mi bukiet kwiatów, który do tej chwili trzymała Natalka. Podziękowałam wzruszona. Ania stała z boku i tylko głośno klaskała. Przyszedł wreszcie czas na przecięcie wstążki. Podałam nożyczki Januszowi, mówiąc oczywiście, kim dla mnie jest. – Jesteście świadkami również rodzinnego wydarzenia – zaczął. A potem opowiedział wszystkim zebranym o swoim zmarłym tragicznie synu, który wymyślił dla nas ten pensjonat. I że to jego prezent zza grobu. Łzy podchodziły mi do oczu, byłam szczerze wzruszona, choć nie byłabym w stanie dodać od siebie ani słowa. Bronia patrzyła na mnie z troską, a nasi goście słuchali uważnie. Widziałam, że ta historia robi na nich spore wrażenie. Janusz nadciął kawałek wstążki i oddał nożyczki mnie. Ja również nadcięłam troszkę, po czym powiedziałam, że powinien też być tu z nami nasz dobry duch, zdolny kamieniarz Zygmunt Kermel, nie wiemy jednak, dlaczego nie przyjechał. Podałam nożyczki Irkowi i on dokończył dzieła. Rozległy się oklaski i weszliśmy wszyscy do środka. Pokazałam gościom kuchnię, zaprosiłam do rozgoszczenia się przy dużym, ciężkim dębowym stole. Zewsząd dobiegały głośne ochy i achy. Stół był naprawdę piękny. Zrobił go Kermel wspólnie z Januszem. Nie podejrzewałam ich o takie zdolności, a jednak stanęli na wysokości zadania. Stół wyglądał dość… prymitywnie, jakby ktoś położył kawał dechy na solidne nogi. A jednocześnie był niezwykle efektowny i zajmował cały środek kuchni. Na kuchni gotowała się już w garnkach osolona woda, Bronia zaczęła wrzucać pierogi na wrzątek. Popatrzyłam na pustą ścianę nad stołem i zagadnęłam Janusza: – Poprosimy Kermela, żeby przymocował ten gobelin tutaj, na tej ścianie, dobrze? A w ogóle gdzie on jest? – Nie mam pojęcia. Nie odbiera telefonu. Obiecywał, że przyjedzie. Też się niepokoję. – Nieładnie. – Może mu coś wyskoczyło. – Janusz wyraźnie go bronił. – Powiedziałby chyba? – Jutro ma przyjechać? – Tak. Musimy jeszcze dokończyć instalacje w spiżarce i wstawić lodówkę. Mają przywieźć ją koło jedenastej. – No to może się nam jakoś wytłumaczy ze swojej dzisiejszej nieobecności. Popatrzyłam przez okno. Szarzało. Świat szybciej zmierzchał, przecież była już połowa września. Nieuchronnie nadchodziła jesień, a ja wciąż nie byłam na nią gotowa. Wracała myśl o Wierze i Żeni. Postanowiłam, że jeszcze dzisiejszego wieczora włożę do komputera kartę z aparatu Wojtka. Zrobię to teraz, póki moje rany są świeże. Nie widziałam powodów, dla których miałabym dać im się zagoić, a potem znów

rozdrapywać. Irek przedstawił sprawy organizacyjne. Na korkowej tablicy przymocował program zajęć: 7.00 – joga na powitanie dnia – praktyka własna 8.00 – lekkie śniadanie 9.00 – 11.00 – sesja asan 11.30 – 12.00 – medytacje 12.30 – 13.30 – obiad 13.30 – 17.00 – czas wolny, możliwość zapoznania się z okolicą 17.00 – 18.30 – sesja asan 19.00 – kolacja 20.00 – spotkanie przy kominku Program został również powielony na małych karteczkach, każdy z uczestników otrzymał jedną z nich. Irek pomyślał naprawdę o wszystkim. Opowiadał, czym jest dla niego joga, a ja słuchałam go w skupieniu. Patrzyłam na jego natchnioną twarz i krótkie, świeżo przystrzyżone włosy i wydawał mi się mężczyzną bardzo odległym, a jednak bardzo bliskim. Tak ładnie mówił o prostocie. – Najważniejsza w życiu jest prostota. W niej tkwi sedno. W prostocie znajdziemy i radość z życia, i radość z jedzenia. W rozumieniu prostych praw wszechświata znajdziemy zrozumienie wszystkich procesów zachodzących wokół nas. Im mniej posiadamy, tym mamy więcej – ten paradoks jest możliwy dzięki prostocie. Musimy ją tylko zaprosić do swojego życia. W niej znajduje się źródło prawdziwego szczęścia. Trwanie w chwili to również trwanie w okolicznościach. Gdy idzie się pod wiatr, ten przenika przez najgrubsze warstwy kurtki. Gdy idzie się w deszcz, buty stopniowo przemakają. Zawsze jest jednak jakiś powrót, jakiś dom, jakaś herbata. Myślę o tym, gdy idę na przykład górskim szlakiem. Powolna wędrówka, wspinanie się, czasem w trudzie, z piaskiem w bucie lub w siąpiącym deszczu, którego się nie widzi, ale czuje niemal natychmiast – to forma oderwania myśli od niepokojów, próba zmiany priorytetów. Pomyślałam: ma rację. Uważność zmienia ważność. Być może czas, który teraz przede mną, okaże się dla mnie bardzo ważny. I choć nie będę beztroską joginką skupioną jedynie na ćwiczeniach na macie, a moim zadaniem będzie służenie innym, to jednak postaram się wyłuskać z tego czasu jak najwięcej dla siebie. Na razie gościliśmy się wspólnie w kuchni. Pierogi wyszły naprawdę pyszne. Goście chwalili i prosili o dokładki. Mnie było miło, bo jedzenie proste, a budzące zachwyt. Ktoś zapytał, jak były robione. Wyjaśniłam, że przygotowałyśmy je z mąki z pełnego przemiału zalanej gorącą wodą, by ciasto się zaparzyło. Wtedy jest delikatniejsze. Dodałyśmy trochę oliwy z oliwek i zagniotłyśmy. – Robiłyśmy te pierogi na trzy stanowiska, razem z Bronią i Anią. Ale chyba trzeba będzie pomyśleć o specjalnej maszynie wielofunkcyjnej, co nie tylko poszatkuje,

pomieli, ale również zagniecie nam ciasto – roześmiałam się. Przez chwilę skupiłam się wyłącznie na tym, co dzieje się tutaj, pod dachem Baby Jogi. Złe emocje odpłynęły, a ja patrzyłam na ciemniejące okna, nasłuchiwałam gwaru w kuchni i opowiadałam o potrawie, którą właśnie zjedliśmy. – Ugotowałyśmy soczewicę, usmażyłyśmy cebulkę, soląc ją na patelni, by się nie przypaliła. Następnie zmieliłyśmy soczewicę w maszynce, dodałyśmy cebulkę i przyprawy. Majeranek, czosnek, pieprz czerwony, odrobina gałki muszkatołowej. I nadzienie gotowe. – A gdyby tak dodać jeszcze do tego mozzarelli? – zapytała któraś z kobiet. – Pewnie by były równie smaczne – odpowiedziałam. – Częstujcie się. Było nas ponad dwadzieścia osób. Szesnastu uczestników warsztatów (pierwotnie miało być mniej, więc wykombinowaliśmy dostawki) i my: Janusz, Bronia, Małgosia, Ania, dziewczynki i ja. Pomieściliśmy się jakoś wokół stołu, ale krzesła donosiliśmy z tarasu. Po jedzeniu bawiliśmy się wspólnie w grę, dzięki której mieliśmy się ze sobą poznać. Rozpoczął ją Ireneusz. – Siedzimy przy stole, choć moglibyśmy również siedzieć w kręgu. Każdy z nas, po kolei, zgodnie z ruchem wskazówek zegara wymówi swoje imię, dodając jednocześnie przymiotnik rozpoczynający się od tej samej litery co jego imię. Następna osoba ma powtórzyć imię i przymiotnik i powiedzieć swoje. Kolejna powtarza już dwa imiona z przymiotnikami i tak dalej, aż do końca. Zapewniam, że wkrótce zapamiętamy nie tylko swoje imiona, ale również przymiotniki. Zatem ja rozpoczynam. Ireneusz… Irracjonalny! Rozległy się śmiechy i wesołe komentarze. – Ireneusz Irracjonalny. Agnieszka Ambitna – powiedziała jego sąsiadka. – Ireneusz Irracjonalny. Agnieszka Ambitna. Majka Marzycielka. – Ireneusz Irracjonalny. Agnieszka Ambitna. Majka Marzycielka. Maria Miłosna. – Ireneusz Irracjonalny. Agnieszka Ambitna. Majka Marzycielka. Maria Miłosna. Jadzia Jasnowidząca. Słuchałam głosów i uśmiechałam się do siebie. Gdy przyszła moja kolej, z trudem wyliczyłam po kolei: Ireneusz Irracjonalny. Agnieszka Ambitna. Majka Marzycielka… Jadzia… Zosia… Andrzej… Janek… Henryk… Ludmiła… Latająca! – zawołałam. Gra sprawiała mi radość. Poczułam się jak dziecko na koloniach, wolna i bez obowiązków. Chociaż na tę jedną chwilę. Gwar i śmiechy rozbrzmiewały do późna, aż wreszcie Ireneusz zakomenderował, że pora spać, bo rano musimy wstać na jedenaście powitań słońca. – To cykl połączonych ze sobą płynnie pozycji jogi, które wykonuje się rano – wyjaśniał początkującym. – Jeśli będzie pogoda, ćwiczymy na dworze! Liczyłam i na pogodę, i na to, że wszystko potoczy się dobrze i szczęśliwie, a warsztaty jogi w Babie Jodze pozostawią wszystkim dobre wspomnienia. Zebrałyśmy z Bronią naczynia. Nasi goście podnosili się powoli, leniwie, jakby od niechcenia. Poszły już Ania i Małgosia z Natalką. Zosia ociągała się jeszcze, ale Janusz zabrał ją zdecydowanie do domu, wyjaśniając, że jest już bardzo późno. Następnego dnia była sobota, mała nie jechała więc do przedszkola i mogła dłużej pospać, na co

cieszyła się bardzo. My z Bronią musiałyśmy jeszcze pozmywać. Bronia zbierała naczynia, a pomagali nam ci, którzy jeszcze nie poszli na górę. Była chwila na rozmowy i krótkie opowieści, jakie zwykle wieczorami przychodzą do głowy. Przemknęło mi wtedy przez myśl, że gdyby nie było telewizji albo przynajmniej programy na wszystkich dostępnych kanałach kończyłyby się o dwudziestej, ludzie znowu znaleźliby czas dla siebie, na wspólne spędzanie wieczorów. A już na pewno na opowiadanie sobie tego, co ich w ciągu dnia spotkało. Opowieściom nie byłoby końca. Brzmiałyby zabawnie lub smutnie, niektóre służyłyby tylko opowiedzeniu, a inne wymagałyby rady, pomocy lub natychmiastowego zajęcia stanowiska. Iluż emocji dostarczałby nam w ten sposób spędzony czas! Ileż spraw na żywo byłoby rozwiązanych i przegadanych. Tymczasem tkwimy przed naszymi bożkami ustawionymi na stolikach lub wiszącymi na ścianach, bywa, że i przez cały dzień, nie tylko wieczór, i pozwalamy, by niepowracalny czas spływał po nas jak po kaczce… Nastawiłyśmy zmywarkę. Szumiała przyjaźnie, a my siadłyśmy na krzesłach. Z kuchni wyszła ostatnia z uczestniczek turnusu. Niska, nieco korpulentna kobieta. Wymknęła się po cichu na dwór. – Muszę zadzwonić do męża – szepnęła, usprawiedliwiając się. Ciepły mrok pochłonął ją. Nie było jej widać przez kuchenne okno. Zarysy zmieszały się z szarością wrześniowych mgieł. Za nami był dzień pełen wrażeń. Nagle poczułam ogromne zmęczenie. Bronia spojrzała na mnie i rzekła: – Zobacz, ile żeśmy dziś dokonały. – Dziękuję ci za wszystko, za pomoc i za gobelin. Jest taki piękny. Nie miałam pojęcia, że go wtedy kupiłaś. – Widziałam, jak na niego patrzysz. Pomyślałam, że kupię go sobie. Ot, taka babska przekora. Ty nie wzięłaś, to ja wezmę. Gdybyś nagle zmieniła zdanie i wróciła, już by go nie było. Leżał u mnie na strychu nieco zapomniany, bo nie miałam pomysłu, gdzie go powiesić. A potem się zaprzyjaźniłyśmy. I pojawiła się Baba Joga i Januszowa Wilczyca i wtedy właśnie sobie pomyślałam, że jedną wilczycę będziesz miała w obejściu, a druga niech zawiśnie w pensjonacie. Bo wyobraziłam sobie, że to właśnie wilczyca, nie wilk, choć trudno to jednoznaczne stwierdzić. No i że pewnie ci sprawię przyjemność, tak sobie pomyślałam. Przytuliłam ją do siebie. Moja dobra, kochana Bronia w tej swojej nowej twarzowej peruce w kolorze orzechowej skorupki. – Dziękuję ci za wszystko… – wyszeptałam. – Chciałam cię o coś zapytać… – zagadnęła cicho. – Tak? – Jesteś jakaś dziwna. Mam wrażenie, że coś się wydarzyło. – Bo się wydarzyło. – Co takiego? – Nie chcę teraz o tym mówić. – Więc jednak dobrze wyczułam.

– Dobrze. Jesteś prawdziwą wiedźmą. – Jak się kogoś zna, to wystarczy tylko spojrzeć… Jedno spojrzenie i już się wie, czy dusza boli, a może sen był zły. U ciebie jest i to, i to. – Powiem. Ale nie dziś. Teraz chcę pobyć z tym sama. – Jasne. Jak zawsze. Ale pamiętaj, że twoje samosiostwo nie zawsze wychodzi ci na zdrowie. Nie mam zamiaru znów wydobywać cię spod kołdry. – Obiecuję, że będę się trzymać. – Zatem ja trzymam cię za słowo! Z góry dobiegał nas głos Irka. Pomagał gościom zorganizować się w kolejkach do kąpieli i rozmawiał jeszcze z pojedynczymi osobami. Wolałabym, by spał w Babie Jodze, bo miałby baczenie na wszystko. Potem jednak pomyślałam, że mam go pod jednym dachem i to też jest całkiem miłe. Zostawiłyśmy rozświetlony i rozbawiony, mimo późnej godziny, pensjonat. Zamknęłam za nami drzwi. – Odwiozę cię do domu – rzekłam. – Bardzo chętnie. Rower zabiorę jutro. Jest już za ciemno na pedałowanie. Poza tym chyba jestem zmęczona. – Bronia nawet nie oponowała. Rzuciłam okiem na mój dom. Paliły się światła w kuchni i pokoju Zosi, najwyraźniej więc Janusz zajął się małą. Krzyknęłam mu tylko przez drzwi, że jadę odwieźć Bronię. – Ja ją mogę odwieźć! – odkrzyknął Janusz z dziwną gorliwością w głosie. – Tylko dopilnuję, by Zosia umyła zęby. – Ależ nie! Nie rób sobie kłopotu! – zawołałam w przestrzeń domu i zamknęłam drzwi, wypuszczając jeszcze na chwilę Wilczycę na wieczorne wybieganie. U moich nóg pojawił się nagle Bursztyn. Zawsze zjawiał się nie wiadomo skąd, jakby wynurzał się z aksamitnej chmury. Widać koty są mieszkańcami takich chmur i pojawiają się tylko wtedy, kiedy chcą. Wieczór robił się już chłodny i przez tę mgłę jakiś zawiesisty. Przeszedł mnie dreszcz. Wsiadłyśmy do auta, w którym panował wilgotny zaduch. Otworzyłam szybę i wpadło trochę świeżego powietrza. Włączyłam radiową Dwójkę. Mruczały sennie jakieś spokojne melodie, potęgujące wrażenie niechybnego nadejścia jesieni. Taki spokój sączący się z radia jest bardzo przyjemny w deszczowy październikowy poranek lub wieczór, kiedy jeszcze wszystko może się wydarzyć, ale szarość i deszcz na to nie pozwalają. Spokojna muzyka relaksuje nas wówczas, niezadowolonych i z pogody, i z pory roku, bo przecież każdy pretekst do narzekania jest dobry. Jechałyśmy ciemną wsią. Udawałam przed Bronią, że wszystko jest niemal po staremu, a moje zachwianie nastroju chwilowe. Wspominałam, jak czułam się, gdy spotykałam koło cmentarza ducha Kulawej Erny z walizką. I jak stara Kunkowska ucieszyła się, że ja również miałam widzenie z nocną marą, a nie tylko ona. A ja czułam się wtedy, jakbym zupełnie postradała zmysły[8]. – Oj, działo się, działo – śmiała się Bronia. – Wszystko przez Malukę. Zawsze był dziwny. Mój brat w niczym mnie nie przypomina. Zupełnie nie! – Oboje jesteście samotnikami, nie zaprzeczaj – oponowałam. – No, najwyżej w tym. I rzeczywiście, rzadziej do mnie przyjeżdża, odkąd już go tak

nie potrzebuję. – To może wymyśl jakiś pretekst? Na przykład poproś, by skopał ci dodatkowy pas ziemi, ten nad samym jeziorem. Powiedz, że zamierzasz tam wiosną posadzić ziemniaki. Chyba że już nie potrzebujesz kontaktu z nim? – Po tej sprawie z Kulawą Erną Maluka chyba wstydzi się tu przyjeżdżać. – Obiecuję, że nawet do ciebie nie zajrzę, jak się zjawi. – Powiem mu o tym. Masz rację z tym ogrodem. Zaproszę go do siebie na kilka dni. Niech mi pomoże w pracach przy domu. Może mu przejdzie ten wstyd! My już dawno o tym zapomniałyśmy, prawda? Minęłyśmy pokryty zmierzchem cmentarz. Jak zwykle paliła się lampka na grobie Bukowskich i Kraftzików. Dobrze, że dzisiejsze rodziny pamiętają o swoich przodkach. Cmentarz otoczony był wąskim tunelem drogi. Wierzby i olszyny pięły się czarnym szpalerem. W oddali majaczył maleńki domek Broni. Na ganku paliło się światło, a furtka skrzypiała, lekko poruszana wiatrem. Postanowiłam wrócić inną drogą. We wsi skręcić na wąskotorówkę, czyli boczną drogę prowadzącą w kierunku pól i łąk, po czym przejechać obok samotnego, stojącego na uboczu domu Kermela. Zaniepokoił mnie fakt, że nasz kamieniarz nie przyjechał na dzisiejszą kolację, choć miał zaproszenie i był jedną z najważniejszych osób, dzięki którym powstała Baba Joga. Wyjechałam więc z bocznej drogi prowadzącej do domu Broni i zamiast jechać wsią do siebie, przecięłam główną drogę i skręciłam w polną, mijając gospodarstwo agroturystyczne pani Chmiel. Co roku turyści nawiedzali naszą wieś właśnie za sprawą tego miejsca. Panią Chmiel poznałam niedawno, właściwie opowiedziała mi o niej Bronia, twierdząc, że pojawiła nam się we wsi konkurencja. Dosyć się zdziwiłam, bo sądziłam, że nikt u nas nie prowadzi usług turystycznych, okazało się jednak, że przez całe lato właśnie u pani Chmiel można spotykać przyjezdnych z całej Polski. – Ależ moja Baba Joga jest czymś zupełnie innym! To nie jest zwykła turystyka, Broniu! – wykrzyknęłam. Nie chciałam z nikim konkurować. Chciałam tylko stworzyć fajne miejsce dla tych, którzy szukają kontaktu z dwoma najważniejszymi światami: tym na zewnątrz, w postaci przyrody, i tym wewnątrz, w postaci duszy. Czułam, że mi się to uda. Miałam w sobie naprawdę dużo zapału. Myślałam o tym teraz, skręcając. Droga pociemniała, wysadzona szpalerem przekwitających powoli nawłoci. Te nawłocie zawsze wieszczyły i początek dojrzałego lata, i początek jesieni. Były jak astry w przydomowych ogródkach – nieuchronne zegary przyrody. Potem te same nawłocie stawały się miejscem dla zgrubiałych pajęczyn. Zimą, poczerniałe i zmarznięte, wychodziły ze śniegu jak czarni strażnicy, strosząc zeschłe pióra cienkich liści. Dopiero wiosna, i to raczej ta późna, dość ciepła, wypychała spod ziemi nowe zielone zaczątki nawłociowych zegarów. Młode łodyżki rozpełzały się coraz energiczniej, mnożyły, zarastały, wybijały spod ziemi skulone i nikt jeszcze nie przypuszczał, że już za kilka miesięcy staną się wysokimi, strzelistymi łodygami, trwającymi w ukłonie do ziemi, obsypanymi żółtym kwieciem. Teraz straszyły smutnymi szpalerami, gdzieniegdzie stowarzyszone z poczerniałymi gruszami i dzikimi śliwami. Jechałam powoli, jakby chcąc zatrzymać jeszcze ten dzień,

tak intensywnie przeżyty, ale wciąż powracała do mnie nieznośna myśl o Wierze i jej dziecku. Dziecku mojego męża. Kim jestem w tej dziwnej, zachłannej rzeczywistości? Macochą? Czy musiało się tak stać i dlaczego przydarzyło się to akurat mnie? Dlaczego trafiło na Wojtka? Byli tam przecież inni mężczyźni, naukowcy na takich samych stażach. Dlaczego on? Czy wzruszyła go jej eteryczność? Nigdy nie będę miała tak długopalcych, drobnych dłoni. Nigdy tak szczupłych w kostkach nóg. Ani włosów tak gęstych i czarnych. I oczu ciemnych niby kawałki gęstej ciemnej czekolady. Jak mam dalej układać w sobie moją żałobę po mężu? Czym mam ją teraz karmić? Bo chyba nie mitem o wspaniałym człowieku. Jak potoczą się nasze dalsze losy? Będziemy przecież wszyscy żyć ze świadomością istnienia syberyjskiego pogrobowca. To żyjący pomnik, jaki zostawił po sobie Wojtek. A ja zastanawiałam się, jak ocalić pamięć o nim. I zbudowałam Babę Jogę. Tymczasem on sam okazał się znacznie bardziej zapobiegliwy. Ciemną drogą wjechałam na wąskotorówkę. Tutejsi ludzie tak właśnie nazywali przecinkę, gdzie przed wojną biegła kolej wąskotorowa. Nasyp wyrwany polom i łąkom na zawsze zmienił miejscowy krajobraz. Wzdłuż niego posadzono drzewa owocowe i latem przychodzimy tutaj z koszami, by wypełnić je lekko zdziczałymi, ale wciąż słodkimi jabłkami i żółtymi mirabelkami. Nieco dalej, naprzeciwko trawiastych grzęzawisk, wznosił się dom Kermela. Zdziwiła mnie panująca wokół ciemność. Myślę czasem o sobie, że mieszkam na uboczu, jednak to właśnie ten dom jest położony z dala od innych, nie mój. Tu nie dociera światło ulicznych latarń, a jedynym rozświetlającym drogę punktem jest księżyc, pod warunkiem, że go widać. Dziś był lekko przesłonięty chmurami, choć zdecydowanie się już przepełniał. Stawał się coraz większy i przypominał spuchnięty balon. Z litery D zmieniał się w O. Kiedy będzie go ubywało, stopniowo przejdzie w literę C. Kosmiczny DOC wieczny jak trawa i wiatr. Dopiero gdy podjechałam bliżej, skręcając w boczną drogę prowadzącą do bramy, dostrzegłam słabe światełko w oknie tuż przy drzwiach wejściowych. Majaczył delikatny blask, właściwie była to tylko poświata. Możliwe, że Kermel po prostu spał i zostawił jakąś lampkę dla dodania sobie otuchy na wypadek, gdyby się nagle przebudził. Bałam się podejść bliżej, w obejściu słychać było psa. Było to szczekanie na wysokich tonach, więc psiak musiał być raczej nieduży, jednak wolałam nie ryzykować. Mówi się, że takie małe są najbardziej zajadłe. Nie wychodząc z auta, odjechałam. Światło uspokoiło mnie jednak. Kermel po prostu usnął, pewnie był zmęczony po całym dniu pracy i nie miał ochoty na ceremonię otwarcia, uroczystą kolację i ten cały rejwach zawsze towarzyszący nowym sprawom. Dotarłam do domu zmęczona. Poczułam to właśnie wtedy, gdy już zostałam sama w aucie, na ciemnej drodze. Do tego momentu jakoś się trzymałam. Dopiero samotność uświadomiła mi, jak bardzo bolą mnie dłonie, jak mocno mam spuchnięte nogi, nie tylko w kostkach, ale całe łydki. Jak bardzo moje ciało domaga się kontaktu z łóżkiem i chłodną pościelą. Gdy weszłam do domu, Zosia już spała, a Janusz leżał na kanapie i oglądał telewizję.