mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Knaak Richard A - Smocze Królestwo 3- Wilczy hełm

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Knaak Richard A - Smocze Królestwo 3- Wilczy hełm.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 52 osób, 57 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 231 stron)

Richard A Knaak Wilczy hełm Tłumaczyła Maria Gębicka-Frąc Tytuł oryginału Wolfhelm Wersja angielska 1990 Wersja 2000 Specjalne podziękowania dla Gail H. za nadobowiązkową lekturę. Gail twierdzi, że też lubi bajki! I R'Dane zahaczył stopą o odsłonięty korzeń olbrzymiego dębu, potknął się i runął jak długi. Nie znaczy to, że był niezdarą; biegusy deptały mu po piętach i po prostu nie miał czasu patrzeć pod nogi. Słyszał je. Nie był to tupot wielkich szponiastych łap ani też kłapanie zębatych paszczy, lecz raczej pomruki niecierpliwego oczekiwania, ich głodu. Biegusy zawsze były złaknione, choćby tylko krwi i przemocy. Czyż ostatecznie nie były prawdziwymi dziećmi Niszczyciela? R'Dane pozbierał się i raz jeszcze bezgłośnie zwrócił się z błaganiem do swego pana, prawdziwego pana. Przecież to nie z jego winy ostatnia wyprawa w kierunku Krainy Snów zakończyła się całkowitą klęską... cóż, przynajmniej nie do końca z jego winy. On stał na czele wojsk, ale cały plan został zaaprobowany przez jego zwierzchników. - Idź dalej, głupcze! - mruknął do siebie. To nie był czas na rozwodzenie się nad minionymi niepowodzeniami. To był czas ucieczki w nadziei, że może - tylko może - jego byli wrogowie pospieszą mu na ratunek. Nie dociekał, dlaczego władcy Sirvak Dragoth mieliby mu pomóc, ale w swym rozpaczliwym położeniu mógł liczyć wyłącznie na ten cud. Nikt spoza Krainy Snów nie przyjdzie mu z pomocą. Na tym kontynencie nie istniało nic oprócz Krainy Snów i imperium, któremu niegdyś służył, a które teraz zażądało od niego zapłaty, odarło z oficerskich szlifów, zdegradowało do szeregowego żołnierza z pospolitym R' przed nazwiskiem i zmusiło do wyścigu o życie. Wiedział, że z biegusami nikt dotąd nie wygrał. Ruszył dalej z głową pełną ponurych myśli. Najgorsze było to, że nawet nie

wiedział, czy jest w pobliżu Bramy. Po prostu biegł mniej więcej w tym kierunku, w którym, jak mu się wydawało, leżała Kraina Snów, i miał nadzieję, że ktoś' go dostrzeże i zrozumie jego położenie. Biegusy były coraz bliżej. Wyobrażał sobie, że ich gorące, smrodliwe oddechy omywają mu kark. Mistrz Watahy i garstka jego przybocznych obserwowali samotną postać przedzierającą się przez las, który oddzielał wschodni skraj imperium Aramitów od Krainy Snów. Czasami, gdy coś go zainteresowało, Mistrz Watahy pochylał swoje wielkie, zakute w zbroję ciało jak gdyby w oczekiwaniu. Prawie wszyscy obecni naśladowali jego ruchy, mając nadzieję, że oni również dostrzegą to, co wzbudziło ciekawość ich władcy. Tylko jeden z przybocznych - jedyny, który stał - nie okazywał zaciekawienia akcją ukazywaną przez kryształ dozorcy. Komnata została zaciemniona, tak żeby lepiej widać było obrazy w krysztale, a ów mrok nadawał zebranym pozór groźnych upiorów. Wszyscy nosili zbroje aczystego hebanu i wszyscy stapiali się z cieniami. Mistrz Watahy wyróżniał się nadzwyczajnym wzrostem i długim płaszczem z wilczych skór. Nic nosił poza tym żadnego innego symbolu swojej pozycji. Zbroja była prosta, giętka - bardzo dobrze wykonana - i szczelnie okrywała całe jego ciało. Od lat nikt nie widział go bez niej i wątpliwe, by ktokolwiek pamiętał jego twarz, zawsze bowiem przysłaniał ją wilczy hełm, symbol oddania Aramitów ich bogu, Niszczycielowi. Hełmy takie nosili wszyscy obecni. Szyderczo wykrzywione wyobrażenie wilczego pyska na hełmie było jedynie przypuszczalnym wizerunkiem boga. Tylko Mistrz Watahy i prawdopodobnie jeszcze jedna osoba widziały prawdziwe oblicze bóstwa. Wielu z obecnych nie chciało go oglądać. Byli w pełni usatysfakcjonowani, służąc mu. Nic dziwnego. Zaledwie kilku z nich miałoby dość odwagi, nie wspominając o mocy, by stawić czoło ponuremu dyktatorowi, a co dopiero bogu. Pod względem fizycznym nikt nie dorównywał Mistrzowi Watahy - jego ramiona, potężne niczym konary, zdradzały siłę mogącą rozerwać człowieka na dwoje, niezależnie od tego, czy

miałby na sobie zbroję, czy nie. Jeden uczestnik zebrania siedział z dala od reszty, wodząc rękami nad kryształem, kierując obrazami. Choć nic nie różniło go od innych, nikt w komnacie nie miał wątpliwości co do jego rangi. Dozorcy już tacy byli. Nie mogli być inni. - Jak daleko od przypuszczalnej granicy Krainy Snów znajduje się ofiara, dozorco D'Rak? - zapytał jeden z dowódców Watahy. Pomijając Mistrza Watahy, dozorca D'Rak jako jedyny w tej komnacie mógł - gdyby zaszła taka potrzeba pogwałcić tradycje narady. W czasie takich spotkań wszyscy zobowiązani byli do noszenia ceremonialnych hełmów, ale jemu wolno było zakładać lżejsze nakrycie głowy, w którym wilcza głowa nie przysłaniała twarzy, tylko pełniła rolę ozdoby i symbolu statusu. Takie hełmy noszono poza salą obrad, gdyż były dużo chłodniejsze. D'Rak, lekko otyły Aramita z wąsami i zrośniętymi brwiami, założył otwarty hełm, żeby nic nie utrudniało mu koncentracji potrzebnej do manipulowania kryształem. - - Być może już przekroczył granicę. Z Krainą Snów nigdy nic nie wiadomo. - D'Rak nie potrafił ukryć rozdrażnienia. Mistrz Watahy nie zadałby tak głupiego pytania, nie zrobiłby tego również stojący obok niego adiutant. Z obecnych w komnacie jedynie oni rozumieli trudności wiążące się z określeniem granic na poły urojonego miejsca, które istniało tyleż w umyśle, co na powierzchni ziemi. Na tym polegał problem R'Dane'a; postąpił tak, jakby pozycje jego przeciwnika były dokładnie wytyczone, jak na przykład Menliatów. Menliatowie mieli obsesję na punkcie precyzji, obsesję, z której wyleczyło ich dopiero podbicie przez wilczych najeźdźców. Panowie Sirvak Dragoth rządzili regionem, którego granice były tak trudne do sprecyzowania, jak bywa to w przypadku mgły. - - Pokaż nam biegusy. - Ręka tak ogromna, że mogłaby zamknąć w sobie obie dłonie D'Raka, zacisnęła się z całej siły. Był to jedyny znak świadczący, że Mistrz Watahy jest zainteresowany polowaniem. Jego głos... Niejeden członek rady wzdrygnął się niespokojnie na dźwięk tego głosu. Nawet dozorcę przebiegł dreszcz. W Mistrzu Watahy było coś, co wzniecało lęk nawet w sercach najbardziej odważnych przywódców i dowódców. Głos wzbudzał echa, jakby mówiący siedział zgoła gdzie indziej. Jedyną osobą, która nie poddała się niepokojowi, był stojący blisko mistrza adiutant, ale o nim też krążyło mnóstwo niepokojących opowieści.

D'Rak pochylił głowę i wyszeptał kilka słów, a jego dłonie zatańczyły nad kryształem. Dozorcy byli zestrojeni ze swymi osobistymi talizmanami, a on, jako jeden z najwyższych rangą, kontrolował samo Oko Wilka. Należało ono do najpotężniejszych magicznych artefaktów wilczych najeźdźców i oferowało wiele możliwości. Obecnie korzystano z jednego z pośledniejszych. Obraz zmienił się. Z początku widać było jedynie ciemną plamę, w której dopiero po chwili dozorca rozpoznał biegusa. Niezależnie od koncentracji obraz nie nabrał ostrości - taka była bowiem natura tych istot. Stworzenie trochę podobne do wilka zatrzymało się, obwąchując korzenie drzewa w poszukiwaniu tropu ofiary. Było ciemniejsze niż zbroje jego panów, ciemniejsze niż sama noc. Niewiarygodnie długi, wąski pysk rozchylił się, ukazując ostre jak sztylety kły, których błysk kontrastował ostro z mroczną sylwetką. Spomiędzy szczęk zwisał długi, jakby wężowy jęzor. Stworzenie podniosło łapę i pazurami długimi jak ludzkie palce zaczęło drapać wokół drzewa. Pazury bez wysiłku rwały nawet grube korzenie. Biegus był potężnie zbudowany i nie brakowało mu siły; można by pomyśleć, że takie ciężkie stworzenie nie może być szybkie, a jednak niewiele innych potrafiło przed nim umknąć. Dołączył do niego drugi, a potem trzy kolejne zainteresowały się znaleziskiem pierwszego. Nie można było orzec, gdzie kończy się jedno, a zaczyna drugie stworzenie; jakby wtapiały się w siebie i wzajemnie przenikały. Tylko dwie rzeczy nie budziły wątpliwości: doskonałe nosy i ogromne szczęki. Chwilami wydawało się, że biegusy składają się wyłącznie z zębów i pazurów. Odkrywca nowego tropu skoczył w tym samym kierunku, w jakim minutę czy dwie wcześniej oddalił się R'Dane. Za nim popędziły pozostałe. Wiele stworzeń wyło albo ujadało, powiadamiając swoich pobratymców o pościgu. - - Pokaż zwierzynę. - - Tak, Mistrzu Watahy. - D'Rak manipulował chwilę mocą zawartą w Oku i raz jeszcze pokazał uciekającego człowieka. Twarz R'Dane'a - D'Rak pomyślał kwaśno, że jest ona zbyt przystojna - wyrażała czysty strach. Uciekinier wiedział, że biegusy już go dopędzają i że nigdzie nie znajdzie ratunku. - - Jak długo ucieka? - zapytał obojętnie Mistrz Watahy. - Ponad dzień, panie - odparł jeden z dowódców. Ogromny Mistrz Watahy poruszył

się na krześle, popadając w krótką zadumę. Po paru sekundach odwrócił się do swojego adiutanta i oznajmił: - Zakończ polowanie. - Panie. - Adiutant przesunął wilczą maskę i wbił wzrok w kryształ. D'Rak zdusił rozdrażnienie. Tak jak inni dozorcy nie lubił, gdy obcy, zwłaszcza ten obcy, majstrowali z talizmanami, z którymi związani byli oni wszyscy. Talizman był życiem tego, kto go nosił. Ale skoro Mistrz Watahy postanowił zaszczycie tego przybłędę, zlecając mu zadanie śmierci, starszy dozorca nie miał nic do gadania. Biegusy, gdy coś je poruszyło, zanosiły się wyciem przyprawiającym o obłęd. Adiutant Mistrza Watahy nadal wbijał wzrok w kryształ i po paru sekundach wycie osiągnęło taki poziom, że kilku dowódców musiało zasłonić uszy. - Dość. Postać w zbroi cofnęła się, kłaniając Mistrzowi Watahy. R'Dane obejrzał się, choć wiedział, że nie powinien tego robić, i potknął się na jakiejś nierówności podłoża. Przewrócił się i potoczył po ziemi, zatrzymując dopiero na pniu drzewa. Siła uderzenia wycisnęła mu powietrze z płuc. Nie mógł się ruszyć. "Dopadły mnie! Przeklęty niechaj będzie Niszczyciel! Co to za bóg..." Złapały go delikatne, ale zaskakująco silne ręce. Najpierw pomyślał, że wreszcie dopadły go biegusy, lecz one w jednej chwili rozdarłyby go na strzępy. Oczy odmawiały mu posłuszeństwa; prawdę powiedziawszy, powieki zrobiły się takie ciężkie, że nie zdołał ich podnieść. Zdążył jeszcze zobaczyć dwie niewyraźne postacie, które jakby nie miały twarzy. Potem zapadła ciemność. Dziwne, ale zgromadzeni w komnacie wilczy najeźdźcy widzieli tylko bezradnego żołnierza, który zawiódł swego pana. Obserwowali, jak biegusy dopadają tego durnia i okrążają go z wielką radością. Jeden po drugim przyskakiwały do skazańca, szarpiąc go zębami i drapiąc pazurami, za każdym razem wracając do kręgu, który stale się zacieśniał. Wreszcie przewodnik stada wyrwał się z kręgu, warcząc i patrząc na leżącego człowieka z mieszaniną żądzy i pogardy. Cofnął się o parę kroków i znieruchomiał. Skulona postać kupiłaby sobie kilka chwil życia, gdyby trwała bez ruchu. Stało się inaczej. R'Dane chciał się odczołgać, co dla biegusów było oznaką jego słabości. Przewodnik z rozpędu skoczył na byłego wilczego najeźdźcę. Inne stworzenia z

dzikim wyciem uczyniły to samo. Kiedy nic nie zostało, nawet skrwawiony strzęp ubrania, Mistrz Watahy podniósł się spokojnie, ani trochę nie wzruszony okropną egzekucją, która odbyła się na jego rozkaz. - D'Rak, odwołaj biegusy. Reszta... zapamiętajcie sobie to, co widzieliście. Mistrz Watahy odszedł bez słowa pożegnania, w towarzystwie swojego adiutanta. D'Rak patrzył, jak inni wychodzą jeden po drugim. Mógłby sam przez cały czas kontrolować biegusy. Jego pan kazał zrobić to swojemu adiutantowi, żeby pokazać, iż przywrócił go do łask. Nic dziwnego. D'Shay zawsze był jego faworytem. Dozorca nawiązał kontakt z biegusami, które wcale nie kwapiły się do powrotu. Opiły się krwią i ogarnęła je żądza mordu. Jeden królik to za mało dla takiego dużego stada. "Może dam radę załatwić im dwa, a nawet trzy następne - pomyślał dozorca. - To będzie nawet zabawne". Biegusy, ogłupione nagłym zniknięciem ofiary, zataczały bezcelowe kręgi. Kiedy dotarło do nich wezwanie dozorcy, zawahały się, błyskając zębami, złe, że wyprowadzono je w pole i że stało się coś niezwyczajnego. W końcu przeważył strach i przywiązanie. Przewodnik zawył i zawrócił do psiarni. Reszta stada podążyła za nim. Nie widziały stojących obok nich postaci, podtrzymujących nieprzytomnego Aramitę. Nawet kiedy jeden biegus otarł się o jasnoszare płaszcze, po prostu odruchowo odskoczył w miejsce, gdzie nic mu nie przeszkadzało. Kiedy ostatni biegus zniknął w oddali, dwie postacie obróciły się ku wschodowi. Powietrze przed nimi zamigotało i w tkaninie samej rzeczywistości utworzyła się dziura. Gdyby D'Rak nadal patrzył w Oko, ujrzałby w oddali wysoką wieżę i masywną bramę, na której roiły się trudne do zidentyfikowania stworzenia. Strzegły one Bramy do Krainy Snów przed obcymi. Dwie postacie niosące R' Dane'a przeszły na drugą stronę i dziura zniknęła. D'Rak miał całkowitą rację w swoim przypuszczeniu. Kraina Snów rzeczywiście była tyleż stanem umysłu, co czymkolwiek innym. A R'Dane, w tych ostatnich sekundach, w końcu się do niej dostroił. II - Jesteś pewien, że ta twoja "bezpieczna przystań" naprawdę jest bezpieczna?

Beseen, kapitan irilłiańskiego okrętu korsarskiego "Korbus", pokazał w uśmiechu ostre smocze zęby. Większość kapitanów z Irillianu albo należała do władających smoczych Idanów, albo też była ludźmi, którzy zdobywali szlify pod dowództwem smoków. W przeciwieństwie do wielu innych przedstawicieli swojego rodzaju, Beseen był niski, niemal krępy. Wyglądał jak zwyczajny wojownik odziany w zbroję, z twarzą niemal całkiem schowaną pod hełmem. Jednak jego żywiołem było morze. Przedkładaj dowodzenie okrętem nad lądową wojaczkę i trzeba przyznać, że jako kapitan korsarskiego "Korbusa" odnosił duże sukcesy. - Jak najbardziej, wielmożny Gryfie. Zawijaliśmy tutaj więcej niż tuzin razy. Aramiccy wilczy najeźdźcy, którzy chlubią się własnymi wyprawami na morze, uznali tę zatokę za bezużyteczną. Leży zbyt daleko na południe od centrum imperium w pobliżu brakuje wiosek, które mogliby podbić i splądrować. Ale i drugiej strony, ich potrzeby różnią się od naszych. Gryf nie wypytywał go o szczegóły. Na smocze potrzeby zbyt często składały się rzeczy, o których wolał nie siedzieć. I tak miał kłopoty ze zrozumieniem, dlaczego niektóre smcki zostawały żeglarzami. Ogólnie rzecz biorąc, rasa ta opętana b«ła podświadomym pragnieniem coraz większego upodabniania się db ludzi, którymi tak często pogardzała. Dlaczego na korsarskich okrętach smoki narażają życie w ludzkich postaciach, skoro w czasie walki z wrogiem mogą przybrać przyrodzoną im formę, która zapewnia im przewagę? Beseen, mniej zamknięty w sobie niż większość jego pobratymców, w trakcie podróży podał mu kilka powodów. Powiedział, że smok atakujący cudzoziemski statek musi zachovy wać taką ostrożność, iż jego moce stają się prawie bezużyteczne. Łup w postaci dryfującej sterty połamanego drewna nie jest żadnym łupem. Poza tym dla większości smoków z jego klanu długotrwałe unoszenie się w powietrzu jest męczące, a gdzie na oceanie m)głoby wylądować dorosłe, w pełni wyrośnięte stworzenie? Utonęłoby, próbując wrócić do ludzkiej postaci. Z jakiegoś powodu smoki nie są dobrymi pływakami. I tak, choć klany Błękitnego Smoka vyprawiały się na morze, nadal były stworzeniami lądowymi, jak i«h kuzyni, Były też inne

powody. Kapitan wdał się w wyjaśnienia, lecz Gryf uznał je za nieco mętne i podejrzane. Przez całą podróż przypatrywał się smokom na pokładzie "Korbusa" i ton Beseena bardziej niż jego słowa przekonał go, że prawdziwa przyczyna polega na tym, że smoki wolą ludzką postać. Z ich zachowania i z odpowiedzi na ostrożne pytania lwioptak wywnioskował, że niektórzy członkowie załogi nawet nie pamiętają, kiedy po raz ostatni przybierali smoczą formę. Co ważniejsze, smoczęta, zwłaszcza po zaznajomieniu się z ludźmi, uczyły się przemiany kształtów w coraz młodszym wieku i robiły to z większym powodzeniem. Gryf mógł przewidzieć czas, nie tak daleki, kiedy wszystkie smoki będą mogły uchodzić za ludzi i w porównaniu z nimi niekiedy wypadać lepiej - przynajmniej od niektórych. Zastanowił się, czy nie zasugerować tego Beseenowi, lecz szybko zarzucił pomysł. Załoga już przyglądała mu się czujnie. Mówienie smokowi, że chce być bardziej ludzki, równało się zapraszaniu nieszczęścia. Gryf wiedział, że miałby niewielkie szansę przeciwko tylu przedstawicielom smoczej rasy. Tygodnie spędzone na statku były wyczerpujące. Odkładając rozważania nad swoją teorią na lepszy czas, Gryf zacisnął szponiaste ręce na relingu, gdy bryzgi wody zmoczyły mu twarz. Miał mokrą sierść oraz pióra, i nie winił żeglarzy, którzy, rozmawiając z nim, ustawiali się po odwietrznej. Brzydka woń doskwierała nawet jemu, a mógł się do niej przyzwyczajać przez całe życie. "Całe życie". Był to kolejny problem, prawdopodobnie największy. Ponad sto lat wcześniej fale wyniosły Gryfa na brzeg należący do Penacles, Miasta Wiedzy. Stworzenie budową przypominające człowieka, ale o twarzy drapieżnego ptaka, z grzywą lwa i szponiastymi rękami, które czasami pokrywało futro, a kiedy indziej pióra, naprawdę był ludzką formą zwierzęcia, ze szczątkowymi skrzydłami - brakowało mu tylko ogona. Jednak w jakiejś zapomnianej przeszłości zyskał moc i nabył umiejętności wojownika. Dysponując magią i talentem dowódczym, zgromadził armię najemników. Mimo postanowienia, że w miarę możliwości nie będzie walczyć dla gadzich Smoczych Królów, tak jemu, jak i jego ludziom wiodło się całkiem dobrze. W tym okresie życia i w burzliwych czasach po wycofaniu się z żołnierskiego rzemiosła, zawsze, ilekroć to możliwe,

unikał morza. Myśl o morzu niemal go paraliżowała - niewiele było rzeczy, które przepełniały go takim lękiem, jak te bezkresne błękitne przestrzenie. Wiedział, że jego przeszłość leży po drugiej stronie Wschodnich Mórz, ale dopiero niedawno odkrył jej fragmenty i znalazł odwagę, by przekroczyć masę wód rozdzielających Smocze Królestwa od jego stron ojczystych. Odwaga ta nie ułatwiła samej podróży. Bez chwili przerwy towarzyszyły mu wspomnienia fal, które przez długi czas rzucały jego na wpół martwym ciałem, nim w końcu łaskawie wyrzuciły go na brzeg. Okręt zmienił kurs, zmierzając ku ukrytej zatoce, co zmusiło Gryfa do przeniesienia się w drugi koniec pokładu. Uczynił to zwinnie - chodził jak człowiek, elf czy smok. Ze względu na stopy, łączące cechy lwich łap i orlich szponów, nosił nieco szersze buty, ale poruszał się z gracją doświadczonego myśliwego. Swobodne ubranie Iwioptaka pełniło głównie rolę maskującą, skrywało bowiem wyrostki, które były jego "skrzydłami", i nogi, które jak u kota czy ptaka zginały się w kolanie w stronę przeciwną niż u ludzi. Gryf przez lata sprawowania władzy w Penacles zaskarbił sobie ogromny szacunek poddanych, lecz nadal wstydził się zwierzęcych cech swojej powierzchowności i starał sieje ukrywać. Ludzie uznali go za swego, on zaś próbował odwzajemnić ich uczucia, upodobniając się do nich. Głupi pomysł, bezsprzecznie, ale nie gorszy od wielu innych. Na wspomnienie Penacles zamknął oczy. Co sobie o nim myśleli? Porzucił ich, gdy cały kontynent porwany został przez wir przemian. Smoczy Cesarz nie żył, zabity z rąk swojego pobratymca, który też był martwy. Tenże Smoczy Król spustoszył przed śmiercią północne ziemie, które jeszcze nie otrząsnęły się po jego najeździe. W sumie życie straciło sześciu z koronowanych smoczych władców, a tylko jeden z pozostałych miał następcę. Mimo nagłego zwiększenia wpływów, sytuacja ludzkich królestw miała się niewiele lepiej. Mito Pica leżało w ruinie, mieszkańcy zostali wycięci albo rozpędzeni przez uzurpatora, księcia Tomę, który nadal cieszył się zdrowiem i życiem. W Talaku rządził młody

król Melicard, kaleki fanatyk, który stracił cześć twarzy i rękę podczas próby porwania młodych Smoczego Cesarza. Smoczęta pozostawały pod opieką Cabe'a i Gwen Bedlamów, dwojga z najpotężniejszych żyjących magów i bliskich przyjaciół Gryfa. Były również chronione przez Zielonego Smoka, jedynego Smoczego Króla sprzymierzonego z ludźmi na przyjacielskich zasadach. Beseen wykrzykiwał rozkazy załodze złożonej z ludzi, smoków i całej gamy innych ras., JCorbus" powoli, jakby niechętnie wchodził do maleńkiej zatoki. Kapitan lubił ją, gdyż trzeba było wykazać się dużym kunsztem żeglarskim, żeby nie wpaść na podwodne skały. Twierdził, że jego nurkowie odkryli niezliczone wraki okrętów, którym nie powiodła się ta sztuka. - Książę Morgis na pokładzie! - zawołał jeden z majtków. Gryf odwrócił się. Po zamachu, zorganizowanym przez wilczych najeźdźców pod wodzą D'Shaya na Błękitnego Smoka, pana Irillianu, i Gryfa, Smoczy Król przedłużył czasowy rozejm z panem - obecnie byłym panem - Penacles. Błękitny Smok miał flotę piracką, która od czasu do czasu nękała Aramitów, i to właśnie on użyczył sprzymierzeńcowi "Korbusa". Lwioptak postanowił odkryć prawdę o sobie po tym, jak w ostatecznym starciu z D'Shayem dowiedział się rzeczy, których sam nie pamiętał. D'Shay zginął w tym spotkaniu, najwyraźniej szukając śmierci. Lwioptakowi trudno było w to uwierzyć, choć widział wszystko na własne oczy. Co noc prześladowała go wykrzywiona w szyderczym uśmiechu twarz wilczego najeźdźcy. Aramita był ważnym ogniwem łączącym go z przeszłością - nawet po śmierci. Książę Morgis pojawił się w polu widzenia. Błękitny Smok nie do końca ufał swemu sprzymierzeńcowi, dlatego wysłał z nim nowo mianowanego księcia jako towarzysza i doradcę. Jak jego poprzednicy, Morgis był synem Błękitnego, choć brak królewskich znamion uniemożliwiał mu przywdzianie korony. Pod tym względem Smoczy Królowie byli nieustępliwi. Smoczy Król niemal stracił życie, a jego dwaj synowie ponieśli śmierć - jeden zginął z ręki drugiego, który następnie padł pod ciosem Błękitnego Smoka. Ciosem, który rozdarł mu gardło.

Mimo braku znamion Morgis był prawym smoczym panem. Niemal o stopę wyższy od Gryfa, który sam szczycił się pokaźnym wzrostem, skórę miał zieloną z odcieniem morskiego błękitu, pospolitym wśród jego klanów. Wiele smoków nie wyróżniających się królewskimi znakami miało zielonkawą barwę, chyba że ich klany zmieniały ją w okresie, gdy smok był jeszcze bardzo mały. Wielu dziedziczyło ubarwienie albo symbole charakterystyczne dla ich klanów. Na przykład wszystkie smoki z klanu Czerwonego - nowego Czerwonego Smoka, gdyż poprzedni dawno temu zginął z ręki szalonego ojca Cabe'a, Azrana - bez wyjątku pyszniły się krwawoczerwoną karnacją. Hełm i zbroja w rzeczywistości były łuskową skórą smoka, który za sprawą smoczej magii przemieniał się w wojownika. Była to postać najbardziej zbliżona do ludzkiej, jaką mogła przybierać większość męskich osobników, choć z pokolenia na pokolenie podobieństwo do ludzi stawało się coraz większe. Morgis, jak wielu innych młodszych smoków, wolał ludzkie kształty i wracał do przyrodzonej mu postaci wyłącznie w sytuacjach zagrożenia życia. A nawet wtedy czynił to z niechęcią. - Wielmożny Gryfie - rzekł smok. Gryf przyznawał, że jego antypatia do smoka po części wynikała z faktu, że - pomijając kolor - Morgis za bardzo przypominał księcia Tomę. Jak Toma wykazywał cechy atawistyczne: miał długi, rozwidlony język i ostre zęby drapieżcy, których nawet przy największym przejawie dobrej woli nie można było nazwać ludzkimi. Jego kunsztowny hełm był nie tyle ochronnym nakryciem głowy, ile symbolem książęcej władzy. Gryf widział już wcześniej proces przemiany kształtów. Gdyby Morgis postanowił to zrobić, smoczy pysk wyobrażony na hełmie stopiłby się z jego twarzą, na koniec stając się jego prawdziwym obliczem. Nigdy nie widział Morgisa w smoczej postaci, ale podejrzewał, że zaliczał się on do najpotężniej zbudowanych smoków. - - Książę Morgisie. - - Czy zadecydowałeś już, dokąd wyruszysz, gdy dobijemy do brzegu? Problem ten trapił byłego pana Penacles od początku podróży. Czy spróbować zakraść się do Canisargos, potężnej stolicy imperium Aramitów, czy też szukać Krainy Snów i Sirvak Dragoth, dwóch miejsc, o których wspomniał D'Shay i których nazwy trącały teraz struny

wciąż niedostępnych wspomnień. - - Na wschód, następnie pomocny wschód. - - Chcesz tedy znaleźć mityczną Krainę Snów. - Było to stwierdzenie, nie pytanie, i wskazówka, że smok znał decyzję jeszcze zanim Gryf ją podjął. - - Tak - i nie uważam, że są mityczne. Morgis odwrócił się do Beseena, który, zadowolony, że jego ludzie bezbłędnie wprowadzili okręt do zatoki, zbliżył się do swoich pasażerów. - A co ty powiesz, kapitanie? Czy wiesz, gdzie leży owa Kraina Snów? Beseen syknął z zadumą. - - Bezsssprzecznie issstnieje. - Skoncentrował się. Smoki, niekiedy będące perfekcjonistami, starały się bezbłędnie posługiwać ludzką mową. Czasami było to trudne, zwłaszcza gdy do głosu dochodziły emocje, dlatego nagminnie zdarzały się przejęzyczenia i inne błędy. - Muszą issstnieć, gdyż inaczej wilczy najeźdźcy nie traciliby tyle czasu i ludzi na próby ich podbicia. - - Rzekłeś, jak na realistę przystało. Przyznaję ci rację. - Książę Morgis uśmiechnął się. Nie był to przyjemny widok. Gryf przekrzywił głowę na bok, żeby lepiej widzieć brzeg. Gdyby chciał, mógłby na jakiś czas upodobnić się do człowieka z ludzkimi oczami, ale wolał własny wzrok, dużo lepszy od ptasiego. Lepiej zostawić zmianę postaci na czas, kiedy naprawdę będzie tego potrzebować. Występowanie w ludzkiej postaci przez dłuższy czas było dla niego męczące, a przypuszczał, że będzie musiał to zrobić przed końcem poszukiwań - jeśli zostaną zakończone. Istniało duże prawdopodobieństwo, że zginie jeszcze przed natrafieniem na ślad tajemniczej Krainy Snów i Sirvak Dragoth... i bramy - nagle na niego spłynęło. Jakiejś ważnej bramy. Uchyliły się kolejne, długo zamknięte drzwi w jego pamięci. Z radością witał napływ takich wspomnień, lecz zarazem to go denerwowało, gdyż często nie mógł ich z niczym powiązać. "Pewnego dnia przypomnę sobie wszystko" - obiecał sobie. Beseen mówił: -...brzegu, łódź powróci. Nie możemy przebywać tu zbyt długo. Zawsze istnieje ryzyko, że trafi tu jakiś awanturnik, może z myślą, iż jego poprzednicy coś pominęli. Mamy również własne zadania. Jakieś dziesięć mil na wschód stąd znajdziecie przyjazną wioskę.

Tam sprzedadzą warn konie. To stwierdzenie przyciągnęło uwagę Gryfa. Odwrócił się do smoczego księcia, skupiając błyszczące oczy na fałszywym hełmie. - Nam? Morgis uśmiechnął się lekko. Nie spojrzał Gryfowi w oczy. - Mój pan rozkazał, bym ci towarzyszył. Uważał, że wcześniejsze wspominanie ci o tej decyzji mijałoby się z celem. - - Ponieważ sprzeciwiłbym się w dosadnych słowach. Ton smoka zdradzał rozbawienie. - - Tak, ten argument też padł. - - Odmawiam! - Sierść zjeżyła się na grzbiecie Gryfa. Morgis obojętnie wzruszył ramionami. - W takim razie kapitan Beseen zawróci "Korbusa" i ruszymy z powrotem natychmiast po uzupełnieniu zapasów. Gryf z miny kapitana poznał, że to dla niego coś nowego, ale nie mógł zaprotestować. Nie było wyjścia. Gryf w dzień i w nocy borykał się z problemem nadal niedostępnych wspomnień. Powrót do Smoczych Królestw doprowadziłby go do szaleństwa. Nawet w tej chwili brzeg wabił go syrenią pieśnią i, mimo ogromnego wstrętu do otwartej wody, niemal gotów był wpław przebyć resztę drogi. - Zgoda, ale tylko ty. - Nie próbował sobie wyobrażać jazdy w towarzystwie uzbrojonych po zęby smoczych wojowników, gdyż nawet w przebraniu taki oddział przyciągałby uwagę. - Oczywiście. Nie jestem pisklęciem, wielmożny Gryfie. "To się dopiero okaże" - pomyślał cierpko były władca. On w razie potrzeby mógł owinąć się płaszczem czy przybrać ludzką postać. Ale jak ukryć wysokiego, barczystego smoka, który wygląda jak wojownik w pełnej zbroi? Książę uprzedził jego zastrzeżenia. - Mój pan dał mi dwa takie, żeby ułatwić nam podróż. Jeden z majtków, człowiek, przyniósł dwa płaszcze. Gryf był pełen podziwu. Morgis, a może sam Błękitny Smok, zaaranżował wszystko tak, by nie miał czasu na wymyślenie jakiego bądź solidnego argumentu. - Płaszcze iluzji. Jak zrozumiałem, ich zrobienie wymagało nie lada zachodu, ale powinny zapewnić nam bezpieczeństwo. - Płaszcze miały nadać im taki wygląd, jaki sobie wyobrażą. Na pozór zwyczajne, były istnym magicznym majstersztykiem. Przez krótką chwilę lwioptak zastanawiał się nad nowymi możliwościami, jakie otwierały te części odzieży. W takim płaszczu mógłby wejść do Canisargos bez zwracania niczyjej uwagi, a stamtąd... Co dalej? Co zrobi, znalazłszy się wśród wrogów, z których niewątpliwie cześć

potężniejsza będzie od niego? Nie, lepiej trzymać się pierwotnego planu i szukać mieszkańców Sirvak Dragoth. Wilczy najeźdźcy mogą zaczekać - co prawda nie w nieskończoność. Byli mu to winni, choćby tylko za ukradzione wspomnienia. Beseen wziął płaszcze i podał je pasażerom. - Tutejsze style różnią się tak samo, jak na naszym kontynencie. Jeśli wybierzecie strój na przykład z Penacles czy z Irillianu i pominiecie wyróżniające go cechy, powinno być dobrze. Budowę cielesną pozostawiam waszemu wyborowi. Gryf obejrzał płaszcz. Był swobodny, skrojony w ten sposób, żeby nie krępować ruchów podczas walki. Nie powinno być problemów z noszeniem pod nim mieczy. Mogli również wyobrazić sobie broń, ale gdyby wpadli w tarapaty, iluzoryczne miecze byłyby raczej mało skuteczne. Morgis i Gryf założyli płaszcze. Przez kilka sekund lwioptak miał kłopoty ze skupieniem spojrzenia na towarzyszu. Książę stał się rozmytą plamą, która wreszcie przyjęła kształt wysokiego, ciemnowłosego mężczyzny o przeszywającym spojrzeniu niebieskich oczu. Po jego twarzy pełzał zadufany uśmieszek i Gryf nie mógł powstrzymać myśli, że często spod maski iluzji wyziera prawdziwa osobowość. To skłoniło go do zastanowienia, co zobaczy książę, kiedy popatrzy na niego. Kapitan Beseen, zawsze chętny do pomocy, kazał przynieść zwierciadło. Ktoś znalazł jedno wśród "skarbów", które korsarz miał jeszcze na sprzedaż, i przyniósł je na pokład. Morgis przejrzał się pierwszy i z zadowoloną miną podał lusterko Gryfowi. Twarz, która na niego spojrzała, lekko różniła się od tej, która się pojawiała, gdy zmieniał kształt na ludzki. Widocznie pamięć go zawiodła, ale nie mógł się skarżyć na powierzchowność. Arystokratyczny, choć wydatny nos na szczęście podnosił cechy fizjonomii zamiast im szkodzić. Włosy miał jasne, a oczy wąskie i ciemne. W przeciwieństwie do smoka, który zrezygnował z zarostu, jego iluzoryczny wizerunek pysznił się małą, zadbaną bródką. Jej widok nasunął mu pewną myśl. - - Lepiej, żebyśmy zbyt długo nie przebywali z nikim niegodnym zaufania, bo zacznie się zastanawiać, dlaczego nie golimy się ani dlaczego nasze włosy nigdy nie są rozwichrzone. - - Racja. Powinniśmy także zatrzymać lustro, tak na wszelki wypadek. - Czary maskowały ich rzeczywisty wygląd, lecz silna wola, świadoma lub podświadoma,

mogła w widoczny sposób wprowadzić zmiany w iluzji. Płaszcze były dalekie od doskonałości. Gryf poprawił przyodziewek. Iluzoryczne moce rozciągnęły się na samą opończę. Zamiast dziwnie skrojonego okrycia miał na sobie zwyczajny płaszcz dojazdy konnej z kapturem. Praca, jaką włożył w to Smoczy Król czy jego magowie, naprawdę budziła podziw. Jeden z członków załogi okrętu podszedł do Beseena, stanął na baczność i zasalutował. - - Łódź przygotowana, kapitanie. - - Doskonale. Panowie? - Smok skłonił się i wskazał, w którą stronę mają się skierować. W szalupie mogło się zmieścić dwunastu ludzi, ale prócz nich płynęli tylko czterej wioślarze. Zapasy już załadowano, a samą łódź spuszczono na wodę. Wioślarze czekali cierpliwie, podczas gdy pasażerowie schodzili ze statku. - Niechaj Smok z Głębin ma was w opiece! - zawołał z pokładu Beseen. Książę pomachał mu na pożegnanie, a potem łódź ruszyła do brzegu. Gdy się zakołysała, byłego pana Penacles przeniknęło wewnętrzne drżenie. Woda! Aż za dobrze pamiętał koszmar, jaki przeżywał w drodze na spotkanie z Błękitnym Smokiem. Teraz wcale nie było lepiej. Solidny pokład "Korbusa" zapewniał mu przynajmniej poczucie bezpieczeństwa. Ta łódź - ta łupina - była taka lekka, że każda kolejna fala groziła jej wywróceniem. Jednakże przeprawa minęła bez przygód i wkrótce dobili do brzegu. Jeden z wioślarzy dał znak, że mogą bezpiecznie wysiadać. Gryf przeklął w myślach morską wodę, która omywała mu wysokie buty i bryzgała w twarz. Morgis też nie wyglądał na szczęśliwszego - dziwne, zważywszy, że pochodził z morskiego plemienia. W przeciwieństwie do Smoczego Króla, zdecydowanie wolał przebywać na lądzie. Marynarze wynieśli zapasy na brzeg, zasalutowali księciu i zepchnęli szalupę na wodę. Gryf i jego towarzysz odprowadzili ich wzrokiem, a potem pozbierali ekwipunek i odwrócili się, by rozejrzeć się po brzegu. Stali u stóp stromego zbocza porośniętego trawą. Gdyby nie nachylenie, byłoby to niezłe pastwisko. Beseen powiedział, że dziesięć mil stąd na wschód leży przyjazna wioska. Czekał ich długi, choć nie straszny spacer. Gdyby to były wulkaniczne Piekielne Równiny, pokonanie dziesięciu mil przerastałoby ich możliwości. Gryf rzucił okiem przez ramię na "Korbusa", który już ruszał w drogę. Westchnął i

upewniwszy się, że ekwipunek pewnie tkwi mu na plecach, wbił w ziemię szponiaste dłonie. Grunt był twardy i zapewniał solidne oparcie. Morgis podążył za nim i wkrótce wspinaczka przerodziła się w wyścig ku krawędzi zbocza. Smok wygrał, ale tylko dzięki stosunkowo wysokiemu wzrostowi i myśli, która nagle wpadła Gryfowi do głowy: że zwycięzca może zobaczyć na szczycie buty jakiegoś wędrowca, który wcale nie musi okazać się przyjaźnie usposobiony. Po zakończeniu wspinaczki stwierdzili, że milę czy dwie od brzegu trawa ustępuje drzewom, które gęstniejąku północy i wschodowi. Gryf pomyślał, że to piękny widok. Smok natomiast uznał, że jest nudny i odwrócił się, żeby zerknąć na "Korbusa", który już powinien być na otwartym morzu. - Gryfie! Lwioptak okręcił się napięcie, zaintrygowany brzmieniem głosu smoczego towarzysza. "Korbus" wyszedł z naturalnego portu i kierował się na zachód. Na horyzoncie pojawiły się inne okręty. Obaj byli pewni, że nie są to smoczy korsarze, choć z tej odległości ledwo je było widać. - Zobaczyli go - zaklął Morgis. - Patrz! Próbują przeciąć mu drogę! Tak było. Kapitanowie trzech okrętów zmienili kurs, żeby uniemożliwić mu ucieczkę. Jeśli Beseen spróbuje zawrócić do Smoczych Królestw, wpadnie prosto w ich sieci. Smok mógł liczyć, że prześcignie wrogie okręty, albo też skręcić na południe i płynąć, dopóki nie zrezygnują z pościgu. Jeśli istniało jakieś inne rozwiązanie, to Gryf o nim nie wiedział. Był, nie ukrywając, ignorantem w sprawach taktyki walki na morzu, ale przecież wojna morska nie mogła aż tak bardzo różnić się od działań lądowych, prawda? - Dlaczego kilku żeglarzy nie przemieni się w smoki? Są dość blisko brzegu, by bezpiecznie wylądować po zakończeniu bitwy. Morgis potrząsnął głową. - - Smok byłby dla nich wymarzonym celem. Jak zrozumiałem, Aramici mają swoje sztuczki. Beseen jest dobrym kapitanem. Gdyby uznał, że może zwyciężyć, już by przystąpił do walki. - - Aha. - Gryfa ogarnął niepokój. Zastanawiał się, co takiego może zniechęcić korsarza do ataku na wilczych najeźdźców. Smok znieruchomiał i syknął ze złością. - - Ocochodzi,Morgisie?

- - Lepiej nie czekajmy, żeby zobaczyć, czy Beseen wyrwie się z tej matni. Oddalmy się stąd jak najbardziej. Aramici wiedzą, że "Korbus" wypłyną] z zatoki. Nie wątpię, że będą chcieli sprawdzić, po co tu zawijał. Gryf pokiwał głową. Lekceważenie wilczych najeźdźców byłoby niemądre. Niejeden przypłacił to życiem. Tylko przemyślność generała Toosa, byłego głównodowodzącego sił Gryfa, a obecnie jego następcy, uchroniła Iwioptaka i Błękitnego Smoka przed powolną śmiercią z rąk D'Shaya. Odwrócili się i pomaszerowali na wschód. Z wcześniejszych słów kapitana wynikało, że wioskę nietrudno znaleźć, co oczywiście znaczyło, iż znajdą ją również wilczy najeźdźcy, którzy ruszą ich tropem. Z tego względu musieli dotrzeć tam jak najszybciej, kupić przyzwoite wierzchowce i pojechać dalej. Dopiero gdy znajdą się w gęstej kniei, która, jak mówił Beseen, ciągnęła się daleko, dafeko na wschód, będą mogli odpocząć. Podróż przebiegała spokojnie, ale działała na nerwy. Gryf nie potrafił powiedzieć, co takiego niepokoi go w otaczającym ich i stale gęstniejącym lesie. Cokolwiek to było, wyprowadzało z równowagi również księcia Morgisa. Dokuczliwe wrażenie lwioptakmógł opisać tylko w jeden sposób - że ze wszystkich stron są obserwowani przez milion oczu. Oczu, które niekoniecznie musiały być przyjazne. Dwaj podróżnicy z ogromną ulgą powitali wioskę. Zwała się Resal i nawet na pierwszy rzut oka sprawiała przygnębiające wrażenie. To tutaj wedle słów Beseena mieli kupić konie - jeśli tylko jakieś tu będą. Na wioskę składało się nie więcej niż tuzin lepianek, które tylko z dużą dozą optymizmu można było nazwać domami, i parę innych chałup nie zasługujących na to miano. Sklecone byle jak z kamieni, błota i słomy, wyglądały tak, jakby lada chwilamiały się rozsypać. Między tymi budami ciągnął się pas błota. Gryf i Morgis woleli brnąć w wysokiej trawie niż taplać się w tej namiastce drogi. Po wiosce kręciło się kilka zaniedbanych zwierząt, ale nie było wśród nich koni. Nigdzie nie było widać koni. Wieśniacy w prostych zgrzebnych strojach wykonywali

różne gospodarskie obowiązki, lecz robili to bez cienia zaangażowania, jakby nie wierzyli w sens pracy i niewiele dbali o własne życie. Ożywili się dopiero wtedy, gdy wreszcie dostrzegli przybyszów. Zdaniem Gryfa, wbrew zapewnieniom Beseena postawa nieszczęsnych mieszkańców Resalu wcale nie była przyjazna. Morgis nie dostrzegał niczego niewłaściwego w ich nastawieniu, prawdopodobnie dlatego, że praktycznie na wyścigi spełniali ich życzenia. Jako członek smoczej rodziny królewskiej był do tego przyzwyczajony. Gryf zastanawiał się, czy byliby równie skorzy do pomocy, gdyby Morgis ukazał im się w smoczej postaci. Z oszczędnych słów Beseena wynikało, że kapitan wysyłał do wioski tylko kilku zaufanych ludzi. Po pewnym czasie Gryf zdał sobie sprawę, że mają do czynienia z podbitymi, upodlonymi ludźmi. Brakowało im pewności siebie, kiedy pojawiał się ktoś ufny w swoją siłę. Gdy weszli do wioski, dzieci przerwały zabawę i wytrzeszczyły na nich ponure ślepka. Dorośli przestali pracować - kobiety zniknęły w chałupach, mężczyźni zaś stali w milczeniu, spodziewając się najgorszego. Kiedy dowiedzieli się, że wędrowcy nie zostaną na noc i potrzebują tylko dwóch koni, paszy i jedzenia, jak najszybciej dali im wszystko, byle tylko obcy wyruszyli w drogę. Korsarzom los tych ludzi był obojętni, ale Gryf przejął się ich niedolą. Niemal uciekł się do użycia siły, żeby zmusić do przyjęcia zapłaty staruszka, który przywiódł konia - najwyraźniej dla niego cennego - i próbował oddać mu go za darmo. Taki stan rzeczy był niecnym dziełem Aramitów. Wiecznie zastraszone dzieci i tchórzliwi dorośli gotowi byli zrobić wszystko w zamian za pozostawienie ich w spokoju. Był to kolejny dowód świadczący przeciwko wilczym najeźdźcom - jakby Gryf potrzebował ich więcej, by nimi gardzić. - Powinniśmy ruszać. Mamy nie więcej niż dwie, może trzy godziny do zachodu słońca. - Morgis już dosiadał wierzchowca. On też miał dość wioski. Była zbyt niechlujna. Lepiej ryzykować w nieznanym lesie, niż nocować w takim brudzie - nawet jeśli wieśniacy wyłazili ze skóry, żeby im dogodzić. Gryf odgadł te myśli, patrząc na twarz smoka, i znów był zdumiony, że złudne

oblicze jest równie wymowne co prawdziwe. Uświadomił sobie, że jego fizjonomia też może zdradzać pogardę, jaką wzbudziła w nim wielkopańska postawa księcia. Zmusił się do przybrania obojętnej miny. Nie powiedzieli nikomu, dokąd jadą, chód dali do zrozumienia, że pociągną na północ. Nie sposób było powiedzieć, czy w wiosce są aramiccy szpiedzy, ale fałszywe informacje mogły na krótki czas zmylić ewentualny pościg. Wieśniacy tłumnie wylegli, żeby ich pożegnać. Ich oczy jaśniały radością. Za wioską Morgis pokazał Gryfowi pal wbity w ziemię. Był gruby jak męska noga i co najmniej stopę wyższy od smoka. Szczyt wieńczyło prymitywne wyobrażenie wilka lub jakiegoś podobnego stworzenia. - Interesujące dzieło, nie sądzisz? Gryf miał wrażenie, że maszkara wodzi za nim wzrokiem. Patrzył w jej ślepia jak zaczarowany, nawet odwrócił się w siodle. Otworzyły się kolejne drzwi uwalniające wspomnienia. Morgis, który wysunął się do przodu, obejrzał się i wstrzymał konia, co wcale nie było łatwe. W przeciwieństwie do ludzi, wierzchowiec wiedział, kto siedzi na jego grzbiecie i bez przerwy sprzeciwiał się woli smoczego jeźdźca. - - Gry... Co się stało? - - Niszczyciel. - - Słucham? - - Niszczyciel. Naczelny bóg Aramitów. Zwą go żyjącym bogiem. - Gryfa przeniknął chłód. Zmusił wierzchowca do szybszego kroku i zrównał się z Morgisem. - - To tylko totem. Poza tym, czym się przejmować? Z doświadczenia wiem, że większość bogów nie ingeruje w życie śmiertelników. Jakiż sens miałoby bycie bogiem, gdyby się miało dużo do roboty? - Morgis wyszczerzył zęby. Wyglądał nie bardziej sympatycznie niż przed założeniem płaszcza. Lwioptak potrząsnął głową, próbując pozbyć się uczucia, jakie go opadło, gdy spojrzała na niego ta rzeźba... nie, to śmieszne! Jak po wiedział jego towarzysz, to tylko totem, bezduszny kawałek drewna. A jednak nowe wspomnienia napawały go grozą, choć nie pamiętał niczego, co mogłoby uzasadnić to uczucie. - - W takim razie Niszczyciel - rzekł wreszcie - jest inny. - - Inny? Coś... zasłyszana dawno temu opowieść... Opowieść, której nie mógł sobie przypomnieć.

- Niszczyciel osobiście interesuje się swoim ludem. Kontroluje go. I jak mówią, to on kieruje poczynaniami wilczych najeźdźców. Morgis zmarszczył brwi. - Nie sugerujesz chyba... Gryf pokiwał głową, zwracając wzrok na leżące przed nimi ziemie, nad którymi czuwała - którymi rządziła - jedna zła istota. - Tak. Niedługo może się zdarzyć, że nadepniemy na odcisk - albo na pazur - pewnego prawdziwego, bardzo mrocznego boga. III Gdyby nie fakt, że znajdowali się na obcym lądzie, gdzie wszyscy i wszystko stanowiło potencjalne zagrożenie, obaj jeźdźcy byliby znużeni podróżą. Krajobraz był tak monotonny, że czasami podróżnicy nie mogli oprzeć się wrażeniu, iż nie posuwają się naprzód, tylko zataczają kręgi. Wszystko wyglądało tak samo. Gryf niemał tęsknił do zmierzchu, choćby dlatego, że zachód słońca miał zmienić wygląd otoczenia. Morgis odchylił się w siodle. - Rozbijemy obóz czy wolisz jechać dalej? Ja nie muszę się zatrzymywać, a konie skore są do dalszej drogi. Była to prawda. Obaj mieli pewne kłopoty z panowaniem nad wierzchowcami. Chciały puścić się cwałem, a ani Gryf, ani jego towarzysz nie mieli zamiaru na to pozwolić. Dzika galopada przez ciemny las nie byłaby zbyt mądra. Gryf zastanowił się nad słowami księcia. - - Jedźmy, dopóki się nie ściemni. - Wskazał na niebo. - Dzisiejszej nocy pokaże się tylko Hestia, i to ledwie w kwadrze. Nie mam ochoty jechać przez ten las, gdy nie będzie nic widać. - - Tu nie ma na co patrzeć. Las jest pusty. - - Zastanów się, dlaczego. Morgis zamilkł. Gryf mógł bez przeszkód pogrążyć się w rozmyślaniach. Dlaczego las był pusty? Nawet normalne odgłosy natury - ptaków i nocnych zwierząt - były stłumione. Może było to normalne na tak słabo zasiedlonym obszarze? Może dawne podboje Aramitów w tej części kontynentu przyczyniły się do tak znacznego zdziesiątkowania zwierzyny, że stada jeszcze nie zdążyły się odrodzić? Wyjaśnienie takie pozostawiało wiele do życzenia, gdyż bytność tej hipotetycznej armii odcisnęłaby swoje piętno również na samym lesie.

Musieliby napotykać wycięte lub spalone drzewa czy też ścieżki wydeptane przez wojowników. Gryf zesztywniał, po raz pierwszy bowiem w lesie zapadła zupełna cisza. Grobowa cisza. Ledwie widoczny w mroku Morgis ściągnął wodze i wyciągnął rękę. Wskazał na północ. Gryf wstrzymał wierzchowca, skoncentrował się i w panującej ciszy usłyszał cichutki, słaby odgłos. Szczęk metalu. Ucieczka nie wchodziła w rachubę. Lwioptak rozejrzał się, jego wzrok spoczął na gęstych zaroślach po prawej stronie. Pokazał je smokowi, zsiadł z konia i poprowadził go ku kępie. Morgis podążył za nim. Ukryli zwierzęta w krzakach i zmusili je do położenia się na ziemi. Było bardzo ciemno, ale to działało na ich korzyść. Istniała duża szansa, że prędzej oni dostrzegą intruzów niż oni ich. Nie musieli długo czekać. Szczęk metalu stawał się coraz wyrazniejszy, podobnie jak odgłosy czynione przez ludzi i konie. Morgis położył rękę na ramieniu Gryfa, kiedy w pobliżu przejechał pierwszy z konnych. Lwioptak nie widział hełmów - ludzie przypominali rozmyte plamy - lecz wiedział, że to wilczy najeźdźcy. W jakiś nieuchwytny, a zarazem dobitny sposób sugerowała to ich postawa. Niemal mógł sobie wyobrazić, o czym myślą. Było ich co najmniej dziesięciu, być może dwa razy tylu. Ciemność uniemożliwiała dokładne policzenie, ale nie sądził, by jego ocena zbyt mocno mijała się z prawdą. W pewnym momencie poczuł, jak coś próbuje wniknąć do jego umysłu. Subtelnie, niemal niezauważalnie. Gryf wzniósł barierę i zmylił badawczą sondę - ten, kto ją zapuścił, odniesie wrażenie, że w lesie nie ma nikogo obcego. Odwrócił się niespokojnie do księcia, który uspokajająco pokiwał głową; on też wyczuł intruza. Z patrolem jechał jakiś czarnoksiężnik, podobny do tego, który ostatnim razem towarzyszył D'Shayowi. Tego, który poniósł śmierć, gdy golemy Gryfa przypadkowo zmiażdżyły jego talizman. Dozorca? Chyba tak brzmiała ich nazwa. Aramici mieli z sobą dozorcę. Wiedział też, dokąd zmierzają. Byli w drodze do wioski, w której zakupili konie, co oznaczało, że chcieli sprawdzić, czy ktoś nie wysiadł z "Korbusa". Minął ich ostatni jeździec. Gryf w myślach odliczał sekundy. Morgis wreszcie

zmęczył się czekaniem i już miał wstać, gdy lwioptak przycisnął go do ziemi. Zdążył w ostatniej chwili - gdy tylko grzbiet smoka skrył się za osłoną liści, pojawiło się kilku następnych wilczych najeźdźców. Były władca Penacles spodziewał się czegoś takiego. Ostatnia grupa jechała w odwodzie. Taktyka miała na celu wywabienie nieprzyjaciela z kryjówki. Przekonani, że minął ich cały patrol, mogliby zdradzić swoją obecność, a wówczas zostaliby wzięci w dwa ognie. Stało się jasne, że mieli mniejszą przewagę niż przypuszczali. Jakimś sposobem wieści z okrętów w niecały dzień dotarły do jednej ze strażnic. Lwioptak nie miał wątpliwości, że gdy tylko patrol dowie się, iż dwóch obcych nabyło konie zaledwie dziesięć mil od zatoki, wiadomość rozejdzie się równie szybko. Nie mogli nawet zakładać, że mają tyle czasu, ile ten patrol potrzebuje na dotarcie do wioski, przesłuchanie mieszkańców i pościg. Skoro łączność była tak wyśmienita, inny patrol mógł już czekać gdzieś z przodu, aby przeciąć im drogę. Tym razem czekali znacznie dłużej, zanim pomyśleli o wstaniu. Wreszcie Gryf podniósł się bezgłośnie, omiatając wzrokiem otaczające ich drzewa. Przenikało go dziwne uczucie, jakby nie byli sami wbrew pewności, że wszyscy Aramici są już daleko. Miał wrażenie, że obserwują go niezliczone oczy, ze wszystkich stron. Morgis wstał, przeciągając obolałe mięśnie. Nie był przyzwyczajony do kulenia się w kryjówce i był na to zbyt potężnie zbudowany. - - Proponuję jechać dalej, dopóki konie wytrzymają, i odsapnąć w jakimś bezpiecznym miejscu. - - Moglibyśmy użyć płaszczy iluzji. Upodobnić się do otoczenia... Nie, i tak konie by nas zdradziły. - Gryf pokręcił głową. - Nie mamy wyboru. Jedziemy dalej, ale zatrzymamy się w chwili, gdy któryś z nas zacznie kiwać się w siodle. Jeśli jeden będzie miał dość, natychmiast powie to drugiemu. Książę przytaknął. - Zgoda. Dosiedli koni i po krótkiej naradzie ruszyli prosto na wschód. Morgis proponował południowy wschód, ale Gryf był pewien, że to, czego szuka, leży bardziej na północ. Z jazdą

na północny wschód wiązało się ryzyko, że znajdą się zbyt blisko zaludnionych terenów imperium wilczych najeźdźców. Hestia płynęła po niebie, zalewając las mdłym blaskiem. Podróżnicy wdzięczni jej byli za skąpą poświatę, która zapewniała im względną osłonę, ale zarazem chcieliby widzieć dalej niż na kilka tylko kroków. Przez cały czas Iwioptaka nie opuszczało wrażenie, że są obserwowani. Droga wlokła się w nieskończoność. Gryf co rusz spoglądał na samotny księżyc, próbując ocenić, z jaką prędkością się posuwają i ile jeszcze czasu zostało do wschodu słońca. Za trzecim razem zmrużył oczy. Czy dotychczas księżyc nie jaśniał po ich lewej stronie? Jeśli tak, to co robił za ich plecami? Na księżycu można było polegać. Podążał ustaloną ścieżką i nigdy z niej nie zbaczał. Nie miotał się po całym niebie jak jakiś postrzeleniec. Jeśli wiec księżyc nie zbłądził, to znaczyło, że oni kierują się... na południe? - Mamy problem. - Morgis wypowiedział na głos wewnętrzne stwierdzenie Gryfa. Lwioptak oderwał oczy od zbłąkanego księżycai spojrzał do przodu, w stronę wskazywaną przez smoka. - Nie przejedziemy przez ten gąszcz. Było to trafne określeniem tego, co tarasowało im drogę. Ścieżka zniknęła. Patrzyli na gęstwinę krzaków i pnączy tak splątaną, że przedarcie się przez nią zajęłoby dzień z okładem. - - Nie używaj magii - przestrzegł Gryf. - - Nie musisz mi tego mówić - syknął Morgis. - Każdy czar o sile umożliwiającej zrobienie wyłomu w tych chaszczach byłby jak dmuchanie w róg, jak sygnał dla naszych przyjaciół w czerni. Z tego samego względu ogień też odpada. Myślisz, że powinniśmy wyrąbać sobie drogę? - - Myślę, że powinniśmy to objechać. - - Którędy? - Książę rozłożył ręce. - Ciągnie się i ciągnie bez końca. Dlaczego nie zobaczyliśmy tego wcześniej? Uczucie, że są obserwowani, przybrało na sile. - - Nie... nie wiem. Westchnienie. - - Będziemy musieli... Gryf nie prosił o skończenie zdania. Morgis patrzył do tyłu. Lwioptak odwrócił się w siodle... i ujrzał mur roślin równie gęstych, jak te z przodu. - Na Smoka z Głębin! - zaklął cicho smok. - Zasadzka! Zwrócili konie w prawo - na zachód. Kolejna ściana zieleni powitała ich zmrużone oczy. Skręcili w przeciwną

stronę i stwierdzili, że ostatnia droga ucieczki również została odcięta. Wtedy zaczęły się szepty. Z początku nie zwrócili na nie uwagi, bardziej przejęci znalezieniem wyjścia nie wymagającego posługiwania się magią. Ta bowiem natychmiast zaalarmowałaby Aramitów. Później pomyśleli, że to wiatr szemrze w splątanych konarach i pnączach. Dopiero po paru minutach stwierdzili, że to wcale nie wiatr. - - Wpadliśmy w pułapkę - mruknął Morgis. - - Ale nie wilczych najeźdźców. - - No to czyją? Gryf nie odpowiedział, bardziej zajęty próbą rozszyfrowania szeptów. Było to niemożliwe, gdyż ciche głosy paplały tak szybko, że rozróżniał tylko jedno czy dwa słowa, a nawet ich znaczenia nie był pewien. - -... mamy... Tzee... pewne jest... - -...dlaczego... martwy... Tzee... wrócił... - -... szansa... pokuty... zemsta... - -...zemsta... Tzee... - -...moc... znowu... dla... Tzee... Szepty brzmiały bezładnie, głosy mówiły jeden przez drugi. Jakby jedna osoba została podzielona na kilkanaście części i próbowała rozmawiać z sobą. Gryf usłyszał szelest i, odwróciwszy się szybko, zobaczył, że książę zdejmuje płaszcz. Iluzja człowieka zniknęła. Nagle zapadła cisza, jakby niewidzialnym przeciwnikom odjęło mowę na widok smoka. - Weź to. - Morgis rzucił mu płaszcz. Szepty zaczęły się na nowo, choć teraz pobrzmiewał w nich inny ton, jakby musieli na gwałt podjąć decyzję. - -...smok... jeden z jego... Tzee... - -...zatem obaj... - -...będą/będziemy... rosnąć... - -...moc... Tzee... - -...moc... - -...moc... Tzee... Szepty złowróżbnie ucichły. Morgis szybko zsunął się z siodła i podał wodze towarzyszowi. - Cofnij się. Zmienię kształt. Gryf chciał zaprotestować, ałe smok już się przemieniał. Zbroja jakby zmiękła i skręciła się. Ręce i nogi wykrzywiły się pod nieludzkimi kątami i urosły. Palce przemieniły się w szpony. Na plecach księcia pojawiły się maleńkie skrzydła, które po chwili rozłożyły się

i powiększyły. Morgis opadł na cztery kończyny. Już zajmował większą cześć wolnej przestrzeni. Misterny smoczy pysk na hełmie księcia powoli osunął się w dół, stopniowo przekształcając się w prawdziwe oblicze smoka. Morgis, już niemal całkowicie przeobrażony, nadal się powiększał. Gryf spojrzał w niebo i zmarszczył brwi, gdy zobaczył, że nad ich więzieniem tworzy się baldachim ze splątanych gałęzi. Niewidoczni "szeptacze" znów toczyli swoją niesamowitą rozmowę, a ich głosy zdradzały nową siłę, nową pewność siebie. Lwioptaka nagle opadło straszliwe przeczucie. Jedną ręką zmagając się z dwoma szalejącymi końmi, drugą podniósł ku niemal zamkniętemu baldachimowi zieleni i zaczął manipulować polami mocy. Nic się nie stało. Rozległ się krzyk, potem w głosach "szeptaczy" zabrzmiał triumf i poczucie władzy. -...nasz... Tzee... nareszcie... Nagle koń stanął dęba, wyrzucając Gryfa w powietrze. Ale lwioptak nie przeżyłby wielu lat służby jako najemnik, gdyby nie nauczył się błyskawicznie reagować w każdej, nawet najbardziej zaskakującej sytuacji. Uderzył o ziemię i przeturlał się, żeby złagodzić upadek. Z rozpędem wpadł na żywą ścianę więzienia. Otworzył oczy i przetoczył się na bok, o włos unikając kopyt drugiego spłoszonego rumaka. Sam Morgis kulił się tam, gdzie Gryf widział go przed chwilą, jęcząc i drąc ziemię palcami. Powrócił do swej ludzkiej postaci i był w szoku spowodowanym nagłą przymusową przemianą. Głosy zabrzmiały radośnie, a ich monotonny, teraz zgoła nierozpoznawalny szmer zaczął nienaturalnie naciskać na umysł byłego monarchy. Gryf zaczął zapadać się w głąb siebie, szukając przed nim ucieczki. Jego ręce, gmerające bezcelowo po ziemi, natrafiły na kółko z dwoma maleńkimi gwizdkami, które wypadło mu z kieszeni. Wspomniał czas, kiedy klany Czarnego Smoka i jego fanatyczni ludzcy zwolennicy oblegali Penacles. Pewnej straszliwej nocy smoki wzbiły się w niebo i przypuściły zmasowany atak. Penacles z pewnością uległoby tej nawale, gdyby jego władca nie posłużył się trzecim