mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Knaak Richard A - Smocze Królestwo 4- Mroczny rumak

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Knaak Richard A - Smocze Królestwo 4- Mroczny rumak.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 45 osób, 46 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 254 stron)

Richard A Knaak Mroczny rumak Przełożyła Maria Gębicka-Frąc Tytuł oryginału Shadow Steed Wersja angielska 1990 Wersja polska 2001 I - Przywołasz dla mnie demona. Słowa te paliły umysł Drayfitta. Stale prześladowało go mrożące krew w żyłach oblicze monarchy. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że król mówił poważnie. Był pozbawionym poczucia humoru, zgorzkniałym człowiekiem. W ciągu dziewięciu lat, jakie upłynęły od czasu jego straszliwego okaleczenia, przyswoił sobie wszystkie te cechy, którymi niegdyś pogardzał. Pałac odzwierciedlał tę przemianę; niegdyś jasna i wyniosła budowla stała się mroczną, na pozór nie zamieszkaną skorupą. Mimo wszystko był jego panem, człowiekiem, który reprezentował wszystko to, czemu Drayfitt ponad stulecie wcześniej złożył przysięgę wierności. Dlatego wychudły, sędziwy mężczyzna tylko skłonił się i powiedział: - Wola twoja, królu Melicardzie. „Ach, Ishmirze, Ishmirze - pomyślał niewesoło. - Czemuś nie zaczekał na zakończenie mojego szkolenia, tylko pospieszyłeś na wojnę, by polec wraz z innymi Smoczymi Mistrzami? Czemuś w ogóle zaczął mnie uczyć?” Tylko komnata leżąca głęboko w podziemiach pałacu nadawała się do wykonania zleconego zadania. Pieczęć na drzwiach należała do Renneka II, prapradziada Melicarda, człowieka znanego z upodobania do ciemnych sprawek. Wnętrze zostało wysprzątane, więc Drayfitt mógł bez przeszkód wyryć linie bariery w podłodze. Większą część pomieszczenia zajmowała klatka, nie żelazna jednak, a magiczna. Drayfitt nie był pewien, jakie wymiary może mieć demon. Opierał się więc głównie na domysłach, choć miał do pomocy księgę, którą Quorin odnalazł dla króla. Z drugiej strony, nie przeżyłby większości swoich rówieśników, gdyby działał na ślepo i bez namysłu. W pokoju panował mrok, który bezskutecznie starała się rozproszyć samotna pochodnia. Jeszcze mniejsze szansę miały dwie świece, ledwie dające światło niezbędne do

czytania. Migotliwa pochodnia wywoływała własne demony, tańczące cienie, które witały rodzące się zaklęcia radosnymi podrygami. Drayfitt wolałby oświetlić to miejsce, choćby tylko dla uspokojenia własnych nerwów, lecz król Melicard postanowił przyglądać się odprawianiu czarów, a ciemność zawsze poprzedzała i podążała za królem wszędzie. Jego pan i władca opętany był obsesyjnym pragnieniem zniszczenia Smoczych Królów i im podobnych. - Jak długo jeszcze? - Głos Melicarda drżał z oczekiwania, przez co król przypominał dziecko, które nie może się doczekać ulubionego cukierka. Drayfitt podniósł głowę. Nie odwrócił się do swego władcy, tylko wbił oczy we wzór na podłodze. - Jestem gotów, wasza wysokość. Głos Quorina, doradcy króla, przeciął myśli maga niczym dobrze naostrzony nóż. Od dwóch lat, od zgonu starego Hazara Azrana, ostatniego człowieka piastującego godność pierwszego ministra, Mai Quorin pełnił w Talaku funkcję będącą jego odpowiednikiem. Król nigdy nie mianował następcy, choć Quorin robił prawie wszystko, co leżało w gestii pierwszego ministra. Drayfitt nie cierpiał doradcy. Był to niski, podobny do kota mężczyzna, który pierwszy doniósł Melicardowi, że w mieście jest mag - i to zaprzysiężony królowi. Jeśli istniała sprawiedliwość, to pierwszy wezwany demon powinien zażądać ofiary w postaci doradcy, jeśli oczywiście jego żołądek ścierpiałby tak paskudny, nieapetyczny kęs. - - Zacząłem się zastanawiać, Drayfitt, czy wkładasz w to serce. Twoja lojalność była... chłodna. - - Jeśli chcesz zająć moje miejsce, doradco Quorinie, ustąpię ci go z radością. Nie chciałbym stawać na przeszkodzie komuś, kto najwyraźniej bardziej wprawny jest w czarach ode mnie. Quorin, zawsze chętny do powiedzenia ostatniego słowa, chciał odpowiedzieć, ale Melicard nie dopuścił go do głosu. - Niech Drayfitt robi swoje. Najważniejszy jest rezultat. Król popierał Drayfitta - na razie. Starzec zastanawiał się, jak długo będzie mógł liczyć na poparcie, jeśli nie uda mu się spełnić zachcianki suzerena. Byłby

szczęśliwy, zachowując głowę, nie mówiąc o spokojnym, prostym urzędzie szambelana. Teraz najpewniej to ostatnie utraci, niezależnie od tego, czy odniesie sukces. Dlaczego marnować człowieka o jego mocy na pomniejszym stanowisku, nawet jeśli było ono spełnieniem jego marzeń? „Dość mrzonek o tym, co utracone!” - skarcił się w myślach. Nadeszła pora wezwania demona, nawet jeśli miałby być tak słaby, by tylko wytargać Quorina za wypieszczone wąsy. Ani król, ani jego doradca nie zdawali sobie sprawy, jak w rzeczywistości prosty jest akt wezwania. Kiedyś kusiło go, żeby im powiedzieć, zobaczyć niedowierzanie w ich oczach, ale brat zdążył nauczyć go przynajmniej tego, że tajemnice czarów są najcenniejszą rzeczą maga. Aby zachować swoją pozycję i zrównoważyć wpływy ludzi typu Quorina, Drayfitt wynosił się nad innych jak tylko było to możliwe. Byłoby to nawet śmieszne, gdyby nie tragizm sytuacji. Istniało ryzyko, że powodzenie sprowadzi śmierć na nich wszystkich. Bariera mogła nie powstrzymać demona... jakiegokolwiek wzywał. Wznosząc rękę w teatralnym geście, który wyćwiczył do perfekcji, Drayfitt dotknął oczyma wyobraźni pól mocy. Wezwanie było igraszką, ale przeżycie spotkania z tym, co wpadnie w sidła, było czymś zupełnie innym. - Duch Drazeree! - wybuchnął Quorin z gwałtownie rosnącym strachem. Drayfitt uśmiechnąłby się, gdyby usłyszał okrzyk, ale jego umysł wędrował już wzdłuż więzi, którą utworzył. Istniała tylko więź - nie było ani komnaty, ani króla, ani nawet jego ciała. Był niewidzialny, nie... pozbawiony postaci. Nigdy wcześniej czegoś takiego nie przeżył i ogarnęło go niepomierne zdumienie. Mało brakowało, a okazałoby się fatalne w skutkach, gdyż podtrzymując zaklęciem magiczną więź niemalże doprowadził do zerwania tej, która wiązała go z doczesną powloką. Kiedy uświadomił sobie błąd, natychmiast go naprawił. Lekcja opanowana... w ostatniej chwili, pomyślał. Pasmo światła, mentalny wizerunek więzi, znikało w błyszczącym rozdarciu w tkaninie rzeczywistości. Czarodziej wiedział, że król i doradca widzą rozdarcie, dla nich będące oznaką spełnienia czaru. Przesuwał się coraz dalej wzdłuż więzi. Miał

nadzieję, że jeśli spotka go niepowodzenie, Melicard zrozumie, że starał się ze wszystkich sił i udowodnił swoją lojalność. Coś zimnego i niewyobrażalnie starego drasnęło zewnętrzne skraje jego poszukującego umysłu. „Odwieczny” nie było właściwym słowem na opisanie takiego bytu. Drayfitta ogarnęło pragnienie przerwania aktu wezwania, ale zwalczył je, rozumiejąc, że było ono dziełem usidlonego stworzenia. Przyszło mu na myśl porówanie z rybakiem, który złapał w sieć protoplastę wszystkich potworów morskich. To, co pochwycił, było potężne i zdecydowanie niechętne dać się na silę sprowadzić do świata ludzi. I gotowe z nim walczyć wszelką dostępną mu bronią. Niektórzy zmagaliby się z demonem tutaj, w tym miejscu bez nazwy, ale Drayfitt wiedział, że może zapanować nad swoją ofiarą tylko wtedy, gdy wyrwie ją z jej fizycznych i duchowych płaszczyzn. Ziemia, której istnienie splatało się z polami mocy i życiem Drayfitta, była jego kotwicą. Gdy zaczął się cofać w kierunku swojego ciała, zdumiała go łatwość, z jaką demon pozwalał się ciągnąć. Stawiał opór dużo słabszy niż się spodziewał, niemal jakby własna więź łączyła go ze światem ludzi, więź, której nie mógł się oprzeć. Niepokoiło go, co też wiąże istotę zrodzoną tam ze śmiertelną płaszczyzną. Nasunęła mu się na myśl o pułapce, ale odprawił ją po chwili. Z zastawianiem pułapki wiązało się ryzyko; im bliżej byli domeny Drayfitta, tym demon miał większe kłopoty z uwolnieniem się. Czarodziej wyczuwał narastającą frustrację stworzenia. Walczyło z nim - bez chwili przerwy - ale jak ktoś zmuszony do walki na wielu frontach. Sędziwy mag wiedział, że gdyby spotkali się na równych prawach, obaj z nietkniętymi umiejętnościami, sprawiłby swojemu przeciwnikowi nie większy kłopot niż natrętna mucha. Tutaj bitwa rozstrzygała się na jego korzyść. Powrót zdawał się trwać nieskończenie długo, o wiele dłużej niż wędrówka w tamtą stronę. Więź rozciągnęła się w sposób wręcz niewyobrażalny i przez chwilę Drayfitt miał niesamowite wrażenie, że część demona zdołała się uwolnić. Mimo to ściągnął swoją ofiarę. Ciało i umysł zaczęły się jednoczyć. Inne rzeczy

- dźwięki, naciski, zapachy - upomniały się o jego uwagę. - - Znów się poruszył! - - Widzisz, Quorinie? Mówiłem ci, że nie zawiedzie. Drayfitt jest mi wierny. - - Wybacz, panie. Stoimy tu i czekamy już ponad trzy godziny. Powiedziałeś, że nie ośmieli się umrzeć i jak zwykle miałeś rację. Głosy kołatały się gdzieś daleko, dobiegały jakby z drugiego końca długiej i wąskiej rury... a jednak rozmówcy z pewnością stali w pobliżu. Drayfitt dał sobie chwilę na uporządkowanie myśli, a potem, stając przodem do stworzonej przez siebie magicznej klatki, otworzył oczy. Pierwsze spojrzenie przyniosło rozczarowanie. Zobaczył rozdarcie na środku pustej przestrzeni i pustą klatkę. Wokół niego tańczyły cienie, między nimi dwa wydłużone, rzucane przez jego towarzyszy. Cienie króla i doradcy piętrzyły się ponad jego głową, podczas gdy jego jakby pełzał po podłodze i wspinał się na ścianę. Większa część wzoru, który wyrysował na podłodze, była pogrążona w ciemności. - I co? - zapytał Quorin. Więź nadal istniała, ale już nie sięgała poza rozdarcie, tylko wiła się po podłodze magicznej klatki i niknęła w jej najbardziej mrocznych partiach. Rozdarcie już się zamykało. Drayfitt, skonfundowany, przez kilka sekund spoglądał w pustą przestrzeń. Udało mu się, a przynajmniej wszystko na to wskazywało. Dlaczego zatem nie miał nic, co mógłby im pokazać? Wtedy zauważył różnicę między chybotliwymi tancerzami na ścianach komnaty i spokojem atramentowej czerni w obrębie bariery. Cienie nie poruszały się, choć powinny, i nawet jakby nabrały głębi. Drayfitta opadło denerwujące wrażenie, że jeśli będzie zbyt długo spoglądać w te cienie, to w nie wpadnie i już nigdy nie przestanie spadać. - Drayfltt? - Dotychczasowa wiara króla przerodziła się w niepewność zabarwioną narastającym gniewem. Jeszcze nie zauważył różnicy w cieniach. Wymizerowany czarodziej powoli podniósł się, ruchem ręki dając znać, że należy zachować ciszę. Jedną nieznaczącą myślą zerwał więź. Jeśli się pomylił i w klatce nie było demona, Melicard dobierze mu się do skóry. Podchodząc bliżej - choć nie na tyle, by przypadkowo przekroczyć barierę -

Drayfltt obejrzał magiczną klatkę z metodyczną drobiazgowością, która wprawiła w zniecierpliwienie króla i doradcę. Kiedy zobaczył, że cienie się skręcają, wiedział, że mu się udało. W pułapce coś było. - - Nie rób ze mnie durnia - szepnął wyzywająco. - Wiem, że tam jesteś. Pokaż się, ale nie próbuj żadnych sztuczek! Ta klatka kryje niespodzianki wymyślone specjalnie dla twojego rodzaju, demonie! - - Co robisz? - zapytał Quorin, robiąc krok do przodu. Nadal uważał, że Drayfitt zawiódł i że odgrywa przedstawienie w nadziei na uratowanie głowy. - - Zostań na swoim miejscu! - rozkazał Drayfitt, nie oglądając się za siebie. Doradca zamarł, oszołomiony siłą jego głosu. Kierując uwagę z powrotem na barierę, sędziwy mag powtórzył polecenie, tym razem tak głośno, żeby usłyszeli również jego towarzysze. - Rzekłem, pokaż się! Bądź mi posłuszny! Machnął ręką w powietrzu, manipulując liniami mocy w celu osiągnięcia zamierzonego rezultatu. Nie spotkało go rozczarowanie. Demon zawył! Odgłos był tak przeraźliwy, że Drayfitt został wyrwany ze stanu koncentracji. Quorin zaklął i odskoczył do tyłu. Czy Melicard też był wstrząśnięty, czarodziej nie potrafił powiedzieć. Nawet odporność króla ma swoje granice. Kiedy dzwonienie w uszach ucichło, Drayfitt zastanowił się, czy wszyscy w pałacu - wszyscy w Talaku - słyszeli wycie torturowanego demona. Niemal pożałował tego, co zrobił... ale musiał mu pokazać, kto tu jest panem. Tak było napisane. Początkowo nie zwrócił uwagi, że ciemność skupiła się, a nawet zgęstniała, jeśli coś takiego było możliwe. Dopiero gdy można było rozpoznać kończyny - cztery nogi - musiał przyznać, że osiągnął pożądany wynik. Demon podporządkował się jego woli. Trzej mężczyźni jak zahipnotyzowani przyglądali się zachodzącej na ich oczach transformacji. Zapominając o wcześniejszych wątpliwościach, król i doradca zbliżyli się do Drayfitta stojącego na skraju bariery i patrzyli, jak nad nogami pojawia się tułów, jak z jednego końca wyrasta długi, potężny kark, a z drugiego - lśniący, czarny ogon. Rumak! Widmowy rumak! Gdy głowa zwieńczyła szyję, Drayfitt skorygował pierwotny osąd. Bardziej był to cień wielkiego konia. Ciało i kończyny

przesuwały się płynnie, gdy demon się poruszył, a tułów... Mag miał nieprzyjemne uczucie, że może wpaść w demona i spadać do końca czasu. Pragnąc pozbyć się tego wrażenia, odwrócił głowę i popatrzył w twarz króla. Nieświadom nerwowego spojrzenia maga, oszpecony król zachichotał na widok swej nowej zdobyczy. - Wyświadczyłeś mi cudowną przysługę, Drayfitcie! To więcej, niż prosiłem! Mam swojego demona! Płynnym, szybkim ruchem ogromna głowa ciemnego rumaka obróciła się w stronę ludzi. Widoczne stały się błękitne jak lód oczy. Drayfitt odpowiedział więźniowi spojrzeniem. Zadrżał, ale nie tak bardzo jak wówczas, gdy demon arogancko wykrzyknął: - Śmiertelni głupcy! Smarkacze! Jak śmiecie sprowadzać mnie do tego świata! Nie zdajecie sobie sprawy z zamętu, jaki powodujecie? Drayfitt usłyszał szmer szybko wciąganego oddechu i natychmiast poznał, że Melicarda dzieli chwila od wpadnięcia w jeden z ataków złości. Nie chcąc, żeby król uczynił coś niemądrego - coś, co w konsekwencji mogłoby uwolnić demona - zawołał: - Milcz, potworze! Nie masz tu żadnych praw! Za sprawą czarów, jakie odprawiłem, stałeś się moim sługą i wypełniać będziesz moje polecenia! Czarny rumak ryknął szyderczym śmiechem. - - Nie jestem ani trochę demonem, którego szukałeś, mały śmiertelniku! Pochwyciłeś mnie, gdyż moja więź z tym światem jest silniejsza niż więź każdego innego mieszkańca Pustki! - Głowa naparła na niewidzialną ścianę klatki, ślepia próbowały wypalić oczy Drayfitta. - Zwę się Czarnym Koniem, magu! Zastanów się, z pewnością bowiem imię to nie jest ci obce! - - O czym on mówi? - ośmielił się szepnąć Quorin. Przyciskał rękę do piersi, jakby przytrzymując wyrywające się serce. W nikłym świetle pochodni nikt nie zauważył, że twarz Drayfitta przybrała barwę popiołu. On znał imię Czarnego Konia i podejrzewał, że król także o nim słyszał. Wciąż żywe były legendy, niektóre ledwie sprzed dziesięciu lat, o demonicznym ogierze, stworzeniu, do którego dawnych towarzyszy zaliczał się wiedzmin Cabe Bedlam, legendarny Gryf i najbardziej przerażający z nich wszystkich, enigmatyczny, przeklęty nieśmiertelny zwący się Simonem. - Czarny Koń! - wykrztusił wreszcie zduszonym szeptem mag. Demoniczny rumak poderwał kopyta, na pozór gotów przebić powałę komnaty. Z żalem i gniewem powtórzył:

- - Tak! Czarny Koń! Wypędzony z własnego wyboru w Pustkę! Uczyniłem to w nadziei na uchronienie tej śmiertelnej płaszczyzny przed koszmarem, jakim groził jej mój przyjaciel, który jest również moim największym wrogiem! W nadziei na uchronienie tego świata przed najgorszą zmorą! - - Ucisz go, Drayfitt! Nie chcę słuchać tych bredni! - Głos zdradzał, że Melicard jest na skraju utraty panowania nad sobą. Czarodziej znał ten stan aż nazbyt dobrze i obawiał się go prawie tak bardzo jak tego, co miotało się w obrębie bariery. - - Bredni? Gdybyż tylko były to brednie! - Czarny Koń przesunął się i teraz mierzył króla swym nieludzkim wzrokiem. - Nie słyszałeś? Nie potrafisz zrozumieć? Wzywając mnie, przyciągnąłeś i jego, byłem bowiem jego więzieniem. Teraz wędruje swobodnie i bez przeszkód sprawi zło, które tak bardzo umiłował! - - Kto? - wykrztusił Drayfitt, nie bacząc na narastającą wściekłość swego suzerena. - Kogóż to przypadkiem uwolniłem? - Już podczas przygotowań obawiał się, że niechcący wypuści jakiegoś demona na Smocze Cesarstwo. Czarny Koń odwrócił masywną głowę z powrotem ku magowi. Co dziwne, jego lodowate spojrzenie i niesamowity stentorowy głos zdradzały głęboki smutek. - Najbardziej tragiczną istotę, jaką znałem! Przyjaciela, który oddałby za was życie i wcielonego diabła, który bez większego namysłu zabrałby wasze dusze. Demona i bohatera, a jednak tego samego człowieka. - Po chwili wahania widmowy koń cicho dokończył: - Wiedźmina Cienia! II „Jakże inne od Gordag-Ai. Takie ogromne!” Erini Suun-Ai wyglądała przez okno kolasy, nie zwracając uwagi na zmartwione miny swoich dwóch dam dworu. Lekki wiatr rozwiewał jej długie złociste loki i chłodził bladą, delikatną skórę. Erini wystawiała na jego pieszczoty owalną twarz o nieskazitelnych rysach. W rozkoszowaniu się chłodem przeszkadzała jej tylko sukienka, szeroka, barwna i zwiewna, wydymająca się w podmuchach i poszerzająca jej smukłą sylwetkę. Erini zdjęłaby ją z przyjemnością. Dworki szeptały między sobą, nie skąpiąc krytycznych uwag. Nie zależało im na obejrzeniu swego nowego domu, wielkiego, przytłaczającego miasta-państwa Talak.

Tylko obowiązek wobec ich pani zmusił je do wyjazdu. Księżniczki, zwłaszcza te, których przeznaczeniem było zostać królowymi, nie podróżowały samotnie. Mężczyźni - stangret i konna eskorta - się nie liczyli. Majętna niewiasta wysokiego rodu musiała wojażować z towarzyszkami albo, w najgorszym wypadku, ze służbą. Takie były obyczaje w Gordag-Ai, w krainie niegdyś władanej przez Spiżowego Smoka. Erini nie rozmyślała o sprawach związanych z dawną ojczyzną. Jej nowym domem, jej królestwem był Talak, z masywnymi zigguratami i niezliczonymi dumnymi proporcami łopoczącymi na wietrze. Tutaj, po stosownym okresie konkurów, poślubi króla Melicarda I i przyjmie na siebie obowiązki małżonki i monarchini. Przyszłość kryła w sobie ogromne możliwości i Erini zastanawiała się, co ją czeka. Nie wszystko musiało być przyjemne. Powóz podskoczył i księżniczka upadła na siedzenie. Jej towarzyszki zapiszczały dystyngowanie, oburzone na wyboisty gościniec. Erini skrzywiła się, słysząc ich komentarze. Reprezentowały jej ojca, który ze zmarłym prawie przed osiemnastu laty, nieszczęsnym królem Rennekiem IV uzgodnił jej zamążpójście. Melicard, wówczas młody chłopiec, ledwie zdążył wkroczyć w wiek męski, ona zaś była dopiero niemowlęciem. Erini spotkała Melicarda tylko raz, gdy miała może pięć lat, i wątpiła, czy wywarła na nim korzystne wrażenie. Wszystkie pasażerki powozu zaniepokojone były z jednego powodu. Po Smoczym Cesarstwie krążyło mnóstwo plotek dotyczących natury Melicarda. Niektórzy zwali go fanatycznym tyranem, choć jego poddani nie wyrażali się o nim w podobny sposób. Wieść niosła, że król zadaje się z nekromantami i jest zimnym, bezdusznym władcą. Najbardaiej rozpowszechnione były pogłoski o jego odrażającej powierzchowności. - - Ma tylko jedną prawdziwą rękę - szepnęła w drodze Galea, śmielsza z dworek. - Powiadają, że sam ją sobie odrąbał, żeby paradować ze sztuczną, wyciętą z elfiego drewna. - - Ma upodobanie do najgorszych aspektów czarów - powiedziała innym razem Magda, kobieta raczej mało urodziwa, ale odznaczająca się silnym charakterem. - Powiadają, że demon ukradł mu twarz, dlatego król musi zawsze ukrywać się w cieniu!

Po wymianie uwag dworki popatrywały jedna na drugą z minami jednoznacznie mówiącymi: „Biedna księżniczka Erini!” Nie wiadomo, jak to się działo, ale wbrew różnicom w wyglądzie niekiedy przypominały bliźniaczki. Księżniczka nie wiedziała, jak traktować te pogłoski. Poinformowano ją, że Melicard nosił rękę wyrzeźbioną z rzadkiego elfiego drewna. Wiedziała też, że został kaleką prawie dziesięć lat wcześniej, w następstwie bliżej nie wyjaśnionej katastrofy. Nawet magiczne uzdrawianie ma swoje granice i okoliczności wypadku uniemożliwiły naprawienie wyrządzonych szkód. Erini wiedziała, że ma poślubić kalekiego i najpewniej okropnego człowieka, ale wspomnienie podziwu, z jakim spoglądała na wysokiego, przystojnego chłopca, połączone z poczuciem obowiązku wobec rodziców, złożyły się na determinację mającą niewiele sobie równych. Co wcale nie oznaczało, że się nie zastanawiała i nie martwiła. Wróciwszy do okna, popatrzyła uważnie na potężne mury. Były ogromne, lecz butne zigguraty stojące w ich obrębie sięgały jeszcze wyżej. Mury te mogły stawić opór każdemu normalnemu najeźdźcy. Talak jednakże zawsze leżał w cieniu Gór Tyber, siedziby prawdziwego pana miasta, zmarłego i nie opłakanego Złotego Smoka, cesarza Smoczych Królów. Mury stanowiły niewielki problem dla smoków, czy to w przyrodzonych im postaciach czy też w ludzkich, które przybierały dużo częściej. „Wszystko tak bardzo się zmieniło”. Erini już jako małe dziecko rozumiała, że choć władać będzie u boku Melicarda, Złoty Smok w każdej chwili może przypomnieć o swoich prawach do miasta. Obecnie Smoczy Królowie nie byli zorganizowani. Nie było dziedzica, który zająłby miejsce Smoczego Cesarza - choć krążyły pogłoski o panu Lasu Dagora daleko na południu - i tym sposobem Talak, po raz pierwszy w dziejach, cieszył się prawdziwą niezależnością. Zagrzmiały majestatyczne fanfary, przyprawiając Erini o drżenie. Powóz nie zatrzymał się, co znaczyło, że brama została otwarta i mogą bez przeszkód wjechać do miasta. Po bokach traktu zgromadziły się rzędy miejscowych, rolników i mieszkańców podgrodzia. Jedni stawili się w odświętnych strojach, inni wyglądali tak, jakby przyszli prosto z pola. Wznosili radosne okrzyki, ale tego się spodziewała. Doradcy Melicarda musieli

zaaranżować takie przedstawienie. Erini miała pewną wprawę w odgadywaniu prawdziwych emocji i w brudnych, zmęczonych twarzach witających ją ludzi dostrzegała szczerą nadzieję, niekłamaną akceptację. Chcieli mieć królową i z radością witali odmianę. Plotki o Melicardzie stale dopominały się o jej uwagę. Przepędziła je z myśli i pomachała ręką do ludzi. W tej chwili kolasa minęła bramę Talaku. Niepokojące plotki na dobre popadły w zapomnienie, gdy Erini zaczęła napawać oczy widokiem cudów miasta. Jechali przez dzielnicę targową. Jaskrawe stragany i stłoczone wózki konkurowały z wystawnymi budynkami, w większości małymi, wielopoziomowymi zigguratami, wiernymi kopiami kolosów piętrzących się nad miastem. Wydawało się, że mieszczą głównie gospody i szynki - ich lokalizacja w pobliżu bramy była sprytnym posunięciem, gdyż miała na celu usidlenie nieostrożnego podróżnego. Przybysz tylko dlatego, że było to wygodne, mógł zakończyć interesy tutaj, ograniczając się do paru zakupów na targowisku i wydaniu reszty pieniędzy w gospodach. W obrębie murów trzepotało jeszcze więcej sztandarów, w większości z patriotycznym symbolem dziewięciu ostatnich lat w dziejach Talaku: mieczem skrzyżowanym ze stylizowaną smoczą głową. Było to ostrzeżenie Melicarda skierowane do pozostałych smoczych klanów, łącznie z klanami Srebrnego Smoka, z którego domeną miasto teraz sąsiadowało. W powozie rozlegały się „ochy” i „achy”. Galea i Magda wreszcie uległy narastającej ciekawości i zapomniały, że nie chciały tu przyjeżdżać. Erini uśmiechnęła się lekko i powróciła do oglądania swego nowego królestwa. Z roztargnieniem zauważyła, że w Talaku ubierano się nieco inaczej, bardziej kolorowo niż w jej rodzinnych stronach; sądząc z wyglądu, stroje musiały być wygodniejsze od obszernej sukni, którą miała na sobie. Dawało się też zauważyć upodobanie do stylu wojskowego, co potwierdzało pogłoskę, że Melicard nadal powiększa armię. Żołnierze piechoty zasalutowali elegancko, gdy ich mijała, podobni jeden do drugiego jak rząd jaj w żelaznych skorupach. Ich precyzja sprawiła jej przyjemność, choć miała nadzieję, że nie

zajdzie potrzeba egzaminowania w polu ich bojowej sprawności. „Najlepsze są te armie, które nie muszą walczyć” - rzekł kiedyś jej ojciec. Kolasa jechała przez miasto. Zajazdy, oberże i stragany ustąpiły bardziej statecznym zabudowaniom, najwyraźniej siedzibom klas wyższych, kupców albo niższych urzędników. Tutaj też był targ, ale okolica była spokojniejsza w porównaniu z dzielnicami zamieszkałymi przez ludzi pośledniejszego stanu. Erini stwierdziła, że widok jest przyjemny, lecz raczej brak w nim prawdziwego życia. Tutaj noszono przede wszystkim nieprzeniknione maski polityków. Wiedziała, że poczynając od tego miejsca, rzeczywistość będzie lekko wypaczona. Podświadomie wyprostowała i usztywniła plecy, a jej uśmiech zrobił się pusty. Nadszedł czas na odegranie roli, do której została przygotowana, mimo że jeszcze nie spotkała swojego narzeczonego. Obcując z dworzanami niższego szczebla, księżniczka musiała przywdziewać maskę siły. Lojalność tych ludzi będzie zależała od wiary w jej moc. Moc. Palce jej zadrżały, ale zdołała nad nimi zapanować. Podniecona i zaniepokojona przybyciem do Talaku, niemal zapomniała o zachowaniu ostrożności. Zerknęła na dworki. Magda i Galea patrzyły na pałac, zdumione ogromem największej budowli w mieście, i nie zwróciły uwagi na jej mimowolne odruchy. Księżniczka odetchnęła głęboko i spróbowała ochłonąć. Nie śmiała zwierzyć się im ze swojego problemu. A jak będzie z Melicardem? Nim kolasa dotarła do pałacu królewskiego, czuła się przygotowana. Ucichł zamęt w jej zmęczonej głowie. Teraz myślała tylko o wywarciu odpowiedniego wrażenia, gdy Melicard zejdzie jej na spotkanie do stóp pałacowych schodów, jak było w zwyczaju. - Czy ci ludzie nie mają pojęcia o etykiecie? - parsknęła Magda pogardliwie. - Królewskie schody są prawie puste. Cała arystokracja powinna wyjść na powitanie nowej królowej. Erini, która nerwowo wygładzała sukienkę, podniosła głowę. Odsunęła zasłonę i zobaczyła to, czego zdenerwowana nie zauważyła wcześniej. To prawda. Nie więcej niż kilku ludzi czekało na jej przybycie i nawet z daleka było widać, że żaden nie pasuje do opisu Melicarda.

Stangret zatrzymał konie. Lokaj zeskoczył z kozła i otworzył drzwi kolasy. Księżniczka wysiadła i zobaczyła niskiego fircyka o dziwnych oczach, który skojarzył się jej z oswojoną panterą zakupioną kiedyś przez jej matkę od handlarza z Zuu. Prawie od razu poczuła do niego antypatię mimo uśmiechu, jakim ją obdarzył. To mógł być tylko doradca Melicarda, Mai Quorin, człowiek, którego najwyraźniej zżerała ambicja. Co on tutaj robił zamiast Melicarda? - Wasza wysokość. Księżniczka niechętnie wyciągnęła rękę, a Quorin ucałował ją w sposób, który jednoznacznie kojarzył się z obwąchiwaniem upolowanej ofiary przez wygłodzonego drapieżcę. Erini zaszczyciła go uprzejmym uśmiechem i cofnęła rękę, gdy tylko ją puścił. „Nie zrobisz ze mnie swojej marionetki, kocurze”. Nozdrza nad wypielęgnowanymi wąsami rozdęły się na chwilę, ale doradca zachował układny wyraz twarzy. - Czyżby Melicard był niezdrów? Miałam nadzieję, że wyjdzie mi na spotkanie. - Postarała się, żeby jej słowa wyprane były z emocji. Quorin przygładził kaftan. W paradnym szarym wojskowym mundurze wyglądał jak parodia jakiegoś wielkiego generała. Erini liczyła na to, że w rzeczywistości nie jest dowódcą sił królewskich. - - Jego wysokość prosi o wybaczenie, księżniczko, i o pobłażliwość. Ufam, że zostałaś poinformowana co do niuansów jego powierzchowności. - - Mam nadzieję, że mój narzeczony nie będzie się przede mną ukrywać. Doradca posiał jej lekki uśmiech. - - Dopóki nie dotarły do nas wieści, że osiągnęłaś ustalony przez swego ojca wiek zamążpójścia, Melicard nie pamiętał o umowie. Proszę, pani, nie uważaj tego za obrazę, ale jak sama stwierdzisz, król jeszcze nie pogodził się z myślą o ożenku. Jego stan fizyczny... uszczerbki na urodzie... tylko powiększają problem. Stara się widywać jak najmniej ludzi. - - Rozumiem dużo więcej niż myślisz, doradco. Zaprowadzisz mnie do króla Melicarda, natychmiast. Nie będę od niego stronić z powodu jego dawnego nieszczęścia. Jesteśmy zaręczeni niemal od mojego urodzenia. Jego życie, jego istnienie jest przedmiotem mojej nieustannej troski. Quorin skłonił się dwornie. - A zatem, jeśli raczysz pójść ze mną, zawiodę cię do niego. Odbędziesz prywatną audiencję... stosowną, jak mniemam, na początek zalotów. Erini wykryła w jego głosie sarkazm, ale nic nie odpowiedziała. Mai Quorin

wezwał adiutanta, który miał wskazać ludziom księżniczki drogę do ich kwater. Dworki przygotowały się do pójścia za swoją panią, lecz ona rozkazała im odejść wraz z innymi. - - To nie przystoi - sprzeciwiła się Magda. - Jedna z nas powinna pójść z tobą. - - Myślę, Magdo, że będę bezpieczna w pałacu ze swoim przyszłym mężem. - Erini obrzuciła doradcę jadowitym spojrzeniem. - Zwłaszcza w towarzystwie doradcy Quorina. - - Twoi rodzice przykazali... - - Ich władza dobiegła końca, gdy wjechaliśmy w mury Talaku. Kapitanie! - Oficer kawalerii podjechał do niej i zasalutował. Erini nie mogła sobie przypomnieć jego nazwiska, ale z doświadczenia wiedziała, że żołnierz jest jej posłuszny. - Proszę, odprowadź moje towarzyszki do ich pokoi. Chcę zobaczyć się z tobą, zanim wyruszysz do Gordag- Ai. Kapitan, chudy mężczyzna w średnim wieku o wąskich oczach i jakby głodnym spojrzeniu, chrząknął niezdecydowanie. - Tak jest... wasza wysokość. Księżniczkę zastanowiło jego wahanie, ale wiedziała, że nie pora brać go na spytki. Odwróciła się do Quorina, który czekał z lekkim zniecierpliwieniem. - Prowadź. Doradca zaoferował jej ramię i powiódł długimi schodami do wnętrza strzelistego pałacu. Po drodze pokazywał jej różne rzeczy, opowiadając ich historię jak wynajęty przewodnik. Erini w imię pozorów udawała, że słucha. Kilku adiutantów i pomniejszych urzędników podążało za nimi, jak milcząca straż honorowa. Wszystko to było nie na miejscu, ale księżniczka została uprzedzona, że za panowania Melicarda wiele spraw przyjęło dziwny obrót. Na razie jej niepokój budził tylko Mai Quorin i nieobecność króla. Pałac był przestronny, skromnie mówiąc, lecz większa część wyglądała na nie używaną, jak gdyby tylko kilka osób mieszkało lub pracowało w obrębie jego murów. Prawda, Melicard był ostatnim przedstawicielem królewskiego rodu, ale większość nawet samotnych władców otaczała się sforą łaszących się dworaków i nieprzebraną chmarą służących. Wyglądało na to, że Melicard trzyma tylko niezbędną służbę. „Czyżby tak bardzo odciął się od świata?” - martwiła się księżniczka. Stan jego umysłu trapił ją dużo bardziej niż blizny, które, jak powiadano, szpeciły jego ciało. Od rozsądku króla zależał los królestwa.

- Wasza wysokość? Doradca Quorin przypatrywał się jej z zaciekawieniem i Erini zdała sobie sprawę, że wreszcie zatrzymali się przed masywnymi drzwiami. Dwaj groźni, zakapturzeni strażnicy, uzbrojeni w topory o drzewcach wyższych od niej, pełnili ponurą wartę. Erini zastanowiła się, czy są ludźmi. - Zostawię cię samą, księżniczko Erini. Jestem pewien, że oboje z królem spędzicie miłe chwile na osobności. Niemal chciała go zatrzymać. Teraz, gdy od spotkania z narzeczonym dzieliły ją tylko sekundy, myśl o reakcji na wygląd Melicarda odebrała jej odwagę. Czy zwiąże ich tylko nienawiść lub współczucie? Modliła się, żeby tak się nie stało, a jednak... Quorin pstryknął palcami. Olbrzymi strażnicy odsunęli się na boki, a masywne odrzwia rozchyliły się powoli. W komnacie panowała ciemność. Nawet jedna świeczka nie mrugała na powitanie. Doradca odwrócił się do niej i jego kocia twarz skrzywiła się w odpowiednio kocim uśmiechu. - On czeka, wasza wysokość. Wystarczy wejść. Jego słowa podziałały na nią niczym ukłucie ostrogą. Nic lepiej nie mogłoby przydać jej siły. Obdarzywszy Quorina i wartowników królewskim skinieniem, dumnym krokiem weszła do czarnego jak smoła pokoju. Na próżno wytężała wzrok, gdy drzwi powoli zamykały się za jej plecami. Erini zwalczyła pokusę powrotu do krzepiącego blasku. Była księżniczką Gordag-Ai i wkrótce zostanie królową Talaku. Okryłaby się hańbą w oczach duchów przodków i przyszłych poddanych, gdyby okazała narastający lęk. Dopiero gdy drzwi się zamknęły, usłyszała oddech drugiej osoby. Pogłos ciężkich kroków odbił się od ścian, kiedy ktoś powoli ruszył w jej stronę. Serce Erini tłukło się w piersiach, oddech miała przyspieszony. Usłyszała, jak gospodarz czegoś szuka, a potem zapałka wybuchła jaskrawym życiem. Księżniczka przez chwiłę była oślepiona. - Wybacz mi - wyszeptał głęboki, pełen słodyczy głos. - Niekiedy tak bardzo przyzwyczajam się do mroku, że zapominam, jak zagubieni mogą czuć się inni. Zapalę kilka świec. Zapałka przysunęła się do świecy stojącej na niewidocznym skądinąd stole.

Zgasła, zanim księżniczka zdążyła przyjrzeć się ręce, która ją trzymała, ale widok tej, która sięgnęła po lichtarz, lewej, przyprawił ją o drżenie. Była srebrna i poruszała się jak ręka lalki. Ani dłoń, ani przedramię, z którym się łączyła, nie były z ciała, lecz z czegoś innego, z jakiejś sztywniejszej substancji, która udawała życie. Elfie drewno. Pogłoska mówiła prawdę! Ręka popadła w zapomnienie, gdy świeca wzniosła się w powietrze i księżniczka Erini po raz pierwszy ujrzała człowieka, którego miała poślubić. Sapnięcie, które wyrwało się z jej gardła, odbiło się echem w komnacie. Oberżystą w Karczmie Łowczego był potężnie zbudowany jegomość imieniem Cyrus, który niegdyś miał pecha posiadać podobny przybytek zwany Pod Łbem Wężosmoka. Przed paroma laty hordy smoczego księcia Tomy obróciły karczmę w perzynę, pustosząc całą okolicę i koncentrując swą niszczycielską działalność przede wszystkim na wspaniałym mieście Mito Pica, gdzie potajemnie wychowany został potężny wiedzmin Cabe Bedlam. Toma nie spodziewał się znaleźć tam Bedlama, ale uczynił miasto przykładem dla każdego, kto poważy się chronić, nawet nieświadomie, potencjalnego wroga Smoczych Królów. Cyrus wraz z wieloma innymi ocalałymi zabrał wszystko, co zdołał uratować, i ruszył do Talaku. Przybysze z Mito Pica byli tu mile widziani, gdyż Melicard podzielał ich nienawiść do smoków. Przez krótki czas Cyrus należał nawet do sekretnego oddziału króla - był jednym z jeźdźców, którzy nękali i zabijali smoki z pomocą starej magii. Po pewnym czasie jednak doszedł do przekonania, że brakuje mu dawniejszej profesji i wystąpił z oddziału. I dobrze zrobił, gdyż najazd na dom Bedlama i jego małżonki miał tragiczny finał. To w czasie tej wyprawy Melicard został okaleczony i zeszpecony. Cele ataku, młode zmarłego Cesarza Smoków, uszły z życiem. Ani wtedy, ani później Cyrus nikomu nie pisnął słowem, że wiedzmin Bedlam był kiedyś jego służącym. Nosił w pamięci wspomnienie początku końca swej pierwszej oberży. Zaczęło się niewinnie, od niewyraźnego widoku przybysza. Otulony płaszczem, zakapturzony

człowiek siedział w cieniu, w milczeniu czekając na obsługę... Podobny gość siedział teraz w kącie. Gdyby włosy nie posiwiały mu już dawno temu, Cyrus czuł, że stałoby się to teraz. Rozejrzał się szybko, ale chyba żaden z klientów nie dostrzegał niczego odbiegającego od normy i w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby obsłużyć tajemniczego przybysza. „Właśnie teraz, gdy zapuściłem korzenie”. Załamując ręce, oberżysta ruszył przez tłum do stołu w mrocznym kącie. Skrzywił się, zachodząc w głowę, dlaczego jest tak ciemno - przecież w pobliżu stały świece - jak gdyby cienie przybyły wraz z nieznajomym. - Czym mogę służyć? „Załatw to szybko i spokojnie! - błagał w myślach. - Potem odejdź, na Hiracka, póki jeszcze mam swoją gospodę!” Lewa dłoń w rękawicy wyłoniła się z fałdów obszernego płaszcza. Moneta zabrzęczała na drewnianym stole. - - Piwo. Bez jedzenia. - - Już się robi! - Dziękując Hirackowi, pomniejszemu bogu kupców, Cyrus chwycił monetę i popędził za szynkwas, gdzie szybko napełnił kubek. Da wiedźminowi piwo, ten je wypije, a on życzy mu dobrej drogi. W pośpiechu zderzył się z kilkoma klientami i parę razy wychlapnął piwo, ale nawet tego nie zauważył. Liczyło się tylko jak najszybsze obsłużenie niechcianego gościa i oddalenie się poza jego zasięg. - - Proszę bardzo! - Z hukiem postawił piwo i chciał odejść, gdy zdumiewająco szybka ręka, z siłą zdolną zmiażdżyć kości, zacisnęła się na jego nadgarstku. Musiał zostać. - - Siądź na chwilę. - Lekko rozbawiony ton zakapturzonego przybysza sprawił, że Cyrus pobladł i ciężko osunął się na ławę. Wiedźmin puścił jego rękę, jakby zachęcając do ucieczki. - Co to za miasto? Dziwne pytanie, gdyż czarnoksiężnik pierwszy ze wszystkich ludzi powinien to wiedzieć. Mimo tej myśli, Cyrus nie mógł się powstrzymać od udzielenia natychmiastowej odpowiedzi. - - Talak. - - Hmmm. Wcześniej zauważyłem zamieszanie. Z jakiego powodu? Cyrus zamrugał ze strachu i zdumienia, gdy jego usta same formowały słowa. - Dziś przybyła narzeczona króla Melicarda, księżniczka Erini z Gordag-Ai. Po raz pierwszy nieruchoma, niewyraźna maska w cieniu głębokiego kaptura okazała jakieś uczucia. Cyrus był pewien, że to zmieszanie, choć w gruncie rzeczy nie potrafił odczytać miny wiedźmina. Przez kilka sekund próbował ją zobaczyć, ale chyba było

coś nie w porządku z jego oczami, bowiem oblicze gościa wydawało się rozmyte. - - Król Melicard? Co się stało z Rennekiem IV? - - Rennek zmarł jakiś czas temu. Pod koniec życia był szalony jak obłąkany troll. „Gdzież podziewał się ten człowiek, że nie wie tego, co jest oczywiste dla wszystkich?” - przemknęło mu przez myśl. - Byłem daleko, o wiele za daleko, karczmarzu. Cyrus wstrząsnął się, gdy dotarło do niego, że nie zadał pytania na głos. Wiedźmin wyciągnął prawą rękę i, nie zdejmując rękawicy, dotknął palcem jego czoła. - Są ludzie ważni, o których chciałbym coś wiedzieć. Znasz ich imiona. Opowiedz mi o nich, a pozwolę ci wrócić do swoich spraw. Zatajenie czegokolwiek przed zakapturzoną postacią było niepodobieństwem. Imiona przemykające przez niechętny umysł Cyrusa napawały go grozą, tak potężne i groźne były noszące je osoby. Jego usta mamrotały jedną opowieść za drugą, w większości powtarzając rzeczy zasłyszane od klientów i często zapomniane - do teraz. Wreszcie się skończyło. Cyrus ze strachem poczuł, że traci przytomność. Wiedźmin z niewielkim zainteresowaniem popatrzył na karczmarza, który, z mgłą w głowie, podniósł się i wrócił do swoich obowiązków. Śmiertelnik niczego nie będzie pamiętać. Nikt nie będzie pamiętać jego wizyty. Mógł nawet zostać dłużej, żeby napić się piwa, czego nie robił od lat. Długa i przymusowa abstynencja czyniła napitek jeszcze smakowitszym. „Dziesięć lat - pomys’lał Cień, wbijając oczy w kubek. - Minęło tylko dziesięć lat. Pomyślałbym, że więcej”. Przez głowę przemknęły mu wspomnienia nie kończącej się szamotaniny w nicości, która była jego więzieniem - więzieniem będącym częścią jego wroga, a zarazem przyjaciela. Myślał, że już nigdy nie postawi nogi na ziemi. ,JDziesięć lat. - Pociągnął następny łyk piwa i nie mógł powstrzymać uśmiechu. - Niewysoka cena, prawdę mówiąc, za to, co zyskałem. Śmiesznie niska cena”. Cień podniósł rękę do głowy, gdy przeszył ją ostry ból. Był krótkotrwały jak inne, których doświadczał od czasu powrotu, i zapomniał o nim natychmiast, gdy przeminął. Pociągnął następny łyk. Nic nie zepsuje mu chwili triumfu, zwłaszcza nie przelotny, nic nie znaczący ból. III

Pochodnia zostawiona przez śmiertelników wypaliła się dawno temu, ale Czarny Koń i tak jej nie potrzebował. Nawet nie zauważył, kiedy zaskwierczała i zgasła, tak głęboko pogrążony był w bagnie trosk, obaw i gniewu. Jeszcze nie pogodził się ze swym położeniem. Najbardziej martwiło go to, że Cień swobodnie wędruje po Smoczym Królestwie, gotów do zarażenia swoim szaleństwem niczego nie podejrzewającego i w pewien sposób niefrasobliwego kraju. „A ja siedzę tutaj, bezradny jak noworodek, uwięziony przez śmiertelnego durnia, który nie powinien wiedzieć jak zrobić to, co zrobił!” Czarny Koń zaśmiał się niskim, szyderczym śmiechem wymierzonym w samego siebie. Wciąż nie doceniał ludzkiego geniuszu... i głupoty. Jego błagania o zwrócenie wolności trafiały do głuchych uszu i szalonych umysłów. Dla Melicarda liczyło się tylko pragnienie najechania królestw smoczych klanów, niezależnie od tego, czy smoki były wrogami, czy nie. To, że Cień mógł przynieść zgubę im wszystkim - ludziom, smokom, elfom i reszcie - nie miało dla niego najmniejszego znaczenia. - - Jakie zagrożenie stanowić może jeden wiedźmin w porównaniu z krwawą furią Smoczych Królów? - zapytał kaleki monarcha. - - Już zapomniałeś o Azranie Bedlamie? - ryknął Czarny Koń. - Swoim szatańskim mieczem, Bezimiennym, wyciął legion smoków i pobił samego Czerwonego! Król uśmiechnął się zimno na te słowa. - - Tym zaskarbił sobie mój podziw i wdzięczność. - - Równie dobrze jego ofiarami mogli paść ludzie, śmiertelniku! Azran był nie mniej niebezpieczny dla swojego rodzaju! - - Istota, którą zwiesz Cieniem, istnieje odkąd sięgnąć pamięcią, a jednak świat się nie zawalił. Jeśli chcesz, możesz zająć się nim zaraz po tym, jak wypełnisz moje polecenia. To chyba uczciwy układ. Na marne poszły tłumaczenia, że dotychczas zawsze ktoś trzymał Cienia w szachu i że tym kimś częściej niż ktokolwiek inny był Czarny Koń. Czarodzieje też walczyli z wiedźminem i pokonywali go, prawda, ale zawsze mogli liczyć na jego wsparcie. A teraz on był bezradny. - I co, demonie? W hamowanym gniewie Czarny Koń stanął dęba i trzasnął kopytami w niewidzialną, nieustępliwą ścianę. - Szaleńcze! Czy mnie nie słyszysz? Czy twój umysł nie potrafi pogodzić się z rzeczywistością? Twoje obsesyjne pragnienie nigdy nie zostanie spełnione, a podczas gdy ty

zwoływać będziesz swoich fanatyków, Cień doprowadzi do upadku i smoków, i ludzi! Ja to wiem! Król Melicard odwrócił się do stojącego obok maga. - Daj mu nauczkę. Nie godząc się na współpracę, Czarny Koń musiał znosić katusze. Stary Drayfitt znów go zaskoczył, wplatając liczne zaklęcia bólu w konstrukcję klatki. Ból ustał dopiero wtedy, gdy czarny jak sadza ogier przemienił się w bezkształtną masę cienia skuloną na podłodze. Wreszcie Melicard odwrócił się i odszedł, przystając na chwilę przy drzwiach, żeby udzielić instrukcji swojemu magowi. Z królem odszedł dwuiicowy śmiertelnik, znany jako doradca Quorin. Zostawszy z wiekowym czarodziejem, Czarny Kpn jeszcze raz spróbował przedstawić swoje racje. Bez skutku. Drayfitt był jednym z tych ludzi, którzy ucieleśniali najgorszą i najlepszą cechę swojej rasy: ślepą lojalność. „A więc muszę tu zostać - parsknął bezsilnie widmowy koń. - Tutaj pozostanę”. - Niegdyś cierpiałem niedolę podobną do twojej - zadrwił znajomy głos. - Uwięziony w pułapce na pozór bez wyjścia. Wyobrażasz sobie teraz, jak się czułem? Czarny Koń szybko zebrał się w sobie, przygotowując na najgorsze. Pochodnia nagle rozbłysła, ale płomień był czerwony jak krew. Ze szkarłatnych cieni wyłoniła się owinięta płaszczem, zakapturzona postać. - Cień... lub Madrac... - zadudnił Czarny Koń. - Szydzisz ze mnie tylko wtedy, gdy wiesz, że nie mogę złupić ci skóry. Wiedimin skłonił się jak minstrel po udanym występie. - Zwij mnie Madrakiem, jeśli sobie życzysz - albo jakimkolwiek innym imieniem. Nie dbam o to. Przyszedłem, żeby ci coś powiedzieć. Siedzę spokojnie w oberży, popijając piwo i znów racząc się życiem do syta. I pamiętam, rozumiesz. Pamiętam wszystko z każdego żywota. Pamiętam ten fatalny dzień, udrękę rozdzierania i przywracania do życia, znowu i znowu i znowu! Pamiętam więcej, niż mógłbym ci opowiedzieć! Od kiedy Czarny Koń znał ludzi, znał też człowieka przeklętego. Zawsze wskrzeszany po śmierci, niezależnie od stanu, w jakim było jego ciało, wiedźmin Cień na przemian wiódł życie oddane to ciemnej, to jasnej stronie swej natury. Każde wcielenie było

jednak tylko cieniem dawnego maga. Miało niekompletne wspomnienia z wcześniejszych żywotów, jakby niektórych nie było. Zdolności kolejnych wcieleń też się zmieniały. Wiedziona rozpaczliwym pragnieniem utworzenia całości, każda kolejna osobowość przybierała nowe imię, takie jak Madrac, mając nadzieję, że to ona będzie ostatnim, nieśmiertelnym Cieniem. Wreszcie po tysiącach lat coś się zmieniło i być może Czarny Koń miał przed sobą ostatnie wcielenie. Gdy to zrozumiał, wstąpiła w niego nadzieja. - A zatem twoja klątwa się skończyła. Możesz żyć w pokoju. Cień zaśmiał się gorzko i postąpił ku niemu. Zdejmując kaptur, pozwolił mrocznemu rumakowi spojrzeć sobie w twarz, a raczej w rozmytą maskę, która za nią uchodziła. - - Jeszcze nie, mój drogi przyjacielu, jeszcze nie, ale... Madrac płowieje i nie mogę być pewien, jakiego rodzaju osoba go zastąpi. Inna od przeszłych, to oczywiste. Naszła mnie potrzeba, żeby z tobą porozmawiać, powiedzieć ci, jednak... - - Jeśli mnie uwolnisz, Cieniu, zrobię dla ciebie wszystko, co w mojej mocy. - - Uwolnić cię? Nie bądź śmieszny! Większą przyjemność sprawia mi napawanie się twoją niemocą. Cóż za ironiczna odmiana losu! Brzmienie głosu wiedźmina wzbudziło większe obawy Wieczystego niż same słowa. „Czyżby klątwa ustąpiła czemuś bardziej mrocznemu, czemuś dużo groźniejszemu?” - dumał. Wydawało się, że osobowość Cienia zmienia się w sposób nie dający się przewidzieć. Jeśli czarnoksiężnik wcześniej nie był szalony, wkrótce wpadnie w obłęd z powodu tej nowej tortury. Przykładając rękę do czoła, jakby w próbie ugaszenia bólu, Cień kontynuował: - Powiem ci też to: wiem, gdzie popełniłem błąd, dlaczego moje zaklęcie nie spełniło pokładanych w nim nadziei. Wiem, dlaczego „nieśmiertelność”, jaką otrzymałem, okazała się nie kończącym się pasmem udręk. Tym razem błąd może zostać naprawiony. - Przybliżył się do magicznej klatki. - A ty... ty nie możesz mi przeszkodzić. Nie możesz, póki jesteś tu uwięziony. Czarodziej odpowiedzialny za twój... wypoczynek posłużył się magią Vraadów, żeby stworzyć tę klatkę. Wiesz, co to oznacza? Czarny Koń milczał, oszołomiony słowami wiedźmina - zwłaszcza ostatnimi.

Wreszcie oznajmił: - Znam czary Vraadow. Już nie istnieją w tej rzeczywistości! Vraadowie żyją tylko w nasionach swych potomków. Ich magia ustąpiła magii tego świata! Cień skłonił głowę w oszczędnym skinieniu. - - Jak sobie życzysz. Sam sprawdź zaklęcie... - Wiedźmin być może się uśmiechnął; tylko on mógł to wiedzieć na pewno. - Ach, prawda, nie możesz. Jesteś wewnątrz, oczywiście, a wzory są na zewnątrz, otaczając barierę. - - Po coś tu przyszedł, Cieniu? Tylko porozmawiać? - - Przyszedłem wbrew sobie, kierowany nieodpartym pragnieniem. Nazwij je kaprysem. - - Nazwij je sumieniem - poprawił cicho Czarny Koń. - Sumieniem? Pozbyłem się tego zbędnego bagażu! Zakapturzony wiedźmin wycofał się, z każdym krokiem stając się coraz bardziej niewyraźny. W magii Cienia zawsze było coś nie całkiem właściwego, nie całkiem normalnego, ale Czarny Koń nie umiał określić, co to takiego. - - Ciesz się tym, co masz, póki możesz, przyjacielu. Kiedy zobaczysz mnie następnym razem, jeśli w ogóle mnie zobaczysz, będę wreszcie panem swego losu... i nie tylko. - - Cieniu... - Było za późno. Wiedźmin rozpłynął się w nicość. Pochodnia zgasła, gdy tylko odszedł, pogrążając komnatę w ciemności. Ale nie to trapiło Czarnego Konia. Dużo, dużo bardziej interesowały go krótkie, zagadkowe odwiedziny tego, kto był zarazem jego wrogiem i przyjacielem. Stwierdzenie, że powrót Cienia stał w sprzeczności z tym, co wiedźmin powinien zrobić, brzmiało tak oględnie, iż Czarny Koń musiał się roześmiać. Cień nie robił niczego bez powodu, nawet jeśli sam tego powodu nie znał. Mało prawdopodobne, by kierowała nim chęć naigrawania się z Czarnego Konia; nie leżało to w zwyczaju żadnego z jego niezliczonych wcieleń, a przynajmniej tych, które znał Wieczysty. „Ile naprawdę ma lat?” Było to pytanie, które od czasu do czasu zadawał Cieniowi i które teraz pojawiło się nieproszone. Nikt jednak nie znał odpowiedzi. Nawet sam wiedźmin tego nie wiedział, nie pamiętał. Przypominał sobie tylko kilka niejasnych rzeczy, na przykład to, że ambitny czarnoksiężnik, próbował zyskać władzę nad mocami, które w owych czasach

znane były po prostu jako dobro i zło, ciemność i światło. Być może zwiedziony przez tak prymitywne pojmowanie popełnił jakiś fatalny błąd w ostatnich krokach swojego zaklęcia. Moce nie podporządkowały się jego woli; to on został ich zabawką. Być może powiodło mu się, ale nie w taki sposób, w jaki sobie życzył. Nic jednak nie niosło odpowiedzi na pytanie, które stale nękało karego ogiera. „Ile lat miał Cień, gdy się spotkaliśmy? Czy był dość stary, by pamiętać Vraadów? Dość stary by... być jednym z nich?” Myśl owa była tak obłędna, że siłą wyrzucił ją z głowy. Nastały i przeminęły pokolenia Smoczych Królów od czasu krótkiego, burzliwego istnienia Vraadow na tym świecie. Ludzie byli ich potomkami, tak, ale niczym więcej. „Wszelkie marzenia o nieśmiertelności w końcu spełzły na niczym. Nawet dla Vraadow”. Czarny Koń stwierdził, że odbiega od tematu, wrócił więc do powodu krótkiej i tajemniczej wizyty Cienia. Jeśli nie przybył szydzić z jego niemocy, to co mogłoby wytłumaczyć jego powrót? Czyżby chciał go ostrzec? Być może. Prawdopodobnie coś więcej. Czarny Koń roześmiał się, gdy coś innego wpadło mu do głowy. „Czy mogło to być...?” Ponure rozmyślania ogiera przerwał zgrzyt klucza przekręcanego w drzwiach. „Ruchliwy dzień! Zawsze myślałem, że więzienie jest spokojnym miejscem!” Zawiasy zaprotestowały jękliwie i światło pochodni wlało się do komnaty. Wszedł strażnik. Nie patrząc w stronę więźnia, zapalił pochodnię i odszedł. Zastąpiła go druga osoba, wysoka i znajoma, znacznie bardziej opanowana. Wymizerowana, pochylona wiekiem, czekała cierpliwie, gdy drugi strażnik, niespokojny jak pierwszy, ustawiał stołek między drzwiami a skrajem bariery. Kiedy wreszcie zostali sami, Drayfitt przemówił. Jego oczy spoglądały w bok od Czarnego Konia. Sprawiał wrażenie trochę rozkojarzonego, jak gdyby wyczuwał, że w pomieszczeniu przebywał ktoś jeszcze. - I co... demonie? Zastanowiłeś się nad prośbą mego suzerena? Mroczny rumak przesunął się lekko, bez powodzenia próbując napotkać spojrzenie czarodzieja. - - To była prośba? Rób, co każe - bez pytania - a on być może pewnego dnia uwolni cię, byś mógł podążyć za Cieniem? Ha! - - Jest królem i należy go słuchać. - - Jesteś dobrze wytresowany, czarokleto. Drayfitt wzdrygnął się, ale nie odwrócił głowy. Jakby wiedział, co może się

stać, jeśli spojrzy w oczy Czarnego Konia. - - Dawno temu przysiągłem bronić tego miasta. To mój dom. Melicard jest moim panem i władcą. - - A nie mówiłem? Dobrze wytresowany! Każdy król powinien mieć takiego wiernego psa za maga! - - Nigdy nie chciałem korzystać z tych mocy! - Oczy Drayfitta powędrowały w górę, w stronę jakiegoś wspomnienia. Czarny Koń zaklął bezgłośnie. - - Czemuś zatem to uczynił? - - Król potrzebował czarnoksiężnika. Doradca Quorin dowiedział się o mnie. Wiedział od szpiegów, że zajmuję to jedno, to drugie pomniejsze stanowisko na dworze od ponad stu lat, co przekracza normalną długość ludzkiego życia. Wcześniej zawsze udawało mi się zagubić w labiryncie biurokracji, twierdzić, że jestem swoim synem albo wymyśleć inne kłamstwa, i korzystać z mocy wyłącznie na tyle, by ludzie w to wierzyli. Nie mam zamiaru podążać w ślady mojego brata Ishmira i zginąć w walce ze Smoczymi Królami. Nie pragnę też ujrzeć zagłady Talaku, co nastąpi, jeśli Srebrnemu Smokowi uda się zasiąść na cesarskim tronie. Podczas nieobecności Czarnego Konia wydarzyło się tyle rzeczy, że trudno mu było powiedzieć, co jest najbardziej zdumiewające. To, że Cabe Bedlam, wnuk największego ze Smoczych Mistrzów, przechytrzył Smoczego Cesarza i pokonał własnego ojca, szalonego Azrana, radowało mrocznego ogiera, poznał bowiem młodego śmiertelnika i nawet podróżował z nim przez pewien czas. Śmierć Złotego Smoka skłóciła smoki; kwestią sporną było, kto ma prawo do tronu najwyższego z królów. Cabe Bedlam i jego żona, Pani z Bursztynu, wychowywali potomstwo Smoczego Cesarza razem ze swoimi dziećmi, próbując nauczyć obie rasy zgodnego współistnienia. Pytanie, czy smoki zaakceptują najstarszego samca z królewskiego rodu jako swego władcę, kiedy osiągnie odpowiedni wiek - jaki by on nie był u smoków - pozostawało na razie bez odpowiedzi. Tymczasem co najmniej dwóch z pozostałych Smoczych Królów ubiegało się o sukcesję po swoim „bracie” dowodząc, że czekanie, aż młode dorosną, jest zbyt ryzykowne, zbyt spekulatywne. Żaden z nich nie

uzyskał wystarczającego poparcia ze strony swego rodzaju, ale Srebrny Smok z dnia na dzień rósł w siłę. Drayfitt wiedział, że pierwszy krok nowego cesarza w kierunku ponownego zjednoczenia ziem polegać będzie na zniszczeniu Talaku, wrogiego miasta leżącego na osobistych terenach Srebrnego. Zyskawszy parę lat temu prawdziwą niepodległość, miasto- państwo nie zamierzało się poddać, przynajmniej nie pod panowaniem Melicarda. - - Mai Quorin przy każdej okazji nie szczędzi mu podszeptów, przynaglając do szaleńczej krucjaty. Niedobitki z Mito Pica, miasta zrównanego z ziemią przez smoka Tomę, nadal wołają krwi gadów, a ich głosy są silne. Sam Melicard ma obsesję na punkcie Smoczych Królów. Gdy to odkryłem, doszedłem do wniosku, że jedynie stając się nieodłączną częścią tego chaosu zdołam zaprowadzić w nim pewien ład. Zarezerwowałem dla siebie głos rozsądku. - - I dlatego wezwałeś demona? - zapytał na pozór niewinnie Czarny Koń. - Zaprawdę, jesteś mistrzem logiki! Co za geniusz! Ja nigdy nie wpadłbym na taki przebiegły pomysł! Czarodziej wstał. Kąśliwe słowa wyrwały go z zadumy. Niemal spojrzał na swojego więźnia. Niemal. - - Mai Quorin znalazłby innego, który przełożyłby tę przeklętą księgę! Kogoś bardziej giętkiego, łatwiej poddającego się jego woli! Teraz przynajmniej panuję nad sytuacją, nie pozwalam jej wyrwać się spod kontroli! - - Czy tak postąpiłby Ishmir? Pytanie przypieczętowało los Drayfitta. Wzmianka imienia brata zrodziła szybko narastający gniew, wściekłość powiązaną z nieostrożnością. Starzec odwrócił się w stronę Czarnego Konia, zamierzając ukarać go za wydobywanie na powierzchnię myśli, które rozdzierały mu umysł od czasu wyrażenia zgody na ten obłędny plan. „Czy Ishmir by ustąpił?” Drayfitt znał odpowiedz i wcale mu się ona nie podobała. Spiorunował wzrokiem mrocznego rumaka. Jego spojrzenie spotkało się z zimnymi, błękitnymi oczami. Czarny Koń zamroził maga, przejął kontrolę nad jego nie ochronionym umysłem. Roześmiał się cicho, zadowolony z powodzenia swojego planu, ale był to pusty śmiech. Drayfitt był dobrym, choć naiwnym śmiertelnikiem. Podstępne posłużenie się imieniem jego brata sprawiło ból widmowemu ogierowi, który znał większość zmarłych dawno temu Smoczych Mistrzów, łącznie z Ishmirem, Panem Ptaków.