mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony395 797
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań302 882

Maxwell Cathy - Małżeństwo 3 - Zamek

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Maxwell Cathy - Małżeństwo 3 - Zamek.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 312 stron)

CATHY MAXWELL

Prolog Londyn 1815 Anne Burnett wstrzymała oddech, gdy lady Waldo złożyła podpis pod kaligraficznie wypisanym tytułem jej brata „Tie- bauld" na małżeńskim kontrakcie per procura. Nagłą ciszę, jaka zapadła w kancelarii, zakłóciło skrzypienie zaostrzonego pióra przesuwającego się po pergaminie. Po złożeniu podpisu łady Waldo wręczyła pióro sir Ruper- towi, który z namaszczeniem wysuszył podpis piaskiem, po czym obrócił dokument na biurku w stronę Anne. - Pani kolej, panno Burnett. - Zamaszystym gestem podał jej pióro, zanurzywszy je uprzednio w kałamarzu. Anne wlepiła wzrok w przyrząd do pisania z taką miną, jakby nigdy przedtem go nie widziała. Na czubku pióra zebrała się kropla atramentu. Przemknęło jej przez myśl, że jeśli szybko nie wyciągnie po nie ręki, to za chwilę na blacie biurka zrobi się plama. Ale nie mogła nawet odetchnąć, a co dopiero ruszyć ręką. - Pani kolej na złożenie podpisu, panno Burnett - ponownie przynaglił ją sir Rupert. - Tak, Anne - powiedziała ciotka Maeve, siedząca obok 7

siostrzenicy na krześle z twardym, wysokim oparciem, i lekko uszczypnęła ją w przedramię. - To nie jest pora na panieńskie fochy. To jest szczyt tego, o czym możesz marzyć. A nawet więcej. Anne w duchu przyznawała jej rację, lecz jednocześnie miała wrażenie, że równe rządki pochyłych literek, którymi spisano wszystkie postanowienia, wynegocjowane przez jej wujostwo w trakcie żmudnych, wielogodzinnych rozmów, szyderczo się z niej śmieją. Nikt nie zapytał jej o zdanie. Ani razu. Uważano przecież, że na nic lepszego niż to małżeństwo sierota ze zszarganą reputacją nie może liczyć. Prawdę mówiąc, miała swoją szansę. Wuj Robert i ciotka Maeve opłacili jej dwa sezony w Londynie. Powszechnie zgadzano się jednak, że jej wygląd, choć miły dla oka - proste ciemne włosy, poważnie spoglądające szare oczy i trochę za duże usta - nie był wystarczająco efektowny, by zrekompen­ sować brak majątku i odpowiednich koneksji. Nie chciał jej żaden mężczyzna, z jednym wyjątkiem. Tym wyjątkiem był lord Tiebauld, brat lady Waldo. Mężczyzna, którego imię budziło dreszcz u wszystkich debiutantek. Anne nie czuła jednak lęku, tylko głębokie rozczarowanie. Zawsze marzyła o małżeństwie, w którym mężczyzna pokocha ją dla niej samej. Marzyła o tym, że w końcu znajdzie swoje miejsce, będzie kochana i doceniana... Tymczasem zamiast tego miała popłynąć statkiem do Szkocji i znaleźć się w jakiejś dziczy, a krewni nie mogli doczekać się chwili, gdy wreszcie się jej pozbędą. Sięgnęła po pióro i kątem oka zerknęła na kontrakt. Mimo woli mocniej zacisnęła palce na piórze, nagle bowiem coś w niej pękło. Nie mogła tego zrobić! Najpierw musiała poznać odpowiedź na pytanie, które nie przestawało jej nurtować. 8

- Jak bardzo on jest szalony? Przez ułamek sekundy wszyscy patrzyli na nią tak, jakby zaczęła mówić w dziwnymjęzyku. Lady Waldo, osoba o dużych wpływach politycznych i wielkiej ogładzie, zdawała się wy­ trącona z równowagi najbardziej ze wszystkich. Potem rozpętał się chaos. Wuj Robert zerwał się na równe nogi i cicho zaklął, a ciotka Maeve wykrzyknęła: - Anne! Sir Rupert pochylił się nad biurkiem i z marsową miną spojrzał na wuja. - Pan twierdziłeś, zdaje się, że panna sprzyja projektowi małżeństwa. - Bo tak jest - odparł wuj Robert i położył rękę na ramieniu Anne. - Ona zaraz podpisze. - To wszystko nerwy - zapewniła obecnych ciotka Maeve. - Jej ojciec też był taki drażliwy. Anne zaraz się uspokoi. - Siedź cicho, Maeve - burknął wuj Robert, ale było już za późno. Sir Rupert natychmiast dostrzegł możliwe kom­ plikacje. - Zapewniliście mnie, że ona jest zdrowa! - Bo jest - odrzekła ciotka Maeve. - Czy nie słyszałeś pan, że biegły lekarz to potwierdził? Nawet zaświadczył o jej dziewictwie. Anne spłonęła rumieńcem, przypomniawszy sobie bada­ nie, które stanowczo naruszyło granice intymności. Zaczęła wstawać z myślą, że musi stąd uciec i gdzieś się ukryć, ale ręka wuja Roberta energicznie pchnęła ją z powrotem na krzesło. Zresztą dokąd właściwie miałaby uciec? Sir Rupert zwrócił się do lady Waldo: - Nie mogę pozwolić, milady, byś dalej prowadziła swoje 9

starania. Najpierw musimy uzyskać całkowitą pewność, że ta panna jest zdrowa na umyśle. Ciotka zaczęła ostro protestować. Adwokat nie zwrócił na to uwagi i sięgnął po kontrakt, ale wuj szybko usunął pergamin poza zasięg rąk sir Ruperta. Ten dokument mógł zapewnić im bogactwo, o jakim nawet nie śnili. Nie mogli pozwolić, żeby ich nadzieje się rozwiały, nawet gdyby oznaczało to konflikt 7. najwybitniejszym przedstawicielem londyńskiej palestry... - Dość tego! - zakomenderowała lady Waldo, by położyć kres zamieszaniu. Wszyscy umilkli. - Panie Crisp - zwróciła się do wuja Roberta. - Zechciej odłożyć kontrakt na biurko. - Wuj usłuchał jej żądania z za­ skakująco potulną miną. - A teraz proszę zostawić nas same. Pan pójdziesz z nimi, sir Rupercie. Nie życzę sobie, żeby pani Crisp podsłuchiwała pod drzwiami. - Jako pani plenipotent powinienem być tu obecny - sprze­ ciwił się prawnik. - Idź pan - poleciła lady Waldo. Ku zaskoczeniu Anne adwokat usłuchał i opuścił pokój, popychając przed sobą wuja Roberta. Postępująca śladem mężczyzn ciotka Maeve jeszcze przy­ stanęła w drzwiach. - Anne, żebyś tylko nie zniweczyła wszystkiego. Pamiętaj, że nie masz dokąd iść. - Z tymi słowami odwróciła się i głośno zamknęła za sobą drzwi. Jej słowa podziałały na Anne paraliżująco. Nie miała dokąd iść. - Panno Burnett, proszę mnie posłuchać - wyrwały ją z za­ myślenia słowa lady Waldo. Musiała przywołać całą swoją odwagę, by spojrzeć tej przerażającej kobiecie w twarz. 10

- Mój brat nie jest szalony. - Było to całkiem jednoznaczne stwierdzenie. - Słyszałam tylko takie pogłoski - bąknęła Anne. - Wiem, bo słyszałam takie plotki. - Wdowa sięgnęła do torebki trzymanej na kolanach i wyjęła z niej miniaturę w srebr­ nej ramce. Pchnęła portrecik po blacie biurka w stronę Anne - zatrzymał się na krawędzi małżeńskiego kontraktu. - Proszę zobaczyć - poleciła. - To jest Aidan. Tak wyglądał w zeszłym roku na Wszystkich Świętych. Sama się przekonaj, co o nim myślisz. Aidan. Anne nigdy nie słyszała, by ktokolwiek mówił o nim inaczej niż „lord Tiebauld". Skupiona na swych obawach i wątpliwościach, nawet nie spytała o jego imię. Teraz podniosła miniaturę i dech jej zaparło. Sportretowany młodzieniec wcale nie był okaleczonym potworem. Wyglądał jak poeta. Czarne, kręcone włosy, mocna szczęka, bystre niebieskie oczy podobne do oczu siostry, lecz bez wyrazu chłodnego dystansu. - Jest przystojny - powiedziała cicho. - Jak widzisz, nie zdradza śladów zidiocenia ani kalectwa - oświadczyła oschłe lady Waldo. Anne podniosła głowę. - Nie zamierzałam... Lady Waldo nie pozwoliła jej dokończyć przeprosin. - Wiem, co sobie pomyślałaś. Aidana zawsze uważano za czarną owcę wśród parów. Są ludzie, którzy mają w sobie zbyt wiele namiętności, panno Burnett. Tym ludziom trudno się dostosować. Mój brat do nich należy. Patrząc na świat, zawsze widział więcej niż każdy z nas. Wyciągnęła rękę po miniaturę. Gdy opuszkiem palca prze­ sunęła po portrecie, twarz jej złagodniała. - Jest wysoki. O głowę wyższy od przeciętnego mężczyzny. Ramiona ma szerokie, ale jest chudy. Moim zdniem za chudy. 11

Przydałaby mu się żona... - Przez chwilę wydawała się ulegać gwałtownej emocji. - Kiedy ostatnio go widziałaś, milady? - spytała cicho Anne. Na czole lady Waldo pojawiły się bruzdki. - Przed sześcioma albo siedmioma laty. Ma teraz dwadzieś­ cia siedem lat. - Westchnęła. - Jest dojrzałym mężczyzną. Dzieli nas siedemnaście lat, ale kiedyś byliśmy ze sobą blisko... zanim wyszłam za mąż. - Ludzie mówią, że kazałaś mu, pani, wyjechać. Spojrzenie lady Waldo stało się jeszcze chłodniejsze. - Wyjechał z Anglii, bo sam tak zdecydował, panno Burnett. Jest samotnikiem i, to prawda, również ekscentrykiem. Nie pasował do towarzystwa. Anne dokładnie wiedziała, jak musiał się czuć lord Tiebauld. - Czy znasz historię naszego rodu, panno Burnett? - Nie, poza tym, że macie szkockich przodków. - Wobec tego muszę ci ją opowiedzieć. - Lady Waldo odłożyła miniaturę na biurko. - Nasz pradziadek został stracony za zdradę stanu. Twierdzono, że to on stał za powstaniem Szkotów w czterdziestym piątym roku. Wskutek tego rodzina znalazła się w niełasce, a dziadka przewieziono do Anglii jako zakładnika. Wciąż są ludzie, którzy posądzają nas o buntownicze zamiary... i tacy, którzy chcieliby, byśmy je mieli. - A macie? - Nie. - Odpowiedź padła szybko i była bardzo stanowcza. Anne nie odezwała się, więc lady Waldo dodała: - Nie zrobiła na tobie wrażenia wiadomość o niesławie, jaką się okryliśmy? Anne pokręciła głową, nie chciała jednak wyjawić tego, co lady Waldo mogła wiedzieć, ale nie musiała. - Przedstawiciele niejednego arystokratycznego rodu mog­ liby powiedzieć to samo - stwierdziła cicho. - W historii 12

Anglii walka o władzę toczy się nieustannie. Ale czy to jest powód, by żenić się z nieznajomą kobietą? A być może nawet niechcianą. - Owszem, jest, w przypadku jedynego dziedzica zaszczyt­ nego tytułu. Aidan musi podtrzymać linię. - Ma dopiero dwadzieścia siedem lat, milady. Pozwól mu samemu wybrać żonę. - Nie mam na to czasu, panno Burnett. - Dlaczego? - Bo umieram. W pokoju zrobiło się nagle nieznośnie duszno. Anne odchyliła się do tyłu na krześle i przyjrzała uważniej lady Waldo. Dostrzegła teraz różne oznaki, które wcześniej umknęły jej uwagi. Napięta skóra wokół ust, zmarszczki przy kącikach oczu, wątłość bladej, delikatnej skóry. Anne widziała już wcześniej śmiertelną chorobę. Zaskoczyło ją, że tym razem tak bardzo zawiodła ją spostrzegawczość. - Przykro mi - szepnęła. - Z jakiego powodu? - spytała lady Waldo. - Życie obeszło się ze mną dobrze. Pozostało mi jeszcze jedno zadanie do wykonania, bym mogła uznać, że spełniłam swój obowiązek. Z twoją pomocą wkrótce osiągnę swój cel. - Ostrożnie do­ tknęła miniatury. - Potrzebny jest dziedzic tytułu, ale Aidan nie chce zstąpić na ziemię. Wykazałam dostatecznie dużo cierpliwości. Chcę, żebyś poślubiła mojego brata i jak najszyb­ ciej urodziła mu zdrowe dziecko. W zamian za to zostawię ci mój -rnajątek. Rozumiesz chyba, jakie znaczenie mają pienią­ dze, panno Burnett? Dają wolność. Nie będziesz dłużej zależna od takich nadopiekuńczych głupców jak twój wuj, nie będziesz musiała chodzić na nudne, nic nieznaczące spotkania małost­ kowych ludzi, gdzie trzeba udawać zainteresowanie, bo tak wypada. 13

Anne wyprostowała się, zdumiona, że słyszy coś, o czym sama wiele razy skrycie myślała. - Skąd pani to wszystko wiesz? - Być kobietą nie jest łatwo. Jeśli nie jesteśmy bezwolne i głupie, a nie wydaje mi się, żebyś taka była, to nieustannie spotykamy się z ograniczeniami, które narzucają nam inni, albo jesteśmy traktowane jak bydło na aukcji. Odkąd sir Rupert wspomniał mi o twoim istnieniu, postarałam się dowiedzieć o tobie wszystkiego co możliwe. - Wiesz, pani, nawet o moim ojcu? Lady Waldo roześmiała się. Zabrzmiało to tak, jakby wóz mający na kołach metalowe obręcze podskakiwał na bruku. - Wszystko. - I mimo to uważasz, że jestem odpowiednią kandydatką? - Odpowiednie kandydatki dawno mi się skończyły, panno Burnett. Jestem zdesperowana. - Pochyliła się ku niej. -I wy­ czuwam, że również ty jesteś zdesperowana. Miała rację. Anne nie cierpiała mieszkania kątem u krewnych, którzy wypominali jej najdrobniejszy kąsek jedzenia, każdą sztukę odzienia. Dla nich była nieudacznicą, która nie potrafi okręcić sobie młodego człowieka wokół palca. Nie obchodziło ich, czy ten człowiek byłby głupi, czy nudny, czy może rozwiązły. Nie miało dla nich znaczenia, czy Anne będzie do niego cokolwiek czuła. Namiętność, miłość, honor, wszystkie te wartości, dla których szacunek wszczepili jej rodzice, były nieistotne dla jej samolubnych krewnych... no, i dla towarzystwa. Przeniosła wzrok na miłą twarz człowieka przedstawione­ go na miniaturze. Miał rysy naukowca. Wydawał się wraż­ liwy i skłonny do zadumy. A przecież słyszała, jak nazywano go Szaleńcem ze Szkocji. Ludzie z towarzystwa chyba nie wymyśliliby dlań takiego przydomku, gdyby nie było w tym prawdy... 14

Z drugiej strony czy to, co mówiono w towarzystwie o niej samej, miało jakiekolwiek podstawy? Prawdę mówiąc, w głębi duszy cieszyła się na myśl, że jej mąż będzie przynajmniej przystojny. Tak przystojny, że wszyst­ kie wspaniale wydane za mąż córki ciotki Maeve będą aż piszczeć z zazdrości. No, a poza tym miała zostać hrabiną. Hrabiną Tiebauld. - Dlaczego się uśmiechasz? - spytała lady Waldo. Anne nie zamierzała przyznać się do tak przyziemnych myśli. - Czy dajesz mi, pani, słowo honoru, że moje dziecko nie będzie obciążone chorobą umysłu? - W naszej rodzinie nie ma chorych umysłowo - odparła z irytacją lady Waldo. - To tylko plotki, zwykłe bzdury. Czyż jednak w każdej plotce nie ma ziarna prawdy, pomyślała Anne, ale nie wyraziła tej wątpliwości na głos. - Czy będę miała kontrolę nad swoim majątkiem? - spytała. - Gdy urodzisz dziecko. Polecę sir Rupertowi przygoto­ wać dokumenty pozwalające przekazać ci pieniądze zaraz potem. - I sama będę wychowywać dziecko? - Naturalnie, przecież będziesz jego matką. To wydawało się za proste i Anne nie była aż tak naiwna, by sądzić, że wszystko właśnie tak się ułoży, ale przyjęła obietnicę lady Waldo. Cóż innego mogła zrobić? Sięgnęła po kontrakt. Pewnym ruchem zanurzyła pióro w kałamarzu. Miała wrażenie, że nazwisko męża zaraz na nią skoczy. Aidan Black, earl Tiebauld. - A jeśli on mnie nie zechce? - Nie ma wyboru - oświadczyła pogodnie łady Waldo. - Ten dokument, który przed tobą leży, ma pełne poparcie kościoła i państwa. - Ale on nie wyraził zgody? 15

Ich spojrzenia się spotkały. Lady Waldo nieznacznie się uśmiechnęła. - Nie. Powiadomienie go o tym należy do ciebie. - Czy można kogoś poślubić bez jego zgody? - Z błogosławieństwem Korony mogę zrobić wszystko, czego sobie życzę. Anne wlepiła wzrok w dokument i mimo tysięcy wątpliwości złożyła pod nim podpis. Sir Rupert, wuj Robert i ciotka Maeve zostali zaproszeni z powrotem i wszyscy bardzo się cieszyli. To znaczy wszyscy z wyjątkiem Anne. Ona zaś wzięła do ręki miniaturę, położyła ją na wyciągniętej dłoni i, patrząc na malowany wizerunek, próbowała dociec, jakie to dziwne okoliczności doprowadziły do jej małżeństwa. Usłyszała, jak sir Rupert szepnął do lady Waldo: - Powiedziałaś jej wszystko? - Powiedziałam jej tyle, ile musiała wiedzieć, żeby podjąć właściwą decyzję - zabrzmiała odpowiedź. - Czy wspomniałaś o meldunku majora Lamberta...? - Nie. Anne chciała podsłuchać więcej, ale lady Waldo wyczuła jej zainteresowanie przyciszoną rozmową. Skrzyżowała z nią spojrzenia i przesłała jej uśmiech. - Witaj w rodzinie, moja droga - powiedziała.

1 Podczas podróży z Londynu do Szkocji deszcz padał prawie codziennie. Na lokalnych drogach błoto było po kolana, wiosenny chłód przenikał do szpiku kości, złamane koło opóź­ niło ich w podróży o trzy dni, w dodatku we wszystkich zajazdach jedzenie było prawie nie do przełknięcia, a łóżka twarde i niewygodne. Mimo to Anne była zachwycona. To była wielka przygoda jej życia. Jechała dobrze resorowanym powozem lady Waldo z rodo­ wym herbem na drzwiach i cieszyła się zainteresowaniem, jakie budziła w mijanych po drodze wsiach. Tyle swobody miała ostatnio jeszcze za życia rodziców. No i pierwszy raz czuła się tak, jakby mogła sama o sobie decydować. Małżeństwo to naprawdę dobra rzecz. Gdy „odpowiednia" dama do towarzystwa wynajęta przez ciotkę Maeve wysiadła przy szkockiej granicy, uznała bowiem, że nie chce mieć nic wspólnego z „barbarzyńcami", Anne bynajmniej się tym nie zmartwiła. Zastępczynię mogła nająć po przybyciu do Caithness. Tymczasem wystarczało jej towa­ rzystwo Todda, stangreta lady Waldo. Ponieważ skończyły się

kłopoty z nieustannie zgorszoną damą, Todd nie musiał dłużej powściągać swego poczucia humoru, toteż mimo klasowej różnicy oboje razem podziwiali mijane widoki i śmiali się ze wszystkiego, co zabawne. Piękno Szkocji przeszło najśmielsze wyobrażenia Anne. Otoczona groźnym pejzażem z wysokimi górami i głębokimi, zielonymi dolinami, czuła się jak w domu. Zdawało jej się, że jest odkrywczynią raju. Upajała się urodą tego dzikiego odludzia. Owszem, spotykani ludzie bywali nieufni, zwłaszcza gdy usłyszeli jej angielski akcent, szybko jednak odkryła, że są również szczodrzy, dobroduszni i uczciwi. Niestety, prędzej czy później musieli dotrzeć do punktu przeznaczenia. Anne wiedziała o tym, lecz mimo to przeżyła niemiłe zaskoczenie, gdy dwa dni po opuszczeniu Inverness Todd powiadomił ją: - Jutro dojedziemy do Caithness. Może nawet dzisiaj, jeśli konie dobrze się spiszą. Jest pogodnie. Przyjemnie jechać, kiedy świeci słońce. Anne, która właśnie wsiadała do powozu, zmartwiała. - Co powiedziałeś, Todd? - Powiedziałem, że się wypogodziło... - Nie, chodzi mi o Caithness. Uśmiech dumy na pomarszczonej twarzy nadał stangretowi wygląd uszczęśliwionej małpy. - Wiedziałem, lady Tiebauld, że ucieszy panią ta nowina. - Myślałam, że będziemy jechać jeszcze kilka dni, może nawet tydzień. Pokręcił głową. Wydawał się zdziwiony tym przeświad­ czeniem swojej pasażerki. - Nie. Droga do Caithness jest dobra. Biegnie wzdłuż wybrzeża. Będą się pani podobać widoki, tylko ja się na nie nie napatrzę, bo muszę pilnować koni.

- Ach, tak. - Anne poczuła przykre ściskanie w dołku. Jutro... a może jeszcze dzisiaj. Kusiło ją, żeby śladem swojej eleganckiej damy do towarzys­ twa zawrócić do Londynu, ale nie mogła tego zrobić. Nie miałaby gdzie się podziać. Wuj Robert i ciotka Maeve nic przyjęliby jej z powrotem, a kuzynki wyśmiałyby ją z pogardą. Chwilę później straciła możliwość wyboru, Todd bowiem strzelił wodzami i wydawszy radosny gwizd, pognał konie naprzód. Jak, na Boga, miała przekazać lordowi Tiebauld wiadomość, że są małżeństwem? Jak miała mu się przedstawić? Pytania, nad którymi powinna była zastanowić się wcześniej, zakłębiły jej się w głowie. Odgrodziła się od urzekającego widoku wzburzonego morza bijącego w klify, zaciągnąwszy na szybę płócienną zasłonę, po czym ze zdobionej haftem torebki wyjęła miniaturę i dokumenty. Od wyjazdu z Londynu ani temu, ani tamtemu nie poświęciła wiele uwagi, zawsze bowiem odkładała przykry obowiązek na następny dzień. Teraz jednak nie mogła już zwlekać. Skupiona nad tekstem, niczym wprawny adwokat przeana­ lizowała słowo po słowie cały kontrakt, nie znalazła tam jednak odpowiedzi na pytanie, jak zręcznie się przedstawić. Zaczęła więc wpatrywać się w miniaturę, usiłując rozwikłać tajemnicę osobowości swojego męża. Czy jest życzliwy? Delikatny? Wyrozumiały? Obrazek nie chciał zdradzić żadnego sekretu. Znakiem zapytania była też dla niej fizyczna strona małżeń­ stwa. Czy mąż będzie jej oczekiwał w swoim łożu od razu pierwszej nocy? Wiedziała, że małżeństwo musi zostać skon­ sumowane. Taka była umowa z lady Waldo. Ale co się stanie, jeśli lord Tiebauld tylko na nią spojrzy i odeśle ją z powrotem? Na myśl o takim obrocie wydarzeń poczuła nagły chłód.

W dodatku miała świadomość tego, że jej wiedza o intymnym pożyciu mężczyzny z kobietą jest w najlepszym razie ogól­ nikowa. Co tak naprawdę dzieje się za zamkniętymi drzwiami sypialni? Najgorsze zaś, że rano zgrzeszyła lenistwem i ograniczyła się do związania włosów zwykłą wstążką. Powinna była też włożyć na siebie coś elegantszego niż wygodną, lecz pospolitą suknię z niebieskiego muślinu. Miała przecież poznać swojego męża. Rozwiązała wstążkę i wytrząsnęła z torebki szpilki do włosów. Postanowiła zatroszczyć się o bardziej wyrafinowaną fryzurę, a potem polecić Toddowi, by zatrzymał powóz, i zmie­ nić suknię... Nagle powóz gwałtownie zahamował, zatrząsł się i przesunął w przeciwnym kierunku, niż jechał dotychczas. Todd krzyknął. Anne uchyliła płótno zasłaniające szybę; zobaczyła, że klif prawie pionowo opada ku skalistemu brzegowi morza. Po drugiej stronie drogi teren był nierówny, porośnięty krzakami i poprzecinany jarami. Nie wyglądało to na bezpieczne miejsce do manewrowania zaprzęgiem. W tej samej chwili usłyszała coś przypominającego kobiecy krzyk, wiedziała jednak, że musi to być coś innego. Nie miała czasu lepiej się nad tym zastanowić, konie bowiem zaczęły podrywać przednie kopyta, panicznie rżąc. Todd zwymyślał je od sukinsynów. Anne wcisnęła dokumenty z powrotem do torebki i trzymając w dłoni miniaturę, wcisnęła plecy w ak­ samitne oparcie siedzenia. Todd powinien był jak najszybciej okiełznać spłoszone zwierzęta, bo inaczej groził im upadek z klifów w przepaść. Stangret znów puścił barwną wiązankę. Anne wyobraziła go sobie, jak stojąc na koźle, z całej siły ściąga wodze. Pudło niebezpiecznie się przechyliło, powóz był bliski przewrócenia. 20

Natymiast skoczyła w drugi kąt ławeczki, żeby zrównoważyć przechył. Nie chciała zginąć. Nie w ten sposób. Rozległ się trzask i Anne zorientowała się, że przynajmniej jedno koło znalazło się poza granicą drogi. Wielki Boże! - Wio! -krzyknął Todd, jednocześnie zaś rozległ się kolejny przeszywający wrzask, od którego włosy zjeżyły się Anne na karku. Co to?! Pudłem zatrzęsło i powóz znów dotknął drogi wszystkimi kołami. Anne odetchnęła z ulgą, lecz za wcześnie, bo spłoszone konie pognały naprzód po wertepach, ciągnąc za sobą powóz w głąb lądu. Sytuacja zmieniła się w okamgnieniu. Anne miała wrażenie, że zaraz pofrunie. Powozem rzucało na wszystkie strony, a ona spadła z siedzenia i zaplątana w spódnice bezwładnie turlała się po podłodze to tu, to tam, usiłując chwycić się rękami za coś nieruchomego i ratować przed zranieniem. W duszy wie­ działa jednak, że nie ma to sensu, że zaraz zginą oboje, i Todd, i ona. To były ich ostatnie chwile na tym świecie. Nawet nie zdążyła poznać swojego męża. Może jednak postąpiła rozsądnie, że nie wymyśliła żadnego powitania. Usłyszała głośne przekleństwo Todda, który nie był w stanie opanować koni. - Trzymaj się, milady! - krzyknął stangret. - Odcinam konie! Trzymaj się mocno! Zanim zdążyła chwycić za cokołwiek, rozległ się ogłuszający trzask. Tętent koni zaczął się oddalać. Powóz przetoczył się jeszcze kawałek, z hukiem przekoziołkował i znieruchomiał. A nne otworzyła oczy. Potrzebowała jednak kilku minut, by zorientować się w otoczeniu. Leżała na podłodze powozu.

Nie, to nie była podłoga! Powóz przewrócił się na bok, a jedne drzwi miał wyrwane. To dlatego zobaczyła niebo. Wciąż żyła, chociaż zdawało jej się, że przez pewien czas musiała być nieprzytomna. Ostrożnie obmacała całe ciało. Zdawało się, że poza siniakami i powierzchownymi zadrapaniami jest cała i zdrowa. Ale dlaczego dookoła panowała taka cisza? - Todd? Brak reakcji. Zmusiła się, by usiąść. Cała była obolała. Włosy miała splątane, rozdarła rękaw niebieskiej muślinowej sukni. Po chwili ostrożnie wstała. Pudło powozu nieznacznie się zako- łysało. Spróbowała trochę otrzepać i wygładzić spódnice, po czym wystawiła głowę przez otwór po drzwiach. - Todd? I tym razem nie dostała odpowiedzi. Powóz utkwił w rozpadlinie zarośniętej krzakami, wśród których były jałowce i janowiec. Koła miał połamane. Kufer Anne, kiedyś przywiązany do dachu, znikł bez śladu, za to jej rzeczy leżały rozrzucone po całym stoku. Koronkowa halka zaczepiła się o krzew janowca na szczycie wzgórza i powiewała niczym proporzec. Chcąc ją odzyskać, należało się pospieszyć, w każdej chwili mogła bowiem odfrunąć dalej. Todda nigdzie nie było widać. Złowieszcza cisza tak bardzo zaniepokoiła Anne, że aż ciarki przebiegły jej po plecach. Na szczęście zdołała przywołać rozbuchaną wyobraźnię do po­ rządku i dopuścić do głosu rozsądek. Todd zapewne poszedł po pomoc. Musiało tak być. Inaczej z pewnością by jej nie opuścił. Podciągnęła się do otworu i przysiadła na burcie powozu. Zdjęła z głowy wstążkę, która przestała pełnić jakąkolwiek funkcję, i machinalnie zapłotła długie, gęste włosy w warkocz, 22

na którym zawiązała kokardę. Potem postanowiła pozbierać swoje rzeczy i poczekać na Todda. Gdy zeskoczyła na ziemię, głośno syknęła. Ból promieniujący od kostki przeszył jej nogę. Nie zamierzała jednak poddać się takiej przeciwności losu. Chciała odzyskać halkę. To był sposób na uporządkowanie świata, który niespodziewanie stanął na głowie. Zresztą miała nadzieję, że Todd wkrótce wróci. Potykając się, parła naprzód po nierównościach. Wspinała się coraz wyżej i coraz bardziej zbliżała się do muślinowo- -koronkowego proporca. Ale przy jej szczęściu i tak należało się spodziewać, że halka jest podarta. Kilka kroków przed celem omal nie nadepnęła na Todda. Grunt nieznacznie w tym miejscu opadał, a stangret leżał w zagłębieniu, z głową od­ chyloną pod dziwnym kątem i niewidzącymi oczami wpa­ trzonymi w niebo. Nie żył. Anne wydała cichy okrzyk i zatoczyła się do tyłu. Omal nie sturlała się z powrotem na dno rozpadliny. W tej samej chwili usłyszała taki sam przenikliwy krzyk jak ten, który spłoszył konie. Postanowiła jednak odzyskać halkę, uznała bowiem, że cokolwiek wydało ten odgłos, jest zainteresowane powozem, ona tego czegoś nie interesuje. Ale dla pewności musiała powtórzyć sobie to zapewnienie w myślach. Prawie przekonana dotarła na szczyt wzgórza, wyciągnęła rękę po skrawek materiału i nagle stanęła oko w oko z rysiem. Tak dzikiego i groźnego stworzenia jeszcze nie widziała. Wyglądało jak żółtawy kocur, tyle że było trzy razy większe i miało takie zęby, że chyba rozszarpałoby nimi byka. Przez chwilę żółte oczy wpatrywały się w nią z uwagą, potem zwierz się oblizał. Wiedziała, że to ona ma być jego obiadem. Skuliła się, 23

a tymczasem ryś spojrzał w punkt nad jej ramieniem, syknął i sprężył się do skoku. Zza jej pleców rozległ się dudniący, demoniczny głos: - Nie ruszaj się! Serce podeszło jej do gardła. Myślała, że jest tu sama... Kto wobec tego nagle stanął za nią? Odwróciła się i wbrew swoim oczekiwaniom nie ujrzała ducha Todda, lecz znacznie bardziej zaskakujący widok. Na wyciągnięcie ręki od niej stał mityczny celtycki wojownik metr dziewięćdziesiąt wzrostu, tak barczysty, że zasłonił jej słońce. Był w zielonym kilcie i wysokich skórzanych butach, ale na tym jego odzienie się kończyło. Tors miał obficie umięśniony, nogi jak pnie dębu. We włosy zwisające mu do ramion wplątały się kawałki liści i gałęzi. Najbardziej przerażająca była jednak twarz widziadła, pomalowana jaskrawoniebieską farbą, i wielki nóż w dłoni. Krzyknęła na cały głos i w tej samej chwili ryś zaatakował. - Do pioruna!-burknął wojownik i bezceremonialnie pchnął ją na ziemię. Dziki kot przeleciał obok niej i zatopił pazury w ramieniu Celta. Na ciele widziadła pokazała się krew. Anne wyczuła jej zapach. To nie był duch, lecz mężczyzna z krwi i kości. Przez chwilę Celt i ryś walczyli nad jej głową, wnet jednak ręka trzymająca nóż uniosła się i klinga rozdarła grzbiet zwierzęcia. Ryś szarpnął się konwulsyjnie, lecz nadal walczył. Człowiek i zwierzę upadli na ziemię niecałe pół metra od niej. Przerażona patrzyła na walkę, nie wiedząc, której stronie życzyć zwycięstwa. Przypomniała jej się ilustracja przedsta­ wiająca Heraklesa zmagającego się z lwem. Oglądając ją kiedyś, miała wrażenie, że pod walczącymi drży ziemia. Nagle przed jej oczami znów mignęła klinga noża; wojownik 24

zadał rannemu rysiowi kilka ciosów, aż wreszcie zwierzę znieruchomiało. Anne odetchnęła. I natychmiast wybuchnęła płaczem. To było głupie. Nigdy nie płakała. A teraz nagle zalewała się łzami, nie mogąc się opanować. Otarła oczy wierzchem dłoni. Wojownik się poruszył. Odwrócił głowę i spojrzał prosto na nią. W świetle zachodzącego słońca jego oczy zdawały się płonąć. Gdy zmierzył ją wzrokiem, Anne pomyślała z za­ dziwiającą jasnością, że chyba powinna szybko się oddalić. Ostrożnie i dość niezgrabnie wstała. Mężczyzna poszedł za jej przykładem. Ruchy miał sprężyste, zaskakująco zręczne jak na tak olbrzymiego człowieka. Uniósł nóż. Zmartwiała, spodziewając się, że klinga zaraz przeszyje jej serce, ale mężczyzna pochylił się i wytarł nóż o rysie futro. Wpatrując się w jego schyloną głowę, cofnęła się o krok, zrobiła następny. On jednak znów na nią spojrzał, więc znie­ ruchomiała, jakby nagle nogi wrosły jej w ziemię. - Nic ci się nie stało? Potrzebowała dłuższej chwili, by pojąć, że mężczyzna zwrócił się do niej, ale i tak nie była w stanie mu odpowiedzieć. Żadne słowo nie chciało jej przejść przez gardło. Nawet jeśli był to człowiek, a nie duch, to taki olbrzym z pewnością był zdolny do wszystkiego. Zmobilizowała wolę i udało jej się zrobić jeszcze jeden krok w stronę powozu. - Polowałem na to zwierzę od wielu godzin - powiedział takim tonem, jakby odpowiadał na jej pytanie. -Zabijało owce. Taki kot jest zbyt niebezpieczny, żeby mógł żyć na swobodzie. Mówił dobrą angielszczyzną, z ledwie wyczuwalnym szkoc­ kim akcentem, ale nie zamierzała z nim o tym rozmawiać. Po prostu zakasała spódnice i puściła się biegiem w stronę powozu, by poszukać tam schronienia. - Poczekaj! - zawołał za nią. 25

Z cienia rzucanego przez przewrócony pojazd wyłoniło się dwóch mężczyzn, również półnagich, z twarzami pomalowa­ nymi na niebiesko. Nie byli tak postawni ani groźni, wydali jej się jednak nie mniej podejrzani. Raptownie się zatrzymała. Czy to na pewno są mężczyźni? A może diabły? Dłużej nad tym nie myślała. Gwałtownie odskoczyła. Omal nie potknęła się przy tym o solidny kawał drewna odłupany z przewróconego powozu, natychmiast jednak zorientowała się, że może być przydatny, więc schyliła się i zważyła go w dłoni. - Co z tobą jest, dziewczyno? - spytał niższy z przybyszów. Miał wyraźny śpiewny akcent szkockiego górala. - Nie podchodźcie bliżej - ostrzegła, dzierżąc swoją broń jak maczugę. - Myślisz, dziewczyno, że możesz nam grozić? - spytał wojowniczo starszy. Jego marchewkoworude włosy i rzadka bródka wyglądały komicznie w zestawieniu z niebieską twarzą. Ogolony, lecz również niebieski na twarzy kompan rudego był znacznie młodszy. Ciemne, kręcone włosy miał nie tylko na głowie, lecz również na torsie i plecach. Anne poczuła się bardzo niepewnie. Zanim jednak zdążyła odpowiedzieć, usłyszała czyjś krok za swoimi plecami. Celtycki wojownik. Poruszał się tak zwinnie, że uświadomiła sobie jego obecność dopiero w ostatniej chwili. - Daj nam to. - Sięgnął po jej zaimprowizowaną maczugę. Obróciła się i wykonawszy zamach, z całej siły uderzyła, celując w brzuch. Na swoje nieszczęście wojownik poruszył się dokładnie w tej samej chwili, toteż cios trafił niżej, niż zaplanowała. Skutek był natychmiastowy. Olbrzym głośno syknął, jakby uszło z niego powietrze. Zgiął się wpół i upadł przed nią na kolana. 26

Anne cofnęła się o krok. Nie miała pojęcia, że jest taka silna. Ciemnowłosy mężczyzna skrzywił się współczująco. - No, no, prosto w jaja. Sam widziałeś, Deacon. Dziewczyna wykastrowała Tiebaulda. Wykastrowała? Tiebaulda? Anne upuściła maczugę, zdrętwiała z trwogi. - Jesteś pan lordem Tiebauld? Wojownik nie był w stanie odpowiedzieć. Wycharczał coś niezrozumiałego. - Mówi, że tak. - W głosie Deacona zabrzmiała wyraźna nuta rozbawienia. - Ale może już nigdy nie być taki jak przedtem - przepo­ wiedział złowieszczo ciemnowłosy. - Ano, może - przyznał Deacon. - Szkoda. Dziewczęta będą musiały szukać pociechy u nas, prawda, Hugh? - A my będziemy musieli napracować się dwa razy bardziej niż teraz, żeby je zadowolić. Anne nie dbała o ich problemy. Musiała załagodzić konflikt z mężem... zanim będzie mogła mu powiedzieć, że jest jej mężem. - Bardzo przepraszam - szepnęła i wyciągnęła rękę, by pomóc mu wstać. Odsunął się i otwartą dłonią odgrodził od oferowanej pomocy. - Wszystko będzie dobrze. Zaraz przejdzie. - Głos miał ochrypły z bólu. - Przepraszam. Ja... - Zamilkła, zaskoczona tym, co powinna była zauważyć od razu. Niebieskie oczy były takie same jak u lady Waldo. Oczy z miniatury... chociaż reszta wydawała się bardzo odległa od wyobrażenia Anne o przykładnym czło­ wieku nauki. Lord Tiebauld był stuprocentowym mężczyzną. Może nawet dwustuprocentowym. Wyglądał zatrważająco, nawet na kolanach. 27 /<

A potem wstał. Wyobraźnia jej nie oszukała. Naprawdę był wysoki. I silny. Nerwowo otarła dłonie o spódnicę i zrobiła krok do tyłu. Drugi raz od spotkania z tym człowiekiem słowa uwięzły jej w gardle. W twarz załaskotał ją kosmyk włosów, który wymknął się z warkocza. Wojownik odgarnął jej ten kosmyk z zaskakującą delikatnością. Na pewno nie był to groźny gest człowieka zwanego Szaleńcem ze Szkocji. - Czy ten mężczyzna na wzgórzu jest pani mężem? Anne zamrugała powiekami, zdezorientowana słowem „mąż". Zrozumiała jednak, że nie chodzi o olbrzyma. - Todd? Nie, był moim stangretem. Przyszedł czas, by wyjawić mu prawdę. Zawahała się. - Skąd pan wiesz, że jestem mężatką? - spytała, by odwlec nieuchronną chwilę. Pośrodku niebieskiej twarzy zabłysły dwa rzędy białych, równych zębów. - Masz na palcu obrączkę, prawda? Anne poczuła niezrozumiałe pragnienie ukrycia dłoni w fał­ dach spódnicy, ale tylko zacisnęła ją w pięść. Nie była jeszcze gotowa do wyznania prawdy. Olbrzym musiał źle zinterpretować jej obawę, bo spojrzał na nią łaskawiej. - Pani mąż będzie szczęśliwy, gdy się dowie, że wyszłaś cało z takiego strasznego wypadku. - Mam nadzieję - wybąkała. Powiedz mu, nalegał wewnętrz­ ny głos. Powiedz teraz. Tymczasem jednak podszedł do nich Deacon. - Nasze twarze, Tiebuld, musiały ją śmiertelnie przerazić. Jej mąż spojrzał na siebie, przypomniał sobie, jak wygląda, i wybuchnął śmiechem. Miał melodyjny, beztroski śmiech, 28

który niezbyt pasował do takiego giganta. Anne wyobraziła sobie, że jego śpiew również musi być przyjemny. Poza tym lord Tiebauld wcale nie mówił jak szaleniec. - Hugh, Deacon i ja odprawiamy w ten sposób pewien rytuał - wyjaśnił, chyba trochę zmieszany swoim wyglądem. - Oparty na obyczajach Celtów. Chociaż prawdę mówiąc, jest to nasz własny obyczaj. Lepiej się dzięki temu bawimy. Zabawniej nam się poluje. - Zabawniej? - A, tak. Trochę niebezpieczeństwa wychodzi tylko na zdrowie. - Wzruszył ramionami i smutno się uśmiechnął, jak wyrośnięty chłopiec, który nie może się odzwyczaić od płatania figli. Samopoczucie Anne znacznie się polepszyło. Lord Tiebauld nie wydawał się całkiem szalony, najwyżej trochę niekonwen­ cjonalny. Pomalował twarz na niebiesko, ale miał po temu powód. Naturalnie trudno jej było zdecydować, co sądzić o człowieku, który uważa za zabawę walkę z rysiem toczoną gołymi rękami i uwielbia niebezpieczeństwo. No, ale to była Szkocja. Zresztą, dopóki mąż nie wył do księżyca jak wilkołak, była szansa, że z tego małżeństwa jednak coś będzie. Nagle poczuła w sobie żonine powołanie. Uznała, że powinna opatrzyć mu rany zostawione przez pazury rysia. Pomyślała też z zadowoleniem, że tors Tiebaulda jest mniej owłosiony niż torsy jego towarzyszy. Był za to dwa razy szerszy. Widocznie coś z tych rozmyślań musiała wyrazić jej twarz, bo olbrzym stanął ze skrzyżowanymi ramionami, napinając mięśnie. Zarumieniła się, udała jednak, że kierują nią wyłącznie samarytańskie pobudki. - Ktoś powinien natrzeć panu maścią tę ranę. 29

- Można z tym poczekać. - Zmienił temat. - Przepraszam, ale nie wiem, jak się pani nazywasz. Oto miała doskonałą okazję wyłuszczyć mu, że jest jego żoną. Musiała mu to powiedzieć, zanim opuści ją odwaga. Otworzyła usta, ale przeszkodził jej krzyk Hugh: - Nie uwierzycie, co tu znalazłem! Wszyscy odwrócili się i wpatrywali w jego głowę wystającą z otworu po drzwiach powozu. Chwilę wcześniej Hugh odszedł, by obejrzeć miejsce wypadku, i teraz wymachiwał miniaturą w srebrnej ramce. - Pieniądze czy kobietę? - spytał Deacon. - Ani to, ani to. - Czyli nic wartościowego - skonstatował Deacon i stracił zainteresowanie. Jej mąż, również mało zainteresowany znaleziskiem, znów zwrócił się do niej: - Przepraszam, co pani powiedziałaś? - Mam tu portrecik Tiebaulda - oznajmił głośno Hugh. - Jest na nim zwykłym gołowąsem. Pamiętasz, Deacon, jak żałosny widok przedstawiał Tiebauld, kiedy tu przyjechał? Olbrzym spojrzał na nią z wielką uwagą. - Mój portret? Hugh wydrapał się z powozu i zeskoczył na ziemię. Tie­ bauld natychmiast podszedł do niego i wyjął mu z ręki miniaturę. - Znam ten wizerunek. Miała go moja siostra. - Spojrzał na Anne zupełnie inaczej niż przedtem. - Przyjeżdżasz pani od Alpiny? Widziałaś ją? - Na chwilę zamilkł. - Czy jest w dobrym zdrowiu? W jego głosie było słychać szczerą troskę. - W niedobrym - odrzekła szczerze Anne. - Proszę mi o niej opowiedzieć. - Znowu podszedł do niej. 30