mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 12 - Kruk na podgrodziu

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 12 - Kruk na podgrodziu.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 27 osób, 31 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 141 stron)

Peters Ellis Kroniki brata Cadfaela 12 Kruk na podgrodziu

Rozdział pierwszy Pierwszego dnia grudnia opat Radulfus przyszedł na kapitułę z zatroskaną i zachmurzoną twarzą i w krótkim czasie uporał się z różnymi błahostkami, które mu przedstawiali podwładni. Chociaż sam nie lubił dużo mówić, z reguły był gotowy pozwolić gadułom (i bełkoczącym bez związku) wygadać się do woli o ich życzeniach i propozycjach. Tego dnia miał jednak po prostu pilniejsze sprawy na głowie. — Muszę wam powiedzieć - oznajmił, po pomyślnym załatwieniu ostatniej błahostki - że zostawiam was na kilka dni pod opieką ojca przeora. Oczekuję i wymagam, byście mu byli tak posłuszni i pomocni, jak mnie jesteście. Zostałem wezwany na radę, mającą się odbyć w Westminsterze siódmego dnia tego miesiąca, przez legata Ojca Świętego, Henryka z Blois, biskupa Winchesteru. Wrócę tak szybko, jak zdołam. Pragnę jednak, byście pod moją nieobecność modlili się o ducha mądrości i pojednania dla tego spotkania prałatów, dla sprawy pokoju w całym kraju. - Głos miał suchy i chłodny, prawie zrezygnowany. Przez ostatnie cztery lata było w Anglii diabelnie mało skłonności do pojednania między wojującymi rywalami do korony i żadna ze stron nie okazała szczególnej mądrości. Było jednak zadaniem Kościoła wciąż się starać i mieć nadzieję - pomimo że stan spraw w kraju zdawał się wracać do tego samego punktu, w którym zaczęła się wojna domowa - aby powtórzyć na nowo cały jałowy cykl. - Jestem świadomy, że są tu nie załatwione sprawy - mówił dalej opat które także wymagają naszej uwagi, ale muszą poczekać na mój powrót. W szczególności jest to sprawa następcy księdza Adama, ostatnio wikarego parafii Świętego Krzyża, którego stratę wciąż opłakujemy. Prawo nominacji należy do tej izby. Ksiądz Adam był nam przez wiele lat drogim towarzyszem w oddawaniu czci Bogu i opiece nad duszami, a jego następstwo jest sprawą zarówno przemyśleń, jak i modlitw. Do mojego powrotu brat przeor będzie kierował posługą w parafii, jak uzna za stosowne, a wy wszyscy będziecie mu posłuszni. - Omiótł zebranych jednym długim, mrocznym spojrzeniem, przyjął powszechne milczenie za zrozumienie i zgodę. Wstał. — Kapitułę uważam za zamkniętą. — No cóż, będzie miał przynajmniej dobrą pogodę podczas drogi, jeśli wyjedzie jutro - powiedział Hugo Beringar, spoglądając z otwartych drzwi pracowni brata Cadfaela na ogród botaniczny z zieloną nadal trawą i na kilka kwitnących jeszcze róż, wysokich i cienkich, ale wciąż odważnie wypuszczających pąki. Grudzień Roku Pańskiego 1141

przyszedł, skradając się na palcach, z łagodnymi wiatrami i lekko zachmurzonym niebem. - Jak wszystkie te niestałe dusze, które zwróciły się do cesarzowej, kiedy była u szczytu chwały - kontynuował, uśmiechając się szeroko - a teraz starają się zejść z widoku, kiedy znów zmieniają front. Musi być całe mnóstwo takich wstrzymujących oddech i nie rzucających się w oczy. — Tym gorzej dla jego wielebności legata papieskiego - rzekł Cadfael - który nie może nie rzucać się w oczy ani zejść z widoku, cokolwiek robi. U niego zmiana frontu musi się dokonywać w pełnym świetle dnia, na oczach wszystkich. A dwa razy w roku to za wiele, kogo by nie spytać. — Ach, ale w imieniu Kościoła, Cadfaelu, w imieniu Kościoła! To nie człowiek zmienia front, to reprezentant papieża i Kościoła, który musi chronić ich nieomylność za wszelką cenę. Rzeczywiście, dwa razy w tym roku Henryk z Blois wzywał swych prałatów i biskupów na radę legata, raz w Winchesterze siódmego dnia kwietnia, żeby uzasadnić swoje poparcie cesarzowej Maud jako władczyni, kiedy los jej sprzyjał, a jej rywal Stefan siedział w więzieniu w Bristolu, i teraz w Westminste - rze siódmego dnia grudnia, by usprawiedliwić swoje poparcie dla Stefana, gdy król znów był wolny, a miasto Londyn położyło stanowczy kres staraniom Maud o pozostanie w stolicy i położenie w końcu rąk na koronie. Powinno mu się kręcić w głowie - powiedział Cadfael, kręcąc posiwiałą, brunatną tonsurą z mieszanymi uczuciami podziwu i przygany. - Ile to daje zmian łącznie? Najpierw przyrzekał wierność tej pani, kiedy jej ojciec zmarł bez męskiego dziedzica, potem uznał starania swego brata Stefana władzę pod jej nieobecność, a po raz trzeci, kiedy gwiazda Stefana przygasa, on zawiera - niby pokój - z tą panią usprawiedliwia to, mówiąc, że Stefan zlekceważył i skrzywdził Kościół... Czy teraz z kolei odwróci ten argument i oskarży cesarzową, czy też ma coś całkiem nowego w swej torbie pielgrzyma? — Co tu można powiedzieć nowego? - spytał Hugo, wzruszając ramionami. - Nie, on wyciśnie ostatnią kroplę ze swego stanowiska rządcy Kościoła i postara się, żeby każda żywa dusza usłyszała o tym jak najszybciej, nie później niż ostatniego dnia kwietnia. Nawet to nie przekona Stefana bardziej, niż przekonało Maud, ale on to pominie milczeniem, warknąwszy tylko raz czy dwa, bo nie może sobie pozwolić na odrzucenie poparcia Henryka z Blois, podobnie jak w swoim czasie Maud. A biskup zaciśnie zęby, spojrzy swym klerykom w oczy i bezwstydnie przełknie urazę. — To może być ostatni raz, kiedy musi zmieniać front - powiedział Cadfael, dokładając do piecyka kilka brył torfu ułożonych tak, by się paliły wolno i z umiarkowanym

żarem. — Maud odrzuciła to, co mogło być jej ostatnią szansą. Córka króla Henryka okazała się dziwną kobietą. Wydana za mąż w dzieciństwie za Henryka V, cesarza Świętego Imperium Rzymskiego, tak bardzo ujęła sobie naród swego męża, że gdy po jego śmierci została wezwana do Anglii, wzburzona ludność w żalu i w rozterce błagała ją, by została. Tu w kraju jednak, gdy los wydał wrogów w jej ręce i zawiesił nad jej głową koronę, zachowała się z tak mściwą arogancją i wymierzała tak surowe kary za jakieś dawne zniewagi, że mieszkańcy stolicy powstali z takim samym wzburzeniem, ale nie po to, by wzywać ją do pozostania, lecz by ją usunąć i położyć nagły kres jej nadziejom na zostanie ich władczynią. Było też powszechnie wiadome, że chociaż zwracała się przeciw swym najlepszym sprzymierzeńcom, zachowała miłość i lojalność najlepszych spośród baronów. Nie było po stronie Stefana mężów takiej rangi jak jej brat przyrodni, hrabia Robert Gloucester, albo szermierz jej sprawy, uchodzący też za kochanka, Brian FitzCount, jej paladyn w najdalej wysuniętej na wschód twierdzy Walłingford. Trzeba było jednak czegoś więcej niż paru bohaterów, żeby uratować teraz jej sprawę. Musiała wydać swojego królewskiego więźnia w zamian za przyrodniego brata, bez którego nie miała nadziei na osiągnięcie czegokolwiek. Oto była Anglia, w której trzeba było zaczynać wszystko od początku. Bo choćby nie mogła zwyciężyć, nie mogła też ustąpić. — Z mojego punktu widzenia - mówił, zastanawiając się Cadfael - wszystkie te rzeczy wydają się dziwnie odległe i nierealne. Gdybym nie przeżył czterdziestu lat na tym świecie i nie służył w armii, nie uwierzyłbym chyba, że czasy, w których żyjemy, są czymś innym niż dręczącym snem. — Nie są snem dla opata Radulfusa - odrzekł Hugo z niezwykłą powagą. Odwrócił się plecami do łagodnego, wilgotnego ogrodu, zapadającego z wolna w zimowy sen i usiadł na ławie pod drewnianą ścianą. Blask z piecyka, przytłumiony pod torfem, oświetlał wyraziste kości policzkowe, podbródek i brwi, wydobywając je z głębokiego cienia i iskrząc się w ciemnych oczach, nim powieki i ciemne rzęsy stłumiły te iskry. - Ten mąż byłby lepszym doradcą królów niż większość z owego roju wokół Stefana, teraz, gdy odzyskał wolność. Ale on im nie powie tego, co chcą słyszeć, a oni pozatykają sobie uszy. — Jakie są wieści o królu Stefanie? Jak zniósł ten rok uwięzienia? Czy jest możliwe, że zacznie walkę, czyjego zapał przygasł? Czego się po nim spodziewać? — Na to łatwiej mi będzie odpowiedzieć po Bożym Narodzeniu - odrzekł Hugo. - Podobno jest w dobrym zdrowiu. Trzymała go jednak w łańcuchach, a tego nawet on nie wybaczy zbyt ochoczo. Wyszedł szczuplejszy i bardziej wygłodniały, niż wszedł, a ssanie w

żołądku może sprzyjać skupieniu myśli. Zawsze był człowiekiem, który pierwszego dnia zaczyna z zapałem kampanię albo oblężenie, ale trzeciego już się nuży, jeśli nie osiąga celu, a piątego odchodzi szukać innej zdobyczy. Może teraz nauczył się skupiać niewzruszenie na jednym celu, dopóki go nie osiągnie. Czasami dziwię się, dlaczego idziemy za nim i nigdy się nie oglądamy, ale potem widzę go rzucającego się do boju, jak to zrobił pod Lincoln, i wtedy rozumiem powody. Nawet kiedy ma tę kobietę w ręku przy pierwszym lądowaniu w Arundel i zamiast ją uwięzić, zgodnie z nakazem rozsądku, daje jej eskortę do twierdzy jej brata, wymyślam mu od głupców, a jednak go kocham. Bóg jeden wie, jakie nowe straszne głupstwo popełni on w imię źle rozumianej rycerskości. Chętnie jednak skorzystam z możliwości ujrzenia go i odgadnięcia, co zamierza. Jestem bowiem wezwany tak samo jak opat. Król Stefan zamierza spędzić Boże Narodzenie w tym roku w Canterbury i znów włożyć koronę, żeby wszyscy widzieli, która z głów należy do pomazanego monarchy. Wezwał wszystkich swoich szeryfów, żeby byli obecni i zdali raport z hrabstw. Mnie wezwał między innymi, bo nie mamy tu mianowanego szeryfa, który zdałby mu ten raport. - Podniósł wzrok z posępnym, krzywym uśmiechem na uważną i zamyśloną twarz Cadfaela. - To bardzo rozsądne posunięcie. Musi wiedzieć, na jaki stopień lojalności może liczyć po roku albo prawie roku więzienia. Ale nie da się jednak zaprzeczyć, że może mi to przynieść dymisję. Dla Cadfaela ta myśl była nowa i wstrząsająca. Hugo objął urząd szeryfa z konieczności, kiedy jego zwierzchnik, Gilbert Prestcote, zmarł od ran odniesionych w bitwie, a król był już wtedy więźniem w zamku w Bristolu i nie miał mocy powoływania i odwoływania nikogo z urzędników w hrabstwach. A Hugo, choć służył bez upoważnienia, utrzymywał tu pokój, i dobrze się zasłużył. Teraz jednak, kiedy Stefan ma swobodę działania, nie wiadomo, czy zatwierdzi na urzędzie tak młodego człowieka i to nie wielmożę, czy też raczej użyje mianowania, żeby przywiązać do siebie jakiegoś barona z marchii. — Głupota! - powiedział stanowczo Cadfael. - Ten człowiek jest głupcem tylko w stosunku do siebie samego. Zrobił cię wszak zastępcą swojego człowieka, kiedy poznał twój charakter. A co mówi o tym Alina? Hugo nie umiał słuchać dźwięku imienia żony bez dziwnego, ciepłego złagodnienia rysów twarzy, ostrej i bystrej, a Cadfael nie umiał go wymówić bez złagodzenia powagi uśmiechem. Był świadkiem ich zalotów i ich małżeństwa, i ojcem chrzestnym ich syna, dwulatka. Dziewczęca, jasna delikatność Aliny urosła w złocisty spokój młodej matrony, do którego uciekali się obaj w każdej potrzebie. — Alina mówi, że nie ma zaufania do wdzięczności książąt, i że Stefan ma prawo wybierać sobie urzędników, mądrze albo głupio.

— A ty? - spytał Cadfael. — Cóż, jeśli da mi zgodę i nakaz, będę nadal strzegł dla niego wszystkich granic, a jeśli nie, wrócę do swego Maesbury i utrzymam przynajmniej Północ przeciw Chesterowi, gdyby hrabia znów próbował powiększyć swój palatynat. A człowiek Stefana będzie musiał odpowiadać za Zachód, Wschód i Południe. A ty, stary druhu, musisz złożyć wizytę albo dwie podczas świąt, kiedy mnie nie będzie, i dotrzymać towarzystwa Alinie. — Czyni mnie to błogosławionym między nami wszystkimi - powiedział Cadfael pobożnie. - Będę się modlił za powody do radości dla opata w jego misji i dla ciebie w twojej. Moja radość jest zapewniona. Ledwie tydzień przed wezwaniem opata na radę legata papieskiego do Westminsteru pochowali starego księdza Adama, który przez siedemnaście lat był wikarym parafii Świętego Krzyża na podgrodziu Shrewsbury. Zwyczajowe prawo nominacji należało do opactwa, a wielki kościół świętych Piotra i Pawła - tak samo jak parafialny kościół Świętego Krzyża był otwarty dla żyjących tu, przed bramami miasta; w tym rozrastającym się przedmieściu, które prawie uważało się za miasto, takie jak wewnątrz murów. Przewodniczący rady przedmieścia, kołodziej Erwald, publicznie choć nieoficjalnie używał tytułu burmistrza, a opactwo, kościół i miasto pobłażały tej nieszkodliwej przesadzie, bo klasztorne podgrodzie było względnie praworządną i dość porządną dzielnicą, nie sprawiającą kłopotu władzom miejskim. Jakaś przypadkowa kłótnia między świeckimi a opactwem, jakieś krótkie sprzeczki między młodymi z podgrodzia i miasta. Nie było nic, czym można by się martwić dłużej. Ksiądz Adam był tu tak długo, że wszyscy młodzi wyrośli w jego cieniu, a wszyscy starzy znali go jako swego, nie oddzielonego od nich przez urząd. Mieszkał samotnie w małym domku, w uliczce naprzeciw kościoła. Sam się o siebie troszczył, z jednym tylko starym chłopem uprawiającym jego ziemię i pasy pól w wiejskiej części parafii, bo Święty Krzyż rozciągał się szeroko poza główną ulicę podgrodzia. Była to wielka parafia z ludnością złożoną w równej mierze z rzemieślników i handlarzy z przedmieścia, jak z chałupników i wieśniaków z jej wiejskiej części. Dla wszystkich było bardzo ważne, jakiego księdza dostaną w następstwie po księdzu Adamie. On sam, w jakimkolwiek łagodnym czyśćcu teraz przebywał, przyglądał się chyba temu niespokojnie. Opat Radulfus odprawił pogrzeb Adama, a przeor Robert, dystyngowany, wysoki, srebrnowłosy i świadomie patrycjuszowski, wygłosił jego eulogię. Może był w niej cień protekcjonalizmu, bo Adam ledwie umiał czytać, był skromnego pochodzenia i bez żadnych ambicji. To jednak Cynrik, kościelny od Świętego Krzyża, który służył księdzu przez większość lat urzędowania, wygłosił najlepsze epitafium. Powiedział to prywatnie, po

przycięciu knotów świec na ołtarzu, bratu Cadfaelowi, gdy ten przystanął, przechodząc obok, żeby powiedzieć dobre słowo komuś, kto najbardziej żałował zmarłego. — Smutny, miły człowiek - powiedział Cynrik niskim zachrypniętym głosem, utkwiwszy spojrzenie zapadniętych oczu w knocie. - Zmęczony człowiek, z miękkim sercem dla grzeszników. Cynrik rzadko wypowiadał dziesięć słów naraz, z wyjątkiem wyuczonych odpowiedzi w służbie bożej. Te jego dziesięć słów miało moc przepowiedni. Smutny, bo przez siedemnaście lat słuchał i znosił cierpliwie wyznania o odwiecznych ludzkich błędach. Zmęczony, bo nieustanne pocieszanie, pouczanie i wybaczanie wyczerpuje każdego, zanim minie mu sześćdziesiątka, zwłaszcza gdy nie ma się złości ani gniewu w usposobieniu. Miły, bo zdołał jakoś zachować współczucie i nadzieję mimo zalewu ludzkiej omylności. Tak, Cynrik znał go lepiej niż ktokolwiek inny. W ciągu lat służby przejął też coś z tych samych zalet, ale nie z autorytetu. — Będzie ci go brak - powiedział Cadfael. - Jak i nam wszystkim. — Będzie niedaleko - odrzekł Cynrik i skrócił wypalony knot palcami. Kościelny był po pięćdziesiątce, ale nie wiadomo było, ile ma lat, bo nie znał roku swego urodzenia, chociaż znał dzień i miesiąc. Miał czarne włosy, czarne oczy i ziemistą cerę. Chodził w zrudziałej, czarnej tunice wystrzępionej ze starości, mieszkał zaś w izdebce nad północną kruchtą, w której ksiądz Adam przebierał się w szaty liturgiczne i trzymał sprzęty kościelne. Był milczącym, poważnym, twardym człowiekiem, odługich mocnych kościach, ale bardzo szczupłym, zarówno przez pustelnicze lekceważenie potrzeb, jak i z braku środków. Pochodził z wolnych chłopów i miał gdzieś na północ od miasta brata z rodziną, których odwiedzał przy okazji świat i uroczystości, ale zdarzało się to naprawdę rzadko. Całe jego życie skupiało się tu, w tym wielkim kościele i izdebce na pięterku. Ta szczupła, milcząca, ciemna postać o ciemnej twarzy mogła budzić lęk i odstręczać. Ale nie było tak, bo wszyscy, nawet najpsotniejsi chłopcy z podgrodzia wiedzieli, co się kryje pod tą ciemnością i milczeniem, i nie budziło to lęku ani nie odstręczało. Był to dobry człowiek, ze swoimi dziwactwami i nawykami, z pewnością nie gawędziarz, ale jeśli go potrzebowałeś, był na miejscu, i podobnie jak jego zwierzchnik, nie odsyłał cię z niczym. Ci, którzy nie czuli się swobodnie w jego niemym towarzystwie, co najmniej go szanowali, a ci, którzy czuli się swobodnie, byli w większości niewinni i otwarci. Dzieci i psy przesiadywały latem na schodach przed północną kruchtą, prowadząc tę część rozmowy, jakiej wymaga przyjaźń, on zaś słuchał. Wiele matek z podgrodzia, zadowolonych z widoku swoich dzieci przebywających w towarzystwie szanowanego kościelnego, zastanawiało się,

czemu Cynrik nigdy się nie ożenił i nie miał własnych dzieci, skoro najwyraźniej go przyciągały. Powodem nie mogło być jego stanowisko, bo nadal wielu żonatych księży rozsianych było po parafiach hrabstwa i nikt nie myślał o nich źle. Nowy porządek z klerykami bez kobiet dopiero zaczynał torować sobie tutaj drogę, i nikt, nawet biskupi, nie patrzył krzywo na tych ze starej szkoły, którzy się do niego nie stosowali. Mnisi byli mnichami i dokonali wyboru, ale z pewnością świecki kleryk mógł być świeckim bez przygany. — Nie miał żadnych krewnych? - spytał Cadfael. Jeśli ktoś z ludzi mógł to wiedzieć, to właśnie Cynrik. — Żadnych. — Był tu nowym księdzem - powiedział Cadfael - kiedy przybyłem z Woodstock z opatem Heribertem - wtedy przeorem Heribertem, bo opat Godefrid jeszcze żył. Ty przybyłeś, jak pamiętam, rok czy dwa później. Byłeś ode mnie młodszy. Między nami mówiąc, ty i ja moglibyśmy napisać historię kaptura i sutanny na tym podgrodziu. Byłby to bardzo piękny pomnik księdza Adama. Z nikim się nigdy nie poróżnił. Miał swoich wiecznych penitentów, ale chwała mu za to, że zawsze wracali. Nie mogli sobie bez niego poradzić. On zaś trzymał tę nić, która ich przyciągała, czy tego chcieli, czy nie. — Taki był - potwierdził Cynrik, skracając w palcach ostatni poczerniały knot. Wyrównał świece na ołtarzu i odstąpił o krok ze zmrużonymi powiekami, sprawdzając, czy stoją prosto jak żołnierze na warcie. Chrząknął, zmuszając oporne struny głosowe do wysiłku, kiedy używał większej liczby słów. - Czy ma się kogoś na myśli? — Nie - odrzekł Cadfael - bo ojciec opat powiedziałby ci o tym. Jedzie jutro na południe rozstawnymi końmi na radę legata w Westminsterze i ta nominacj a musi czekać do j ego powrotu, ale obiecał pośpiech. Zna wasze potrzeby. Możecie korzystać z usług brata Jeremiasza, dopóki opat nie wróci, ale bez wątpienia Radulfus wziął sobie sprawy tej parafii do serca. - Cynrik skinął głową w milczącym potwierdzeniu, bo stosunki klasztoru z parafią układały się harmonijnie pod rządami trzech kolejnych opatów w latach beneficjum księdza Adama, podczas gdy w innych tak podzielonych kościołach trwał roz - dźwięk, mnisi narzekali na wstęp pospólstwa do ich enklawy i ich budynków, a świecki ksiądz musiał walczyć o swe prawa, by nie zostać odepchniętym na bok. Tu było inaczej. Być może to skromność i dobroć księdza Adama miały lwi udział w zachowaniu pokoju i ułatwieniu wzajemnych stosunków. - Lubił zajść do mnie czasem wieczorem - powiedział w zadumie. — Wciąż jeszcze mam to wino, które lubił, gotowane z ziołami, dobre na serce i krew. Wpadnij, proszę, któregoś popołudnia i wypij ze mną kubek za niego, Cynriku.

— Wpadnę - obiecał Cynrik i odprężył się na chwilę w tym swoim rzadkim, pobłażliwym uśmiechu, po którym rozpoznawały go dzieci i psy, i zbliżały się do niego z zaufaniem. Przemierzyli razem chłodne płytki posadzki nawy i Cynrik wyszedł przez północną kruchtę do swojej mrocznej izdebki na piętrze. Cadfael patrzył za nim, póki nie rozdzieliły ich zamknięte drzwi. Przez te wszystkie lata byli na wyciągnięcie ręki od siebie, i w najlepszych stosunkach, a jednak nigdy blisko. Kto kiedy był blisko z Cynrikiem? Odkąd rozluźniły się jego więzy z matką i odwrócił się plecami do rodzinnego domu, jakikolwiek był ten dom, chyba tylko ksiądz Adam zbliżył się do niego. Dwaj samotnicy dziwnie do siebie pasowali. Tak, spośród wszystkich opłakujących księdza Adama, a musiało ich być wielu, Cynrik był chyba najgłębiej pogrążony w smutku. Rozpalili ogień w sali z kominkiem po raz pierwszy od początku grudnia i przez pół godziny między czytaniami podczas wieczornego posiłku a kompletą, kiedy można było pofolgować językowi, znacznie więcej było spekulacji i rozmów duszpasterstwie w parafii niż o legackiej radzie w Westmin - sterze, na którą wyjechał opat Radulfus. Przeor Robert wycofał się do mieszkania opata, jako reprezentant tej godności pod jego nieobecność, co dało rozmawiającym więcej swobody, ale jego kapelan i cień, brat Jeremiasz, wziął na siebie obowiązek przywilej reprezentowania przeora, bo subprzeor, brat Ryszard, był zbyt wygodny, żeby nie powiedzieć zbyt leniwy, aby się tym zająć. Brat Jeremiasz był drobnej postury, ale nadrabiał to gorliwością, chociaż niektórzy uważali ją za zbyt wąsko ukierunkowaną i pozbawioną ludzkiej tolerancji. Zrozumiałe więc, że on sam uważał księdza Adama za posiadającego tę cechę w nadmiarze. — Na pewno człowiek wartościowy - mówił brat Jeremiasz. - Tego mu nie odmówię ani przez chwilę. Wszyscy wiemy, że służył z oddaniem. Był jednak nieco zbyt miękki dla tych, którzy zgrzeszyli. Jego dyscyplina była zbyt słaba, a jego pokuty zbyt lekkie i pobłażliwie wyznaczane. Co oszczędzało grzesznikom koniecznego odkupienia win. — W jego parafii panował porządek i życzliwość, jak długo żył - rzekł brat Ambroży, jałmużnik, którego urząd dawał mu styczność z najbiedniejszymi z biednych na podgrodziu. - Wiem, jak o nim mówią. Pozostawił duszpasterstwo gotowe i czekające z życzliwością na przejęcie przez innego, bo życzliwość była siłą tego, który odszedł. — Dzieci zawsze będą rade z przełożonego, który nie używa rózgi - oświadczył z mądrą miną Jeremiasz - a łajdacy z sędziego, który uwalnia ich lekką ręką. Ale zapłata, którą przyjdzie płacić później, będzie straszna. Lepiej traktować surowo ciężar ich grzechów teraz, żeby zapewnić im potem spokój duszy. - Brat Paweł, przełożony nowicjuszy i chłopców,

który rzadko karcił uczniów ręcznie, a już na pewno tylko wtedy, kiedy dobrze zasłużyli, uśmiechnął się i zachował spokój. — Zbyt wiele łaskawości, to zbyt mało życzliwości - dodał Jeremiasz, świadom swej elokwencji i pamiętający o swojej reputacji kaznodziei. - Reguła nakazuje bić dziateczki rózeczką, a czym jest ten ludek z podgrodzia, jeśli nie dziatwą? W tej właśnie chwili wezwał ich dzwon na kompletę, ale i tak nikt nie trudziłby się przekonywaniem Jeremiasza, który robił wiele hałasu i mało przyciągał uwagi. Niewątpliwie wygłosi surowe kazania na mszy parafialnej podczas dwóch przynależnych mu dni, ale słuchać go będzie bardzo niewielu stałych uczestników, a nawet ci wpuszcząjego homilię jednym uchem, a wypuszczą drugim, wiedząc, że jego urząd potrwa tylko parę dni. Cadfael szedł spać tego wieczoru głęboko zamyślony i choć usłyszał kilka zdań wymienionych szeptem w dormitorium, zachował milczenie, pamiętając o zasadzie, że słowa komplety stanowiły dopełnienie dziennej służby bożej i powinny być ostatnimi wymówionymi przed zaśnięciem, żeby nie odrywać myśli od Opus Dei. I tak właśnie było, bo te słowa pozostawały przy nim między snem a czuwaniem. Przypadkowo był to psalm szósty. Jego słowa zabrał ze sobą w sen. „Domine, ne in furorę...” „Nie karć mnie, Panie, w swym gniewie i nie karz w swej zapalczywości. Zmiłuj się nade mną, Panie, bom słaby...”.

Rozdział drugi Dziesiątego grudnia wrócił opat Radulfus, wjeżdżając w bramę o zmierzchu, gdy bracia byli na nieszporach. Brat furtian był zatem jedynym świadkiem przybycia samego opata i powiększonego orszaku, który ze sobą przyprowadził. Dopiero na kapitule następnego dnia bracia usłyszeli, co miał do powiedzenia, albo też to, co dotyczyło samego opactwa. Ale brat furtian, kiedy było trzeba - wcielenie dyskrecji, był też dla przyjaciół najlepiej poinformowanym plotkarzem w enklawie. Tak więc Cadfael jeszcze tego samego wieczoru, zaraz po nieszporach, dowiedział się, na co się zanosi. — Sprowadził ze sobą księdza, tęgiego, wysokiego chłopa nie ma więcej niż trzydzieści pięć lat, w każdym razie tyle mu daję. Położono go w sali gościnnej, bo jechali szybko, żeby zdążyć przed zmrokiem. Ojciec opat nic mi nie rzekł, tylko kazał zawiadomić brata Dionizego, że ma gościa na noc, i że ma się zająć jeszcze dwojgiem. Bo z księdzem przybyła kobieta, stateczna, siwiejąca i bardzo skromna w obejściu, dlatego sądzę, że to jakaś ciotka albo gospodyni księdza. Kazano mi posłać jednego ze stajennych, żeby jej pokazał drogę do domku księdza Adama i zrobiłem to. Kobieta nie jest sama, bo był z nią młody chłopak, służący, który czekał na nich dwoje. Może to być wdowa i jej syn na służbie u księdza. Wyjechał z bratem Witalisem jak zawsze, a wrócił z trojgiem nowych i dwoma dodatkowymi końmi. Chłopak prowadził konia tej kobiety za sobą. I co myślisz o tym wszystkim? — No cóż, jest tylko jedno rozwiązanie - rzekł Cadfael po przemyśleniu sprawy. - Pan opat przyprowadził z południa księdza dla Świętego Krzyża i jego domowników. Ten człowiek przenocuje wygodnie w sali gościnnej, a jego domownicy poszli otworzyć pusty dom, rozpalić porządny ogień, zaopatrzyć spiżarnię, ogrzać i przygotować miejsce. A jutro na kapitule bez wątpienia usłyszymy, jak opat na niego trafił i który z wszystkich zebranych tam biskupów polecił go na to beneficjum. — Tak właśnie sobie myślałem - zgodził się furtian - chociaż byłoby bardziej po myśli ogółu, wyobrażam sobie, gdyby to jakiś miejscowy został wyniesiony na ten wakat. Liczy się jednak to, jaki jest człowiek, a nie jego imię albo skąd pochodzi. Niewątpliwie pan opat wie najlepiej. I odszedł szybko, zapewne po to, by przed kompletą wyszeptać nowinę w jedno czy dwoje innych dyskretnych uszu. Z pewnością kilku braci przyszło nazajutrz na poranną kapitułę uprzedzonych i wyczekujących, czujnie czekających na pierwsze przedstawienie nowego człowieka, a potem poddanie go inspekcji. Bo choć było bardzo mało

prawdopodobne, by ktokolwiek miał zastrzeżenia do człowieka wybranego przez opata Radulfusa, to jednak cała kapituła miała swoje prawa przy takiej prezentacji, a Radulfus nie był kimś, kto narusza jej przywileje. — Starałem się wrócić najszybciej, jak było można - zaczął opat, po szybkim uporaniu się z rutynowymi sprawami. — Krótko mówiąc, muszę wam donieść z legackiej rady odbywającej się w Westminsterze, że dyskusje i decyzje tam podjęte przywracają w pełni poparcie kościoła dla króla Stefana. Sam król był obecny, żeby potwierdzić zawarcie takiego układu, a legat ogłosił go błogosławionym za zgodą Stolicy Apostolskiej, a stronników cesarzowej, gdyby pozostali przy niej, za nieprzyjaciół króla i Kościoła. Nie ma potrzeby - rzekł opat, cokolwiek oschle - wdawać się tu w szczegóły. „Żadnej” - pomyślał Cadfael, siedząc w uważnie wybranej stalli, wygodnie ukryty za filarem. „Nie ma potrzeby, żebyśmy słuchali o pokrętnych manipulacjach, dzięki którym legat wydobył się z kłopotów. Niewątpliwie jednak Hugo dostanie pełne sprawozdanie”. — Bardziej dotyczy tego zgromadzenia - ciągnął Radulfus - pewna konferencja, jaką odbyłem prywatnie z biskupem Winchesteru, Henrykiem. Wiedząc o nie obsadzonym duszpasterstwie tu u Świętego Krzyża, polecił mi pewnego księdza z własnego otoczenia, czekającego obecnie na beneficjum. Przeprowadziłem rozmowę z tym mężem i znalazłem go ze wszech miar odpowiednim, uczonym i zasługującym na awans. Jego życie osobiste jest szczere i proste, a jego wykształcenie sprawdziłem osobiście. Był to dość mocny argument przez kontrast z brakiem wykształcenia księdza Adama, chociaż liczył się bardziej wśród zgromadzonych braci niż wśród ludu podgrodzia. — Ksiądz Ailnoth jest w wieku trzydziestu sześciu lat - powiedział opat. - Dość późno obejmuje parafię, służył bowiem przez cztery lata, lojalnie i skutecznie, biskupowi Henrykowi jako urzędnik, a teraz biskup pragnie nagrodzić jego pracowitość, osadzając go na duszpasterstwie, rad, że jest on zarazem odpowiedni i zasłużony. Jeśli jednak, bracia, zgodzicie się ze mną, wezwę go, żeby zdał o sobie sprawę i odpowiedział na wszystko, o co zechcecie go zapytać. Szmer zainteresowania, akceptacji i ciekawości przeszedł po kapitule, a przeor Robert policzył głowy pochylające się na znak zgody i posłuszny spojrzeniu opata wyszedł wezwać kandydata. „Ailnoth - pomyślał Cadfael - to saksońskie imię, a podobno jest postawny i wysoki. Cóż, lepsze to niż jakiś normański przybysz czepiający się dworu”. I stworzył w myśli obraz wielkiego, młodego człowieka, jasnowłosego, z różową cerą, ale usunął ten obraz w mgnieniu

oka, kiedy ksiądz Ailnoth, następując na pięty przeora Roberta, wszedł i stanął w wyszukanej postawie pośrodku kapituły, gdzie wszyscy mogli go widzieć. Był to rzeczywiście postawny i wysoki mężczyzna, szeroki w ramionach, muskularny, o płynnych i szybkich ruchach, ale stojący prosto i spokojnie. Był też przystojny, na swój sposób, ale tak odbiegający od saksońskiego wzorca, że oczy i włosy miał ciemniejsze nawet niż sam Hugo Beringar. Miał długą, patrycjuszowską fizjonomię, oliwkową cerę i ani śladu rumieńca na gładko ogolonych policzkach. Czarne włosy okalające ton - surę były proste jak druty, mocne i zaczesane tak precyzyjnie, że wyglądały jak namalowane. Skłonił się powściągliwie opa - towi, założył dłonie, duże i silne, w pasie swej czarnej szaty, i czekał. — Przedstawiam temu zgromadzeniu księdza Ailnotha - rzekł Radulfus - którego proponuję wybrać na duszpasterza Świętego Krzyża. Spytajcie go o jego zamiary w tej kwestii, jego osiągnięcia i dotychczasową służbę, on zaś chętnie odpowie. I rzeczywiście chętnie odpowiadał, wprowadzony życzliwym powitaniem przeora Roberta, któremu wyraźnie spodobała się jego powierzchowność. Odpowiadał krótko i płynnie, jak ktoś, komu nie brakuje pewności siebie i kto nie ma czasu do stracenia, a w jego głosie, nieco wyższym, niż oczekiwał Cadfael po kimś o tak szerokiej piersi, była nuta autorytetu. Mówił o sobie z siłą, zgłaszał swój zamiar spełnienia obowiązku z energią i uczciwością, i czekał na werdykt z pewnością siebie. Mówił doskonale po łacinie, trochę po grecku, i był biegły w rachunkowości, co dobrze wróżyło jego kierownictwu. Akceptację miał zapewnioną. — Jeśli mogę mieć jedno życzenie, ojcze opacie - powiedział na koniec. - Byłbym bardzo wdzięczny, gdybyś znalazł jakieś zajęcie wśród swoich świeckich służących dla tego młodego człowieka, który przyjechał tu ze mną. Jest bratankiem i jedynym krewnym mojej gospodyni, wdowy Hammet, ona zaś prosiła mnie o zgodę na jego przyjazd z nią i o znalezienie mu jakiegoś zajęcia tu na miejscu. On nie ma ziemi ani fortuny. Mój panie opacie, sam widziałeś, że jest zdrowy i silny, nie boi się ciężkiej pracy, i że był chętny i usłużny nam wszystkim w podróży. Sądzę, że ma pewne skłonności do życia klasztornego, chociaż jeszcze nie podjął decyzji. Gdybyś mu dał pracę na jakiś czas, mogłoby to wyklarować jego myśli. — Ach, tak, ten młody Benet - powiedział opat. - Wydaje się być w dobrej formie, zgadzam się. Z pewnością może przyjść, po czasie próby, znajdzie się dla niego robota. Jest chyba mnóstwo rzeczy do zrobienia na folwarku albo w ogrodach... — Rzeczywiście mnóstwo - potwierdził ochoczo Cadfael. - Zrobię dobry użytek z pary młodszych rąk, bo jest wiele kopania i przycinania drzew w sadzie, a to ciężka praca. Nadchodzi zima i krótkie dni, brat Oswin wyjechał do Saint Giles, a ja potrzebuję pomocnika.

Wkrótce będę musiał prosić o innego brata, żeby przyszedł pracować ze mną wedle zwyczaju, chociaż w lecie radziłem sobie sam. — Prawda! I jest trochę orki w Gaye do zrobienia, a koło Bożego Narodzenia albo zaraz potem owce w folwarkach na wzgórzach będą miały młode, gdybyśmy już nie potrzebowali tu dłużej tego młodego człowieka. Tak, koniecznie przyślij Be - neta do nas. Gdyby znalazł potem jakieś zajęcie bardziej dla niego odpowiednie, może je podjąć z naszym błogosławieństwem. Do tego czasu nie zaszkodzi mu trochę ciężkiej pracy tu, dla nas. — Powiem mu to - rzekł Ailnoth. - Będzie wam tak samo wdzięczny jak ja. Jego ciotka nie pozostawiłaby go bez żalu, bo to jej jedyny młodszy krewniak. Czy mam go tu dziś przysłać? — Zrób to i powiedz mu, że może pytać w bramie o brata Cadfaela. A teraz pozwól się nam naradzić, księże - powiedział opat - ale czekaj w klasztorze, a ojciec przeor powiadomi cię o naszej decyzji. Ailnoth skłonił głowę z umiarkowanym uszanowaniem, wycofał się tyłem krok czy dwa sprzed oblicza opata i wyszedł z kapituły krokiem pewnym, z podniesioną ciemną i przystojną głową. Jego szata powiewała za nim niczym na wpół rozpostarte skrzydła, z takim wigorem kroczył. Był już pewien, jak wszyscy obecni, że Święty Krzyż jest jego. — Poszło tak, jak chyba przypuszczałeś - mówił opat Ra - dulfus nieco później w rozmównicy swego mieszkania. W kamiennym palenisku płonął porządny ogień, a naprzeciw opata zasiadał Hugo Beringar. Twarz opata była wciąż ściągnięta i blada ze zmęczenia, a jego głęboko osadzone oczy bez blasku. Ci dwaj poznali się już bardzo dobrze i przywykli darzyć się całkowitym zaufaniem, dla dobra zakonu i Anglii, cokolwiek myśleli o wydarzeniach i tendencjach, bez konieczności pytania siebie nawzajem o zdanie. Dziedziny ich działalności były oddzielne i bardzo się różniły, ale ich stosunek do służby był niezmiennie taki sam. — Biskup nie miał wyboru - stwierdził Hugo. - Naprawdę żadnego. Gdy król znów jest wolny, a cesarzowa zepchnięta na zachód ze słabym poparciem w reszcie kraju. Nie chciałbym być w jego skórze i nie wiem, jak bym sobie poradził na jego miejscu. Niech go oskarża ten, kto jest pewny własnej nieomylności. Ja nie mogę. — Ani ja. Cokolwiek by mówić, ten spektakl nie jest budujący. Mimo wszystko, są tacy, którzy nigdy się nie zachwiali, bez względu na łaski fortuny. Prawdąjest jednak też, że legat otrzymał list od papieża, który nam odczytał na konferencji, wypominający mu bezczynność w tej sprawie i ponaglający do nastawania przede wszystkim na uwolnienie króla. I któż by się dziwił, gdyby to on sprawił? A poza tym, król przybył tam we własnej osobie. Wszedł do sali i formalnie oskarżył tych, którzy przyrzekali mu służyć, a potem nie

zwracali uwagi jego uwięzienie i zagrożenie życia. — Ale potem usiadł i pozwolił swemu bratu użyć całej jego elokwencji, żeby się wykręcić od przygany - powiedział Hugo i uśmiechnął się. - Ma tę przewagę nad swoją kuzynką i rywalką, że wie, kiedy być łagodnym i zapomnieć. Ona nigdy nie zapomina i nie wybacza. — Prawda, ale nie było miło tego słuchać. Biskup Henryk prowadził swoją obronę, otwarcie przyznając, że nie miał innego wyboru, niż przyjąć cesarzową. Powiedział, że zrobił to, bo wydawało się to najlepszą i jedyną możliwą rzeczą, ale potem ona złamała wszystkie obietnice, oburzyła wszystkich swych poddanych i wszczęła wojnę, zagrażając jego życiu. A na zakończenie obiecał znów królowi Stefanowi poparcie Kościoła i wezwał do służenia mu wszystkich mężów dobrej woli. Wyciągnął korzyści - powiedział opat Radulfus ze smutnym zastanowieniem - z tego, że to on uwolnił króla. I usunął z kościoła wszystkich tych, którzy nadal będą mu przeciwni. — I nazywał cesarzową - powiedział Hugo równie sucho albo tak przynajmniej mi mówiono, hrabiną Anjou. Był to tytuł odrzucany przez cesarzową jako pomniejszający zarazem jej urodzenie i jej rangę z pierwszego małżeństwa, królewskiej córki i wdowy po cesarzu, tytuł pożyczony od jej niezbyt kochanego i niezbyt kochającego drugiego męża, Geoffrey’a hrabiego Anjou, niższego od niej we wszystkim prócz talentu, zdrowego rozsądku i skuteczności. Dla Maud zrobił tyle, że dał jej syna. Miłość, jaką żywiła dla tego chłopca, Henryka, nie budziła wątpliwości. Nikt nie podniósł głosu przeciw temu, co zostało powiedziane - zauważył opat prawie mimochodem. - Z wyjątkiem wysłannika tej pani, który sprawił się nie lepiej niż ten, który przemawiał poprzednim razem w imieniu królowej, małżonki króla Stefana. Tyle, że tego nie zabili skrytobójcy na ulicy1. - Nieuniknione było, że obie rady legackie, jedna w kwietniu, a druga w grudniu, stanowiły swoje dokładne i przeraźliwe lustrzane odbicia. Fortuna zwracała twarz raz do jednego stronnictwa, raz do drugiego, zabierając lewą ręką, co dawała prawą. Może być jeszcze tyle samo dalszych zwrotów, zanim pojawi się jakiś koniec. - Jesteśmy w punkcie wyjścia - mówił dalej opat - i nie mamy nic do pokazania oprócz miesięcy mizerii. A co zrobi teraz król? — Dowiem się tego, mam nadzieję, podczas świąt - powiedział Hugo, wstając. - Zostałem bowiem wezwany do mego władcy podobnie jak ty, ojcze. Król Stefan chce mieć wszystkich swych szeryfów przy sobie na dworze w Canterbu - ry podczas świąt, żebyśmy 1 Patrz tom „Pielgrzym nienawiści”.

zdali relację z naszego urzędowania. Mnie między innymi jako tutejszego szeryfa, z braku lepszego. Co on zrobi ze swoją wolnością, to się dopiero okaże. Mówią, że jest w dobrym zdrowiu i rezolutny, cokolwiek to znaczy. A co zamierza zrobić ze mną? Przekonam się o tym w swoim czasie. — Mój synu, wierzę, że będzie miał dość rozsądku, by nie poprawiać tego, co dobre. Tutaj bowiem zachowaliśmy przynajmniej tyle dobrego, ile mogliśmy. I według obecnej miary w tym nieszczęsnym królestwie, w tym hrabstwie dobrze się dzieje. Cokolwiek on zrobi, może to oznaczać dalsze walki i niedole dla Anglii. A ty i ja nie możemy zrobić nic, żeby temu zapobiec. — No cóż, jeśli nie możemy dać Anglii pokoju - Hugo uśmiechnął się krzywo - zobaczmy przynajmniej, co możemy zrobić dla Shrewsbury. Po obiedzie w refektarzu brat Cadfael przeszedł przez wielki dziedziniec, okrążył gęstą, ciemną masę żywopłotu - rozrośniętego swobodnie, zanotował w pamięci, i dojrzałego do przycięcia, zanim chłód powstrzyma wzrost - i wszedł do ogrodu kwiatowego, gdzie długonogie róże balansowały na wysokości jego oczu na swych cienkich bezlistnych łodygach, wciąż jarząc się niezwyciężonym światłem i życiem. Na tyłach był jego ogród botaniczny, otoczony murem, cichy. Wszystkie małe kwadratowe grządki zapadły już w sen, nagie włócznie mięty sterczały sztywno jak druty, poduszki tymianku przypadły do ziemi, chroniąc pozostałe liście. A nad wszystkim unosił się słaby aromat letnich przypraw. Po części być może zapamiętany, po części zaś wypływający z otwartych drzwi jego pracowni, gdzie pęki suszonych ziół zwisały z oczepu i belek stropowych, ale z pewnością emanujący też jeszcze z tych sennych mniejszych manifestacji Boga, postarzałych teraz i zmęczonych, ale odradzających się wiosną z młodością i wigorem. Każda z nich to zielony feniks, widomy dowód, jeśli taki dowód jest potrzebny, istnienia życia wiecznego. W obrębie muru było przytulnie i cicho, sanktuarium wewnątrz sanktuarium. Cadfael usiadł na ławie w swej pracowni, twarzą do otwartych drzwi i usadowił się wygodnie, by wykorzystać pół godziny dozwolonego wypoczynku na medytacje raczej niż na sen. Ten poranek dostarczył mnóstwa pokarmu myślom, a najlepiej myślało mu się tu, w jego małym królestwie. „Taki więc - myślał - jest nowy ksiądz od Świętego Krzyża. Ale dlaczego biskup Henryk zadał sobie tyle trudu, żeby obdarzyć nas jednym ze swoich kleryków, i to tak cenionym? Takim, który albo się z tym urodził, albo nabył przez naśladowanie to, co uchodzi za widoczne zalety jego zwierzchnika. Czy to możliwe, że dwóch wybitnych, doskonałych, pewnych siebie i dumnych ludzi, to o jednego za wiele, i Henryk rad był się z nim rozstać?

Albo czy legat po publicznym poniżeniu odwoływania dwukrotnie własnych słów, mimo u - szczerbku, jaki to wyrządziło jego prestiżowi, wykorzystał jednak okazję ujęcia sobie biskupów i opatów, okazując ojcowskie zainteresowanie ich potrzebami? Pochlebiając im swymi zalotami, zamiast podtrzymywać kulejące posłuszeństwo? To także możliwe i biskup mógł być skłonny poświęcić nawet cenionego kleryka, żeby być pewnym takiego męża jak Radulfus. Z pewnością jednak - zakończył stanowczo swe myśli Cadfael - nasz opat nie zgodziłby się na to mianowanie, gdyby nie był przekonany, że dostaje odpowiedniego człowieka”. Zamknął oczy, żeby przemyśleć to lepiej, i oparł wygodnie plecy o drewnianą ścianę, krzyżując przed sobą nogi w sandałach i kryjąc dłonie w rękawach habitu, tak nieruchomy, że wydawał się uśpiony młodemu człowiekowi zbliżającemu się żwirową ścieżką. Inni, nienawykli do tak całkowitego znieruchomienia kogoś czuwającego, popełniali czasem ten błąd wobec brata Cadfaela. Ten jednak słyszał kroki, ostrożne i ciche. Nie były to kroki brata, a świeckich sług było niewielu, i rzadko mieli okazję tu przychodzić. Nie podchodziliby też tak ostrożnie, gdyby mieli tu jakąś sprawę. To nie były sandały, lecz stare, znoszone buty, a ich właściciel wyobrażał sobie, że stąpają cicho. I rzeczywiście prawie tak było, ale Cadfael miał słuch jak dzika, płocha zwierzyna. Przed otwartymi drzwiami kroki się zatrzymały i przez chwilę panowała zupełna cisza. „Przygląda mi się” - pomyślał Cadfael. „No cóż, wiem, co on widzi, choćbym nie wiedział, co o tym myśli: widzi człowieka po sześćdziesiątce, w dobrym zdrowiu, z wyjątkiem sztywniejących od czasu do czasu stawów, co jest normalne w jego wieku, dobrze zbudowanego, o otwartej twarzy, siwiejącego szatyna o gęstych włosach i z wygoloną tonsurą, która przez wiele lat oglądała wszystkie pory roku. Waży mnie, mierzy mnie, i nie spieszy się”. Otworzył oczy. — Może i wyglądam jak mastyf - powiedział przyjaźnie ale od lat nikogo nie ugryzłem. Wejdź i nie wahaj się. Tak nagłe i nieoczekiwane pozdrowienie zamiast przyciągnąć gościa, sprawiło, że zrobił krok w tył i stał teraz wyraźnie widoczny w pełnym świetle południa. Młodzik, z pewnością nie ponad dwudziestkę, średniego wzrostu ale bardzo dobrze zbudowany, ubrany w pomarszczone, płócienne noga - wice w nieokreślonym odcieniu szarości, skórzane buty o mocno startych obcasach, ciemnobrązową tunikę, nieco jaśniejszą w miejscach, gdzie rękawy ocierały się o boki, przepasaną postrzępionym sznurem, i w krótką pelerynkę z odrzuconym na plecy kapturem. Pod szyją widać było szorstkie płótno nie zawiązanej koszuli, a rękawy tuniki były na niego za krótkie, ukazując białe przeguby nad zgrabnymi brunatnymi dłońmi. Zwarty i silny filar młodej męskości stał śmiało, poddając się ocenie, a gdy pierwsze wrażenie

minęło, długie milczące szacowanie zdawało się go raczej upewniać, niż niepokoić, bo jakaś iskierka zapłonęła w jego oku, a wokół ust błądził uśmiech, gdy przemówił z szacunkiem: — Przy bramie skierowano mnie tutaj. Szukam brata zwanego Cadfaelem. Miał miły głos, odpowiednio niski, pogodny i dźwięczny, a obecna potulność nie wydawała się na miejscu w jego ustach. Cadfael przyglądał mu się w dalszym ciągu, z rosnącym zainteresowaniem. Zmierzwione kasztanowe, kędzierzawe włosy okrywały kształtną głowę na wytwornej szyi, a twarz, która zadawała sobie trud odgrywania wiejskiej niewinności speszonej wobec lepszych od siebie, była młodzieńczo zaokrąglona na policzkach i podbródku, ale z odpowiednio zarysowanymi kośćmi i gładko wygolona jak u ucznia, którego miała przedstawiać. Szczera twarz, gdyby nie stłumiona psota, tląca się w szeroko otwartych, orzechowych oczach, zmiennych i płynnych jak woda z torfowiska przepływająca po skąpanych w słońcu kamykach w rozkosznych jesiennych zieleniach i brązach. Nie było rady na ten wesoły błysk. We śnie ten anielski prostaczek mógł być przekonywający, ale nie z otwartymi oczami. — Zatem go znalazłeś - rzekł Cadfael. - To imię należy do mnie. A ty, przyjmuję, musisz być tym młodzieńcem, który przybył tu z księdzem i chce pracować dla nas przez jakiś czas. — Wstał, zbierając się bez pośpiechu. Ich oczy były dokładnie na tym samym poziomie. Ten chłopiec miał oczy tańczące jak woda w strumyku, iskrzące się w zimowym świetle słońca. - A jak nazwano ciebie, synu? — N... nazwano? - To jąkanie było zaskoczeniem, a nagłe nerwowe trzepotanie długich ciemnych rzęs, które szybko przesłoniły oczy, było pierwszym sygnałem niepewności, jaki wykrył Cadfael. - Benet, nazywam się Benet. Moja ciotka Diota jest wdową po zacnym Johnie Hammecie, który był stajennym w służbie pana biskupa, a kiedy umarł, biskup Henryk znalazł dla niej miejsce u księdza Ailnotha. I tak przybyliśmy tutaj. Oni przywykli już do siebie przez ponad trzy lata, a ja prosiłem o przyjazd tu z nimi, żeby znaleźć jakąś pracę blisko niej. Nie mam wprawy, ale czego nie umiem, mogę się nauczyć. - Mówił tym razem bardzo płynnie, bez żadnego jąkania, i wszedł do środka, w cień ze światła południa, tracąc trochę swej niebezpiecznej jasności. - Powiedział, że miałbyś tu dla mnie jakąś pracę - wibrujący głos był stłumiony potulnością. - Powiedz, co mam robić, a ja to zrobię. — To bardzo właściwy stosunek do pracy - przyznał Cadfael. - Będziesz mieszkał na terenie klasztoru, jak mi powiedziano. Gdzie cię umieścili? Wśród świeckich sług? — Na razie nigdzie - odpowiedział chłopiec, którego głos ostrożnie odzyskiwał

sprężystość i wibrację. - Ale obiecano mi tu łóżko. Przyszedłem wprost z domu księdza. Jest ktoś z parafii, kto zajmuje się jego ziemią, dlatego tam mnie nie potrzebują. — Cóż, tu mamy mnóstwo potrzeb - powiedział serdecznie Cadfael. - Co do tego i owego, jestem spóźniony z kopaniem, które powinno być skończone przed nadejściem mrozów, i mam z pół tuzina drzew w tym małym sadzie, które wymagają przycięcia koło Bożego Narodzenia. Brat Bernard będzie też chciał cię wypożyczyć do pomocy przy orce w Gaye, gdzie mamy nasze ogrody. Dopilnuję, żeby cię nie porwano, zanim nie wykażesz tutaj, co jesteś wart. Chodźmy więc zobaczyć, co mamy dla ciebie wewnątrz murów. Benet wszedł kilka kroków do chaty i rozglądał się z ciekawością i lekką obawą po szeregach butli, słojów i dzbanów, którymi zastawione były półki brata Cadfaela, i po pękach ziół szeleszczących w słabych prądach powietrza płynących z otwartych drzwi. Była tam też mała mosiężna waga, trzy moździerze, jeden cicho bulgocący dzban z winem, drewniane miski z leczniczymi korzeniami i garść małych białych pastylek suszących się na marmurowej płycie. Spojrzenie jego okrągłych oczu i otwarte usta mówiły same za siebie. Cadfael na pół oczekiwał, że tamten przeżegna się znakiem krzyża, broniąc się przed złowrogimi tajemnicami, ale Benet powstrzymał się przed tym. „To dobrze” - pomyślał Cadfael, ożywiony i rozbawiony bo w to bym nie uwierzył”. — Tego także możesz się nauczyć, jeśli przyłożysz się, jak należy - powiedział sucho - ale to by ci zajęło kilka lat. To zwykłe lekarstwa. Bóg stworzył każdą cząstkę, która się na nie składa i nie ma w tym żadnej magii. Zacznijmy jednak od tego co najpilniejsze. Jest tu dobry akr ziemi w ogrodzie warzywnym do skopania i pagórek zleżałego nawozu ze stajni do przewiezienia i rozrzucenia na grządkach i pod różami. Im szybciej zaczniemy, tym szybciej to będzie zrobione. Chodźmy! Chłopiec poszedł za nim dość chętnie, a jego jasne, żywe oczy przyglądały się wszystkiemu z zainteresowaniem. Poza stawami rybnymi, na dwóch grochowiskach zbiegających po stoku do strumienia Meole, zachodniej granicy enklawy, łodygi zostały już dawno ścięte i wysuszone na ściółkę do stajni, a korzenie zaorane, ale mnóstwo było brudnej i ciężkiej roboty z rozrzucaniem gnoju ze stajni i obór. Było też w małym sadzie kilka drzewek do przycięcia, ale cały przyrost trawy został zżęty gładko przez dwie roczne owieczki, jeszcze podczas ciepłego początku miesiąca. Grządki kwiatowe miały swój zwykły jesienny, nieco potargany wygląd, lecz przyda im się ostatnie pielenie, jeśli czas pozwoli, zanim chłody przerwą wszelki wzrost. Ogród kuchenny, ogołocony z warzyw, leżał zachwaszczony, czekając na łopatę, onieśmielająco wielka przestrzeń. Beneta, jak się zdaje, nic jednak nie onieśmielało.

— Niezły szmat ziemi - powiedział wesoło, patrząc bez żadnych oznak zniechęcenia na długi, główny ostaniec. - Gdzie znajdę narzędzia? Cadfael pokazał mu niską szopę, gdzie można je było znaleźć, i z zainteresowaniem zauważył, że młody człowiek rozgląda się po zawartości z lekko niepewną miną, chociaż wkrótce wybrał okuty żelazem drewniany szpadel odpowiedni do tej roboty. Zmierzył wzrokiem pole i zaczął kopać swoją pierwszą bruzdę z rozwagą i energią, chociaż z niezbyt wielką wprawą. — Czekaj -’ powiedział Cadfael, zwracając uwagę na cienkie i zużyte buty chłopaka. - Kopiąc w takich butach, szybko spuchnie ci stopa. Mam w chacie drewniane podeszwy, które możesz przywiązać i wówczas naciskać tak mocno, jak sobie życzysz. Ale nie ma pośpiechu, bo się spocisz, zanim zrobisz tuzin bruzd. Musisz ustalić równe tempo, wejść w rytm, i możesz to robić cały dzień, a szpadel dotrzyma ci kroku. Śpiewaj, jeśli ci starcza tchu, albo nuć, i oszczędzaj oddech. Zdziwisz się, jak się te bruzdy mnożą. - Trochę późno przyłapał się na tym, że zdradza to, co zaobserwował. - Słyszałem, że zajmowałeś się głównie końmi. W każdej pracy jest jakaś sztuka. - I ruszył po drewniane podeszwy, które sam wystrugał, by je zakładać do kopania albo na błoto, zanim Benet zdążył się obruszyć się w sprzeciwie. Tak obuty i pouczony Benet zaczął kopać bardzo rozważnie, a Cadfael został tylko chwilę, by zobaczyć, jak tamten wpada w rytm, po czym wycofał się do pracowni i swego zwykłego zajęcia ubijania zielonych ziół na maść według własnego przepisu, dobrą na spierzchnięte ręce, które z pewnością w styczniu pojawią się wśród kopistów i iluminatorów w skryptorium. Później przyjdzie niewątpliwie kaszel i przeziębienia, a teraz jest właściwy czas, żeby przygotować te z jego leków, które można przechować przez zimę. Kiedy przyszedł czas przygotowania do nieszporów, wyszedł zobaczyć, jak sobie radzi jego akolita. Nikt nie lubi, żeby mu się przyglądać przy pracy, zwłaszcza jeśli to dla niego nowe zajęcie, i może być przewrażliwiony na punkcie braku biegłości i doświadczenia. Cadfael był pod wrażeniem rozmachu, z jakim młody człowiek rozprawił się z tym szmatem ziemi. Jego bruzdy były proste, miał wyraźnie dobre oko. Wykop wydawał się głęboki, sądząc z głębokiej czerni odwróconej ziemi. Prawda, że rozsypał trochę ziemi na miedzę, ale też zamiótł ją miotłą z gałązek, wziętą z szopy. Spojrzał na Cadfaela z obronną miną zerkając na odłożony szpadel. — Stępiłem okucie o kamień - powiedział i rzucił miotłę, żeby podnieść szpadel i przesunął palcami po obejmującym drewno metalowym okuciu. - Wyklepię to przed odstawieniem. Mam tu młot, a ten tu zbiornik wodny ma szeroką, kamienną krawędź. Miałem

zamiar zrobić jeszcze dwie bruzdy za dnia. — Synu - odparł serdecznie Cadfael. - Już zrobiłeś więcej, niż się spodziewałem. Co do szpadla, to okucie było wymieniane już trzy razy i wkrótce należy mu się czwarta wymiana. Jeśli możesz to zrobić od ręki, napraw okucie, ale potem odstaw szpadel, umyj się i przyjdź na nieszpory. Benet podniósł wzrok znad wyszczerbionego okucia, nagle zdając sobie sprawę z pochwały, i wyszczerzył zęby w najszerszym i najbardziej otwartym z uśmiechów, jakie Cadfael mógł sobie przypomnieć, a w jego oczach zapląsało światełko niczym w czystym strumieniu. — Więc sobie radzę? - spytał zadowolonym tonem, nieco zuchwale, zarumieniony i rozradowany własną energią, i dodał z nieostrożną uczciwością: - Chyba dotąd nie miałem szpadla w ręku. — No cóż - powiedział Cadfael, spoglądając na dłonie wystające nieco za daleko z rękawów. - Nigdy bym tego nie podejrzewał. — Pracowałem głównie... - zaczął z pośpiechem. — ...przy koliach. Tak, wiem! Cóż, zrób jutro tyle co dziś, a pojutrze tyle co jutro, a poradzisz sobie. Cadfael szedł na nieszpory, mając przed oczami duszy żwawą postać swego nowego pracownika, starającego się doprowadzić wyszczerbione żelazne ostrze do poprzedniej ostrości, i nadstawiając uszu, by pochwycić gwizdaną melodię, z pewnością nie o charakterze liturgicznym, której dotrzymywały tempa duże, młode stopy Beneta w zniszczonych butach z pożyczonymi drewnianymi podeszwami. — Ksiądz Ailnoth objął dziś rano swoje duszpasterstwo - powiedział Cadfael, przychodząc nazajutrz prosto z tej uroczystości. - Nie chciałeś w tym uczestniczyć? — Ja? - Benet wyprostował się znad szpadla szczerze zdziwiony. - Czemu miałbym chcieć? Mam tu swoją robotę, a on może zajmować się swoją bez mojej pomocy. Prawie go nie znałem przed wyjazdem tutaj. Czy wszystko dobrze poszło? — Tak, o tak, wszystko dobrze poszło. Jego kazanie było może trochę za surowe dla biednych grzeszników - mówił Cadfael, zastanawiając się nad tym. - Niewątpliwie chciał na początek pokazać swoją gorliwość. Zawsze można później popuścić cugli, kiedy ksiądz i ludzie poznają się lepiej i dowiedzą się, na czym stoją. Dla młodego człowieka i przybysza z zewnątrz nigdy nie jest łatwe zastąpienie kogoś starego i zasiedziałego. Stare buty są wygodne, nowe cisną. Ale jeśli dać im dość czasu, nowe stają się stare i pasują równie dobrze.

Wyglądało na to, że Benet szybko rozwinął umiejętność czytania między wierszami, kiedy szło o jego nowego mistrza. Stał, patrząc na Cadfaela z lekko zmarszczonymi brwiami, z kędzierzawą głową przechyloną na bok i z niezwykłą powagą, jakby zadano mu bez uprzedzenia nieprzewidziane pytanie, i uświadomił sobie, że powinien był o tym pomyśleć już dawno, gdyby nie był całkowicie pochłonięty jakimś swoim przedsięwzięciem. — Ciotka Diota była przy nim przez trzy lata - powiedział z namysłem - i nigdy się na niego nie skarżyła, o ile wiem. Ja tylko otarłem się o niego w drodze tutaj i jestem mu wdzięczny, że mnie zabrał. To nie człowiek, z którym sługa taki jak ja może czuć się swobodnie, ale trzymałem język za zębami i robiłem, co mi kazał, a on był wobec mnie całkiem w porządku. - Pewność siebie Beneta wróciła niczym podmuch zachodniego wiatru, zdmuchując wątpliwości. - Ach, on tu jest tak samo surowy w swojej nowej pracy jak ja w mojej, ale nastawił się na wyrąbanie sobie drogi, a ja mam dość zdrowego rozsądku, żeby prześlizgnąć się łagodnie. Jeśli zostawić go samego, stanie nogami na ziemi. Miał oczywiście rację, człowiek nowy przychodzi nie oceniony i niepewny w jakieś miejsce nie dopasowane do niego i potrzebuje czasu na odetchnięcie i wsłuchanie się w oddech innych. Cadfael szedł jednak do swej pracy, gryząc się wspomnieniem homilii, w połowie gorączkowego snu, w połowie sądnego dnia, elokwentnie wygłoszonej, zaczynającej się w czystym nastroju trudno dostępnego nieba, a kończącej anatomią owiele zbyt wyrazistego piekła. „...tego piekła, które jest wyspą, na zawsze otoczoną przez cztery morza, smoki strzegące potępionych. Morza goryczy, którego każda fala parzy, bardziej rozpalona niż same ognie piekielnego lądu, morza buntu, które przy każdym ruchu pływaka czy wioślarza odrzuca uciekiniera z powrotem w ogień, morza rozpaczy, w którym każda barka idzie na dno, a każdy pływak tonie niczym kamień. I ostatniego, morza skruchy, złożonego z wszystkich łez potępionych, przez które jedynie, dla bardzo nielicznych, ucieczka jest możliwa, bo gdy jedna łza naszego Pana wylana nad grzesznikami wpadnie w ten ognisty żywioł, ochłodzi i uspokoi cały ten ocean, taka jest bowiem doskonałość żalu za grzechy.. „Wąskie i przerażające miłosierdzie” - myślał Cadfael, będąc w infńmerii i wcierając jakiś balsam w pierś starego, niedoskonałego człowieka, grzesznego jak on sam i nie na długo na tym świecie. „To wcale nie miłosierdzie!”.

Rozdział trzeci Pierwsza chmurka, jaka pojawiła się na pogodnym niebie podgrodzia, nadpłynęła, kiedy Aelgar, który od zawsze uprawiał księże pola i doglądał parafialnego byka i parafialnego wieprza, przyszedł ze skargą do kołodzieja Erwalda, który był tu burmistrzem. Raczej zaniepokojony niż w buntowniczym nastroju, użalał się, że jego nowy pan ma wątpliwości, czyjego sługa jest wolny czy poddany. Był tam bowiem szmat roli na odleglejszych polach, który był sporny przed śmiercią księdza Adama, a prawo własności nie zostało uzgodnione między księdzem i Aelgarem. Gdyby ksiądz żył, z pewnością doszłoby do ugody, bo Adam z pewnością nie miał w charakterze zachłanności, a prawa Aelgara ze strony jego matki były uzasadnione. Ksiądz Ailnoth jednak, niezachwianie dokładny, obstawał przy tym, by sprawa trafiła do sądu, a ponadto powiedział wprost, że w królewskim sądzie Aelgar nie może stawać, nie jest bowiem wolny, lecz poddany. — A wszyscy wiedzą - mówił Aelgar ze zgryzotą - że jestem człowiekiem, wolnym zawsze byłem. A on mówi, że jestem z rodu poddanych, bo mój stryj i mój kuzyn dzierżawią ziemię w dobrach ziemskich Worthin za zwyczajowe usługi i to ma być dowód. To prawda, bo młodszy brat mego ojca, nie mając własnej ziemi, wziął chętnie tamtą, kiedy leżała odłogiem, i zgodził się za to na służbę, ale z urodzenia jest wolny, jak i cały mój ród. Nie chodzi o to, że mam urazę o ten szmat ziemi, jeśli po sprawiedliwości jest jego, ale co będzie, jeśli wytoczy mi sprawę, by dowieść, że jestem poddanym, a nie człowiekiem wolnym? — Nie zrobi tego - powiedział Erwald pocieszająco - bo by nie wygrał, gdyby to zrobił. A czemu miałby ci szkodzić? Jest pedantem co do litery prawa, przekonasz się, ale nic więcej. Przecież każda żywa dusza w parafii świadczyłaby za tobą. Powiem mu to i posłucha głosu rozsądku. Historia rozeszła się jednak przed nastaniem nocy. Drugą małą plamką na czystym niebie był pewien urwis z rozbitą głową, który przyznał, wśród pociągania nosem i łkania, że z kilkoma rówieśnikami grał w piłkę, naturalnie trochę hałaśliwie, o ścianę domu księdza, ślepą, bezokienną ścianę, doskonale się do tego nadającą. Ale robili to wiele razy przedtem i ksiądz Adam nigdy nie robił nic gorszego niż pogrożenie im z uśmiechem pięścią, a w końcu przeganiał, wołając: „Sio!”, jak do kurcząt. Tym razem jakaś wysoka czarna postać wyłoniła się z domu, krzycząc: „Anatema!” i wywijając wielką, długą laską, i nawet szybki start nie wystarczył, żeby ujść bez szkody. Dwóch czy trzech ma paskudne sińce, a ten nieszczęśnik dostał cios w głowę,

który go ogłuszył i pozostawił ranę mocno krwawiącą przez jakiś czas, jak to rany głowy. — Wiem, że to istne diabełki - mówił Erwald do brata Cadfaela, kiedy dzieciak został uspokojony, obandażowany i odciągnięty przez oburzoną matkę - i wiele razy myślałem, żeby dać im po uszach, ale nie taką wielką laską jak ta, którą on nosi. — To mógł być przypadkowy cios, który wylądował gdzie nie trzeba - odparł Cadfael - ale nie powiem, że on będzie tak miły dla tych hultajów, jak był ksiądz Adam. Lepiej niech się nauczą schodzić mu z drogi i uważać na swoje zachowanie, kiedy będą w jego pobliżu. Wkrótce stało się jasne, że chłopcy też tak myślą, bo nie było więcej gry w piłkę pod domkiem na końcu uliczki, a kiedy wysoka, czarno ubrana postać kroczyła przez podgrodzie, a płaszcz powiewał za nią jak krucze skrzydła w takt wybijanych kroków, dzieci rozpierzchały się na bezpieczną odległość, nawet kiedy nie robiły nic złego. Z pewnością nie można było powiedzieć, że ksiądz Ailnoth zaniedbuje swoje obowiązki. Skrupulatnie przestrzegał godzin i nie pozwalał nikomu przeszkadzać sobie w służbie bożej. Wygłaszał dość surowe kazania, odprawiał msze pełen czci, odwiedzał chorych, napominał schodzących na złą drogę. Jego pocieszanie chorych było surowe, nawet lodowate, a jego pokuty cięższe niż te, do których nawykła jego trzódka, ale robił wszystko, czego wymagało jego duszpasterstwo. Pilnował też zazdrośnie dochodów swego urzędu z dziesięciny i uprawy ziemi do tego stopnia, że sąsiad skarżył się na zaoranie mu połowy zagonu, a Aelgar narzekał, bo kazano mu orać gęściej, żeby nie marnować ziemi. Tych kilku chłopców, którzy uczyli się znajomości liter u księdza Adama, a teraz kontynuowali naukę u jego następcy, coraz mniej chętnie chodziło na lekcje i mamrotało rodzicom, że są bici za najmniejszy błąd, nie mówiąc o przewinieniach. — Błędem było - mówił podniośle brat Jeremiasz - pozwalać im na zdziczenie, jak robił ksiądz Adam. Teraz odczuwają trzymanie w karbach jako utrapienie, a nie jak właściwe traktowanie. Co mówi reguła w tej dziedzinie? Że chłopcy albo młodzieńcy, którzy nie rozumieją, jak wielką karą jest ekskomunika, mają być karani za przewinienia chłostą albo ostrym pasem dla ich własnego dobra. Ksiądz postępuje z nimi bardzo właściwie. — Nie mogę uznać zwykłej omyłki pisarskiej za przewinienie - odparł brat Paweł, gotów do obrony chłopców nie starszych niż jego podopieczni. - Przewinienie wymaga złej woli, a te dzieciaki odpowiadają najlepiej, jak potrafią i chcą tylko dobrze wypaść. — Przewinienie - oświadczył pompatycznie brat Jeremiasz - leży w zaniedbaniu i nieuwadze, które spowodowały błędną odpowiedź. Ci, którzy się przykładają, odpowiadają bezbłędnie.