Peters Ellis
Kroniki Brata Cadfaela 13
Róża w dani
Rozdział pierwszy
Z powodu przewlekłego chłodu, który przeciągnął się aż w głąb kwietnia i nieco tylko
zelżał z początkiem maja, wszystko szło marudnie i niechętnie owej wiosny roku 1142. Ptaki
trzymały się dachów, szukając cieplejszych miejsc. Dłużej uśpione pszczoły wyczerpały swe
zapasy i pragnęły pożywienia, ale nie rozwinęły się jeszcze żadne pąki, żeby zaspokoić tę
potrzebę. W ogrodach niczego nie siano, bo ziarno zgniłoby albo zostało pożarte w ziemi,
zbyt chłodnej, aby zrodzić życie.
Rzeczy i sprawy ludzi, porażone tym samym unieruchamiającym chłodem, zdawały
się pogrążone w zimowym śnie. Stronnictwa wstrzymywały oddech. Król Stefan, po
pierwszym rozradowaniu uwolnieniem z więzienia i po wielkanocnej podróży na północ dla
naprawienia swoich nadszarpniętych wpływów, rozchorował się na południu tak ciężko, że po
Anglii zaczęły krążyć pogłoski o jego śmierci. Jego kuzynka i rywalka, cesarzowa Maud,
roztropnie przeniosła swą kwaterę główną do Oksfordu i osiadła tam, by czekać cierpliwie i
daremnie na potwierdzenie przez niego tych wieści, on zaś uparcie się przed tym wzbraniał.
Miał jeszcze sprawę do załatwienia z tą panią, a jego budowa fizyczna pozwalała mu się
mierzyć nawet ze złośliwą febrą. W końcu maja wracał już mężnie do zdrowia. Na początku
czerwca załamał się ów długotrwały chłód. Ostry wiatr przeszedł w łagodną bryzę, słońce
wyszło nad ziemię niczym ciepła, głaszcząca dłoń, nasiona poruszyły się w glebie i wypuściły
zielone pędy, a kwiaty zapieniły się złotem, purpurą i bielą w ogrodach i na łąkach tym
bujniej, że długo były powstrzymywane. Spóźnione siewy rozpoczęto w radosnym pośpiechu.
A król Stefan, niczym olbrzym uwalniający się z jakiegoś paraliżującego zaklęcia, przeszedł
ze swej rekonwalescencji do ożywionych działań i, ruszywszy na port Wareham, najdalszy na
wschód z dostępnych dla jego nieprzyjaciół, zajął zarówno miasto, jak i zamek prawie bez
żadnych strat.
I kieruje się teraz znów na północ w stronę Cirencester mówił Hugo Beringar,
podniecony tą wiadomością - żeby usunąć jedną po drugiej wysunięte placówki cesarzowej, o
ile tylko zdoła utrzymać ten przypływ energii.
Jedyną fatalną wadą w wizerunku króla jako wojskowego była niezdolność
prowadzenia jakiejś kampanii dłużej, jeśli nie uzyskiwał natychmiastowych rezultatów.
Potrafił przerywać oblężenie po trzech dniach i odchodził, by zacząć gdzie indziej, marnując
bez żadnej korzyści energię poświęconą na jedno i drugie.
Może jednak zobaczymy jeszcze jakiś tego koniec!
Brat Cadfael, pochłonięty mniej ważnymi sprawami, kontynuował badanie grządki
warzywnej za murem swego herbarium, sprawdzając palcem u nogi ziemię, ciemniejszą i
bardziej podatną po porannym deszczyku.
Po prawdzie - powiedział z namysłem - marchew powinna tu być ponad miesiąc temu,
a pierwsze rzodkiewki wyrosną włókniste i pokurczone jak stara skóra, ale możemy coś
uzyskać, jeśli jeszcze trochę popada. Szczęściem drzewa owocowe nie zakwitły przed
obudzeniem się pszczół, ale i tak w tym roku zbiory zapowiadają się liche. Wszystko jest
spóźnione o cztery tygodnie, może jednak pory roku jakoś się ułożą. Wareham, mówiłeś? Co
z Wareham?
Ależ że Stefan zajął je, miasto i zamek, i port, i wszystko. Robert Gloucester wyjechał
przez tamą bramę ledwie przed dziesięcioma dniami, a teraz zatrzaśnięto mu ją przed nosem.
Czy ci nie mówiłem? Ta wiadomość przyszła trzy dni temu. Zdaje się, że w kwietniu
w Devizes doszło do spotkania cesarzowej z jej bratem, i chyba ustalili między sobą, że
najwyższy czas, by mąż tej pani okazał trochę zainteresowania jej sprawie i przybył we
własnej osobie pomóc jej położyć dłoń na koronie Stefana. Wysłali posłów do Normandii do
Godfryda, ale on ich odprawił. Kazał powiedzieć, że jest przychylny, bez wątpienia, ale że nie
zna wysłanych do niego ludzi z imienia ani z reputacji i że byłby w kłopocie, układając się z
kim innym niż z samym hrabią Gloucesterem. „Jeśli Robert nie przybędzie”, powiada
Godfryd, „nie ma sensu wysyłać mi kogo innego”.
Cadfael natychmiast zapomniał o swoich marudnych warzywach.
I Robert dał się przekonać? - spytał zdumiony.
Bardzo niechętnie. Bał się powierzyć siostrę lojalności tych, którzy już byli gotowi
opuścić ją po westminsterskich jatkach, i chyba nie miał wielkiej nadziei uzyskać cokolwiek
od hrabiego Andegawenii. Ale tak, dał się przekonać. I odpłynął z Wareham z niniejszymi
problemami, niż będzie je miał, gdyby wrócił do tego portu, skoro teraz zajął go król. To było
dobre, szybkie posunięcie. Gdyby tylko zdołał go utrzymać!
Odprawiliśmy mszę dziękczynną za jego wyzdrowienie powiedział z roztargnieniem
Cadfael i wyrwał jakiś mlecz spośród mięty. - Jak to jest, że chwasty rosną trzy razy szybciej
niż rośliny, o które się troszczymy? Trzy dni temu nawet go tu nie było. Gdyby kapusta tak
strzelała w górę, mógłbym jutro pikować sadzonki.
Niewątpliwie wasze modlitwy umocnią postanowienie Stefana - rzekł Hugo bez
wielkiego przekonania. - Czemu nie dali ci jeszcze pomocnika do pracy w ogrodzie?
Najwyższy czas, bo roboty jest więcej niż dla jednego.
Tego się dopominałem dziś rano na kapitule. Powiedzieli, że nie wiedzieli. Przeor
Robert ma jednego czy dwóch młodzików, których chętnie wypuściłby ze swoich rąk w moje.
Na szczęście ci, których nie akceptuje, zdają się bystrzejsi i żywsi niż reszta. Może mi się
jeszcze poszczęści z czeladnikiem.
Wyprostował grzbiet i stał, patrząc w dal nad świeżo skopanymi rabatami i
grochowiskami opadającymi do strumienia Meole, w myśli rzucając pobłażliwe spojrzenie na
ostatnich swoich pomocników tu w herbarium. Wielki, wesoły, przystojny brat Jan, który
zabłądził do klasztoru przez pomyłkę i wycofał się z niego, nie bez zachęty przyjaciół w
Walii, by zamienić rolę brata na obowiązki męża i ojca. Brat Marek, wkraczający tu jako
drobny, poniewierany szesnastolatek, cichy i nieśmiały, a dorastający później do czystej,
surowej dojrzałości ducha, która go nieuchronnie prowadzi ku kapłaństwu. Cadfaelowi nadal
brak było brata Marka, przydzielonego teraz do kaplicy pałacowej biskupa Lichfield, i już
diakona. A po Marku był brat Oswin, wesoły, pewny siebie, o pięściach jak bochny, teraz na
rocznej służbie w szpitalu dla trędowatych świętego Egidiusza na skraju miasta. Cadfael
zastanawiał się, co dalej. Można ubrać tuzin młodych ludzi w takie same zrudziałe czarne
habity, ogolić im głowy, wtłoczyć w to samo horarium dzień po dniu i rok po roku, a oni
nadal będą niepoprawnie różni, każdy jedyny w swoim rodzaju. Bogu dzięki!
Kogokolwiek ci przydzielą - powiedział Hugo, dotrzymując mu kroku na szerokiej
zielonej ścieżce, która okrążała stawy rybne - ty go przemienisz, zanim cię opuści. Czemu
mieliby wysyłać do ciebie jakiegoś prostego, słodkiego świętego, takiego jak Rhun? On już
jest gotowy, on przyszedł na świat gotowy. Ty dostaniesz kogoś szorstkiego, upartego,
niezrównoważonego, żeby go ulizać do jakiegoś kształtu. Tyle że nie zawsze ukazuje się
kształt, którego się spodziewano - dodał, błyskając szerokim uśmiechem i spoglądając przez
ramię na przyjaciela.
Rhun podjął się nadzoru nad ołtarzem świętej Winifredy - powiedział Cadfael. -
Interesuje się tą małą panią, jak gdyby był jej właścicielem. Sam odlewa dla niej świece i
pożycza ode mnie wonności, żeby je dla niej rozpylać. Nie, Rhun znajdzie sobie obowiązki i
nikt mu nie stanie na drodze. Oboje tego dopilnują, on i ona.
Przeszli przez mostek dla pieszych nad Młynówką zasilającą stawy i młyn i weszli do
różanego ogrodu. Przycięte krzewy nie urosły jeszcze zbytnio, ale pierwsze pąki wreszcie
nabrzmiały, a zielone okrywy rozchylały się, ukazując płatek czerwieni albo bieli.
Teraz pootwieraj ą się szybko mówił z zadowoleniem Cadfael. - Wszystko, czego im
trzeba, to ciepło. Już się zacząłem zastanawiać, czy wdowa Perle dostanie w tym roku w porę
swoją daninę, ale skoro te nadganiają stracony czas, jej biały krzak też to zrobi. Smutny by to
był rok, gdyby dwudziestego drugiego czerwca zabrakło róż!
Wdowa Perle? Ach tak, Vestierówna! Pamiętam! Więc to wypada w dniu
przeniesienia świętej Winifredy, czyż nie? Ile to już lat od darowizny?
To będzie czwarty raz, jak płacimy jej roczną daninę. Jedna biała róża z krzaka w jej
dawnym ogrodzie doręczana w dniu przeniesienia świętej Winifredy.
Rzekomego przeniesienia - zauważył Hugo z szerokim uśmiechem. - A ty powinieneś
się rumienić, kiedy o tym mówisz.
I tak czynię, ale któż to zauważy przy mojej cerze? - Istotnie, jego skóra miała barwę
różowobrązową, którą długie lata życia pod gołym niebem zarówno na wschodzie, jak i na
zachodzie utrwaliły tak mocno, że zima tylko trochę ją rozjaśniała, a lato przywracało blask.
Miała skromne wymagania - zauważył Hugo, kiedy doszli do drugiego mostku
łączącego brzegi kanału, który prowadził wodę do domu gościnnego. - Większość naszych
porządnych kupców z miasta nie oddałaby majątku za róże.
Ona straciła już to, co miała najcenniejszego - odrzekł
Cadfael. - Męża i dziecko w odstępie dwudziestu dni. On umarł, a ona poroniła. Nie
mogła znieść dalszego życia w samotności w domu, gdzie byli razem szczęśliwi. Dlatego
jednak, że tak go ceniła, chciała go poświęcić Bogu, nie zaś łączyć z resztą majątku. I bez
tego jest wystarczająco bogata, by utrzymać siebie samą i wszystkich swych krewnych i
pracowników. Ten dom opłaca oświetlenie i przystrojenie ołtarza Matki Boskiej przez cały
rok. Tak chciała. Zachowała tylko to jedno wspomnienie - jedną różę co roku. Edred Perle był
bardzo przystojnym mężczyzną - ciągnął Cadfael, kręcąc głową nad kruchością piękna. -
Widziałem go, jak nikł w oczach palony gorączką, i nie umiałem mu pomóc. Takie rzeczy się
pamięta.
Widziałeś wiele podobnych spraw - przypomniał rzeczowo Hugo. - Tutaj i na polach
Syrii, dawno temu.
To prawda! To prawda! Czyś kiedyś słyszał, jak mówię, że coś z tego wymazałem z
pamięci? Ale młody przystojny mężczyzna więdnący w oczach przed czasem, nawet przed
osiągnięciem pełni życia, a jego dziewczyna opuszczona nawet bez dziecka, które by go
przypominało... To dość smutne, musisz przyznać.
Jest młoda - odrzekł Hugo, praktycznie i obojętnie zarazem, myśląc o czym innym. -
Powinna ponownie wyjść za mąż.
Tak myśli wielu kupców w mieście przyznał Cadfael z gorzkim uśmiechem. - Pani tak
bogata jak ona i jedyna dziedziczka sukienników Vestierów. Jednak po tym, co straciła,
wątpię, by chciała spojrzeć na jakiegoś siwego skąpca jak Godfryd Fuller, który pogrzebał
dwie żony, zarobił na obu i rozgląda się za trzecią małżonką i trzecią fortuną. Albo na
jakiegoś młodego przystojniaka szukającego łatwego życia!
Takiego jak? - zachęcał ubawiony Hugo.
Mógłbym wymienić dwóch albo trzech. Młodszy syn Williama Hynde’a, na przykład,
jeśli plotki mówią prawdę. I ten chłopak, który kieruje jej tkaczami; jest bardzo przystojny i
wyobraża sobie, że ma u niej szanse. Nawet jej sąsiad siodlarz szuka żony, jak mi mówiono, i
myśli, że ona się nada.
Hugo wybuchnął szczerym śmiechem i klepnął Cadfaela po ramieniu, kiedy wyszli na
wielki dziedziniec w spokojną i celową krzątaninę przed mszą świętą.
Ileż to oczu i uszu masz na każdej ulicy w Shrewsbury? Chciałbym, żeby moi
wywiadowcy wiedzieli choć połowę tego, co ty. Szkoda, że twoje wpływy nie sięgają
Normandii. Miałbym może jakieś wiadomości co do planów Roberta i Godfryda. Chyba
jednak - powiedział, poważniejąc, kiedy przyszło do jego własnych trosk - Godfryd jest o
wiele bardziej zainteresowany zajmowaniem Normandii niż marnowaniem czasu w Anglii. Z
tych wszystkich doniesień o jego szybkich najazdach i wypadach nie wynika, żeby dał się
stamtąd odciągnąć. Raczej nakłoni Roberta, by go wspierał, niż udzieli mu pomocy.
Z pewnością nie interesuje się zbytnio swoją żoną - przyznał Cadfael sucho - ani jej
ambicjami. No cóż, zobaczymy, czy Robert go przekona. Idziesz dziś rano na mszę?
Nie. Jutro wyjeżdżam na tydzień do Maesbury. Już dawno powinni byli strzyc owce,
ale odkładali to z powodu chłodu. Teraz są chyba zapracowani. Zostawię tam na lato Alinę i
Egidiusza. Sam będę jeździł tam i z powrotem w zależności od potrzeb.
A ja mam w perspektywie lato bez Aliny i mojego chrześniaka - powiedział z
przyganą Cadfael. - Nie wstyd ci?
Ani trochę! Przyszedłem bowiem, żeby zaprosić cię na wieczerzę. Jutro rano
wyjeżdżamy. Opat Radulfus zezwolił i pobłogosławił. Idź i pomódl się o dobrą pogodę i
szczęśliwą drogę dla nas. - Hugo uśmiechnął się i popchnął przyjaciela w narożnik krużganka,
ku południowym drzwiom kościoła.
Albo był to czysty przypadek, albo symbol tego dziwnego przymusu, który sprowadza
przedmiot wspomnienia tuż za samym wspomnieniem. Otóż wśród nielicznych wiernych
obecnych tego dnia na mszy w kościele znalazła się wdowa Perle. Byli tam zawsze jacyś
świeccy klęczący przed parafialnym ołtarzem kilkoro takich, którzy z różnych powodów nie
chodzili na msze w swoich kościołach, paru starych i samotnych, którzy wypełniali czas
pobożnością, kilkoro mających szczególne prośby i szukających okazji do uzyskania łaski.
Niektórzy załatwiali inne sprawy na Podgrodziu i chętnie witali chwilę ciszy i skupienia, jak
było w przypadku wdowy Perle.
Ze swojej stalli w prezbiterium brat Cadfael mógł dostrzec spoza bryły ołtarza
parafialnego jedynie zarys jej głowy i ramion. To dziwne, że tak cicha i skromna kobieta była
natychmiast rozpoznawalna, nawet w przelotnym widoku. Może sprawiała to jej prosta
postawa, a może masa brązowych włosów opadających z pochylonej ze czcią głowy na
złożone dłonie, ukryte przed jego wzrokiem za ołtarzem. Miała zaledwie dwadzieścia pięć lat
i tylko przez trzy lata cieszyła się szczęśliwym małżeństwem, ale prowadziła swe wdowie
życie bez słowa skargi, troszczyła się o przedsiębiorstwo, które nie dawało jej żadnej
osobistej satysfakcji, i przyjmowała perspektywę stałej samotności z chłodną pewnością
siebie i zadziwiającą energią. W szczęściu czy w nieszczęściu życie jest obowiązkiem i musi
być starannie wykonane.
Cadfael pomyślał, że pocieszeniem może być fakt, iż nie jest ona całkiem sama. Ma
ciotkę, która zajmuje się domem nad sklepem, w którym mieszkają, i kuzyna będącego
sumiennym kierownikiem przedsiębiorstwa, co zdejmuje jej ciężar z ramion. I jedną różę
rocznie daniny za dom i ogród na Podgrodziu, gdzie zmarł jej mąż. Jedynym znakiem
namiętności i żalu po stracie było dobrowolne wyrzeczenie się najcenniejszej własności,
domu, w którym czuła się szczęśliwa, a jednak prosiła tylko o to jedno przypomnienie, o nic
więcej.
Judyta Perle, z domu Vestier, jedyna dziedziczka największego przedsiębiorstwa
sukienniczego w mieście, nie była piękną kobietą. Miała jednak w sobie godność, która
przyciągała wzrok nawet w tłumie na targu, wzrost wyższy niż średni dla kobiety, była
wysmukła i wyprostowana, a w jej chodzie i postawie była godna uwagi gracja. Sploty jej
lśniących włosów koloru sezonowanej dębiny wieńczyły bladą twarz, która zwężała się od
szerokiego i wyniosłego czoła do spiczastego podbródka, poprzez mocne kości policzkowe i
zapadnięte policzki, i wymowne, ruchliwe usta, zbyt szerokie dla piękności, ale wytwornie
ukształtowane. Oczy miała ciemnoszare, bardzo bystre i szerokie, ani łatwowierne, ani
niczego nie skrywające. Cadfael spotkał się z nią oko w oko przed czterema laty, przy łożu
śmierci jej męża, ona zaś wtedy nie opuszczała powiek ani nie odwracała wzroku, ale patrzyła
nieulękle, jak szczęście jej życia prześlizguje się jej między palcami. Dwa tygodnie później
poroniła. Edred nie zostawił jej nic.
„Hugo ma rację - pomyślał Cadfael, zmuszając się do skupienia na liturgii. - Jest
młoda, powinna znów wyjść za mąż”.
Światło czerwca, zbliżające się teraz do południowych godzin dnia i pełne
słonecznego blasku, przeszywało prezbiterium długimi złocistymi snopami, padając w szeregi
braci, złocąc połowę twarzy, pogrążając drugą połowę w pogłębionym cieniu i zmuszając do
mrugania oślepione oczy w pobladłych twarzach. Sklepienie ponad nimi przemieniało
rozproszone promienie w łagodną poświatę, uwydatniając rzeźbione liście kamiennych
guzów. Muzyka i światło zdawały się jednoczyć tylko tam, w zenicie. Lato wkroczyło w
końcu do kościoła po przedłużonym zimowym śnie.
Wyglądało na to, że brat Cadfael nie był jedynym, którego myśli wędrowały, podczas
gdy powinny być skupione. Brat Anzelm, kantor, pochłonięty swoim śpiewaniem, podniósł
zachwyconą twarz ku słońcu, znał bowiem każdą nutę i nie musiał się zastanawiać. Obok
niego jednak brat Eluryk, opiekun ołtarza w kaplicy Matki Boskiej, odpowiadał z
roztargnieniem, odwróciwszy głowę ku ołtarzowi parafialnemu i cichemu pomrukowi
odpowiedzi dochodzących spoza niego.
Brat Eluryk był dzieckiem tego klasztoru, od niedawna pełnoprawnym bratem.
Powierzono mu to szczególne zadanie z powodu jego niewątpliwych zasług, choć z rezerwą
zawsze towarzyszącą dopuszczeniu chłopców oblatów do pełnej służby, przynajmniej dopóki
nie osiągnęli odpowiedniego wieku. Cadfael uważał tę powściągliwość za nierozsądną.
Młodych oblatów uznawano za doskonale niewinnych, za odpowiednik aniołów, podczas gdy
konwersi, ci, którzy przychodzili do zakonu dobrowolnie i jako dorośli, byli wojującymi
świętymi, którzy przetrwali i opanowali swoje niedoskonałości. Tak ich sklasyfikował święty
Anzelm, zabraniając im wzajemnych wymówek i przygan, i uczucia zazdrości. Nadal jednak
konwersi byli preferowani przy obsadzaniu odpowiedzialnych stanowisk, być może jako
zaznajomieni z podstępami, pokusami i złożonością otaczającego ich świata. Opiekę nad
ołtarzem, jego oświetleniem, przybraniem i specjalnymi modlitwami przynależnymi do niego
można było jednak doskonale powierzyć komuś niewinnemu.
Brat Eluryk skończył właśnie dwadzieścia lat. Był najuczeń - szy i najgorliwszy
spośród swoich rówieśników. Wysoki, dobrze zbudowany, miał czarne włosy i czarne oczy.
Trafił do klasztoru w wieku trzech lat i nie znał niczego poza nim. Nie stykając się z
grzechem, tym bardziej był przezeń prześladowany, niczym przez jakiegoś nieznanego
potwora. Pilny w spowiedzi, roztrząsał swoje nieskończenie małe słabości ze straszliwą
skruchą należną grzechom śmiertelnym. Dziwna rzecz, że młodzik tak wrażliwy, tak mało
uwagi zwracał na nabożeństwo. Podbródek opierał na ramieniu, a nieruchome wargi nie
pamiętały o słowach psalmu. Prawdę mówiąc, patrzył dokładnie tam, gdzie spoglądał przed
chwilą Cadfael. Ten zaś uświadomił sobie, że ze stalli Eluryka można było jednak zobaczyć
coś więcej - odwróconą twarz, złączone dłonie, sfałdowane płótno na piersi.
Wydawało się, że ta kontemplacja nie dawała tamtemu wiele radości, a tylko kruche,
drżące napięcie, niczym w cięciwie łuku. Kiedy się zreflektował i siłą odwrócił wzrok, ten
wysiłek wstrząsnął nim od stóp do głowy.
„Proszę, proszę! - powiedział sobie Cadfael, nagle oświecony. - A za osiem dni on ma
jej zanieść różę w dani. Powinni powierzyć to zadanie jakiemuś zatwardziałemu
grzesznikowi, jak ja, który napatrzyłby się, nacieszył i wrócił bez kłopotu, a nie temu
wrażliwemu chłopcu, który z pewnością nigdy nie był sam na sam z kobietą, odkąd jego
matka pozwoliła wyjąć go sobie z ramion. Szkoda, że pozwoliła!
I ta biedna dziewczyna, ten żywy obraz najboleśniej ściskający mu serce, poważna,
smutna, z żałosną przeszłością, a jednak spokojna i cicha jak sama Najświętsza Panna. I ón,
podchodzący do niej z białą różą. Ich dłonie pewnie zetkną się, gdy ją przekaże. A teraz
przypominam sobie, że Anzelm mówił onim jak o poecie. Jakież to szaleństwa popełniamy
bez złych zamiarów!”
Było o wiele za późno, by skłonić myśli do należytej modlitwy i wysławiania Boga.
Zadowolił się nadzieją, że zanim bracia wyjdą po mszy z prezbiterium, dama odejdzie.
I, Bogu dzięki, odeszła.
Poszła jednak, jak się okazało, nie dalej niż do pracowni Cadfaela w herbarium, gdzie
zastał ją czekającą cierpliwie przy otwartych drzwiach, kiedy wrócił, by odcedzić wywar
pozostawiony do ostygnięcia przed mszą. Czoło miała pogodne, a głos spokojny i wszystko
wokół niej wydawało się praktyczne i rozsądne. Nie wiedziała o płomieniu, który, spalał
Eluryka. Na zaproszenie Cadfaela weszła do środka, pod łagodnie kołyszące się pod belkami
wiązki ziół.
Przyrządziłeś mi kiedyś maść, bracie Cadfaelu, czy pamiętasz? Na wysypkę na
dłoniach. Jedna z moich gręplarek cierpi na wypryski, kiedy ma do czynienia z nową wełną.
Nie co roku - to też jest dziwne. W tym roku znów ma kłopoty.
Pamiętam - odpowiedział Cadfael. - To było trzy lata temu. Tak, znam przepis. Mogę
przyrządzić ci trochę świeżej mikstury w kilka minut, jeśli masz chwilę czasu.
Okazało się, że miała. Usiadła w kącie chaty na drewnianej ławie pod ścianą z belek,
obciągając swoje ciemne spódnice wokół stóp, wyprostowana i milcząca, podczas gdy
Cadfael sięgał po tłuczek, moździerz i małą wagę z mosiężnymi odważnikami.
Jak ci się powodzi? - spytał, odmierzając smalec i olejki ziołowe. - Tam w mieście?
Dość dobrze - odpowiedziała spokojnie. - Zakład daje mi zajęcie, a strzyża poszła
lepiej, niż myślałam. Nie mogę narzekać. Czy to nie dziwne - ciągnęła - że wełna przyprawia
Branwen o wysypkę, ty zaś używasz owczego tłuszczu do leczenia chorób skórnych?
Takie sprzeczności się zdarzają - powiedział. - Niektórzy nie mogą dotykać pewnych
roślin bez uszczerbku na zdrowiu. Nikt nie zna przyczyny. Uczymy się na błędach. Miałaś
dobre wyniki z tą maścią, jak pamiętam.
O, tak, jej dłonie szybko wyzdrowiały. Chyba jednak powinnam odsunąć ją od
gręplowania i uczyć tkactwa. Kiedy wełnę się upierze, ufarbuje i zrobi z niej przędzę, poradzi
sobie z nią. To dobra dziewczyna, szybko się nauczy.
Obrócony do niej plecami Cadfael miał wrażenie, że mówi ona, by zapełnić ciszę, a
tymczasem myśli o czymś bardzo odległym od tego, o czym rozprawia. Nie był więc
zaskoczony, gdy nagle odezwała się całkiem innym głosem, oschłym i zdecydowanym.
Bracie Cadfaelu, myślę o wstąpieniu do klasztoru. Myślę poważnie! Ten świat nie jest
tak wiele wart, żebym się miała zastanawiać nad porzuceniem go, ani też moja sytuacja nie
daje mi powodu, żeby czekać na lepsze czasy. Zakład może funkcjonować beze mnie. Kuzyn
Miles ceni go sobie bardziej niż ja i kieruje nim z powodzeniem. Och, spełniam swoje
obowiązki, jak mnie nauczono, ale on to robi tak samo dobrze beze mnie. Czemu mam się
wahać?
Cadfael zwrócił się do niej twarzą, balansując moździerzem na dłoni.
Czy mówiłaś to swojej ciotce i kuzynowi?
Wspomniałam im o tym.
I co oni na to?
Nic. Zostawili to mnie. Miles ani mnie nie gani, ani nie doradza. Odsuwa to na bok.
Chyba nie bierze mnie poważnie. Moja ciotka zaś... Znasz ją trochę? Owdowiała tak jak ja i
wciąż to opłakuje, nawet po latach. Prawi o ciszy klasztoru i o uwolnieniu się od trosk tego
świata. Ale ona stale tak mówi, chociaż wiem, że jest zadowolona ze swego wygodnego
życia. Ja zaś, bracie Cadfaelu, żyję, wykonuję swojąpracę, ale nie jestem szczęśliwa. Wybrać
klasztor... to by było coś stałego i pewnego.
I błędnego - oświadczył stanowczo Cadfael. - Przynajmniej jeśli chodzi o ciebie.
Czemu miałoby to być błędem? - sprzeciwiła się. Kaptur zsunął się jej z głowy, a
gruby warkocz jasnobrązowych włosów, posrebrzany niczym żyłkowany dąb, zalśnił w
przyćmionym świetle.
Nikt nie powinien wybierać życia klasztornego jako czegoś gorszego, namiastki. Musi
ono być przyjęte ze szczerego pragnienia. Nie wystarczy chcieć uciec od świata na zewnątrz,
trzeba się palić do tego świata wewnątrz.
Czy tak było z tobą? - spytała i nagle uśmiechnęła się, a jej surowa twarz rozjaśniła się
na chwilę ciepłym blaskiem.
Rozważał to przez krótką chwilę.
Wszedłem w to późno, więc być może mój ogień płonął nieco blado - odpowiedział w
końcu szczerze - ale dawał dość światła, by mi wskazać pożądaną drogę. Biegłem po niej do
celu, nie uciekałem.
Spojrzała mu wprost w twarz onieśmielająco i szczerze i spytała:
Czy nigdy nie myślałeś, bracie Cadfaelu, że kobieta może mieć więcej powodów do
ucieczki, niż ty kiedykolwiek miałeś? Więcej zagrożeń, przed którymi musi się chronić, i
mniej możliwości niż ucieczka?
To prawda - przyznał Cadfael, ożywiając się. - Ale ty jesteś, jak wiem, w lepszym
położeniu niż wiele innych, by zostać przy swoim, i masz więcej odwagi niż większość nas,
mężczyzn. Jesteś sama sobie panią a twoi krewni zależą od ciebie, nie ty od nich. Nie masz
żadnego zwierzchnika, który rościłby sobie prawo układania twojej przyszłości, i nikt nie
może zmusić cię do nowego małżeństwa - tak, słyszałem, że wielu nie posiadałoby się z
radości, gdyby mogli, ale nie mają nad tobą władzy. Nie masz ojca ani żadnego starszego
krewniaka, który wywierałby na ciebie jakiś wpływ. Nie ma znaczenia, jak bardzo mogą cię
drażnić mężczyźni, bo wiesz, że jesteś im więcej niż równa. A co do tego, co straciłaś -
powiedział po chwili wahania, jak postąpić - jest stracone jedynie na tym świecie. Czekanie
nie jest łatwe, ale nie jest trudniejsze, wierz mi, wśród utrapień i rozterek tego świata, niż w
samotności i ciszy klasztoru. Widziałem mężczyzn popełniających tę pomyłkę z równie
uzasadnionych powodów i cierpiących tym bardziej z powodu podwójnej straty. Nie
podejmuj tego ryzyka, dopóki nie jesteś pewna, czego chcesz, i że chcesz tego z całej duszy i
serca.
Tyle ośmielił się powiedzieć i było to zapewne więcej, niż miał prawo powiedzieć.
Wysłuchała go, nie odwracając oczu. Czuł ciężar ich jasnego spojrzenia przez cały czas, gdy
wygładzał maść w słoiczku i mocował wieczko.
Siostra Magdalena od benedyktynek przy Brodzie Godryka - powiedział - przybywa
za dwa dni do Shrewsbury, żeby zabrać siostrzenicę brata Edmunda, która chce tam wstąpić
do klasztoru. Nie wiem nic o motywach tej dziewczyny, ale jeśli siostra Magdalena akceptuje
ją jako nowicjuszkę, musi to być przekonanie, a ponadto to dziecko będzie starannie
obserwowane i nie posunie się poza nowicjat, chyba że siostra Magdalena będzie
przeświadczona o jej powołaniu. Czy chcesz z nią o tym porozmawiać? Chyba już coś o niej
słyszałaś.
Słyszałam. - Głos Judyty był łagodny, a jednak brzmiał w nim cień cichego
rozbawienia. - A jeśli chodzi ojej motywy przybycia do Brodu Godryka, nie należały chyba
wcale do tych, które pochwalasz.
Temu nie mógł zaprzeczyć. Siostra Magdalena była dawniej przez wiele lat stałą
kochanką pewnego dobrze urodzonego, a po jego śmierci rozglądała się za inną dziedziną, w
której mogłaby rozwinąć swe niewątpliwe talenty. Nie było wątpliwości, że klasztor wybrała
na chłodno i ze względów praktycznych. Liczyła się jednak energia i lojalność, którą
okazywała od dnia wstąpienia do zakonu i którą z pewnością zachowa do śmierci.
O ile wiem - przyznał Cadfael - siostra Magdalena jest wyjątkowa. Masz rację, została
zakonnicą nie z powołania, ale dla kariery i robi tę karierę, i to znaczną. Matka Mariana jest
stara i przykuta do łoża. Ciężar prowadzenia klasztoru spada na Magdalenę i nie znam ramion
lepiej nadających się, by go dźwigać. I nie sądzę, żeby ci powiedziała tak jak ja, że jest tylko
jeden dobry powód wstąpienia do zakonu - prawdziwa tęsknota za życiem duchowym. Tym
bardziej powinnaś do niej pójść, posłuchać jej rady i rozważyć ją starannie, zanim
zdecydujesz się na tak poważny krok. I pamiętaj, że jesteś, młoda, a ona pożegnała już wtedy
wiosnę swojego życia.
A ja pożegnałam moją - oświadczyła Judyta bardzo stanowczo i bez litowania się nad
sobą, jak ktoś stwierdzający fakt.
A jeśli chodzi o namiastki - powiedział Cadfael - można je znaleźć równie dobrze w
klasztorze, jak i poza nim. Prowadzenie ojcowskiego przedsiębiorstwa, dającego pracę tylu
ludziom, jest wystarczającym powodem do życia.
Nie poddaje mnie to żadnej poważnej próbie - odpowiedziała obojętnie. - Ach, dobrze,
mówiłam tylko, że myślę porzuceniu świata. Nic się jeszcze nie stało. Tak czy owak, rada
będę pomówić z siostrą Magdaleną, bo cenię jej rozum nie zostawię bez rozpatrzenia niczego,
co może powiedzieć. Daj mi znać, kiedy przyjedzie, a zaproszę ją do mego domu albo pójdę
do niej, gdziekolwiek się zatrzyma.
Wstała, żeby wziąć słoik z maścią. Była od niego wyższa odwa palce, ale szczupła i o
drobnych kościach. Zwoje jej włosów wydawałyby się zbyt ciężkie, gdyby nie trzymała
głowy tak prosto.
Twoje róże mają piękne pąki - powiedziała, kiedy wyszedł wraz z nią z pracowni na
żwirową ścieżkę. - Choćby późno przyszły, zawsze w końcu jednakowo zakwitają.
Pomyślał, że mogłaby to być metafora jakości życia, o jakim dyskutowali. Nie
powiedział jednak tego. Lepiej zostawić ją przenikliwej mądrości siostry Magdaleny.
A twoje? - spytał. - Kiedy nadejdzie dzień świętej Winifredy, będzie w czym
wybierać. Tobie należą się w dani najpiękniejsze i najświeższe.
Najulotniejszy z uśmiechów przemknął po jej twarzy, pozostawiając ją smutną, z
oczami wbitymi w ścieżkę. Powiedziała:
Tak. I nic więcej, chociaż zdawałoby się, że powinno tam być coś jeszcze. Czy to
możliwe, że zauważyła i była nękana przez tę samą dolegliwość, która prześladowała
Eluryka? Trzy razy przedtem przynosił jej różę w dani i przebywał w jej obecności... jak
długo? Dwie minuty w roku? Może trzy. Ale żaden męski cień nie przesłaniał oczu Judyty
Perle, żaden cień żyjącego mężczyzny. Niemniej mogła, pomyślał Cadfael, uświadomić sobie
jakoś nie tyle obecność młodego człowieka w jej domu, ile bliskość bólu.
Muszę już iść - powiedziała, otrząsając się z zamyślenia. - Zgubiłam sprzączkę od
ładnego paska i powinnam zamówić nową, pasującą do rozetek zdobiących skórę i do skuwki.
Emalia na brązie. Edred dał mi go kiedyś w prezencie. Niall Brązownik potrafi odtworzyć
wzór. To zręczny rzemieślnik. Rada jestem, że opactwo ma dobrego najemcę tego domu.
Przyzwoity, spokojny człowiek - zgodził się Cadfael i dba o ogród. Zobaczysz swój
różany krzew w bardzo dobrym stanie.
Na to nie odpowiedziała. Podziękowała mu po prostu za przysługę, kiedy weszli
razem na wielki dziedziniec i tam się rozłączyli. Ona poszła dalej wzdłuż Podgrodzia do
dużego domu przy kuźni opactwa, gdzie spędziła kilka lat swego małżeństwa, on zaś do
lavatorium, żeby umyć ręce przed wieczerzą. Odwrócił się jednak przy narożniku klasztoru,
żeby spojrzeć za nią, i patrzył, dopóki nie przeszła pod łukiem strażnicy i nie znikła mu z
oczu. Miała chód bardzo odpowiedni dla matki przełożonej, ale w jego oczach wyglądała
równie dobrze jako zdolna dziedziczka największego sukiennika w mieście. Poszedł do
refektarza w przekonaniu, że miał rację, odradzając jej życie zakonne. Jeśli teraz patrzyła na
nie jako na schronienie, przyjdzie czas, kiedy wyda się jej ono więzieniem, tym bardziej
dławiącym, że weszła do niego dobrowolnie.
Rozdział drugi
Dom na Podgrodziu stał w pobliżu trawiastego trójkąta końskiego targu, gdzie
gościniec omijał narożnik muru opactwa. Po przeciwnej stronie drogi niższy mur otaczał
podwórze, na którym Niall Brązownik miał swój sklep i warsztat, a w głębi znajdował się
solidny dom z dużym ogrodem i małym pastwiskiem z tyłu. Niall robił dobry interes na
wszystkim, od broszek i guzików, odważników i szpilek, do kociołków, dzbanków i mis.
Pracował też czasami wraz z innymi przy odlewaniu dzwonów, ale to były rzadkie
zamówienia i wymagały raczej podróży na miejsce, niż przewozu ciężkich dzwonów po ich
odlaniu.
Kiedy Judyta weszła do sklepu, brązownik zajmował się w kącie wykuwanym z
arkusza półmiskiem, nanosząc młotkiem i wybijakiem rysunek liści. Okiennice nie były
zamknięte, a światło z okna padało z ukosa na jej twarz i postać. Niall odwrócił się, by
zobaczyć, kto wchodzi, i stał przez chwilę z narzędziami w dłoniach, zanim je odłożył i
podszedł ją powitać.
Twój sługa, pani! Co mogę dla ciebie zrobić?
Prawie się nie znali, jak to rzemieślnik i klientka, a jednak fakt, że pracował w domu,
który ona darowała opactwu, skłaniał ich do przyglądania się sobie ze szczególną uwagą.
Była w jego sklepie może z pięć razy, odkąd go wynajął. Zaopatrywał ją w szpilki, haftki do
staników, drobiazgi kuchenne. Wykonał też matrycę pieczęci Vestierów. Znał jej historię, bo
darowizna domu uczyniła ją głośną. Ona wiedziała o nim niewiele ponad to, że trafił do jej
dawnej posiadłości, najmując ją od opactwa, i że on sam i jego praca byli dobrze widziani w
mieście i na Podgrodziu.
Judyta położyła na ladzie swój pasek z pięknej, miękkiej, doskonale wyprawionej
skóry. Wokół dziurek ozdobiony był serią rozetek z brązu, a na końcu miał brązowe okucie.
Emalia na wypukłościach była jasna i nowa, ale szew na drugim końcu paska przetarł się i
klamra przepadła.
Zgubiłam ją gdzieś w mieście - powiedziała. - Był wieczór i nie zauważyłam pod
płaszczem, że pasek się zsunął. Wróciłam, żeby go szukać, ale znalazłam tylko to, bez
klamry. Były roztopy i woda płynęła rynsztokiem. Moja wina, bo wiedziałam, że szew się
przeciera. Powinnam go poprawić.
Piękna robota - powiedział brązownik, oglądając okuwkę. - Pewnie nie tu kupowany?
Tutaj, ale na jarmarku opactwa, od flamandzkiego kupca. Dawniej często go nosiłam -
odrzekła - ale odłożyłam go w zimie, kiedy zgubiłam tę klamrę. Czy mógłbyś zrobić mi
nową, dobraną do tych kolorów i wzorów? Była podłużna, taka! - nakreśliła kształt na ladzie
końcem palca. - Ale nie musi być taka sama, możesz zrobić ją owalną albo w kształcie, jaki
uznasz za najlepszy.
Ich głowy zbliżyły się nad ladą. Podniosła wzrok na jego twarz, nieco zaskoczona tą
bliskością, ale on był skupiony na szczegółach odlewu i emalii i nieświadomy jej czujności.
Przyzwoity, spokojny człowiek, jak go nazwał Cadfael, a w ustach Cadfaela brzmiało to jak
rekomendacja. Przyzwoici, spokojni ludzie byli kośćcem każdego społeczeństwa, szanowani i
cenieni bardziej od tych, którzy robili większe zamieszanie i więcej hałasu. Niall Brązownik
mógłby być portretem ich wszystkich. Średniego wzrostu i w średnim wieku, nawet kolor
włosów miał pośredni, a głos przyjemnie niski. Pomyślała, że może mieć czterdzieści lat.
Kiedy się wyprostował, stali dosłownie oko w oko, a ruchy jego dużych, zręcznych dłoni były
płynne i pewne.
Wszystko w nim pasowało do wizerunku zwykłego, poczciwego człowieka, prawie
nie do odróżnienia od sąsiadów, a jednak ta suma części była bardzo wprost i stanowczo nim
samym i nikim innym. Miał gęste brunatne brwi, twarz o szerokich kościach policzkowych i
szeroko rozstawione orzechowe oczy. W gęstej brunatnej czuprynie zaznaczało się kilka
siwych włosów, a jego mocny, wystający podbródek był ogolony.
Czy ci się z tym śpieszy, pani? - zapytał. - Chciałbym to zrobić jak należy. Gdybym
miał na to dwa albo trzy dni.
Nie ma pośpiechu - zgodziła się chętnie. - Czekałam długo z naprawą, więc jeszcze
tydzień nie robi różnicy.
Zatem czy przynieść ci go do miasta? Znam adres i mogę oszczędzić ci drogi. - Złożył
tę propozycję grzecznie, lecz z namysłem, obawiając się, czy nie zostanie wzięta za zbytnią
pewność siebie, a nie zwykłą uprzejmość.
Obrzuciła szybkim spojrzeniem jego sklep i ujrzała dość dowodów, że ma mnóstwo
roboty, więcej niż dosyć, by mu zapewnić zajęcie na cały dzień.
Chyba jednak twój czas jest zapełniony. Jeśli masz może chłopca... ale mogę równie
dobrze sama przyjść.
Pracuję sam - odrzekł Niall. - Ale chętnie ci go przyniosę wieczorem, kiedy światło
jest za słabe. Nie mam innych zamówień i mogę bez kłopotu poświęcić na niego cały dzień.
Mieszkasz tu sam? - spytała, umacniając się w swoich przypuszczeniach. - Nie masz
żony? Ani rodziny?
Straciłem żonę pięć lat temu. Przywykłem do samotności. Wystarczy po prostu zadbać
o swoje potrzeby. Mam jednak córeczkę. Jej matka zmarła przy porodzie.
Ujrzał w jej twarzy nagłe napięcie, iskierkę w oczach, gdy podniosła głowę i
rozejrzała się, spodziewając się zobaczyć jakieś dowody obecności dziecka.
Och, nie tutaj! Byłoby mi trudno zadbać o noworodka. Mam siostrę niedaleko stąd, w
Pulley, zamężną z rządcą Morti - merów. Mają dwóch chłopców i dziewczynkę niewiele
starszą od mojej. Moja dzieweczka mieszka tam z nimi. Ma kobiecą opiekę i inne dzieci za
towarzyszy zabaw. Chodzę tam w każdą niedzielę i czasem też wieczorami. Lepiej jej tam z
Cecylią i z Janem, i młodzikami niż tu ze mną samotnym, zwłaszcza że jest jeszcze mała.
Judyta zaczerpnęła tchu długo i głęboko. Jest wdowcem, a jego strata była tak samo
gorzka, ale pozostał mu ten jeden bezcenny zastaw, podczas gdy ona straciła wszystko.
Nie wiesz, jak ci zazdroszczę - powiedziała szorstko.
Ja straciłam dziecko.
Nie zamierzała powiedzieć aż tyle, ale wypadło to prosto i naturalnie i tak samo po
prostu i zwyczajnie on to przyjął.
Słyszałem o twojej trosce, pani. Było mi wtedy strasznie żal, bo niewiele wcześniej
sam to przeżyłem. Ale mnie przynajmniej zostawiono tę maleńką. Dziękuję za to Bogu.
Kiedy człowiek zostaje tak zraniony, uczy się też cenić taką łaskę.
Tak - odwróciła się gwałtownie. - Cóż... Ufam, że twoja córka kwitnie - powiedziała,
dochodząc do siebie - i zawsze będzie dla ciebie radością. Przyjdę po ten pasek za trzy dni,
jeśli wystarczy ci tyle czasu. Nie trzeba mi go przynosić.
Była już w drzwiach, zanim zdążył coś odpowiedzieć, a zresztą nie miał nic
sensownego do powiedzenia. Patrzył jednak, jak przechodzi przez podwórze, i wrócił do
swojej pracy dopiero, gdy znikła mu z oczu.
Było późne popołudnie, ale wciąż jeszcze pozostawała o tej porze roku godzina do
nieszporów, kiedy brat Eluryk, opiekun ołtarza Matki Boskiej, wymknął się ukradkiem ze
swej pracy w skryptorium, przeszedł przez wielki dziedziniec do domu opata w małym
ogrodzie otoczonym murem i poprosił o audiencję. Był tak spięty i roztrzęsiony, że brat
Witalis, kapelan i sekretarz opata Radulfusa, uniósł pytająco brwi i zastanowił się, zanim go
zapowiedział. Radulfus miał jednak zasadę, że każdy syn tego domu będący w kłopocie albo
potrzebujący porady musi mieć do niego dostęp. Witalis wzruszył ramionami i poszedł prosić
o pozwolenie, które z miejsca otrzymał.
W wyłożonej drewnem rozmównicy jasne światło słońca przemieniało się w łagodną
mgiełkę. Eluryk przystanął w wejściu i usłyszał, jak drzwi zamykają się cicho za jego
plecami. Radulfus siedział za swym roboczym stołem przy otwartym oknie z gęsim piórem w
ręku i ani na chwilę nie oderwał wzroku od swego pisania. Pod światło jego orli profil
wydawał się ciemny i spokojny, a złota linia obramiała wysokie czoło i szczupły policzek.
Eluryk wszedł tu w lęku przed opatem, a jednak pociągały go ten spokój i pewność, tak
odległe od stanu, w którym sam się znajdował.
Radulfus postawił kropkę po swoim pięknie ukształtowanym zdaniu i odłożył gęsie
pióro na tackę z brązu.
Tak, mój synu? Jestem. Słucham. - Podniósł wzrok.
Jeśli mogę ci pomóc, proś śmiało.
Ojcze - przemówił Eluryk przez zaciśnięte i wyschnięte gardło, głosem tak cichym, że
ledwie słyszalnym poprzez komnatę. - Jestem w wielkim kłopocie. Nie wiem, jak to
powiedzieć ani jak bardzo musi to wyglądać na moją winę i hańbę. Bóg świadkiem, że z tym
walczyłem i modliłem się stale, by się ustrzec od złego. Jestem zarówno petentem, jak
penitentem, a jednak nie zgrzeszyłem i przy twojej łaskawości i wyrozumiałości mogę się
jeszcze uchronić przed występkiem.
Radulfus przyjrzał mu się uważniej i dostrzegł napięcie przeszywające ciało młodego
człowieka i wprawiające go w drżenie niczym napiętą cięciwę. Przeczulonego młodego
człowieka, zawsze dręczonego żalem za winy wyimaginowane albo tak powszednie, że
zaliczanie ich do grzechów było samo w sobie występkiem jako wypaczenie prawdy.
Dziecko - powiedział wyrozumiale opat. - Z wszystkiego, co o tobie wiem, jesteś
nazbyt skory, żeby obwiniać się ciężkie grzechy w sprawach, które człowiek mądry uznaje za
niegodne wzmianki. Strzeż się fałszywej dumy! Umiarkowanie we wszystkim nie jest
najbardziej efektowną drogą do doskonałości, ale najbezpieczniejszą i najskromniejszą. A
teraz mów otwarcie i pomyślimy, co możemy zrobić, żeby skończyć z twoim kłopotem. - I
dodał z ożywieniem: - Podejdź bliżej! Niech cię zobaczę wyraźniej i usłyszę, że mówisz z
sensem.
Eluryk przysunął się bliżej, trzymając przed sobą dłonie zaciśnięte tak mocno, że
palce pobielały mu w stawach, i zwilżył wyschnięte wargi.
Ojcze, za osiem dni jest dzień przeniesienia świętej Winifredy i trzeba złożyć różę w
dani za posiadłość na Podgrodziu... pani Perle, która oddała ten dom pod tym warunkiem...
Tak - rzekł Radulfus. - Wiem. I cóż?
Ojcze, przychodzę prosić, żebyś mnie zwolnił z tego obowiązku. Trzy razy zanosiłem
jej tę różę zgodnie z umową z każdym rokiem było to dla mnie trudniejsze. Nie posyłaj mnie
tam znowu! Zdejmij ze mnie to brzemię, zanim upadnę! To więcej, niż mogę znieść. - Trząsł
się na całym ciele i miał trudności z ciągłością wypowiedzi, tak więc słowa wypadały w
bolesnych wybuchach, niczym wytryski krwi z rany. - Ojcze, już sam jej widok i dźwięk jej
głosu są dla mnie udręką. Przebywanie z nią w tym samym pokoju sprawia śmiertelny ból.
Modliłem się, czuwałem, błagałem Boga i świętych o wyzwolenie od grzechu, ale wszystkie
moje modlitwy i czuwania nie mogą mnie utrzymać z dala od tej nieproszonej miłości.
Radulfus siedział przez chwilę cicho po wypowiedzeniu tego ostatniego słowa, a jego
twarz nie zmieniła wyrazu, poza pewnym wyostrzeniem uwagi i lśnieniem w głęboko
osadzonych oczach.
Miłość sama w sobie - powiedział w końcu z namysłem - nie jest grzechem, nie może
nim być, chociaż może prowadzić do grzechu. Czy padło jakieś słowo o tym niezwyczajnym
uczuciu między tobą a tą kobietą, jakieś spojrzenie, które mogłoby splamić twoje śluby albo
jej czystość.
Nie! Nie, ojcze, nigdy! Żadne słowo żadnego rodzaju poza grzecznym pozdrowieniem
i pożegnaniem, i błogosławieństwem należnym dobrodziejce. Nic złego nie zostało zrobione
ani powiedziane, to moje serce jest przestępcą. Ona nie wie nic o mojej udręce, ona nigdy nie
pomyślała o mnie inaczej niż jako o wysłanniku tego zakonu. Boże uchowaj, żeby się
dowiedziała, bo ona jest bez winy. To dla jej dobra, tak samo jak dla mojego, proszę, żeby
mnie zwolniono z widzenia się z nią znowu, bo taki ból, jaki czuję, mógłby ją zaniepokoić,
nawet gdyby go nie zrozumiała. Cierpienie to ostatnia rzecz, jakiej bym jej życzył.
Radulfus wstał gwałtownie ze swego siedziska, a Eluryk, wyczerpany wyznaniem i
przekonany o swej winie, osunął się na kolana i skłonił głowę ku dłoniom, oczekując
potępienia. Ale opat po prostu odwrócił się do okna i stał przez chwilę, patrząc na ogród w
słońcu popołudnia, gdzie jego własne róże okryły się bujnymi pąkami.
„Nigdy więcej oblatów - pomyślał opat ponuro - i dzięki Bogu za to. Nie będzie
zabierania niemowląt z kołysek i odcinania ich od widoku i głosu kobiety, pozbawiania ich
połowy stworzonego świata. Jak można oczekiwać od nich radzenia sobie z czymś równie
obcym i onieśmielającym, jak smoki? Prędzej czy później jakaś kobieta musi wejść im w
drogę, straszliwa niczym armia pod sztandarami, a te nieszczęsne dzieci pozbawione broni i
zbroi mają wytrzymać to natarcie! Krzywdzimy kobiety i krzywdzimy tych chłopców,
wysyłając ich nieprzygotowanych w dojrzałość, mężczyzn całkowicie bezbronnych wobec
pierwszego ukłucia cielesności. Broniąc ich przed niebezpieczeństwami, pozbawiamy ich
środków do obrony. Cóż, teraz już nigdy więcej! Ci, którzy odtąd tu wejdą, będą w wieku
męskim, znajdą się tu z własnej woli, będą sami dźwigać swoje brzemię. To jedno brzemię
spada jednak na mnie”.
Odwrócił się z powrotem ku komnacie. Eluryk klęczał zgięty w pół. Jego gładkie,
młode dłonie z boleśnie rozczapierzonymi palcami zakrywały mu twarz, a łzy ciekły wolno
przez te palce.
Spójrz na mnie! - powiedział stanowczo Radulfus, a młoda udręczona twarz zwróciła
się ku niemu z lękiem. - Teraz odpowiedz mi szczerze i bez obawy. Nigdy nie powiedziałeś
tej pani ani słowa o miłości?
Nie, ojcze!
Ani też ona nie obdarzyła cię takim słowem ani takim spojrzeniem, które mogłoby
zapalić albo zachęcić do miłości?
Nie, ojcze! Nigdy, nigdy! Ona jest całkiem nieczuła. Jestem dla niej niczym. - I dodał
ze łzami desperacji: - To ja ją skalałem, wstyd mi za to, kochając ją, chociaż ona nic o tym nie
wie.
Doprawdy? W jaki sposób mogło twoje nieszczęśliwe uczucie skalać tę panią?
Powiedz mi, czy kiedykolwiek pozwalałeś sobie w wyobraźni dotykać ją? Albo obejmować
ją? Albo ją posiadać?
Nie! - wykrzyknął Eluryk z bólem i oburzeniem. - Broń Boże! Jak bym mógł tak ją
sprofanować! Ja jej oddaję cześć, myślę o niej jak o świętych. Kiedy trymuję świece, których
nam dostarcza, widzę jej twarz jako jasność. Jestem zaledwie jej pielgrzymem. Ale, ach, to
boli... - powiedział, pochylając się do kolan opata.
Cicho! - nakazał opat i położył dłoń na pochylonej głowie. - Używasz przesadnych
określeń na to, co jest całkiem ludzkie i naturalne. Przesada jest naganna i na tym polu
rzeczywiście grzeszysz. Jasne jednak, że w kwestii tego nieszczęsnego pokuszenia nie
postąpiłeś źle, ale prawdę mówiąc, raczej dobrze. Nie musisz się też obawiać żadnej przygany
tej pani, której cnotę wychwalasz. Nie wyrządziłeś jej szkody. Wiem, że jesteś prawdomówny
na tyle, jak widzisz i rozumiesz prawdę. Prawda bowiem nie jest sprawą prostą, mój synu, a
umysł ludzki okazuje się omylny i niedoskonały. Wyrzucam sobie, że cię poddałem tej
próbie. Powinienem przewidzieć jej bolesne skutki dla kogoś tak młodego i
niedoświadczonego jak ty. Wstań teraz! Masz to, o co przyszedłeś prosić. Jesteś odtąd
zwolniony z tego obowiązku.
Chwycił Eluryka za przeguby i postawił go stanowczo na nogach, bo wydawał się tak
wyczerpany i drżący, że chyba by nie wstał bez pomocy. Chłopiec zaczął jąkać
podziękowania, a język łamał mu się teraz nawet na zwykłych słowach. Wyraz wyczerpania i
ulgi pojawiał się stopniowo na jego twarzy. Nadal jednak gryzł się czymś, nawet uwolniony
od winy.
Ojcze... ten kontrakt... będzie nieważny, jeśli róża nie zostanie dostarczona, a danina
zapłacona.
Róża będzie dostarczona powiedział z naciskiem Ra - dulfus. - Danina będzie
zapłacona. To zadanie zdejmuję tu i teraz z twoich ramion. Dbaj o swój ołtarz i nie myśl
więcej o tym, jak i przez kogo zostanie wypełnione to zadanie od dziś.
Ojcze, co jeszcze mogę zrobić, żeby oczyścić moją duszę? - spytał Eluryk w ostatnich
uspokajających się drżeniach winy.
Pokuta może ci wyjść na pożytek - przyznał opat z niejakim znużeniem. - Wystrzegaj
się jednak przesady nawet w pokucie. Jesteś daleki od świętości - jak my wszyscy - ale nie
jesteś też jakimś godnym uwagi grzesznikiem i nigdy nie będziesz, mój synu.
Boże broń! - wyszeptał Eluryk.
Bóg rzeczywiście zabrania - rzekł sucho Radulfus - żebyśmy robili z naszych cnót
albo naszych słabości więcej niż należy. Żeby ulżyć swej duszy, idź i wyspowiadaj się, jak ci
poleciłem, z umiarem, ale powiedz swojemu spowiednikowi, że już byłeś u mnie i masz moją
zgodę i błogosławieństwo, i zostałeś przeze mnie zwolniony z obowiązku, który był dla ciebie
zbyt ciężki. Potem wykonaj pokutę, jaką ci on wyznaczy, i wystrzegaj się proszenia o więcej.
Brat Eluryk wyszedł na drżących nogach, wyzbyty wszelkich uczuć i lękający się, że
ta pustka nie potrwa długo. Nie było to przyjemne, ale przynajmniej nie bolało. Potraktowano
go życzliwie. Przyszedł na tę audiencję, spodziewając się sukcesu i uwolnienia od udręki
przebywania w pobliżu tej kobiety jako końca wszystkich swych kłopotów. Teraz jednak
pustka w jego duszy była niczym ten dom z Pisma Świętego, pozamiatany do czysta, gotowy
do zamieszkania i równie odpowiedni dla diabłów, co dla aniołów.
Zrobił, co mu polecono. Aż do końca nowicjatu jego spowiednikiem był brat
Jeremiasz, ucho i cień przeora Roberta, a u Jeremiasza mógł liczyć na wszystkie kary, jakich
pragnęła jego niespokojna dusza. Teraz jednak obowiązki te pełnił sub - przeor Ryszard, a
Ryszard był znany z łagodności i pocieszania penitentów, zarówno z powodu swego lenistwa,
jak i dobro - duszności. Eluryk zrobił, co mógł, żeby wypełnić nakaz opata; nie oszczędzał
siebie, ale i nie oskarżał się o to, czego nie popełnił, nawet w myśli. Kiedy skończył i
otrzymał rozgrzeszenie, nadal klęczał z zamkniętymi oczami i boleśnie zmarszczonymi
brwiami.
Coś jeszcze? - spytał Ryszard.
Nie, ojcze... Nic więcej o tym, co się stało. Obawiam się tylko...
Otępienie ustępowało, jakiś ból zaczął mu skręcać wnętrzności, pusty dom już
wkrótce nie będzie niezamieszkany. - Zrobię wszystko, co mogę, żeby odsunąć nawet
wspomnienie o tym zakazanym uczuciu, ale nie jestem pewien... Nie jestem pewien! A jeśli
zawiodę? Boję się własnego serca...
Mój synu, kiedy cię zawodzi własne serce, musisz udać się do źródła wszelkiej siły i
współczucia i prosić o wsparcie, a łaska cię nie zawiedzie. Służysz u ołtarza Matki Boskiej,
która jest czystością doskonałą. Gdzie znajdziesz lepsze źródło łaski?
Gdzie, rzeczywiście! Ale łaska nie jest rzeką, w której każdy może zanurzać wiadro
do woli, lecz fontanną, która tryska, kiedy jest włączona, a kiedy indziej pozostaje sucha i
cicha. Szeptem zdławionym z bólu Eluryk odprawił swą pokutę przed ołtarzem, który
wcześniej świeżo przystroił, klęcząc na chłodnych płytkach posadzki. Klęczał jeszcze, kiedy
skończył, a każdy nerw i ścięgno w jego ciele błagały o pełnię i pokój.
Z pewnością powinien być szczęśliwy, bo został oczyszczony, uwolniony od ciężaru
grzechu śmiertelnego, wybawiony od oglądania znowu twarzy Judyty Perle, słuchania jej
głosu albo wdychania słodkiej woni płynącej z jej szat, gdy się poruszała. Wolny od tej udręki
i pokusy, wierzył, że jego kłopoty się skończą. Teraz był mądrzejszy.
Zacisnął dłonie aż do bólu i wybuchnął namiętną milczącą modlitwą do Panny, której
wiernie służył, a która mogłaby i musi stanąć teraz przy nim. Kiedy jednak otworzył oczy i
spojrzał w złociste stożki światła świec, ukazała mu się promienna twarz kobiety w nagłej,
oślepiającej jasności.
Nie uciekł przed niczym, wszystko, czego dokonał, zostało odrzucone wraz z
nieznośnym bólem tej transcedentalnej rozkoszy. Pozostał mu tylko jego własny jałowy
honor, ponura konieczność dotrzymania ślubów za wszelką cenę. Był człowiekiem wartym
swego słowa, dotrzyma go więc.
Ale już nigdy jej nie zobaczy.
Cadfael wrócił z miasta w samą porę na kompletę, dobrze nakarmiony i napojony, i
zadowolony z wieczornej wizyty, ale pełen żalu, że nie zobaczy Aliny i swego chrześniaka
Egidiusza przez trzy albo cztery miesiące. Niewątpliwie Hugo sprowadzi ich przed zimą z
powrotem do domu w mieście, a do tego czasu chłopiec wyrośnie i nadejdą jego trzecie
urodziny. Cóż, niech lepiej spędzą gorące miesiące na północy w Maesbury, w zdrowym
klimacie skromnego dworu Hugona niż na zatłoczonych ulicach Shrewsbury, gdzie choroby
mają łatwiejszy dostęp i większą moc. Nie powinien narzekać na ich wyjazd, a jednak będzie
mu ich brak.
Był ciepły wczesny zmierzch, kiedy przekraczał most, godząc nastrój zadowolenia z
łagodną melancholią. Przeszedł obok miejsca, gdzie drzewa i krzewy wydzielały ścieżkę
schodzącą na bujny nadrzeczny poziom Gaye, głównych ogrodów opactwa, a następnie minął
nieruchomą srebrną taflę młyńskiego stawu po prawej stronie i skręcił do wartowni przy
bramie. Odźwierny siedział w wejściu swej stróżówki w łagodnym, wonnym powietrzu,
napawając się chłodem wieczoru, ale nie zaniedbywał swych obowiązków i wypełniał
powierzone mu zadanie.
A więc jesteś! - powiedział pogodnie, gdy Cadfael wchodził przez otwartą furtkę. -
Znowu się wałęsasz. Chciałbym mieć jak ty chrześniaka w mieście.
Dostałem pozwolenie - odrzekł zadowolony z siebie Cadfael.
Pamiętam czasy, kiedy nie powiedziałbyś tego tak gładko! Ale tak, wiem, że miałeś
dziś wieczorem pozwolenie i wróciłeś w samą porę na nabożeństwo. Ale i tak ojciec opat
chce cię widzieć w swojej rozmównicy. Kiedy tylko wrócisz, tak powiedział.
Tak powiedział, naprawdę? - powtórzył Cadfael, unosząc brwi. - O co chodzi o tej
godzinie? Czy się zdarzyło coś niezwykłego?
O niczym nie wiem. Nie było żadnego poruszenia. Wszystko jest tak spokojne, jak ten
wieczór. To tylko zwykłe wezwanie. Brat Anzelm też został poproszony - dodał uspokajająco.
- Nie wspomniano o przyczynie. Lepiej idź się przekonać.
Tak też myślał Cadfael i ruszył żwawo przez wielki dziedziniec do domu opata. Brat
Anzelm już tam był, usadowiony na rzeźbionej ławie pod wyłożoną drewnem ścianą.
Wydawało się, że nie dzieje się nic nienaturalnego, bo obaj z opatem popijali wino z
pucharków. Cadfaelowi zaproponowano to również, gdy tylko się zameldował. Anzelm
posunął się na ławie, robiąc miejsce przyjacielowi. Kantor, a także bibliotekarz, miał dziesięć
lat mniej niż Cadfael. Był niezdecydowany i oderwany od świata, z wyjątkiem spraw, którymi
się entuzjazmował, ale czujny i subtelny we wszystkim, co dotyczyło książek, muzyki albo
instrumentów muzycznych, a zwłaszcza najdoskonalszego z nich - głosu ludzkiego.
Niebieskie oczy, które wyzierały spod krzaczastych brwi i brunatnej czupryny, mogły być
krótkowzroczne, ale niewiele uchodziło ich uwagi i przymykały się pobłażliwie na słabostki
istot ludzkich, szczególnie zaś młodych.
Posłałem po was dwóch - rzekł Radulfus, kiedy drzwi zostały starannie zamknięte i
nikt nie mógł ich podsłuchać - bo wynikła pewna sprawa, której wolałbym nie stawiać jutro
na kapitule. Będzie z pewnością znana jeszcze jednemu, ale poprzez konfesjonał, więc nie
wyjdzie na jaw. Chcę, żeby to zostało między nami trzema. Obaj dobrze poznaliście świat i
jego pułapki, zanim wstąpiliście do klasztoru, więc zrozumiecie moje powody. Na szczęście
byliście także świadkami opactwa podczas podpisywania kontraktu, na mocy którego
uzyskaliśmy dom wdowy Perle tu, na Podgrodziu. Prosiłem brata Anzelma, żeby przyniósł ze
sobą kopię tego dokumentu.
Mam ją tu - powiedział brat Anzelm, rozchylając arkusz welinu na kolanie.
Świetnie! Za chwilę! Teraz o sprawie. Dziś po południu brat Eluryk, który jako
opiekun ołtarza w kaplicy Matki Boskiej wydawał się najodpowiedniejszą osobą do
wypłacania tej pani co roku przewidzianej daniny, przyszedł do mnie i zażądał zwolnienia z
tego obowiązku. Z powodów, które powinienem był przewidzieć. Bo nie da się zaprzeczyć, że
pani Perle to atrakcyjna kobieta, a brat Eluryk jest całkiem niedoświadczony, młody i
wrażliwy. Mówi, i jestem pewien, że to prawda, iż nigdy nie padło między nimi jakiekolwiek
niestosowne słowo ani spojrzenie, ani że nigdy on sam nie zabawiał się żadną pożądliwą
myślą o niej. Pragnął jednak być zwolniony od przyszłych spotkań, albowiem cierpi i jest
kuszony.
Cadfael pomyślał, że usłyszał starannie uładzony opis tego, co nęka brata Eluryka, ale
wygląda na to, iż szczęśliwie udało się w porę zapobiec katastrofie. Chłopiec dostał, o co
prosił, to oczywiste.
- A ty spełniłeś jego pragnienie - rzekł Anzelm i było to raczej stwierdzenie niż
pytanie.
Spełniłem. Jest naszym zadaniem uczyć młodych, jak sobie radzić z pokusami świata i
ciała, ale z pewnością nie należy do naszych obowiązków poddawanie ich takim próbom.
Mam sobie za złe, że nie zwróciłem należytej uwagi na to, co zostało ustalone, i nie
przewidziałem możliwych następstw. Eluryk zachował się emocjonalnie, ale wierzę mu
absolutnie, kiedy mówi, że nie zgrzeszył nawet w myśli. Zwolniłem go zatem z tego zadania.
I nie życzę sobie, żeby pozostali bracia dowiedzieli się czegoś o jego udręce. Dla Eluryka nie
będzie to łatwe, więc niech przynajmniej sprawa pozostanie w sekrecie, wiadoma tylko nam.
On nie musi się nawet dowiedzieć, że się wam zwierzyłem.
Nie dowie się - oświadczył stanowczo Cadfael.
Zatem - rzekł Radulfus - ratując jedno błądzące dziecię od płomieni, jestem tym
bardziej zdecydowany nie narażać drugiego, równie nieprzygotowanego, na to samo
niebezpieczeństwo. Nie mogę wyznaczyć innego chłopca w wieku Eluryka do zaniesienia tej
róży. A jeśli poślę kogoś starszego, takiego jak ja sam, Cadfael czy ten tu Anzelm, będzie
wiadome aż za dobrze, co spowodowało tę zmianę, i kłopot stanie się przedmiotem plotki i
skandalu. Możecie być pewni, że żaden nakaz milczenia nie powstrzyma tej wieści od
szerzenia się niczym powój. Nie, to musi być widziane jako zmiana polityki z dobrych i
kanonicznych powodów. Dlatego właśnie prosiłem oten kontrakt. Znam jego treść, ale nie
pamiętam dokładnych sformułowań. Zobaczmy, jakie są możliwości. Czy możesz go
przeczytać na głos, Anzelmie?
Anzelm rozwinął arkusz i czytał miodopłynnym głosem, radującym słuchaczy liturgii:
„Niech się dowiedzą wszyscy, teraz i w przyszłości, że ja, Judyta, córka Ryszarda
Vestiera i wdowa po Edredzie Perle, będąc w pełni władz umysłowych, daję i nadaję, i
poprzez niniejszy kontrakt powierzam Bogu i ołtarzowi Matki Boskiej w kościele
zakonników ze Shrewsbury mój dom na Zakonnym Podgrodziu między kuźnią opactwa a
nieruchomością mieszkalną Tomasza Kowala wraz z ogrodem i polem należącymi do niego,
za roczną daninę wypłacaną do końca mego życia w postaci jednej białej róży z krzaka
rosnącego pod północnym mu - rem, która ma być przekazana mnie, Judycie, w dniu
przeniesienia świętej Winifredy. Przez tych oto świadków podpisane: za opactwo: brat
Anzelm, kantor, brat Cadfael, za miasto: John Ruddock, Mikołaj z Meole, Henryk Wyle”.
Świetnie! - powiedział opat, odetchnąwszy głęboko i z satysfakcją, gdy Anzelm
opuścił arkusz na podołek. - Nie ma żadnej wzmianki, kto powinien przekazywać tę daninę.
Musi być po prostu wypłacona w określonym dniu na ręce donatora. Możemy zwolnić
Eluryka, nie naruszając warunków, i wyznaczyć kogoś innego do zaniesienia róży. Tu nie ma
ograniczeń. Każdy może działać w tej sprawie w imieniu opactwa.
To pewne - zgodził się chętnie Anzelm. - Ale jeśli zamierzasz ojcze wykluczyć
wszystkich młodych w obawie wystawienia ich na pokusę i wszystkich starszych w obawie o
narażenie brata Eluryka na podejrzenie co najmniej o słabość, a w najgorszym razie o
przewinienie, czy mamy szukać świeckiego sługi? Może któregoś z rządców?
To by było dozwolone - stwierdził Radulfus praktycznie - ale być może ujęłoby nieco
splendoru. Wolałbym nie umniejszać naszej wdzięczności za hojny dar tej pani ani szacunku,
który winniśmy okazywać jej wyborowi daniny. To dla niej wiele znaczy i musi być
traktowane przez nas z równie wielką powagą. Chętnie usłyszę, co o tym myślicie.
Ta róża - powiedział Cadfael powoli i z rozwagą - pochodzi z ogrodu i tego
szczególnego krzewu, którym wdowa cieszyła się w ciągu lat swego małżeństwa i o który
dbała wraz z mężem. Dom ma teraz najemcę, szanownego wdowca i dobrego rzemieślnika,
który troszczy się o ten krzew, przycina go i nawozi, odkąd przejął tę nieruchomość. Czemu
jego nie poprosić o przekazanie tej róży? Nie drogą okrężną, za pośrednictwem osób trzecich
i z polecenia, ale wprost z krzaka do pani? Ten dom jest jego dzierżawą, tak jak jest jej
beneficjum, a błogosławieństwo idzie wraz z tą różą bez zbędnych słów.
Nie miał pewności, co go skłoniło do przedstawienia tej propozycji. Mogło to być
wino wypite tego wieczoru, które połączone z trunkiem zaoferowanym przez opata,
Peters Ellis Kroniki Brata Cadfaela 13 Róża w dani
Rozdział pierwszy Z powodu przewlekłego chłodu, który przeciągnął się aż w głąb kwietnia i nieco tylko zelżał z początkiem maja, wszystko szło marudnie i niechętnie owej wiosny roku 1142. Ptaki trzymały się dachów, szukając cieplejszych miejsc. Dłużej uśpione pszczoły wyczerpały swe zapasy i pragnęły pożywienia, ale nie rozwinęły się jeszcze żadne pąki, żeby zaspokoić tę potrzebę. W ogrodach niczego nie siano, bo ziarno zgniłoby albo zostało pożarte w ziemi, zbyt chłodnej, aby zrodzić życie. Rzeczy i sprawy ludzi, porażone tym samym unieruchamiającym chłodem, zdawały się pogrążone w zimowym śnie. Stronnictwa wstrzymywały oddech. Król Stefan, po pierwszym rozradowaniu uwolnieniem z więzienia i po wielkanocnej podróży na północ dla naprawienia swoich nadszarpniętych wpływów, rozchorował się na południu tak ciężko, że po Anglii zaczęły krążyć pogłoski o jego śmierci. Jego kuzynka i rywalka, cesarzowa Maud, roztropnie przeniosła swą kwaterę główną do Oksfordu i osiadła tam, by czekać cierpliwie i daremnie na potwierdzenie przez niego tych wieści, on zaś uparcie się przed tym wzbraniał. Miał jeszcze sprawę do załatwienia z tą panią, a jego budowa fizyczna pozwalała mu się mierzyć nawet ze złośliwą febrą. W końcu maja wracał już mężnie do zdrowia. Na początku czerwca załamał się ów długotrwały chłód. Ostry wiatr przeszedł w łagodną bryzę, słońce wyszło nad ziemię niczym ciepła, głaszcząca dłoń, nasiona poruszyły się w glebie i wypuściły zielone pędy, a kwiaty zapieniły się złotem, purpurą i bielą w ogrodach i na łąkach tym bujniej, że długo były powstrzymywane. Spóźnione siewy rozpoczęto w radosnym pośpiechu. A król Stefan, niczym olbrzym uwalniający się z jakiegoś paraliżującego zaklęcia, przeszedł ze swej rekonwalescencji do ożywionych działań i, ruszywszy na port Wareham, najdalszy na wschód z dostępnych dla jego nieprzyjaciół, zajął zarówno miasto, jak i zamek prawie bez żadnych strat. I kieruje się teraz znów na północ w stronę Cirencester mówił Hugo Beringar, podniecony tą wiadomością - żeby usunąć jedną po drugiej wysunięte placówki cesarzowej, o ile tylko zdoła utrzymać ten przypływ energii. Jedyną fatalną wadą w wizerunku króla jako wojskowego była niezdolność prowadzenia jakiejś kampanii dłużej, jeśli nie uzyskiwał natychmiastowych rezultatów. Potrafił przerywać oblężenie po trzech dniach i odchodził, by zacząć gdzie indziej, marnując
bez żadnej korzyści energię poświęconą na jedno i drugie. Może jednak zobaczymy jeszcze jakiś tego koniec! Brat Cadfael, pochłonięty mniej ważnymi sprawami, kontynuował badanie grządki warzywnej za murem swego herbarium, sprawdzając palcem u nogi ziemię, ciemniejszą i bardziej podatną po porannym deszczyku. Po prawdzie - powiedział z namysłem - marchew powinna tu być ponad miesiąc temu, a pierwsze rzodkiewki wyrosną włókniste i pokurczone jak stara skóra, ale możemy coś uzyskać, jeśli jeszcze trochę popada. Szczęściem drzewa owocowe nie zakwitły przed obudzeniem się pszczół, ale i tak w tym roku zbiory zapowiadają się liche. Wszystko jest spóźnione o cztery tygodnie, może jednak pory roku jakoś się ułożą. Wareham, mówiłeś? Co z Wareham? Ależ że Stefan zajął je, miasto i zamek, i port, i wszystko. Robert Gloucester wyjechał przez tamą bramę ledwie przed dziesięcioma dniami, a teraz zatrzaśnięto mu ją przed nosem. Czy ci nie mówiłem? Ta wiadomość przyszła trzy dni temu. Zdaje się, że w kwietniu w Devizes doszło do spotkania cesarzowej z jej bratem, i chyba ustalili między sobą, że najwyższy czas, by mąż tej pani okazał trochę zainteresowania jej sprawie i przybył we własnej osobie pomóc jej położyć dłoń na koronie Stefana. Wysłali posłów do Normandii do Godfryda, ale on ich odprawił. Kazał powiedzieć, że jest przychylny, bez wątpienia, ale że nie zna wysłanych do niego ludzi z imienia ani z reputacji i że byłby w kłopocie, układając się z kim innym niż z samym hrabią Gloucesterem. „Jeśli Robert nie przybędzie”, powiada Godfryd, „nie ma sensu wysyłać mi kogo innego”. Cadfael natychmiast zapomniał o swoich marudnych warzywach. I Robert dał się przekonać? - spytał zdumiony. Bardzo niechętnie. Bał się powierzyć siostrę lojalności tych, którzy już byli gotowi opuścić ją po westminsterskich jatkach, i chyba nie miał wielkiej nadziei uzyskać cokolwiek od hrabiego Andegawenii. Ale tak, dał się przekonać. I odpłynął z Wareham z niniejszymi problemami, niż będzie je miał, gdyby wrócił do tego portu, skoro teraz zajął go król. To było dobre, szybkie posunięcie. Gdyby tylko zdołał go utrzymać! Odprawiliśmy mszę dziękczynną za jego wyzdrowienie powiedział z roztargnieniem Cadfael i wyrwał jakiś mlecz spośród mięty. - Jak to jest, że chwasty rosną trzy razy szybciej niż rośliny, o które się troszczymy? Trzy dni temu nawet go tu nie było. Gdyby kapusta tak strzelała w górę, mógłbym jutro pikować sadzonki. Niewątpliwie wasze modlitwy umocnią postanowienie Stefana - rzekł Hugo bez wielkiego przekonania. - Czemu nie dali ci jeszcze pomocnika do pracy w ogrodzie?
Najwyższy czas, bo roboty jest więcej niż dla jednego. Tego się dopominałem dziś rano na kapitule. Powiedzieli, że nie wiedzieli. Przeor Robert ma jednego czy dwóch młodzików, których chętnie wypuściłby ze swoich rąk w moje. Na szczęście ci, których nie akceptuje, zdają się bystrzejsi i żywsi niż reszta. Może mi się jeszcze poszczęści z czeladnikiem. Wyprostował grzbiet i stał, patrząc w dal nad świeżo skopanymi rabatami i grochowiskami opadającymi do strumienia Meole, w myśli rzucając pobłażliwe spojrzenie na ostatnich swoich pomocników tu w herbarium. Wielki, wesoły, przystojny brat Jan, który zabłądził do klasztoru przez pomyłkę i wycofał się z niego, nie bez zachęty przyjaciół w Walii, by zamienić rolę brata na obowiązki męża i ojca. Brat Marek, wkraczający tu jako drobny, poniewierany szesnastolatek, cichy i nieśmiały, a dorastający później do czystej, surowej dojrzałości ducha, która go nieuchronnie prowadzi ku kapłaństwu. Cadfaelowi nadal brak było brata Marka, przydzielonego teraz do kaplicy pałacowej biskupa Lichfield, i już diakona. A po Marku był brat Oswin, wesoły, pewny siebie, o pięściach jak bochny, teraz na rocznej służbie w szpitalu dla trędowatych świętego Egidiusza na skraju miasta. Cadfael zastanawiał się, co dalej. Można ubrać tuzin młodych ludzi w takie same zrudziałe czarne habity, ogolić im głowy, wtłoczyć w to samo horarium dzień po dniu i rok po roku, a oni nadal będą niepoprawnie różni, każdy jedyny w swoim rodzaju. Bogu dzięki! Kogokolwiek ci przydzielą - powiedział Hugo, dotrzymując mu kroku na szerokiej zielonej ścieżce, która okrążała stawy rybne - ty go przemienisz, zanim cię opuści. Czemu mieliby wysyłać do ciebie jakiegoś prostego, słodkiego świętego, takiego jak Rhun? On już jest gotowy, on przyszedł na świat gotowy. Ty dostaniesz kogoś szorstkiego, upartego, niezrównoważonego, żeby go ulizać do jakiegoś kształtu. Tyle że nie zawsze ukazuje się kształt, którego się spodziewano - dodał, błyskając szerokim uśmiechem i spoglądając przez ramię na przyjaciela. Rhun podjął się nadzoru nad ołtarzem świętej Winifredy - powiedział Cadfael. - Interesuje się tą małą panią, jak gdyby był jej właścicielem. Sam odlewa dla niej świece i pożycza ode mnie wonności, żeby je dla niej rozpylać. Nie, Rhun znajdzie sobie obowiązki i nikt mu nie stanie na drodze. Oboje tego dopilnują, on i ona. Przeszli przez mostek dla pieszych nad Młynówką zasilającą stawy i młyn i weszli do różanego ogrodu. Przycięte krzewy nie urosły jeszcze zbytnio, ale pierwsze pąki wreszcie nabrzmiały, a zielone okrywy rozchylały się, ukazując płatek czerwieni albo bieli. Teraz pootwieraj ą się szybko mówił z zadowoleniem Cadfael. - Wszystko, czego im trzeba, to ciepło. Już się zacząłem zastanawiać, czy wdowa Perle dostanie w tym roku w porę
swoją daninę, ale skoro te nadganiają stracony czas, jej biały krzak też to zrobi. Smutny by to był rok, gdyby dwudziestego drugiego czerwca zabrakło róż! Wdowa Perle? Ach tak, Vestierówna! Pamiętam! Więc to wypada w dniu przeniesienia świętej Winifredy, czyż nie? Ile to już lat od darowizny? To będzie czwarty raz, jak płacimy jej roczną daninę. Jedna biała róża z krzaka w jej dawnym ogrodzie doręczana w dniu przeniesienia świętej Winifredy. Rzekomego przeniesienia - zauważył Hugo z szerokim uśmiechem. - A ty powinieneś się rumienić, kiedy o tym mówisz. I tak czynię, ale któż to zauważy przy mojej cerze? - Istotnie, jego skóra miała barwę różowobrązową, którą długie lata życia pod gołym niebem zarówno na wschodzie, jak i na zachodzie utrwaliły tak mocno, że zima tylko trochę ją rozjaśniała, a lato przywracało blask. Miała skromne wymagania - zauważył Hugo, kiedy doszli do drugiego mostku łączącego brzegi kanału, który prowadził wodę do domu gościnnego. - Większość naszych porządnych kupców z miasta nie oddałaby majątku za róże. Ona straciła już to, co miała najcenniejszego - odrzekł Cadfael. - Męża i dziecko w odstępie dwudziestu dni. On umarł, a ona poroniła. Nie mogła znieść dalszego życia w samotności w domu, gdzie byli razem szczęśliwi. Dlatego jednak, że tak go ceniła, chciała go poświęcić Bogu, nie zaś łączyć z resztą majątku. I bez tego jest wystarczająco bogata, by utrzymać siebie samą i wszystkich swych krewnych i pracowników. Ten dom opłaca oświetlenie i przystrojenie ołtarza Matki Boskiej przez cały rok. Tak chciała. Zachowała tylko to jedno wspomnienie - jedną różę co roku. Edred Perle był bardzo przystojnym mężczyzną - ciągnął Cadfael, kręcąc głową nad kruchością piękna. - Widziałem go, jak nikł w oczach palony gorączką, i nie umiałem mu pomóc. Takie rzeczy się pamięta. Widziałeś wiele podobnych spraw - przypomniał rzeczowo Hugo. - Tutaj i na polach Syrii, dawno temu. To prawda! To prawda! Czyś kiedyś słyszał, jak mówię, że coś z tego wymazałem z pamięci? Ale młody przystojny mężczyzna więdnący w oczach przed czasem, nawet przed osiągnięciem pełni życia, a jego dziewczyna opuszczona nawet bez dziecka, które by go przypominało... To dość smutne, musisz przyznać. Jest młoda - odrzekł Hugo, praktycznie i obojętnie zarazem, myśląc o czym innym. - Powinna ponownie wyjść za mąż. Tak myśli wielu kupców w mieście przyznał Cadfael z gorzkim uśmiechem. - Pani tak bogata jak ona i jedyna dziedziczka sukienników Vestierów. Jednak po tym, co straciła,
wątpię, by chciała spojrzeć na jakiegoś siwego skąpca jak Godfryd Fuller, który pogrzebał dwie żony, zarobił na obu i rozgląda się za trzecią małżonką i trzecią fortuną. Albo na jakiegoś młodego przystojniaka szukającego łatwego życia! Takiego jak? - zachęcał ubawiony Hugo. Mógłbym wymienić dwóch albo trzech. Młodszy syn Williama Hynde’a, na przykład, jeśli plotki mówią prawdę. I ten chłopak, który kieruje jej tkaczami; jest bardzo przystojny i wyobraża sobie, że ma u niej szanse. Nawet jej sąsiad siodlarz szuka żony, jak mi mówiono, i myśli, że ona się nada. Hugo wybuchnął szczerym śmiechem i klepnął Cadfaela po ramieniu, kiedy wyszli na wielki dziedziniec w spokojną i celową krzątaninę przed mszą świętą. Ileż to oczu i uszu masz na każdej ulicy w Shrewsbury? Chciałbym, żeby moi wywiadowcy wiedzieli choć połowę tego, co ty. Szkoda, że twoje wpływy nie sięgają Normandii. Miałbym może jakieś wiadomości co do planów Roberta i Godfryda. Chyba jednak - powiedział, poważniejąc, kiedy przyszło do jego własnych trosk - Godfryd jest o wiele bardziej zainteresowany zajmowaniem Normandii niż marnowaniem czasu w Anglii. Z tych wszystkich doniesień o jego szybkich najazdach i wypadach nie wynika, żeby dał się stamtąd odciągnąć. Raczej nakłoni Roberta, by go wspierał, niż udzieli mu pomocy. Z pewnością nie interesuje się zbytnio swoją żoną - przyznał Cadfael sucho - ani jej ambicjami. No cóż, zobaczymy, czy Robert go przekona. Idziesz dziś rano na mszę? Nie. Jutro wyjeżdżam na tydzień do Maesbury. Już dawno powinni byli strzyc owce, ale odkładali to z powodu chłodu. Teraz są chyba zapracowani. Zostawię tam na lato Alinę i Egidiusza. Sam będę jeździł tam i z powrotem w zależności od potrzeb. A ja mam w perspektywie lato bez Aliny i mojego chrześniaka - powiedział z przyganą Cadfael. - Nie wstyd ci? Ani trochę! Przyszedłem bowiem, żeby zaprosić cię na wieczerzę. Jutro rano wyjeżdżamy. Opat Radulfus zezwolił i pobłogosławił. Idź i pomódl się o dobrą pogodę i szczęśliwą drogę dla nas. - Hugo uśmiechnął się i popchnął przyjaciela w narożnik krużganka, ku południowym drzwiom kościoła. Albo był to czysty przypadek, albo symbol tego dziwnego przymusu, który sprowadza przedmiot wspomnienia tuż za samym wspomnieniem. Otóż wśród nielicznych wiernych obecnych tego dnia na mszy w kościele znalazła się wdowa Perle. Byli tam zawsze jacyś świeccy klęczący przed parafialnym ołtarzem kilkoro takich, którzy z różnych powodów nie chodzili na msze w swoich kościołach, paru starych i samotnych, którzy wypełniali czas pobożnością, kilkoro mających szczególne prośby i szukających okazji do uzyskania łaski.
Niektórzy załatwiali inne sprawy na Podgrodziu i chętnie witali chwilę ciszy i skupienia, jak było w przypadku wdowy Perle. Ze swojej stalli w prezbiterium brat Cadfael mógł dostrzec spoza bryły ołtarza parafialnego jedynie zarys jej głowy i ramion. To dziwne, że tak cicha i skromna kobieta była natychmiast rozpoznawalna, nawet w przelotnym widoku. Może sprawiała to jej prosta postawa, a może masa brązowych włosów opadających z pochylonej ze czcią głowy na złożone dłonie, ukryte przed jego wzrokiem za ołtarzem. Miała zaledwie dwadzieścia pięć lat i tylko przez trzy lata cieszyła się szczęśliwym małżeństwem, ale prowadziła swe wdowie życie bez słowa skargi, troszczyła się o przedsiębiorstwo, które nie dawało jej żadnej osobistej satysfakcji, i przyjmowała perspektywę stałej samotności z chłodną pewnością siebie i zadziwiającą energią. W szczęściu czy w nieszczęściu życie jest obowiązkiem i musi być starannie wykonane. Cadfael pomyślał, że pocieszeniem może być fakt, iż nie jest ona całkiem sama. Ma ciotkę, która zajmuje się domem nad sklepem, w którym mieszkają, i kuzyna będącego sumiennym kierownikiem przedsiębiorstwa, co zdejmuje jej ciężar z ramion. I jedną różę rocznie daniny za dom i ogród na Podgrodziu, gdzie zmarł jej mąż. Jedynym znakiem namiętności i żalu po stracie było dobrowolne wyrzeczenie się najcenniejszej własności, domu, w którym czuła się szczęśliwa, a jednak prosiła tylko o to jedno przypomnienie, o nic więcej. Judyta Perle, z domu Vestier, jedyna dziedziczka największego przedsiębiorstwa sukienniczego w mieście, nie była piękną kobietą. Miała jednak w sobie godność, która przyciągała wzrok nawet w tłumie na targu, wzrost wyższy niż średni dla kobiety, była wysmukła i wyprostowana, a w jej chodzie i postawie była godna uwagi gracja. Sploty jej lśniących włosów koloru sezonowanej dębiny wieńczyły bladą twarz, która zwężała się od szerokiego i wyniosłego czoła do spiczastego podbródka, poprzez mocne kości policzkowe i zapadnięte policzki, i wymowne, ruchliwe usta, zbyt szerokie dla piękności, ale wytwornie ukształtowane. Oczy miała ciemnoszare, bardzo bystre i szerokie, ani łatwowierne, ani niczego nie skrywające. Cadfael spotkał się z nią oko w oko przed czterema laty, przy łożu śmierci jej męża, ona zaś wtedy nie opuszczała powiek ani nie odwracała wzroku, ale patrzyła nieulękle, jak szczęście jej życia prześlizguje się jej między palcami. Dwa tygodnie później poroniła. Edred nie zostawił jej nic. „Hugo ma rację - pomyślał Cadfael, zmuszając się do skupienia na liturgii. - Jest młoda, powinna znów wyjść za mąż”. Światło czerwca, zbliżające się teraz do południowych godzin dnia i pełne
słonecznego blasku, przeszywało prezbiterium długimi złocistymi snopami, padając w szeregi braci, złocąc połowę twarzy, pogrążając drugą połowę w pogłębionym cieniu i zmuszając do mrugania oślepione oczy w pobladłych twarzach. Sklepienie ponad nimi przemieniało rozproszone promienie w łagodną poświatę, uwydatniając rzeźbione liście kamiennych guzów. Muzyka i światło zdawały się jednoczyć tylko tam, w zenicie. Lato wkroczyło w końcu do kościoła po przedłużonym zimowym śnie. Wyglądało na to, że brat Cadfael nie był jedynym, którego myśli wędrowały, podczas gdy powinny być skupione. Brat Anzelm, kantor, pochłonięty swoim śpiewaniem, podniósł zachwyconą twarz ku słońcu, znał bowiem każdą nutę i nie musiał się zastanawiać. Obok niego jednak brat Eluryk, opiekun ołtarza w kaplicy Matki Boskiej, odpowiadał z roztargnieniem, odwróciwszy głowę ku ołtarzowi parafialnemu i cichemu pomrukowi odpowiedzi dochodzących spoza niego. Brat Eluryk był dzieckiem tego klasztoru, od niedawna pełnoprawnym bratem. Powierzono mu to szczególne zadanie z powodu jego niewątpliwych zasług, choć z rezerwą zawsze towarzyszącą dopuszczeniu chłopców oblatów do pełnej służby, przynajmniej dopóki nie osiągnęli odpowiedniego wieku. Cadfael uważał tę powściągliwość za nierozsądną. Młodych oblatów uznawano za doskonale niewinnych, za odpowiednik aniołów, podczas gdy konwersi, ci, którzy przychodzili do zakonu dobrowolnie i jako dorośli, byli wojującymi świętymi, którzy przetrwali i opanowali swoje niedoskonałości. Tak ich sklasyfikował święty Anzelm, zabraniając im wzajemnych wymówek i przygan, i uczucia zazdrości. Nadal jednak konwersi byli preferowani przy obsadzaniu odpowiedzialnych stanowisk, być może jako zaznajomieni z podstępami, pokusami i złożonością otaczającego ich świata. Opiekę nad ołtarzem, jego oświetleniem, przybraniem i specjalnymi modlitwami przynależnymi do niego można było jednak doskonale powierzyć komuś niewinnemu. Brat Eluryk skończył właśnie dwadzieścia lat. Był najuczeń - szy i najgorliwszy spośród swoich rówieśników. Wysoki, dobrze zbudowany, miał czarne włosy i czarne oczy. Trafił do klasztoru w wieku trzech lat i nie znał niczego poza nim. Nie stykając się z grzechem, tym bardziej był przezeń prześladowany, niczym przez jakiegoś nieznanego potwora. Pilny w spowiedzi, roztrząsał swoje nieskończenie małe słabości ze straszliwą skruchą należną grzechom śmiertelnym. Dziwna rzecz, że młodzik tak wrażliwy, tak mało uwagi zwracał na nabożeństwo. Podbródek opierał na ramieniu, a nieruchome wargi nie pamiętały o słowach psalmu. Prawdę mówiąc, patrzył dokładnie tam, gdzie spoglądał przed chwilą Cadfael. Ten zaś uświadomił sobie, że ze stalli Eluryka można było jednak zobaczyć coś więcej - odwróconą twarz, złączone dłonie, sfałdowane płótno na piersi.
Wydawało się, że ta kontemplacja nie dawała tamtemu wiele radości, a tylko kruche, drżące napięcie, niczym w cięciwie łuku. Kiedy się zreflektował i siłą odwrócił wzrok, ten wysiłek wstrząsnął nim od stóp do głowy. „Proszę, proszę! - powiedział sobie Cadfael, nagle oświecony. - A za osiem dni on ma jej zanieść różę w dani. Powinni powierzyć to zadanie jakiemuś zatwardziałemu grzesznikowi, jak ja, który napatrzyłby się, nacieszył i wrócił bez kłopotu, a nie temu wrażliwemu chłopcu, który z pewnością nigdy nie był sam na sam z kobietą, odkąd jego matka pozwoliła wyjąć go sobie z ramion. Szkoda, że pozwoliła! I ta biedna dziewczyna, ten żywy obraz najboleśniej ściskający mu serce, poważna, smutna, z żałosną przeszłością, a jednak spokojna i cicha jak sama Najświętsza Panna. I ón, podchodzący do niej z białą różą. Ich dłonie pewnie zetkną się, gdy ją przekaże. A teraz przypominam sobie, że Anzelm mówił onim jak o poecie. Jakież to szaleństwa popełniamy bez złych zamiarów!” Było o wiele za późno, by skłonić myśli do należytej modlitwy i wysławiania Boga. Zadowolił się nadzieją, że zanim bracia wyjdą po mszy z prezbiterium, dama odejdzie. I, Bogu dzięki, odeszła. Poszła jednak, jak się okazało, nie dalej niż do pracowni Cadfaela w herbarium, gdzie zastał ją czekającą cierpliwie przy otwartych drzwiach, kiedy wrócił, by odcedzić wywar pozostawiony do ostygnięcia przed mszą. Czoło miała pogodne, a głos spokojny i wszystko wokół niej wydawało się praktyczne i rozsądne. Nie wiedziała o płomieniu, który, spalał Eluryka. Na zaproszenie Cadfaela weszła do środka, pod łagodnie kołyszące się pod belkami wiązki ziół. Przyrządziłeś mi kiedyś maść, bracie Cadfaelu, czy pamiętasz? Na wysypkę na dłoniach. Jedna z moich gręplarek cierpi na wypryski, kiedy ma do czynienia z nową wełną. Nie co roku - to też jest dziwne. W tym roku znów ma kłopoty. Pamiętam - odpowiedział Cadfael. - To było trzy lata temu. Tak, znam przepis. Mogę przyrządzić ci trochę świeżej mikstury w kilka minut, jeśli masz chwilę czasu. Okazało się, że miała. Usiadła w kącie chaty na drewnianej ławie pod ścianą z belek, obciągając swoje ciemne spódnice wokół stóp, wyprostowana i milcząca, podczas gdy Cadfael sięgał po tłuczek, moździerz i małą wagę z mosiężnymi odważnikami. Jak ci się powodzi? - spytał, odmierzając smalec i olejki ziołowe. - Tam w mieście? Dość dobrze - odpowiedziała spokojnie. - Zakład daje mi zajęcie, a strzyża poszła lepiej, niż myślałam. Nie mogę narzekać. Czy to nie dziwne - ciągnęła - że wełna przyprawia Branwen o wysypkę, ty zaś używasz owczego tłuszczu do leczenia chorób skórnych?
Takie sprzeczności się zdarzają - powiedział. - Niektórzy nie mogą dotykać pewnych roślin bez uszczerbku na zdrowiu. Nikt nie zna przyczyny. Uczymy się na błędach. Miałaś dobre wyniki z tą maścią, jak pamiętam. O, tak, jej dłonie szybko wyzdrowiały. Chyba jednak powinnam odsunąć ją od gręplowania i uczyć tkactwa. Kiedy wełnę się upierze, ufarbuje i zrobi z niej przędzę, poradzi sobie z nią. To dobra dziewczyna, szybko się nauczy. Obrócony do niej plecami Cadfael miał wrażenie, że mówi ona, by zapełnić ciszę, a tymczasem myśli o czymś bardzo odległym od tego, o czym rozprawia. Nie był więc zaskoczony, gdy nagle odezwała się całkiem innym głosem, oschłym i zdecydowanym. Bracie Cadfaelu, myślę o wstąpieniu do klasztoru. Myślę poważnie! Ten świat nie jest tak wiele wart, żebym się miała zastanawiać nad porzuceniem go, ani też moja sytuacja nie daje mi powodu, żeby czekać na lepsze czasy. Zakład może funkcjonować beze mnie. Kuzyn Miles ceni go sobie bardziej niż ja i kieruje nim z powodzeniem. Och, spełniam swoje obowiązki, jak mnie nauczono, ale on to robi tak samo dobrze beze mnie. Czemu mam się wahać? Cadfael zwrócił się do niej twarzą, balansując moździerzem na dłoni. Czy mówiłaś to swojej ciotce i kuzynowi? Wspomniałam im o tym. I co oni na to? Nic. Zostawili to mnie. Miles ani mnie nie gani, ani nie doradza. Odsuwa to na bok. Chyba nie bierze mnie poważnie. Moja ciotka zaś... Znasz ją trochę? Owdowiała tak jak ja i wciąż to opłakuje, nawet po latach. Prawi o ciszy klasztoru i o uwolnieniu się od trosk tego świata. Ale ona stale tak mówi, chociaż wiem, że jest zadowolona ze swego wygodnego życia. Ja zaś, bracie Cadfaelu, żyję, wykonuję swojąpracę, ale nie jestem szczęśliwa. Wybrać klasztor... to by było coś stałego i pewnego. I błędnego - oświadczył stanowczo Cadfael. - Przynajmniej jeśli chodzi o ciebie. Czemu miałoby to być błędem? - sprzeciwiła się. Kaptur zsunął się jej z głowy, a gruby warkocz jasnobrązowych włosów, posrebrzany niczym żyłkowany dąb, zalśnił w przyćmionym świetle. Nikt nie powinien wybierać życia klasztornego jako czegoś gorszego, namiastki. Musi ono być przyjęte ze szczerego pragnienia. Nie wystarczy chcieć uciec od świata na zewnątrz, trzeba się palić do tego świata wewnątrz. Czy tak było z tobą? - spytała i nagle uśmiechnęła się, a jej surowa twarz rozjaśniła się na chwilę ciepłym blaskiem.
Rozważał to przez krótką chwilę. Wszedłem w to późno, więc być może mój ogień płonął nieco blado - odpowiedział w końcu szczerze - ale dawał dość światła, by mi wskazać pożądaną drogę. Biegłem po niej do celu, nie uciekałem. Spojrzała mu wprost w twarz onieśmielająco i szczerze i spytała: Czy nigdy nie myślałeś, bracie Cadfaelu, że kobieta może mieć więcej powodów do ucieczki, niż ty kiedykolwiek miałeś? Więcej zagrożeń, przed którymi musi się chronić, i mniej możliwości niż ucieczka? To prawda - przyznał Cadfael, ożywiając się. - Ale ty jesteś, jak wiem, w lepszym położeniu niż wiele innych, by zostać przy swoim, i masz więcej odwagi niż większość nas, mężczyzn. Jesteś sama sobie panią a twoi krewni zależą od ciebie, nie ty od nich. Nie masz żadnego zwierzchnika, który rościłby sobie prawo układania twojej przyszłości, i nikt nie może zmusić cię do nowego małżeństwa - tak, słyszałem, że wielu nie posiadałoby się z radości, gdyby mogli, ale nie mają nad tobą władzy. Nie masz ojca ani żadnego starszego krewniaka, który wywierałby na ciebie jakiś wpływ. Nie ma znaczenia, jak bardzo mogą cię drażnić mężczyźni, bo wiesz, że jesteś im więcej niż równa. A co do tego, co straciłaś - powiedział po chwili wahania, jak postąpić - jest stracone jedynie na tym świecie. Czekanie nie jest łatwe, ale nie jest trudniejsze, wierz mi, wśród utrapień i rozterek tego świata, niż w samotności i ciszy klasztoru. Widziałem mężczyzn popełniających tę pomyłkę z równie uzasadnionych powodów i cierpiących tym bardziej z powodu podwójnej straty. Nie podejmuj tego ryzyka, dopóki nie jesteś pewna, czego chcesz, i że chcesz tego z całej duszy i serca. Tyle ośmielił się powiedzieć i było to zapewne więcej, niż miał prawo powiedzieć. Wysłuchała go, nie odwracając oczu. Czuł ciężar ich jasnego spojrzenia przez cały czas, gdy wygładzał maść w słoiczku i mocował wieczko. Siostra Magdalena od benedyktynek przy Brodzie Godryka - powiedział - przybywa za dwa dni do Shrewsbury, żeby zabrać siostrzenicę brata Edmunda, która chce tam wstąpić do klasztoru. Nie wiem nic o motywach tej dziewczyny, ale jeśli siostra Magdalena akceptuje ją jako nowicjuszkę, musi to być przekonanie, a ponadto to dziecko będzie starannie obserwowane i nie posunie się poza nowicjat, chyba że siostra Magdalena będzie przeświadczona o jej powołaniu. Czy chcesz z nią o tym porozmawiać? Chyba już coś o niej słyszałaś. Słyszałam. - Głos Judyty był łagodny, a jednak brzmiał w nim cień cichego rozbawienia. - A jeśli chodzi ojej motywy przybycia do Brodu Godryka, nie należały chyba
wcale do tych, które pochwalasz. Temu nie mógł zaprzeczyć. Siostra Magdalena była dawniej przez wiele lat stałą kochanką pewnego dobrze urodzonego, a po jego śmierci rozglądała się za inną dziedziną, w której mogłaby rozwinąć swe niewątpliwe talenty. Nie było wątpliwości, że klasztor wybrała na chłodno i ze względów praktycznych. Liczyła się jednak energia i lojalność, którą okazywała od dnia wstąpienia do zakonu i którą z pewnością zachowa do śmierci. O ile wiem - przyznał Cadfael - siostra Magdalena jest wyjątkowa. Masz rację, została zakonnicą nie z powołania, ale dla kariery i robi tę karierę, i to znaczną. Matka Mariana jest stara i przykuta do łoża. Ciężar prowadzenia klasztoru spada na Magdalenę i nie znam ramion lepiej nadających się, by go dźwigać. I nie sądzę, żeby ci powiedziała tak jak ja, że jest tylko jeden dobry powód wstąpienia do zakonu - prawdziwa tęsknota za życiem duchowym. Tym bardziej powinnaś do niej pójść, posłuchać jej rady i rozważyć ją starannie, zanim zdecydujesz się na tak poważny krok. I pamiętaj, że jesteś, młoda, a ona pożegnała już wtedy wiosnę swojego życia. A ja pożegnałam moją - oświadczyła Judyta bardzo stanowczo i bez litowania się nad sobą, jak ktoś stwierdzający fakt. A jeśli chodzi o namiastki - powiedział Cadfael - można je znaleźć równie dobrze w klasztorze, jak i poza nim. Prowadzenie ojcowskiego przedsiębiorstwa, dającego pracę tylu ludziom, jest wystarczającym powodem do życia. Nie poddaje mnie to żadnej poważnej próbie - odpowiedziała obojętnie. - Ach, dobrze, mówiłam tylko, że myślę porzuceniu świata. Nic się jeszcze nie stało. Tak czy owak, rada będę pomówić z siostrą Magdaleną, bo cenię jej rozum nie zostawię bez rozpatrzenia niczego, co może powiedzieć. Daj mi znać, kiedy przyjedzie, a zaproszę ją do mego domu albo pójdę do niej, gdziekolwiek się zatrzyma. Wstała, żeby wziąć słoik z maścią. Była od niego wyższa odwa palce, ale szczupła i o drobnych kościach. Zwoje jej włosów wydawałyby się zbyt ciężkie, gdyby nie trzymała głowy tak prosto. Twoje róże mają piękne pąki - powiedziała, kiedy wyszedł wraz z nią z pracowni na żwirową ścieżkę. - Choćby późno przyszły, zawsze w końcu jednakowo zakwitają. Pomyślał, że mogłaby to być metafora jakości życia, o jakim dyskutowali. Nie powiedział jednak tego. Lepiej zostawić ją przenikliwej mądrości siostry Magdaleny. A twoje? - spytał. - Kiedy nadejdzie dzień świętej Winifredy, będzie w czym wybierać. Tobie należą się w dani najpiękniejsze i najświeższe. Najulotniejszy z uśmiechów przemknął po jej twarzy, pozostawiając ją smutną, z
oczami wbitymi w ścieżkę. Powiedziała: Tak. I nic więcej, chociaż zdawałoby się, że powinno tam być coś jeszcze. Czy to możliwe, że zauważyła i była nękana przez tę samą dolegliwość, która prześladowała Eluryka? Trzy razy przedtem przynosił jej różę w dani i przebywał w jej obecności... jak długo? Dwie minuty w roku? Może trzy. Ale żaden męski cień nie przesłaniał oczu Judyty Perle, żaden cień żyjącego mężczyzny. Niemniej mogła, pomyślał Cadfael, uświadomić sobie jakoś nie tyle obecność młodego człowieka w jej domu, ile bliskość bólu. Muszę już iść - powiedziała, otrząsając się z zamyślenia. - Zgubiłam sprzączkę od ładnego paska i powinnam zamówić nową, pasującą do rozetek zdobiących skórę i do skuwki. Emalia na brązie. Edred dał mi go kiedyś w prezencie. Niall Brązownik potrafi odtworzyć wzór. To zręczny rzemieślnik. Rada jestem, że opactwo ma dobrego najemcę tego domu. Przyzwoity, spokojny człowiek - zgodził się Cadfael i dba o ogród. Zobaczysz swój różany krzew w bardzo dobrym stanie. Na to nie odpowiedziała. Podziękowała mu po prostu za przysługę, kiedy weszli razem na wielki dziedziniec i tam się rozłączyli. Ona poszła dalej wzdłuż Podgrodzia do dużego domu przy kuźni opactwa, gdzie spędziła kilka lat swego małżeństwa, on zaś do lavatorium, żeby umyć ręce przed wieczerzą. Odwrócił się jednak przy narożniku klasztoru, żeby spojrzeć za nią, i patrzył, dopóki nie przeszła pod łukiem strażnicy i nie znikła mu z oczu. Miała chód bardzo odpowiedni dla matki przełożonej, ale w jego oczach wyglądała równie dobrze jako zdolna dziedziczka największego sukiennika w mieście. Poszedł do refektarza w przekonaniu, że miał rację, odradzając jej życie zakonne. Jeśli teraz patrzyła na nie jako na schronienie, przyjdzie czas, kiedy wyda się jej ono więzieniem, tym bardziej dławiącym, że weszła do niego dobrowolnie.
Rozdział drugi Dom na Podgrodziu stał w pobliżu trawiastego trójkąta końskiego targu, gdzie gościniec omijał narożnik muru opactwa. Po przeciwnej stronie drogi niższy mur otaczał podwórze, na którym Niall Brązownik miał swój sklep i warsztat, a w głębi znajdował się solidny dom z dużym ogrodem i małym pastwiskiem z tyłu. Niall robił dobry interes na wszystkim, od broszek i guzików, odważników i szpilek, do kociołków, dzbanków i mis. Pracował też czasami wraz z innymi przy odlewaniu dzwonów, ale to były rzadkie zamówienia i wymagały raczej podróży na miejsce, niż przewozu ciężkich dzwonów po ich odlaniu. Kiedy Judyta weszła do sklepu, brązownik zajmował się w kącie wykuwanym z arkusza półmiskiem, nanosząc młotkiem i wybijakiem rysunek liści. Okiennice nie były zamknięte, a światło z okna padało z ukosa na jej twarz i postać. Niall odwrócił się, by zobaczyć, kto wchodzi, i stał przez chwilę z narzędziami w dłoniach, zanim je odłożył i podszedł ją powitać. Twój sługa, pani! Co mogę dla ciebie zrobić? Prawie się nie znali, jak to rzemieślnik i klientka, a jednak fakt, że pracował w domu, który ona darowała opactwu, skłaniał ich do przyglądania się sobie ze szczególną uwagą. Była w jego sklepie może z pięć razy, odkąd go wynajął. Zaopatrywał ją w szpilki, haftki do staników, drobiazgi kuchenne. Wykonał też matrycę pieczęci Vestierów. Znał jej historię, bo darowizna domu uczyniła ją głośną. Ona wiedziała o nim niewiele ponad to, że trafił do jej dawnej posiadłości, najmując ją od opactwa, i że on sam i jego praca byli dobrze widziani w mieście i na Podgrodziu. Judyta położyła na ladzie swój pasek z pięknej, miękkiej, doskonale wyprawionej skóry. Wokół dziurek ozdobiony był serią rozetek z brązu, a na końcu miał brązowe okucie. Emalia na wypukłościach była jasna i nowa, ale szew na drugim końcu paska przetarł się i klamra przepadła. Zgubiłam ją gdzieś w mieście - powiedziała. - Był wieczór i nie zauważyłam pod płaszczem, że pasek się zsunął. Wróciłam, żeby go szukać, ale znalazłam tylko to, bez klamry. Były roztopy i woda płynęła rynsztokiem. Moja wina, bo wiedziałam, że szew się
przeciera. Powinnam go poprawić. Piękna robota - powiedział brązownik, oglądając okuwkę. - Pewnie nie tu kupowany? Tutaj, ale na jarmarku opactwa, od flamandzkiego kupca. Dawniej często go nosiłam - odrzekła - ale odłożyłam go w zimie, kiedy zgubiłam tę klamrę. Czy mógłbyś zrobić mi nową, dobraną do tych kolorów i wzorów? Była podłużna, taka! - nakreśliła kształt na ladzie końcem palca. - Ale nie musi być taka sama, możesz zrobić ją owalną albo w kształcie, jaki uznasz za najlepszy. Ich głowy zbliżyły się nad ladą. Podniosła wzrok na jego twarz, nieco zaskoczona tą bliskością, ale on był skupiony na szczegółach odlewu i emalii i nieświadomy jej czujności. Przyzwoity, spokojny człowiek, jak go nazwał Cadfael, a w ustach Cadfaela brzmiało to jak rekomendacja. Przyzwoici, spokojni ludzie byli kośćcem każdego społeczeństwa, szanowani i cenieni bardziej od tych, którzy robili większe zamieszanie i więcej hałasu. Niall Brązownik mógłby być portretem ich wszystkich. Średniego wzrostu i w średnim wieku, nawet kolor włosów miał pośredni, a głos przyjemnie niski. Pomyślała, że może mieć czterdzieści lat. Kiedy się wyprostował, stali dosłownie oko w oko, a ruchy jego dużych, zręcznych dłoni były płynne i pewne. Wszystko w nim pasowało do wizerunku zwykłego, poczciwego człowieka, prawie nie do odróżnienia od sąsiadów, a jednak ta suma części była bardzo wprost i stanowczo nim samym i nikim innym. Miał gęste brunatne brwi, twarz o szerokich kościach policzkowych i szeroko rozstawione orzechowe oczy. W gęstej brunatnej czuprynie zaznaczało się kilka siwych włosów, a jego mocny, wystający podbródek był ogolony. Czy ci się z tym śpieszy, pani? - zapytał. - Chciałbym to zrobić jak należy. Gdybym miał na to dwa albo trzy dni. Nie ma pośpiechu - zgodziła się chętnie. - Czekałam długo z naprawą, więc jeszcze tydzień nie robi różnicy. Zatem czy przynieść ci go do miasta? Znam adres i mogę oszczędzić ci drogi. - Złożył tę propozycję grzecznie, lecz z namysłem, obawiając się, czy nie zostanie wzięta za zbytnią pewność siebie, a nie zwykłą uprzejmość. Obrzuciła szybkim spojrzeniem jego sklep i ujrzała dość dowodów, że ma mnóstwo roboty, więcej niż dosyć, by mu zapewnić zajęcie na cały dzień. Chyba jednak twój czas jest zapełniony. Jeśli masz może chłopca... ale mogę równie dobrze sama przyjść. Pracuję sam - odrzekł Niall. - Ale chętnie ci go przyniosę wieczorem, kiedy światło jest za słabe. Nie mam innych zamówień i mogę bez kłopotu poświęcić na niego cały dzień.
Mieszkasz tu sam? - spytała, umacniając się w swoich przypuszczeniach. - Nie masz żony? Ani rodziny? Straciłem żonę pięć lat temu. Przywykłem do samotności. Wystarczy po prostu zadbać o swoje potrzeby. Mam jednak córeczkę. Jej matka zmarła przy porodzie. Ujrzał w jej twarzy nagłe napięcie, iskierkę w oczach, gdy podniosła głowę i rozejrzała się, spodziewając się zobaczyć jakieś dowody obecności dziecka. Och, nie tutaj! Byłoby mi trudno zadbać o noworodka. Mam siostrę niedaleko stąd, w Pulley, zamężną z rządcą Morti - merów. Mają dwóch chłopców i dziewczynkę niewiele starszą od mojej. Moja dzieweczka mieszka tam z nimi. Ma kobiecą opiekę i inne dzieci za towarzyszy zabaw. Chodzę tam w każdą niedzielę i czasem też wieczorami. Lepiej jej tam z Cecylią i z Janem, i młodzikami niż tu ze mną samotnym, zwłaszcza że jest jeszcze mała. Judyta zaczerpnęła tchu długo i głęboko. Jest wdowcem, a jego strata była tak samo gorzka, ale pozostał mu ten jeden bezcenny zastaw, podczas gdy ona straciła wszystko. Nie wiesz, jak ci zazdroszczę - powiedziała szorstko. Ja straciłam dziecko. Nie zamierzała powiedzieć aż tyle, ale wypadło to prosto i naturalnie i tak samo po prostu i zwyczajnie on to przyjął. Słyszałem o twojej trosce, pani. Było mi wtedy strasznie żal, bo niewiele wcześniej sam to przeżyłem. Ale mnie przynajmniej zostawiono tę maleńką. Dziękuję za to Bogu. Kiedy człowiek zostaje tak zraniony, uczy się też cenić taką łaskę. Tak - odwróciła się gwałtownie. - Cóż... Ufam, że twoja córka kwitnie - powiedziała, dochodząc do siebie - i zawsze będzie dla ciebie radością. Przyjdę po ten pasek za trzy dni, jeśli wystarczy ci tyle czasu. Nie trzeba mi go przynosić. Była już w drzwiach, zanim zdążył coś odpowiedzieć, a zresztą nie miał nic sensownego do powiedzenia. Patrzył jednak, jak przechodzi przez podwórze, i wrócił do swojej pracy dopiero, gdy znikła mu z oczu. Było późne popołudnie, ale wciąż jeszcze pozostawała o tej porze roku godzina do nieszporów, kiedy brat Eluryk, opiekun ołtarza Matki Boskiej, wymknął się ukradkiem ze swej pracy w skryptorium, przeszedł przez wielki dziedziniec do domu opata w małym ogrodzie otoczonym murem i poprosił o audiencję. Był tak spięty i roztrzęsiony, że brat Witalis, kapelan i sekretarz opata Radulfusa, uniósł pytająco brwi i zastanowił się, zanim go zapowiedział. Radulfus miał jednak zasadę, że każdy syn tego domu będący w kłopocie albo potrzebujący porady musi mieć do niego dostęp. Witalis wzruszył ramionami i poszedł prosić o pozwolenie, które z miejsca otrzymał.
W wyłożonej drewnem rozmównicy jasne światło słońca przemieniało się w łagodną mgiełkę. Eluryk przystanął w wejściu i usłyszał, jak drzwi zamykają się cicho za jego plecami. Radulfus siedział za swym roboczym stołem przy otwartym oknie z gęsim piórem w ręku i ani na chwilę nie oderwał wzroku od swego pisania. Pod światło jego orli profil wydawał się ciemny i spokojny, a złota linia obramiała wysokie czoło i szczupły policzek. Eluryk wszedł tu w lęku przed opatem, a jednak pociągały go ten spokój i pewność, tak odległe od stanu, w którym sam się znajdował. Radulfus postawił kropkę po swoim pięknie ukształtowanym zdaniu i odłożył gęsie pióro na tackę z brązu. Tak, mój synu? Jestem. Słucham. - Podniósł wzrok. Jeśli mogę ci pomóc, proś śmiało. Ojcze - przemówił Eluryk przez zaciśnięte i wyschnięte gardło, głosem tak cichym, że ledwie słyszalnym poprzez komnatę. - Jestem w wielkim kłopocie. Nie wiem, jak to powiedzieć ani jak bardzo musi to wyglądać na moją winę i hańbę. Bóg świadkiem, że z tym walczyłem i modliłem się stale, by się ustrzec od złego. Jestem zarówno petentem, jak penitentem, a jednak nie zgrzeszyłem i przy twojej łaskawości i wyrozumiałości mogę się jeszcze uchronić przed występkiem. Radulfus przyjrzał mu się uważniej i dostrzegł napięcie przeszywające ciało młodego człowieka i wprawiające go w drżenie niczym napiętą cięciwę. Przeczulonego młodego człowieka, zawsze dręczonego żalem za winy wyimaginowane albo tak powszednie, że zaliczanie ich do grzechów było samo w sobie występkiem jako wypaczenie prawdy. Dziecko - powiedział wyrozumiale opat. - Z wszystkiego, co o tobie wiem, jesteś nazbyt skory, żeby obwiniać się ciężkie grzechy w sprawach, które człowiek mądry uznaje za niegodne wzmianki. Strzeż się fałszywej dumy! Umiarkowanie we wszystkim nie jest najbardziej efektowną drogą do doskonałości, ale najbezpieczniejszą i najskromniejszą. A teraz mów otwarcie i pomyślimy, co możemy zrobić, żeby skończyć z twoim kłopotem. - I dodał z ożywieniem: - Podejdź bliżej! Niech cię zobaczę wyraźniej i usłyszę, że mówisz z sensem. Eluryk przysunął się bliżej, trzymając przed sobą dłonie zaciśnięte tak mocno, że palce pobielały mu w stawach, i zwilżył wyschnięte wargi. Ojcze, za osiem dni jest dzień przeniesienia świętej Winifredy i trzeba złożyć różę w dani za posiadłość na Podgrodziu... pani Perle, która oddała ten dom pod tym warunkiem... Tak - rzekł Radulfus. - Wiem. I cóż? Ojcze, przychodzę prosić, żebyś mnie zwolnił z tego obowiązku. Trzy razy zanosiłem
jej tę różę zgodnie z umową z każdym rokiem było to dla mnie trudniejsze. Nie posyłaj mnie tam znowu! Zdejmij ze mnie to brzemię, zanim upadnę! To więcej, niż mogę znieść. - Trząsł się na całym ciele i miał trudności z ciągłością wypowiedzi, tak więc słowa wypadały w bolesnych wybuchach, niczym wytryski krwi z rany. - Ojcze, już sam jej widok i dźwięk jej głosu są dla mnie udręką. Przebywanie z nią w tym samym pokoju sprawia śmiertelny ból. Modliłem się, czuwałem, błagałem Boga i świętych o wyzwolenie od grzechu, ale wszystkie moje modlitwy i czuwania nie mogą mnie utrzymać z dala od tej nieproszonej miłości. Radulfus siedział przez chwilę cicho po wypowiedzeniu tego ostatniego słowa, a jego twarz nie zmieniła wyrazu, poza pewnym wyostrzeniem uwagi i lśnieniem w głęboko osadzonych oczach. Miłość sama w sobie - powiedział w końcu z namysłem - nie jest grzechem, nie może nim być, chociaż może prowadzić do grzechu. Czy padło jakieś słowo o tym niezwyczajnym uczuciu między tobą a tą kobietą, jakieś spojrzenie, które mogłoby splamić twoje śluby albo jej czystość. Nie! Nie, ojcze, nigdy! Żadne słowo żadnego rodzaju poza grzecznym pozdrowieniem i pożegnaniem, i błogosławieństwem należnym dobrodziejce. Nic złego nie zostało zrobione ani powiedziane, to moje serce jest przestępcą. Ona nie wie nic o mojej udręce, ona nigdy nie pomyślała o mnie inaczej niż jako o wysłanniku tego zakonu. Boże uchowaj, żeby się dowiedziała, bo ona jest bez winy. To dla jej dobra, tak samo jak dla mojego, proszę, żeby mnie zwolniono z widzenia się z nią znowu, bo taki ból, jaki czuję, mógłby ją zaniepokoić, nawet gdyby go nie zrozumiała. Cierpienie to ostatnia rzecz, jakiej bym jej życzył. Radulfus wstał gwałtownie ze swego siedziska, a Eluryk, wyczerpany wyznaniem i przekonany o swej winie, osunął się na kolana i skłonił głowę ku dłoniom, oczekując potępienia. Ale opat po prostu odwrócił się do okna i stał przez chwilę, patrząc na ogród w słońcu popołudnia, gdzie jego własne róże okryły się bujnymi pąkami. „Nigdy więcej oblatów - pomyślał opat ponuro - i dzięki Bogu za to. Nie będzie zabierania niemowląt z kołysek i odcinania ich od widoku i głosu kobiety, pozbawiania ich połowy stworzonego świata. Jak można oczekiwać od nich radzenia sobie z czymś równie obcym i onieśmielającym, jak smoki? Prędzej czy później jakaś kobieta musi wejść im w drogę, straszliwa niczym armia pod sztandarami, a te nieszczęsne dzieci pozbawione broni i zbroi mają wytrzymać to natarcie! Krzywdzimy kobiety i krzywdzimy tych chłopców, wysyłając ich nieprzygotowanych w dojrzałość, mężczyzn całkowicie bezbronnych wobec pierwszego ukłucia cielesności. Broniąc ich przed niebezpieczeństwami, pozbawiamy ich środków do obrony. Cóż, teraz już nigdy więcej! Ci, którzy odtąd tu wejdą, będą w wieku
męskim, znajdą się tu z własnej woli, będą sami dźwigać swoje brzemię. To jedno brzemię spada jednak na mnie”. Odwrócił się z powrotem ku komnacie. Eluryk klęczał zgięty w pół. Jego gładkie, młode dłonie z boleśnie rozczapierzonymi palcami zakrywały mu twarz, a łzy ciekły wolno przez te palce. Spójrz na mnie! - powiedział stanowczo Radulfus, a młoda udręczona twarz zwróciła się ku niemu z lękiem. - Teraz odpowiedz mi szczerze i bez obawy. Nigdy nie powiedziałeś tej pani ani słowa o miłości? Nie, ojcze! Ani też ona nie obdarzyła cię takim słowem ani takim spojrzeniem, które mogłoby zapalić albo zachęcić do miłości? Nie, ojcze! Nigdy, nigdy! Ona jest całkiem nieczuła. Jestem dla niej niczym. - I dodał ze łzami desperacji: - To ja ją skalałem, wstyd mi za to, kochając ją, chociaż ona nic o tym nie wie. Doprawdy? W jaki sposób mogło twoje nieszczęśliwe uczucie skalać tę panią? Powiedz mi, czy kiedykolwiek pozwalałeś sobie w wyobraźni dotykać ją? Albo obejmować ją? Albo ją posiadać? Nie! - wykrzyknął Eluryk z bólem i oburzeniem. - Broń Boże! Jak bym mógł tak ją sprofanować! Ja jej oddaję cześć, myślę o niej jak o świętych. Kiedy trymuję świece, których nam dostarcza, widzę jej twarz jako jasność. Jestem zaledwie jej pielgrzymem. Ale, ach, to boli... - powiedział, pochylając się do kolan opata. Cicho! - nakazał opat i położył dłoń na pochylonej głowie. - Używasz przesadnych określeń na to, co jest całkiem ludzkie i naturalne. Przesada jest naganna i na tym polu rzeczywiście grzeszysz. Jasne jednak, że w kwestii tego nieszczęsnego pokuszenia nie postąpiłeś źle, ale prawdę mówiąc, raczej dobrze. Nie musisz się też obawiać żadnej przygany tej pani, której cnotę wychwalasz. Nie wyrządziłeś jej szkody. Wiem, że jesteś prawdomówny na tyle, jak widzisz i rozumiesz prawdę. Prawda bowiem nie jest sprawą prostą, mój synu, a umysł ludzki okazuje się omylny i niedoskonały. Wyrzucam sobie, że cię poddałem tej próbie. Powinienem przewidzieć jej bolesne skutki dla kogoś tak młodego i niedoświadczonego jak ty. Wstań teraz! Masz to, o co przyszedłeś prosić. Jesteś odtąd zwolniony z tego obowiązku. Chwycił Eluryka za przeguby i postawił go stanowczo na nogach, bo wydawał się tak wyczerpany i drżący, że chyba by nie wstał bez pomocy. Chłopiec zaczął jąkać podziękowania, a język łamał mu się teraz nawet na zwykłych słowach. Wyraz wyczerpania i
ulgi pojawiał się stopniowo na jego twarzy. Nadal jednak gryzł się czymś, nawet uwolniony od winy. Ojcze... ten kontrakt... będzie nieważny, jeśli róża nie zostanie dostarczona, a danina zapłacona. Róża będzie dostarczona powiedział z naciskiem Ra - dulfus. - Danina będzie zapłacona. To zadanie zdejmuję tu i teraz z twoich ramion. Dbaj o swój ołtarz i nie myśl więcej o tym, jak i przez kogo zostanie wypełnione to zadanie od dziś. Ojcze, co jeszcze mogę zrobić, żeby oczyścić moją duszę? - spytał Eluryk w ostatnich uspokajających się drżeniach winy. Pokuta może ci wyjść na pożytek - przyznał opat z niejakim znużeniem. - Wystrzegaj się jednak przesady nawet w pokucie. Jesteś daleki od świętości - jak my wszyscy - ale nie jesteś też jakimś godnym uwagi grzesznikiem i nigdy nie będziesz, mój synu. Boże broń! - wyszeptał Eluryk. Bóg rzeczywiście zabrania - rzekł sucho Radulfus - żebyśmy robili z naszych cnót albo naszych słabości więcej niż należy. Żeby ulżyć swej duszy, idź i wyspowiadaj się, jak ci poleciłem, z umiarem, ale powiedz swojemu spowiednikowi, że już byłeś u mnie i masz moją zgodę i błogosławieństwo, i zostałeś przeze mnie zwolniony z obowiązku, który był dla ciebie zbyt ciężki. Potem wykonaj pokutę, jaką ci on wyznaczy, i wystrzegaj się proszenia o więcej. Brat Eluryk wyszedł na drżących nogach, wyzbyty wszelkich uczuć i lękający się, że ta pustka nie potrwa długo. Nie było to przyjemne, ale przynajmniej nie bolało. Potraktowano go życzliwie. Przyszedł na tę audiencję, spodziewając się sukcesu i uwolnienia od udręki przebywania w pobliżu tej kobiety jako końca wszystkich swych kłopotów. Teraz jednak pustka w jego duszy była niczym ten dom z Pisma Świętego, pozamiatany do czysta, gotowy do zamieszkania i równie odpowiedni dla diabłów, co dla aniołów. Zrobił, co mu polecono. Aż do końca nowicjatu jego spowiednikiem był brat Jeremiasz, ucho i cień przeora Roberta, a u Jeremiasza mógł liczyć na wszystkie kary, jakich pragnęła jego niespokojna dusza. Teraz jednak obowiązki te pełnił sub - przeor Ryszard, a Ryszard był znany z łagodności i pocieszania penitentów, zarówno z powodu swego lenistwa, jak i dobro - duszności. Eluryk zrobił, co mógł, żeby wypełnić nakaz opata; nie oszczędzał siebie, ale i nie oskarżał się o to, czego nie popełnił, nawet w myśli. Kiedy skończył i otrzymał rozgrzeszenie, nadal klęczał z zamkniętymi oczami i boleśnie zmarszczonymi brwiami. Coś jeszcze? - spytał Ryszard. Nie, ojcze... Nic więcej o tym, co się stało. Obawiam się tylko...
Otępienie ustępowało, jakiś ból zaczął mu skręcać wnętrzności, pusty dom już wkrótce nie będzie niezamieszkany. - Zrobię wszystko, co mogę, żeby odsunąć nawet wspomnienie o tym zakazanym uczuciu, ale nie jestem pewien... Nie jestem pewien! A jeśli zawiodę? Boję się własnego serca... Mój synu, kiedy cię zawodzi własne serce, musisz udać się do źródła wszelkiej siły i współczucia i prosić o wsparcie, a łaska cię nie zawiedzie. Służysz u ołtarza Matki Boskiej, która jest czystością doskonałą. Gdzie znajdziesz lepsze źródło łaski? Gdzie, rzeczywiście! Ale łaska nie jest rzeką, w której każdy może zanurzać wiadro do woli, lecz fontanną, która tryska, kiedy jest włączona, a kiedy indziej pozostaje sucha i cicha. Szeptem zdławionym z bólu Eluryk odprawił swą pokutę przed ołtarzem, który wcześniej świeżo przystroił, klęcząc na chłodnych płytkach posadzki. Klęczał jeszcze, kiedy skończył, a każdy nerw i ścięgno w jego ciele błagały o pełnię i pokój. Z pewnością powinien być szczęśliwy, bo został oczyszczony, uwolniony od ciężaru grzechu śmiertelnego, wybawiony od oglądania znowu twarzy Judyty Perle, słuchania jej głosu albo wdychania słodkiej woni płynącej z jej szat, gdy się poruszała. Wolny od tej udręki i pokusy, wierzył, że jego kłopoty się skończą. Teraz był mądrzejszy. Zacisnął dłonie aż do bólu i wybuchnął namiętną milczącą modlitwą do Panny, której wiernie służył, a która mogłaby i musi stanąć teraz przy nim. Kiedy jednak otworzył oczy i spojrzał w złociste stożki światła świec, ukazała mu się promienna twarz kobiety w nagłej, oślepiającej jasności. Nie uciekł przed niczym, wszystko, czego dokonał, zostało odrzucone wraz z nieznośnym bólem tej transcedentalnej rozkoszy. Pozostał mu tylko jego własny jałowy honor, ponura konieczność dotrzymania ślubów za wszelką cenę. Był człowiekiem wartym swego słowa, dotrzyma go więc. Ale już nigdy jej nie zobaczy. Cadfael wrócił z miasta w samą porę na kompletę, dobrze nakarmiony i napojony, i zadowolony z wieczornej wizyty, ale pełen żalu, że nie zobaczy Aliny i swego chrześniaka Egidiusza przez trzy albo cztery miesiące. Niewątpliwie Hugo sprowadzi ich przed zimą z powrotem do domu w mieście, a do tego czasu chłopiec wyrośnie i nadejdą jego trzecie urodziny. Cóż, niech lepiej spędzą gorące miesiące na północy w Maesbury, w zdrowym klimacie skromnego dworu Hugona niż na zatłoczonych ulicach Shrewsbury, gdzie choroby mają łatwiejszy dostęp i większą moc. Nie powinien narzekać na ich wyjazd, a jednak będzie mu ich brak. Był ciepły wczesny zmierzch, kiedy przekraczał most, godząc nastrój zadowolenia z
łagodną melancholią. Przeszedł obok miejsca, gdzie drzewa i krzewy wydzielały ścieżkę schodzącą na bujny nadrzeczny poziom Gaye, głównych ogrodów opactwa, a następnie minął nieruchomą srebrną taflę młyńskiego stawu po prawej stronie i skręcił do wartowni przy bramie. Odźwierny siedział w wejściu swej stróżówki w łagodnym, wonnym powietrzu, napawając się chłodem wieczoru, ale nie zaniedbywał swych obowiązków i wypełniał powierzone mu zadanie. A więc jesteś! - powiedział pogodnie, gdy Cadfael wchodził przez otwartą furtkę. - Znowu się wałęsasz. Chciałbym mieć jak ty chrześniaka w mieście. Dostałem pozwolenie - odrzekł zadowolony z siebie Cadfael. Pamiętam czasy, kiedy nie powiedziałbyś tego tak gładko! Ale tak, wiem, że miałeś dziś wieczorem pozwolenie i wróciłeś w samą porę na nabożeństwo. Ale i tak ojciec opat chce cię widzieć w swojej rozmównicy. Kiedy tylko wrócisz, tak powiedział. Tak powiedział, naprawdę? - powtórzył Cadfael, unosząc brwi. - O co chodzi o tej godzinie? Czy się zdarzyło coś niezwykłego? O niczym nie wiem. Nie było żadnego poruszenia. Wszystko jest tak spokojne, jak ten wieczór. To tylko zwykłe wezwanie. Brat Anzelm też został poproszony - dodał uspokajająco. - Nie wspomniano o przyczynie. Lepiej idź się przekonać. Tak też myślał Cadfael i ruszył żwawo przez wielki dziedziniec do domu opata. Brat Anzelm już tam był, usadowiony na rzeźbionej ławie pod wyłożoną drewnem ścianą. Wydawało się, że nie dzieje się nic nienaturalnego, bo obaj z opatem popijali wino z pucharków. Cadfaelowi zaproponowano to również, gdy tylko się zameldował. Anzelm posunął się na ławie, robiąc miejsce przyjacielowi. Kantor, a także bibliotekarz, miał dziesięć lat mniej niż Cadfael. Był niezdecydowany i oderwany od świata, z wyjątkiem spraw, którymi się entuzjazmował, ale czujny i subtelny we wszystkim, co dotyczyło książek, muzyki albo instrumentów muzycznych, a zwłaszcza najdoskonalszego z nich - głosu ludzkiego. Niebieskie oczy, które wyzierały spod krzaczastych brwi i brunatnej czupryny, mogły być krótkowzroczne, ale niewiele uchodziło ich uwagi i przymykały się pobłażliwie na słabostki istot ludzkich, szczególnie zaś młodych. Posłałem po was dwóch - rzekł Radulfus, kiedy drzwi zostały starannie zamknięte i nikt nie mógł ich podsłuchać - bo wynikła pewna sprawa, której wolałbym nie stawiać jutro na kapitule. Będzie z pewnością znana jeszcze jednemu, ale poprzez konfesjonał, więc nie wyjdzie na jaw. Chcę, żeby to zostało między nami trzema. Obaj dobrze poznaliście świat i jego pułapki, zanim wstąpiliście do klasztoru, więc zrozumiecie moje powody. Na szczęście byliście także świadkami opactwa podczas podpisywania kontraktu, na mocy którego
uzyskaliśmy dom wdowy Perle tu, na Podgrodziu. Prosiłem brata Anzelma, żeby przyniósł ze sobą kopię tego dokumentu. Mam ją tu - powiedział brat Anzelm, rozchylając arkusz welinu na kolanie. Świetnie! Za chwilę! Teraz o sprawie. Dziś po południu brat Eluryk, który jako opiekun ołtarza w kaplicy Matki Boskiej wydawał się najodpowiedniejszą osobą do wypłacania tej pani co roku przewidzianej daniny, przyszedł do mnie i zażądał zwolnienia z tego obowiązku. Z powodów, które powinienem był przewidzieć. Bo nie da się zaprzeczyć, że pani Perle to atrakcyjna kobieta, a brat Eluryk jest całkiem niedoświadczony, młody i wrażliwy. Mówi, i jestem pewien, że to prawda, iż nigdy nie padło między nimi jakiekolwiek niestosowne słowo ani spojrzenie, ani że nigdy on sam nie zabawiał się żadną pożądliwą myślą o niej. Pragnął jednak być zwolniony od przyszłych spotkań, albowiem cierpi i jest kuszony. Cadfael pomyślał, że usłyszał starannie uładzony opis tego, co nęka brata Eluryka, ale wygląda na to, iż szczęśliwie udało się w porę zapobiec katastrofie. Chłopiec dostał, o co prosił, to oczywiste. - A ty spełniłeś jego pragnienie - rzekł Anzelm i było to raczej stwierdzenie niż pytanie. Spełniłem. Jest naszym zadaniem uczyć młodych, jak sobie radzić z pokusami świata i ciała, ale z pewnością nie należy do naszych obowiązków poddawanie ich takim próbom. Mam sobie za złe, że nie zwróciłem należytej uwagi na to, co zostało ustalone, i nie przewidziałem możliwych następstw. Eluryk zachował się emocjonalnie, ale wierzę mu absolutnie, kiedy mówi, że nie zgrzeszył nawet w myśli. Zwolniłem go zatem z tego zadania. I nie życzę sobie, żeby pozostali bracia dowiedzieli się czegoś o jego udręce. Dla Eluryka nie będzie to łatwe, więc niech przynajmniej sprawa pozostanie w sekrecie, wiadoma tylko nam. On nie musi się nawet dowiedzieć, że się wam zwierzyłem. Nie dowie się - oświadczył stanowczo Cadfael. Zatem - rzekł Radulfus - ratując jedno błądzące dziecię od płomieni, jestem tym bardziej zdecydowany nie narażać drugiego, równie nieprzygotowanego, na to samo niebezpieczeństwo. Nie mogę wyznaczyć innego chłopca w wieku Eluryka do zaniesienia tej róży. A jeśli poślę kogoś starszego, takiego jak ja sam, Cadfael czy ten tu Anzelm, będzie wiadome aż za dobrze, co spowodowało tę zmianę, i kłopot stanie się przedmiotem plotki i skandalu. Możecie być pewni, że żaden nakaz milczenia nie powstrzyma tej wieści od szerzenia się niczym powój. Nie, to musi być widziane jako zmiana polityki z dobrych i kanonicznych powodów. Dlatego właśnie prosiłem oten kontrakt. Znam jego treść, ale nie
pamiętam dokładnych sformułowań. Zobaczmy, jakie są możliwości. Czy możesz go przeczytać na głos, Anzelmie? Anzelm rozwinął arkusz i czytał miodopłynnym głosem, radującym słuchaczy liturgii: „Niech się dowiedzą wszyscy, teraz i w przyszłości, że ja, Judyta, córka Ryszarda Vestiera i wdowa po Edredzie Perle, będąc w pełni władz umysłowych, daję i nadaję, i poprzez niniejszy kontrakt powierzam Bogu i ołtarzowi Matki Boskiej w kościele zakonników ze Shrewsbury mój dom na Zakonnym Podgrodziu między kuźnią opactwa a nieruchomością mieszkalną Tomasza Kowala wraz z ogrodem i polem należącymi do niego, za roczną daninę wypłacaną do końca mego życia w postaci jednej białej róży z krzaka rosnącego pod północnym mu - rem, która ma być przekazana mnie, Judycie, w dniu przeniesienia świętej Winifredy. Przez tych oto świadków podpisane: za opactwo: brat Anzelm, kantor, brat Cadfael, za miasto: John Ruddock, Mikołaj z Meole, Henryk Wyle”. Świetnie! - powiedział opat, odetchnąwszy głęboko i z satysfakcją, gdy Anzelm opuścił arkusz na podołek. - Nie ma żadnej wzmianki, kto powinien przekazywać tę daninę. Musi być po prostu wypłacona w określonym dniu na ręce donatora. Możemy zwolnić Eluryka, nie naruszając warunków, i wyznaczyć kogoś innego do zaniesienia róży. Tu nie ma ograniczeń. Każdy może działać w tej sprawie w imieniu opactwa. To pewne - zgodził się chętnie Anzelm. - Ale jeśli zamierzasz ojcze wykluczyć wszystkich młodych w obawie wystawienia ich na pokusę i wszystkich starszych w obawie o narażenie brata Eluryka na podejrzenie co najmniej o słabość, a w najgorszym razie o przewinienie, czy mamy szukać świeckiego sługi? Może któregoś z rządców? To by było dozwolone - stwierdził Radulfus praktycznie - ale być może ujęłoby nieco splendoru. Wolałbym nie umniejszać naszej wdzięczności za hojny dar tej pani ani szacunku, który winniśmy okazywać jej wyborowi daniny. To dla niej wiele znaczy i musi być traktowane przez nas z równie wielką powagą. Chętnie usłyszę, co o tym myślicie. Ta róża - powiedział Cadfael powoli i z rozwagą - pochodzi z ogrodu i tego szczególnego krzewu, którym wdowa cieszyła się w ciągu lat swego małżeństwa i o który dbała wraz z mężem. Dom ma teraz najemcę, szanownego wdowca i dobrego rzemieślnika, który troszczy się o ten krzew, przycina go i nawozi, odkąd przejął tę nieruchomość. Czemu jego nie poprosić o przekazanie tej róży? Nie drogą okrężną, za pośrednictwem osób trzecich i z polecenia, ale wprost z krzaka do pani? Ten dom jest jego dzierżawą, tak jak jest jej beneficjum, a błogosławieństwo idzie wraz z tą różą bez zbędnych słów. Nie miał pewności, co go skłoniło do przedstawienia tej propozycji. Mogło to być wino wypite tego wieczoru, które połączone z trunkiem zaoferowanym przez opata,