Peters Ellis
Kroniki Brata Cadfaela 15
Spowiedź brata Haluina
Rozdział pierwszy
Pamiętnego roku 1142 najsroższy atak zimy przyszedł wcześnie. Po łagodnych,
wilgotnych, elegijnych dniach przedłużającej się jesieni nastał grudzień z ołowianym niebem
i ciemnymi, krótkimi dniami, które zwisały z kalenic i kładły się na sercach niczym gniotące
je dłonie. W skryptorium tylko w samo południe było dość światła, by formować litery, ale
kolorów nie dało się użyć, bo zmierzch, nieubłagany i nie w porę, odbierał im cały blask.
Znawcy pogody przepowiadali obfite śniegi i te w połowie miesiąca nadeszły, ale nie
w zamieci, tylko jako oślepiający cichy opad, który trwał przez kilka dni i nocy, wygładzając
wszelkie sfalowania, wybielając wszystkie kolory, grzebiąc owce na wzgórzach i szałasy w
dolinach, tłumiąc wszelkie dźwięki, wspinając się na wszystkie ściany, zamieniając dachy w
grzbiety białych nieprzebytych gór, a samo powietrze między ziemią a niebem w
nieprzejrzysty wir płatków wielkich jak lilie. Kiedy opady w końcu ustały, a ciężkie chmury
podniosły się, podgrodzie leżało pogrzebane do połowy, tak wygładzone do jednego białego
poziomu, że nie było widać żadnych cieni, poza wysokimi budynkami opactwa
wyłaniającymi się z czystej bieli, a dziwne odbite światło robiło z nocy dzień, podczas gdy
ledwie tydzień wcześniej złowieszczy mrok zamieniał dzień w noc.
Te grudniowe śniegi, które pokryły większą część zachodu, spowodowały coś więcej
niż zakłócenie życia mieszkańców, wygłodzenie kilku odosobnionych osad, pogrzebanie
wcale niemałej liczby pasterzy z ich stadami na wzgórzach i unieruchomienie wszelkich
podróży. Odwróciły one losy wojny, z zaabsorbowania władców uczyniły sobie zabawę i
pchnęły historię nowym kursem w ów nowy rok 1143.
Zapoczątkowały też pewien dziwny ciąg wydarzeń w opactwie Świętych Piotra i
Pawła w Shrewsbury.
W ciągu tych pięciu lat, przez które król Stefan i jego kuzynka, cesarzowa Maud
walczyli o tron Anglii, wahadło fortuny wiele razy kołysało się między nimi. Podsuwała im
obojgu na chybił trafił puchar zwycięstwa po to tylko, żeby go odbierać niedopity i podawać
drugiemu ze współzawodników. Teraz w białym przebraniu zimy zdecydowała się
przywrócić możliwość postawienia wszystkiego do góry nogami i pozwoliło cesarzowej
wymknąć się cudem z okrytych żelazem rąk króla właśnie wtedy, gdy zdawał się trzymać
uwięzioną w garści i kończyć triumfalnie działania wojenne. Losy pięcioletnich zmagań
wróciły do początku i wszystko należało zacząć od nowa. To jednak działo się w Oksfordzie,
daleko poza tymi nieprzebytymi śniegami, i musiało minąć trochę czasu, zanim wiadomość
dotarła do Shrewsbury.
To, co się działo w opactwie Świętych Piotra i Pawła, było zaledwie drobnym
kłopotem w porównaniu z tamtym, a przynajmniej tak się z początku wydawało. Wysłannik
biskupa, ulokowany w jednej z górnych komnat domu gościnnego i już zirytowany i
niezadowolony z przymusowego postoju, dopóki drogi nie będą przejezdne, obudził się w
środku nocy, gdy strumień lodowatej wody spadł mu nagle na głowę, i dopilnował, by
wszyscy w zasięgu jego potężnego głosu usłyszeli o tym bez zwłoki. Brat Dionizy, szpitalnik,
zaraz go ułagodził i przeniósł do suchego łóżka gdzie indziej, ale w ciągu godziny stało się
jasne, że chociaż ów pierwszy przeciek stracił na sile, kapanie pozostało i wkrótce dołączył
do niego tuzin innych miejsc objętych kręgiem średnicy kilku kroków. Ciężki śnieg na
południowej połaci dachu domu gościnnego jakimś sposobem przedostał się przez ołów,
przeciskając się między płytkami, a może nawet odkształcając część z nich. Zaspy nawianego
śniegu stopniały we względnie ciepłym wnętrzu i z niemą złośliwością rzeczy martwych
postanowiły urządzić chrzest emisariuszowi biskupa. A przeciek gwałtownie się pogarszał.
Tego rana podczas kapituły naradzano się w trybie pilnym, co można i co należy
zrobić. Przykrych niebezpiecznych robót na dachu należało w miarę możliwości oczywiście
unikać przy takiej pogodzie, z drugiej strony jednak odłożenie naprawy aż do odwilży groziło
zalaniem, a szkody mogły być znacznie poważniejsze.
Kilku braci pracowało już wcześniej na budynkach należących do enklawy, stodołach,
stajniach i spichrzach, a brat Konradyn, który był po pięćdziesiątce, ale wciąż zdrów jak byk,
należał do pierwszych oblatów i jako chłopiec pracował pod kierownictwem zakonników z
Seez sprowadzonych przez earla fundatora, by nadzorowali budowę jego opactwa. Tam, gdzie
szło o budowle, opinia brata Konra - dyna miała wielką wagę, on zaś, widząc rozmiary
przecieku w domu gościnnym, oświadczył stanowczo, że nie mogą sobie pozwolić na
czekanie, bo inaczej będą musieli wymienić całą południową połać dachu. Mieli drewno,
mieli łupek, mieli ołów. Ta południowa połać była nadwieszona nad kanałem odpływowym
wyprowadzonym z młynówki, teraz twardo zamarzniętym, więc nie byłoby większych
trudności z ustawieniem rusztowania. To prawda, że będzie bardzo zimno przy pracy tam na
górze, usuwaniu najpierw góry śniegu, aby zmniejszyć ciężar odkształcający dach, a potem
wymianie połamanych lub przesuniętych płytek i naprawie ołowianych obróbek. Jeżeli jednak
będą pracowali przez krótki czas i udostępni im się ogrzewalnię, dopóki trwa praca, robota
może być wykonana.
Opat Radulfus wysłuchał, skinął swą budzącą lęk głową z szybkim jak zwykle
zrozumieniem i zdecydowaniem i rzekł:
— Bardzo dobrze, zróbcie to!
*
Gdy tylko śnieg przestał padać, a niebo się przejaśniło, twardzi mieszkańcy
podgrodzia wyłonili się ze swoich domów, dobrze opatuleni i uzbrojeni w łopaty, miotły i
grabie na długich trzonkach, i zaczęli odkopywać sobie dojścia do gościńca, a między nimi
wykopali przejście do mostu i do miasta, gdy tymczasem dzielni mieszczanie wewnątrz
murów niewątpliwie walczyli z tym samym sezonowym nieprzyjacielem. Mróz nadal trzymał
i dzień po dniu tajemniczo wysysał w powietrze powierzchnie i brzegi wszystkich zasp,
nieskończenie powoli zmniejszając ich ciężar.
Do czasu gdy nieliczne główne gościńce były znowu przejezdne, ci nieliczni podróżni,
nieroztropni albo nie mający wyboru, zaczęli nimi jeździć, brat Konradyn ustawił swoje
rusztowanie, umocował drabiny na połaci dachowej i zapędził wszystkich po kolei na górę, w
niszczący chłód. Usuwali ostrożnie wielkie brzemię śniegu, by się dostać do poszarpanego
ołowiu i połamanych płytek. Istna morena nieporządnych śnieżnych pagórków utworzyła się
wzdłuż zamarzniętego kanału odpływowego, a jakiś nieostrożny brat, który nie usłyszał albo
zlekceważył ostrzegawczy krzyk z góry, został pogrzebany pod małą lawiną i musiał być
pośpiesznie wykopany i zaniesiony do ogrzewalni, żeby odtajał.
Do tego czasu została przetarta droga między miastem a podgrodziem i nowina,
chociaż opóźniona, mogła zostać przyniesiona z Winchestera nawet do Shrewsbury w porę,
by dotrzeć do garnizonu zamku i do szeryfa kilka dni przed Bożym Narodzeniem.
Hugo Beringar zjechał co prędzej z miasta, by się nią podzielić z Opatem Radulfusem.
W kraju osłabionym pięcioletnią wyniszczającą wojną domową wypadało, by państwo i
Kościół ściśle współpracowały ze sobą, a gdzie szeryf i opat byli podobnego zdania, mogli
zapewnić ludowi względny spokój i uporządkowane życie oraz stawić opór najgorszym
okrucieństwom tych czasów. Hugo był człowiekiem króla Stefana i lojalnie utrzymywał dla
niego hrabstwo, ale z jeszcze większym zapałem utrzymywał je dla ludzi, którzy w nim żyli.
Powitałby chętnie ostateczny triumf króla, a tej jesieni i zimy z pewnością go oczekiwał, ale
jego główną troską było przekazanie swemu panu hrabstwa we względnym dobrobycie,
zadowolonego i nienaruszonego, kiedy ostatnia bitwa została stoczona.
Przyszedł, szukając brata Cadfaela, gdy tylko opuścił mieszkanie opata, i znalazł
przyjaciela w jego pracowni w herbarium, zajętego mieszaniem czegoś w garnku bulgocącym
na piecyku. Nieuniknione zimą kaszle i przeziębienia, odmrożenia dłoni i pięt, zmuszały go
do stałego uzupełniania apteczki w infirmerii, a dzięki niezbędnemu piecykowi jego
drewniana pracownia była nieco cieplejsza niż przegrody w skryptorium.
Hugo wpadł w podmuchu zimnego powietrza i na fali wyczuwalnego podniecenia,
chociaż zewnętrzne tego oznaki uszłyby uwagi kogoś, kto go nie znał tak jak Cadfael.
Nagłość jego ruchów i szorstkość pozdrowienia sprawiły, że Cadfael przerwał swe mieszanie
i skupił uwagę na twarzy młodego szeryfa, ostrym błysku w jego czarnych oczach i
pulsowaniu policzków.
— Wszystko na odwrót! - oznajmił Hugo. - Wszystko znowu do zrobienia od
początku!
Cadfael nie fatygował się pytać, co to znaczy, bo był pewny, że się dowie. Trudno
było jednak powiedzieć, aby rozczarowanie i rozdrażnienie w twarzy i głosie Hugona
ustępowały odprężeniu i uldze. Rzucił się na ławę pod drewnianą ścianą i zwiesił ręce między
kolanami w geście bezsilnej rezygnacji.
—Kurier przedostał się dziś rano z południa powiedział, podnosząc oczy ku uważnej
twarzy przyjaciela. - Wymknęła się! Uciekła z pułapki, żeby się przyłączyć do swego brata w
Wallingfordzie. Król utracił swoją zdobycz. Nawet kiedy miał ją w rękach, dał jej się
wyślizgnąć między palcami. Zastanawiam się, zastanawiam - mówił Hugo, otwierając
szeroko oczy na tę nową myśl - czy on nie przymknął oka i nie pozwolił jej się wymknąć,
kiedy już do tego przyszło! To by było do niego podobne. Bóg wie, że chciał ją mieć, ale
mógł się przestraszyć, kiedy przyszło do zastanawiania się, co miałby z nią zrobić, kiedy ją
dostanie. O to jedno chciałbym go zapytać, ale nie zapytam! - zakończył z krzywym
uśmiechem.
— Chcesz mi powiedzieć - spytał ostrożnie Cadfael, przyglądając mu się ponad
piecykiem - że cesarzowa mimo wszystko uciekła z Oksfordu? Otoczona przez armię króla i
głodująca w zamku z pustymi spichrzami, z tego co słyszałem? A jak sobie dała radę? Zaraz
mi powiesz, że wyrosły jej skrzydła i przeleciała nad liniami króla do Wallingfordu! Nawet
gdyby zdołała wyjść z zamku nie - spostrzeżenie, nie przedostałaby się pieszo przez jego
szańce.
— Ach, ale ona to zrobiła, Cadfaelu! Jedno i drugie! Wydostała się z zamku
niespostrzeżenie i przeszła przynajmniej przez część linii Stefana. Domyślają się, że musiano
ją spuścić na linie z tyłu wieży, od strony rzeki, ją i dwóch albo trzech jej ludzi. Nie mogło
ich być więcej. Zawinęli się wszyscy w biel, żeby być niewidzialni na tle śniegu. Właściwie,
według relacji, padał właśnie wtedy śnieg, co ich jeszcze lepiej ukryło. Przeszli rzekę po
lodzie i szli sześć mil do Abingdon, bo tam dostali konie, żeby dojechać do Wallingfordu.
Trzeba przyznać, Cadfaelu, że to niezwykła kobieta. Z tego, co mówią, trudno z nią
wytrzymać, kiedy jest w dobrym humorze, ale na Boga, widzę, jak ludzie za nią idą, kiedy się
jej nie wiedzie.
— Więc jest na powrót z FitzCountem, mimo wszystko - powiedział Cadfael, z
długim westchnieniem podziwu. Zaledwie przed miesiącem wydawało się pewne, że
cesarzowa i jej najwierniejszy, najbardziej oddany sprzymierzeniec są nieodwołalnie
rozdzieleni i mogą się już nigdy nie spotkać na tym świecie. Ta pani była od września
oblegana w zamku w Oksfordzie, otoczona przez wojska króla. Miasto było w jego rękach, on
zaś był rad, że może zagłodzić jej sponiewierany garnizon. Teraz zaś jedna śmiała próba i
jedna śnieżna noc sprawiły, że wydostała się z łańcuchów, mogła swobodnie zgromadzić
znów armię i podjąć walkę na równych warunkach. Z pewnością nigdy nie było króla, który
tak jak Stefan umiałby wyczarować porażkę ze zwycięstwa. Tę cechę mieli jednak wspólną,
być może dziedziczną w ich rodzie, bo także cesarzowa, kiedy już chwalebnie zainstalowała
się w Westminsterze i tylko parę dni dzieliło ją od koronacji, odnosiła się tak arogancko i
szorstko do upartych mieszczan swej stolicy, że powstali przeciw niej i wyrzucili ją z miasta.
Wydawało się, że za każdym razem, gdy któreś z nich miało koronę w zasięgu ręki, fortuna
pośpiesznie wyrywała tę nagrodę, bojąc się służyć tylko jednemu z dwojga.
— A więc mimo wszystko - powiedział Cadfael już spokojniej, przenosząc swój
bulgocący garnek na ruszt z boku piecyka, by tam dochodził na wolnym ogniu - przynajmniej
Stefan pozbył się swego problemu. Nie musi się dłużej martwić, co z nią zrobić.
— To prawda - zgodził się Hugo z goryczą. - Nie miałby nigdy dość hartu, by
jązakuć w łańcuchy jak ona jego, kiedy go wzięła w niewolę pod Lincoln. A teraz pokazała,
że trzeba czegoś więcej niż kamiennych murów, by ją zatrzymać. On chyba przez te
wszystkie miesiące uchylał się od rozwiązania, nie sięgając myślą dalej niż do jej poddania
się. Uwolnił się od kłopotów, które by się dopiero zaczęły w dniu, kiedy by ją wziął do
niewoli. Być może byłoby lepiej, gdyby rozwiał jej nadzieje tak dalece, by musiała wrócić do
Normandii. My jednak znamy dobrze tę panią - przyznał z żalem. - Ona nigdy nie zrezygnuje.
— A jak król Stefan przełknął swą porażkę? - spytał ciekawie Cadfael.
— Tak jak się tego spodziewałem - powiedział Hugo z rezygnacją i oddaniem. -
Kiedy tylko pani była daleko, zamek oksfordzki poddał mu się. Kiedy jej zabrakło, przestały
go interesować te wygłodzone szczury. Wielu innych wzięłoby odwet na garnizonie. Raz
kiedyś, jak pamiętasz aż za dobrze, on sam dał się namówić do takiej zemsty, tutaj w
Shrewsbury, i Bóg wie, że przeciw swej naturze. Nigdy więcej! Chyba to pamięć o
Shrewsbury uratowała Oksford. Pozwolił im wymaszerować, pod warunkiem że rozejdą się
do swych domów. Zostawił zamek dobrze obsadzony załogą i zaopatrzony i wyruszył do
Winchestera ze swym bratem biskupem, by tam obchodzić Boże Narodzenie. Wezwał tam
wszystkich swych szeryfów ze środkowych hrabstw, żeby je obchodzili wraz z nim. Dawno
go nie było w tych stronach, więc pilno mu znów nas zobaczyć i sprawdzić, czyjego
umocnienia się trzymają.
— Teraz? - zdziwił się Cadfael. - Do Winchestera? Nie dojedziecie na czas.
— Dojedziemy. Mamy cztery dni, a według kuriera odwilż na południu robi
postępy i drogi są przejezdne. Wyjeżdżam jutro.
— I zostawiasz Alinę i chłopca, żeby obchodzili święta bez ciebie! A Egidiusz ma
właśnie trzecie urodziny! - Syn Hugona był dzieckiem Bożego Narodzenia i przyszedł na
świat podczas najsurowszej zimy, wśród mrozu, śniegu i zawiei. Cadfael był jego ojcem
chrzestnym i najbardziej oddanym wielbicielem.
— Ach, Stefan nie zatrzyma nas długo - o - świadczył z pewnością siebie Hugo. -
Jesteśmy mu potrzebni tam, gdzie nas postawił, żebyśmy pilnowali dochodów z jego hrabstw.
Będę w domu przed końcem roku, jeśli wszystko dobrze pójdzie. Alina będzie jednak rada,
jeśli jej złożysz wizytę albo dwie, kiedy ja wyjadę. Ojciec opat pozwala ci wyjść od czasu do
czasu, a ten twój dryblas - Winfryd, czy nie? - jest już dość zręczny, żeby go zostawić na
godzinę czy dwie samego.
— Bardzo chętnie dopilnuję ci twojej trzódki w domu - powiedział Cadfael
serdecznie - gdy ty będziesz paradował na królewskim dworze. Ale będzie im ciebie brak
mimo wszystko. Ależ to był zwrot! To już trwa pięć lat, a żadna ze stron niczego nie zyskała.
A w nowym roku bez wątpienia wszystko musi się zacząć od nowa. Tyle strat i wysiłku i nic
się nie zmieniło!
— Ależ tak, coś się zmieniło, cokolwiek to warte! - Hugo parsknął śmiechem. -
Na scenie pojawił się nowy zawodnik, Cadfaelu. Godfryd mógł wysłać na pomoc żonie
zaledwie garść rycerzy, ale za to wysłał jej coś, z czym mógł się chętniej rozłączyć. Albo to,
albo też ocenił wartość Stefana na tyle trafnie, by wiedzieć, co on będzie gotów założyć.
Wysłał pod opiekę Roberta swego syna, by sprawdzić, czy Anglicy nie będą zbierać się
chętniej przy nim niż przy jego matce. Henryk Plantagenet ma dziewięć lat - czy też dziesięć,
jak powiadają. Nie więcej niż tyle! Robert przyprowadził go do niej do Wallingfordu. Myślę
sobie, że do tej pory chłopiec został przewieziony do Bristolu albo do Gloucester z dala od
zagrożenia. Ale gdyby Stefan dostał go w ręce, co mógłby z nim zrobić? Najpewniej
wsadziłby go na okręt na własny koszt i wysłał pod dobrą strażą z powrotem do Francji.
Cadfael otworzył szeroko oczy ze zdumienia i ciekawości.
— Mamy więc nową gwiazdę na horyzoncie, nieprawdaż? I zaskakująco młodą!
Wygląda na to, że przynajmniej jedna dusza ma zapewnione wesołe święta, sama wolna i z
synem w ramionach. Jego przybycie doda jej ducha, nie ma wątpliwości. Wątpię jednak, czy
on zdziała coś więcej dla jej sprawy.
— Jeszcze nie teraz! - rzekł Hugo z proroczym ostrzeżeniem. - Poczekajmy, a
zobaczymy, jaki ma w sobie animusz. Z dzielnością swej matki i dowcipem Godfryda może
narobić królowi za parę lat kłopotów. Powinniśmy jak najlepiej wykorzystać dany nam czas i
dopilnować, żeby chłopak wrócił do Andegawenii i został tam, a jeszcze lepiej, żeby zabrał ze
sobą matkę. Chciałbym - powiedział, wstając z westchnieniem - żeby rodzony syn Stefana
lepiej się zapowiadał. Nie musielibyśmy się obawiać tego, co może pokazać latorośl
cesarzowej.
Wzruszył ramionami, otrząsając się z bieżących wątpliwości.
— Cóż, pójdę się szykować do drogi. Wyjeżdżamy o świcie.
Cadfael odstawił swój stygnący garnek na klepisko i wyszedł z przyjacielem w
otoczonąmurem ciszę ogrodu, gdzie wszystkie jego zgrabne grządki przesypiały mrozy pod
głębokim śniegiem. Gdy tylko wyszli na ścieżkę biegnącą obok zamarzniętych stawów,
zobaczyli w oddali, ponad szklistą powierzchnią i rozległymi ogrodami na północnym stoku,
długą połać dachu domu gościnnego, zwieszającą się nad kanałem odpływowym, ciemną
drewnianą klatkę rusztowania i drabin, i dwie otulone postacie pracujące na odsłoniętych
łupkowych płytkach.
— Widzę, że i wy macie kłopoty - powiedział Hugo.
— Kto ich nie ma w zimie? Ten ciężki śnieg przesunął płytki, niektóre połamał i
znalazł sobie drogę, żeby skropić biskupiego kapelana w jego łóżku. Gdybyśmy z tym czekali
do odwilży, mielibyśmy powódź i dużo gorsze szkody do naprawienia.
— A wasz majster uważa, że zdoła to naprawić bez względu na mróz. - Hugo
rozpoznał krzepką postać w połowie długiej drabiny, dźwigającą szta - pel płytek, którą
niewielu z jego młodszych pracowników zdołałoby unieść. - To jednak straszna robota -
stwierdził, wpatrując się w najwyższy pomost rusztowania obciążony wielkim stosem płytek i
w dwie drobne figurki poruszające się z bolesną ostrożnością po odsłoniętym dachu.
— Pracujemy na krótkie zmiany i mamy ogień w ogrzewalni, kiedy schodzimy na
dół. My starsi jesteśmy zwolnieni od tej służby, ale większość z nas pełni ją po kolei, z
wyjątkiem chorych i niedołężnych. To uczciwe, ale wątpię, czy to cieszy Konra - dyna.
Drażnią go tam na górze młodzi ryzykanci, chociaż ma ich pod stałym nadzorem, i
najchętniej pracowałby z tymi, których jest pewny. Kiedy widzi, że ktoś blednie, zaraz mu
każe schodzić na ziemię. Nie wszyscy mamy głowy do tej pracy.
— A ty tam byłeś? - zaciekawił się Hugo.
— Wczoraj, zanim zaczęło się ściemniać. Krótkie dni nie sprzyjają pracy, ale w
przyszłym tygodniu powinniśmy skończyć.
Hugo zmrużył oczy przed nagłym błyskiem światła odbitym oślepiająco od
krystalicznej bieli.
— Kto jest teraz na górze? Czy to brat Urien, ten ciemny? A kim jest ten drugi?
— To brat Haluin. - Szczupła żwawa postać była prawie zasłonięta występem
rusztowania, ale Cadfael widział przed godziną tych dwóch wchodzących na drabinę.
— Co takiego? Najlepszy iluminator Anzelma? Jak możecie tak narażać artystę?
Zniszczy sobie ręce na mrozie.
— Anzelm by go wybłagał - przyznał Cadfael ale Haluin nie przyjąłby tego. Nikt
by mu nie miał za złe zwolnienia, wiedząc, jak cenna jest jego praca, ale jeśli w zasięgu ręki
Haluina jest włosiennica, sięga po nią, wkłada i nosi. Z tego chłopaka wieczny pokutnik, Bóg
wie za jakie grzechy, bo nic mi nie wiadomo o żadnym naruszeniu Reguły, odkąd tu wszedł
jako nowicjusz, a że nie miał więcej niż osiemnaście lat, kiedy przyjął śluby, nie zdążył chyba
wyrządzić światu żadnej krzywdy. Niektórzy są z natury urodzeni do pokuty. Może
dźwigająto brzemię za niektórych z nas, którzy przyjmują wygodnie, że jesteśmy ludźmi, a
nie aniołami. Jeżeli nadmiar skruchy i pobożności Haluina zmyje kilka moich
niedoskonałości, niech mu to będzie policzone na korzyść w rozrachunku. A ja nie będę
narzekał.
Było zbyt zimno, żeby stać dłużej w głębokim śniegu, przyglądając się ostrożnym
działaniom na dachu domu gościnnego. Poszli dalej przez ogrody, omijając zamarznięte
stawy, gdzie brat Szymon wykuwał przeręble, by ryby miały powietrze. Przeszli zasilającą
stawy młynówkę po wąskiej, zdradziecko oblodzonej kładce i zbliżyli się do podpór
rusztowania wysuniętych z południowej ściany domu gościnnego ponad kanałem
odpływowym, tracąc z oczu robotników na dachu.
— Był ze mną w herbarium jako nowicjusz, dawno temu - mówił Cadfael, kiedy
szli między zaśnieżonymi grządkami górnego ogrodu i wyszli na wielki dziedziniec. - Mówię
o Haluinie. To było niedługo po tym, jak zakończyłem własny nowicjat. Przyszedłem tu po
czterdziestce, a on ledwie skończył osiemnaście. Skierowali go do mnie, bo był wykształcony
i miał łacinę w małym palcu, a ja po trzech czy czterech latach ciągle się uczyłem. Pochodzi z
ziemiańskiej rodziny i odziedziczyłby ładny majątek, gdyby nie wybrał klasztoru. Ma go teraz
jakiś kuzyn. Chłopca oddano wedle zwyczaju do nauki, a potem został pisarzem w dobrach
swego seniora, bo był niezwykle bystry w naukach i obliczeniach. Często się zastanawiałem,
czemu zmienił kierunek, ale każdy tutaj wie, że nie podaje się w wątpliwość powołania.
Przychodzi, kiedy chce, i nie ma odwołania.
— Byłoby prościej posadzić chłopaka od razu w skryptorium, skoro przybył tu
tak wykształcony stwierdził rzeczowo Hugo. - Widziałem niektóre jego dzieła. On się
marnuje przy innej pracy.
— Ach, ale sumienie kazało mu przejść przez wszystkie etapy zwykłego
terminowania. Miałem go przez trzy lata przy ziołach, potem był przez dwa lata w szpitalu
Świętego Idziego, wśród chorych i kalek, a potem jeszcze przez dwa lata pracował w
ogrodach w Gaye i pomagał przy owcach w Rhydycroseau, zanim zdecydował się na to, co
umie robić najlepiej. Nawet teraz, jak widzisz, nie korzysta z przywilejów, bo ma lekką rękę
do pędzla i pióra. Jeśli inni muszą ślizgać się po ośnieżonym dachu, to i on będzie. To dobra
wada - przyznał Cadfael - ale on ją doprowadza do skrajności, a Reguła nie pochwala
skrajności.
Przeszli przez wielki dziedziniec do strażnicy przy bramie, gdzie uwiązany był koń
Hugona, wysoki, kościsty siwek, który był jego ulubionym wierzchowcem i mógł unieść dwa
albo trzy razy więcej, niż ważył jego pan.
— Dziś w nocy nie będzie już padać - powiedział Cadfael, patrząc na zamglone
niebo i wdychając słaby wietrzyk - ani jeszcze przez kilka dni, jak sądzę. Nie będzie też
wielkiego mrozu. Jesteśmy na jego skraju. Będę się modlił, byście mieli znośną podróż na
południe.
— Wyjedziemy o świcie. A wrócimy, jak Bóg da, na Nowy Rok. - Hugo zebrał
wodze i wskoczył na wysokie siodło. - Oby odwilż zaczekała, aż wasze dachy będą znów
wodoszczelne! I pamiętaj, że Alina cię oczekuje.
Wyjechał z bramy z ostrym echem kopyt dźwięczących po kamieniach. Pojedyncza
jasna iskra błysnęła i zgasła pod podkową. Cadfael zawrócił ku drzwiom infirmerii i poszedł
sprawdzić zapasy w apteczce brata Edmunda. Jeszcze godzina, a zacznie się zmierzchać, jak
to w najkrótszych dniach roku. Brat Urien i brat Haluin będą ostatnią dwójką na dachu w tym
dniu.
Jak to się dokładnie stało, nikt nigdy nie wyjaśnił. Brat Urien, który posłuchał rozkazu
brata Konrady - na, by schodzić na dół natychmiast po wezwaniu, poskładał razem cząstki
tego, co uważał za prawdopodobny opis, ale nawet on przyznał, że nie ma żadnej pewności.
Konradyn przywykł do posłuchu i przyjmując rozsądnie, że nikt przy zdrowych zmysłach nie
zechce zwlekać na mrozie ani chwili dłużej, niż musi, wykrzyknął po prostu komendę i
odwrócił się, żeby usunąć resztę połamanych płytek z drogi swoich schodzących robotników.
Brat Urien zszedł z ulgą na pomost rusztowania i po długiej drabinie na ziemię, szczęśliwy, że
może porzucić pracę. Był silny i chętny do pracy, choć nie miał szczególnych umiejętności,
tylko bogate doświadczenie. Pracował dobrze, ale nie widział konieczności robienia więcej,
niż od niego wymagają. Odszedł kilka kroków w bok, by się przyjrzeć temu, co zrobił, i
zobaczył brata Haluina, który zamiast schodzić po krótkiej drabinie zaczepionej na połaci
dachowej po jego stronie, wspiął się kilka szczebli wyżej i wychylił w bok, by zmieść śnieg i
poszerzyć obszar odsłoniętych płytek. Podejrzewał chyba, że uszkodzenie dachu sięga po tej
stronie dalej, i chciał zapobiec gorszym szkodom, zmiatając śnieg, by zmniejszyć obciążenie.
Zaokrąglona ława śniegu przesunęła się, zsuwając się wielkimi fałdami, i spadła
częściowo na koniec pomostu i stos czekających tam płytek, częściowo poza krawędź, wprost
na ziemię w dole. Nie była to zamierzona lawina, ale zamarznięta masa straciła przyczepność
do płytek na pochyłości i spadła jako jedna całość, rozbijając się o rusztowanie. Brat Ha - luin
wychylił się za daleko. Drabina zsunęła się wraz ze śniegiem, który utrzymywał ją w
równowadze, on zaś spadł raczej przed nią niż z nią, uderzył w koniec pomostu i runął, nawet
nie krzyknąwszy, do zamarzniętego kanału w dole. Drabina i lawina śniegu spadły na pomost
i zwaliły go na dół wraz z ulewą ciężkich płytek o ostrych krawędziach.
Brat Konradyn, zajęty czymś prawie pod rusztowaniem, odskoczył w samą porę,
ochlapany, podrapany i na chwilę prawie oślepiony podmuchem. Brat Urien stojący z tyłu i
wołający do kolegi, żeby kończył, bo robi się ciemno, wydał spóźniony ostrzegawczy okrzyk
i skoczył naprzód, żeby zostać do połowy zagrzebanym na skraju osypiska. Otrząsając się ze
śniegu, dotarli razem do brata Haluina.
To brat Urien poszedł w pośpiechu i z ponurą miną szukać Cadfaela, podczas gdy
Konradyn pobiegł w drugą stronę na wielki dziedziniec i posłał pierwszego napotkanego brata
po brata Edmunda. Cadfael był w swej pracowni i dokładał właśnie torfu do piecyka, kiedy
Urien, ciemnowłosy i ponury, wpadł w drzwi ze złą nowiną.
— Bracie, chodź szybko! Brat Haluin spadł z dachu!
Cadfael, nie mniej oszczędny w słowach, pchnął ostatni kawałek torfu i sięgnął na
półkę po wełniany pled.
— Nie żyje? - Musiał spaść przynajmniej z czterdziestu stóp, z drewnianymi
przeszkodami po drodze i na lód, ale jeśli przypadkiem spadł w głęboki śnieg, pogłębiony
jeszcze przez odśnieżanie dachu, mógł mieć szczęście.
— Oddycha, ale jak długo jeszcze? Konradyn pobiegł po pomoc, Edmund już
chyba wie.
— Chodźmy! - Cadfael wybiegł i ruszył do kładki nad młynówką, ale zmienił
zdanie, rzucił się do przesmyku między stawami i przeskoczył młynówkę na jego końcu, żeby
dotrzeć szybciej do miejsca, gdzie leżał Haluin. Z wielkiego dziedzińca zbliżał się blask
dwóch pochodni i brat Edmund z paru pomocnikami i noszami, następując na pięty bratu
Konradynowi.
Brat Haluin, zagrzebany do kolan pod ciężkimi płytkami, leżał nieruchomo na
poplamionym krwią lodzie w środku zamętu, którego był sprawcą.
Rozdział drugi
Bez względu na ryzyko przenoszenia, pozostawienie go tam, gdzie leżał, dłużej, niż to
było konieczne, oznaczało zgodę i przyłożenie ręki do śmierci, która już go trzymała w
uścisku. W milczącym i celowym pośpiechu podnosili zwalone deski i odkopywali rękami
łupkowe płytki o ostrych jak noże krawędziach, które pokaleczyły jego stopy i kostki,
zmieniając je w miazgę krwi i kości. Był daleko od nich i nie czuł niczego, co z nim robiono,
kiedy go unoszono z lodowego łoża kanału na tyle, by podsunąć pod niego rzemienie i
podnieść go na nosze. W żałobnej procesji ponieśli go przez mroczne ogrody do infirmerii,
gdzie brat Edmund przygotował dla niego łoże w małej celi, z dala od starych i niedołężnych,
którzy spędzali tam swe ostatnie lata.
— Nie przeżyje - powiedział Edmund, spoglądając w dół na nieobecną, bladą
twarz.
Tak myślał także Cadfael. Tak myśleli wszyscy. On jednak jeszcze dyszał, nawet jeśli
był to chrapliwy, jękliwy oddech, który mówił o uszkodzeniach głowy, być może nie do
uleczenia. Wszyscy zabrali się do pracy przy nim jak przy kimś, kto może i musi przeżyć,
mimo zupełnej pewności, że nie przeżyje. Z niezmierną dbałością rozebrali go ze
zlodowaciałych szat i obłożyli pledami owiniętymi wokół ogrzanych kamieni, podczas gdy
Cadfael obmacywał go ostrożnie, szukając złamanych kości. Zestawił i usztywnił lewe
przedramię, które zgrzytało przy dotknięciu, ale nie wywołało to nawet drgnienia nieruchomej
twarzy. Zbadał dokładnie głowę, zanim przemył i opatrzył krwawiącą ranę, ale nie potrafił
powiedzieć, czy czaszka nie jest pęknięta. Ten chrapliwy oddech wskazywał, że jest, ale
Cadfael nie miał pewności. Co do połamanych stóp i kostek, pracował nad nimi długi czas, po
tym jak okryli brata Haluina ogrzanymi brychanami, by zapobiec śmierci z zimna. Ułożyli go
prosto i zabezpieczyli na wszystkie sposoby przed wstrząsem i bólem, gdyby się poruszył,
wracając do zmysłów. Nikt nie wierzył, że wróci, chyba że była to uparta, skryta resztka
wiary, która kazała im się trudzić, by żywić nawet słabnącą iskierkę.
— Nigdy już nie będzie chodził - powiedział brat Edmund, wzdrygając się na
widok poszarpanej stopy, którą Cadfael pracowicie przemywał.
— Nie bez pomocy - przyznał posępnie Cadfael. - Nie na tym. - Mimo to jednak
nadal składał cierpliwie i najlepiej, jak potrafił, pokaleczone stopy.
Brat Haluin miał długie, wąskie i zgrabne stopy, pasujące do jego wysmukłej postaci.
Głębokie i okrutne cięcia łupkowych płytek sięgały w wielu miejscach do kości, a w kilku
rozłupały kość. Wiele czasu zajęło oczyszczenie krwawych szczątków i przywrócenie obu
stopom przynajmniej ich ludzkich kształtów, a potem zamknięcie ich w prowizorycznych
dobrze wyścielonych kołyskach z filcu dla unieruchomienia ich i zaleczenia na podobieństwo
tego, czym były kiedyś. Jeśli oczywiście da się je zaleczyć.
Przez cały ten czas brat Haluin leżał, dysząc chrapliwie i boleśnie, nieświadomy tego,
co z nim robiono, pogrążony głęboko pod blaskami i cieniami świata, dopóki jego dyszenie
nie osłabło do płytkiego szeptu, niczym poruszenia samotnego listka w ledwie wyczuwalnym
wietrzyku. Myśleli już, że odszedł, ale liść poruszał się nadal, chociaż słabo.
— Jeśli dojdzie do siebie, choćby na chwilę, zaraz mnie zawołajcie - rzekł opat
Radulfus i zostawił ich na straży.
Brat Edmund poszedł się przespać. Cadfael dzielił nocną wachtę z bratem Rhunem,
najnowszym i najmłodszym pośród zakonników z chóru. Siedząc po obu stronach łóżka,
patrzyli na niezmącony sen ciała namaszczonego, pobłogosławionego i gotowego na śmierć.
Minęło wiele lat, odkąd Haluin przeszedł spod opieki Cadfaela do ręcznej roboty w
Gaye. Cadfael badał na nowo z głęboką uwagą niemal zapomniane rysy jego twarzy i
znajdował je teraz zarówno zmienione, jak i wzruszająco znajome. Brat Haluin był wzrostu
nieco więcej niż średniego, o długich, kształtnych kościach, na których więcej było teraz
ścięgien, a mniej ciała niż wtedy, kiedy przyszedł do klasztoru jako chłopiec jeszcze rosnący i
właśnie stający się mężczyzną. Teraz musiał mieć trzydzieści pięć lub trzydzieści sześć lat,
wtedy zaledwie osiemnaście, jeszcze w rozkwicie młodości. Twarz była wydłużonym
owalem, kości policzkowe i podbródek mocne i wyraźne, cienkie łuki brwi tak ciemne, że
prawie czarne, o ton ciemniejsze niż grzywa ciemnobrązowych włosów, które poświęcił dla
ton - sury. Twarz odwrócona teraz od poduszki była trupio blada, zapadnięte policzki i
oczodoły sine niczym cienie na śniegu, ta sama siność zbierała się wokół ściągniętych ust. Po
północy, gdy życie jest najkruchsze, poprawi się lub umrze.
Po drugiej stronie łoża brat Rhun klęczał, uważny i nielękający się czyjejś śmierci
bardziej niż któregoś dnia własnej. Nawet w mroku tej małej kamiennej izby promienna uroda
Rhuna, jego świeża młodzieńcza twarz, krąg płowych włosów i niebiesko - zielone oczy
rozsiewały łagodny blask. Tylko ktoś o dziewiczej pewności Rhuna mógł siedzieć spokojnie
przy łożu śmierci z taką miłością i dobrocią, a jednak bez cienia litości. Cadfael widywał już
inne młode istoty przychodzące do klasztoru z rodzajem tej samej czarującej wiary, która
potem gasła i stopniowo ulegała korozji pod brzemieniem lat i ludzkiego losu. Rhunowi to się
nie zdarzy. Święta Winifre - da, która obdarowała kalekę fizyczną doskonałością, nie
pozwoli, by ten dar został skażony jakąś niedoskonałością jego ducha.
Noc mijała powoli i bez żadnych zauważalnych zmian w nieustępliwej nieruchomości
brata Haluina. Miało się ku świtowi, kiedy w końcu brat Rhun powiedział cicho:
— Spójrz, on się rusza!
Najsłabsze drżenie przebiegło po sinej twarzy, ciemne brwi ściągnęły się, powieki
zacisnęły z pierwszym odległym uświadomieniem bólu, a wargi wydłużyły w przelotnym
grymasie napięcia i paniki. Czekali, jak się zdawało dłuższą chwilę, nie mogąc zrobić nic
więcej, niż ocierać wilgotne czoło i strużkę śliny sączącą się z kącika ust.
O pierwszym słabym świetle odbitym od śniegu przed świtem brat Haluin otworzył
oczy, onyksowo - czarne w sinych oczodołach, i poruszył wargami, wydając głos cienki jak
włos. Rhun musiał pochylić swe młode czułe ucho, by go pochwycić i zinterpretować.
— Spowiedzi... - powiedział szept z progu między życiem i śmiercią i przez
chwilę to było wszystko.
— Idź po ojca opata - rzekł Cadfael.
Rhun wyszedł szybko i w milczeniu. Haluin leżał, odzyskując zmysły, i wraz z
rosnącą jasnością i ostrością widzenia zrozumiał, gdzie jest i kto przy nim siedzi, i zbierał to,
co mu pozostało z życia i rozumu z myślą o jakimś celu. Cadfael widział przyśpieszenie bólu
w napiętej białości ust i podbródka i wkropił nieco syropu makowego między wargi swego
pacjenta, ale Haluin zacisnął je mocno i odwrócił głowę. Nie chciał niczego, co przytępiłoby
mu albo stłumiło zmysły, nie teraz, nie dopóki wyrzuci z siebie, co ma do powiedzenia.
— Ojciec opat już idzie - powiedział Cadfael tuż przy poduszce. - Czekaj i mów
tylko raz.
Opat Radulfus był już w drzwiach, pochylając się
pod niskim nadprożem. Zajął stołek, który zwolnił Rhun, i pochylił się nad rannym.
Rhun pozostał na zewnątrz, gotowy biec z poleceniami, gdyby było trzeba, i zamknął za sobą
drzwi. Cadfael wstał, by także się wycofać, i nagle żółte iskierki niepokoju zabłysły w
zapadniętych oczach Haluina, nagły skurcz przebiegł przez jego ciało i wydał jęk bólu, jakby
chciał podnieść dłoń, by go zatrzymać, ale nie mógł. Opat pochylił się, żeby być widzianym i
słyszanym.
— Jestem tu, mój synu. Słucham. Co cię trapi?
Haluin nabrał tchu, zbierając go, by przemówić.
— Mam grzechy... - powiedział -...nigdy niewyznane. - Słowa wychodziły z jego
ust powoli i z wysiłkiem, ale wyraźnie. - Jeden przeciw Cadfaelowi... Dawno temu... nigdy
nie wyznany.
Opat spojrzał na Cadfaela ponad łóżkiem.
— Zostań! On tego chce. - A do Haluina, dotykając woskowej dłoni, zbyt słabej,
by się unieść. - Mów tak, jak możesz, słuchamy. Oszczędzaj słów, możemy czytać między
nimi.
— Moje śluby - mówił cienki głos z oddali. - Nieczyste... nie z powołania...
Rozpacz!
—Wielu tu wchodzi z niewłaściwych powodów rzekł opat - i pozostaje z właściwych.
Pewne jest, że przez cztery lata mojego opactwa nie znalazłem żadnej skazy w twojej wiernej
służbie. Co do tego, nie lękaj się. Bóg mógł cię sprowadzić do klasztoru z własnych
powodów.
— Służyłem de Clary’emu w Hales - i cienkim głosem - raczej jego pani - on był
wtedy w Ziemi Świętej. Jego córka... - Długie milczenie, podczas którego zbierał
wytrzymałość, by wyjawić więcej i coś gorszego. - Kochałem ją... i byłem kochany. Ale
matka... moje zaloty zostały odrzucone. Wzięliśmy sami, czego zabroniono... - Kolejne i
dłuższe milczenie. Sine, zapadnięte powieki przesłoniły na chwilę płonące oczy. - Spaliśmy
ze sobą - powiedział wyraźnie. - Ten grzech wyznałem, nie wymieniłem tylko jej imienia.
Pani mnie wyrzuciła. W rozpaczy przyszedłem tutaj... żeby nie wyrządzać więcej szkód. A
najgorsze miało dopiero przyjść!
Opat zacisnął dłoń na pozbawionej czucia dłoni leżącej u boku Haluina. Trzymał ją
mocnym chwytem, bo twarz na poduszce była trupio bladą maską, a przez posiniaczone i
połamane ciało przebiegł długi dreszcz i pozostawił je napięte i chłodne w dotyku.
— Odpocznij - powiedział Radulfus do ucha cierpiącego. - Odpręż się. Bóg słyszy
nawet to, czego nie mówisz.
Przypatrującemu się Cadfaelowi wydało się, że dłoń Haluina odpowiedziała, choćby i
słabo. Wziął kielich wina zaprawionego ziołami, którym zwilżał usta nieprzytomnego, i
wpuścił kilka kropel w rozchylone wargi. I po raz pierwszy oferta została przyjęta, a struny
szczupłego gardła podjęły próbę przełykania. Jego godzina jeszcze nie nadeszła. Cokolwiek
ciąży mu na sercu, będzie na to jeszcze czas. Poili go winem małymi łyczkami i przyglądali
się, jak trupie rysy jego twarzy znowu oblekają się w ciało, choćby nawet blade i drżące.
Kiedy tym razem wrócił do nich, oczy miał nadal zamknięte.
— Ojcze?... - pytał z lękiem głos z oddali.
— Jestem tu. Nie odejdę.
— Jej matka przyszła... Nie wiedziałem wtedy, że Bertrada jest w ciąży! Pani bała
się strasznie gniewu swego męża, kiedy wróci do domu. Służyłem wtedy u brata Cadfaela,
uczyłem się... Znałem zioła... Wykradłem i dałem jej... hyzop, irys... Cadfael umie go lepiej
użyć!
Tak, o wiele lepiej! To samo jednak, co może pomóc w małych dozach na zabójczy
kaszel albo zwalczyć żółtaczkę, która zmienia cię w żółtego człowieka, może też przerwać
ciążę w obrzydliwym nadużyciu odrażającym dla Kościoła i niebezpiecznym dla kobiety
mającej urodzić. Ze strachu przed gniewem ojca, przed wstydem w oczach świata, ruiną
widoków na małżeństwo i rozpaleniem rodzinnej waśni. Czy to matka dziewczyny go
zmusiła, czy też on przekonał ją? Całe lata żalu i samoudręczenia nie przegnały tej zgrozy,
która wciąż skręcała jego ciało i mąciła wzrok.
— Umarli - powiedział ochryple, głośno i z bólem. - Moja ukochana i dziecko,
oboje. Jej matka mnie zawiadomiła - umarli i pogrzebani. Gorączka. Tak ogłoszono. Śmierć
od gorączki - i nie trzeba się niczego bać. Mój grzech, mój najcięższy grzech... Bóg widzi, że
żałuję!
— Bóg z pewnością widzi szczerą skruchę - rzekł opat Radulfus. - No cóż, to już
jest wyznane. Skończyłeś, czy masz jeszcze coś do powiedzenia?
— Skończyłem - powiedział brat Haluin. - Błagam jednak o wybaczenie. Proszę o
to Boga - i Cadfaela, bo nadużyłem jego zaufania i jego sztuki.
I panią na Hales, za wielką krzywdę, jaką jej wyrządziłem. - Teraz panował już lepiej
nad głosem i słowami, napięcie ustąpiło, rozluźniając język. Słowa były słabe, ale jasne i
zrezygnowane. - Chciałbym umrzeć bez grzechu i z wybaczeniem.
— Brat Cadfael przemówi we własnym imieniu rzekł opat. - Co do Boga, będę
mówił z jego łaski.
— Wybaczam chętnie - powiedział Cadfael, dobierając słowa z większą niż
zwykle ostrożnością wykroczenie przeciw mojej sztuce w stanie wielkiego wzburzenia
umysłu. A że środki i wiedza były dostępne i mogły cię skusić, mnie zaś nie było tam, by
temu przeszkodzić, biorę to na siebie, jak zawsze. Pokój z tobą!
To, co miał do powiedzenia opat Radulfus w imieniu Boga, trwało dłużej. Cadfael
pomyślał, że niektórzy spośród braci nie wierzyliby własnym uszom, gdyby usłyszeli, że
groźna surowość ich opata zawiera również tyle kompetentnej i autorytatywnej czułości.
Haluin chciał ulżyć sumieniu i umrzeć z lekkim sercem. Za późno było żądać od
umierającego zadośćuczynienia, a pocieszenie przy łożu śmierci nie ma ceny i może być
jedynie darowane.
— Złamane i skruszone serce - powiedział Radulfus - to jedyna ofiara, jakiej się
od ciebie wymaga, i nie będzie ona wzgardzona. - I udzielił mu rozgrzeszenia i uroczystego
błogosławieństwa, a potem wyszedł z pokoju chorego, wzywając skinieniem Cadfaela. Na
twarzy Haluina wyraz wdzięczności przygasł znowu w obojętności wyczerpania, a ognie
zgasły w oczach zamglonych i przymkniętych między omdleniem a snem.
W izbie na zewnątrz brat Rhun czekał cierpliwie, odsunąwszy się nieco, by nie
podsłuchać choćby mimowolnie ani słowa ze spowiedzi.
—Wejdź i usiądź przy nim - powiedział opat.
— Może teraz spać i nie będzie miał złych snów. Gdyby coś się działo, wezwij
brata Edmunda. A gdyby brat Cadfael był potrzebny, wezwij go z mojej kwatery.
W wykładanej drewnem rozmównicy w domu opata siedzieli razem, jedyni dwaj
ludzie wiedzący grzechu, który wyrzucał sobie Haluin, i mający prawo rozmawiać o jego
spowiedzi.
— Jestem tu dopiero cztery lata - oświadczył wprost Radulfus - i nie znam
okoliczności, w których tu przyszedł Haluin. Wydaje się, że jednym z jego pierwszych
obowiązków była pomoc tobie przy ziołach i że wtedy zdobył tę wiedzę, którą tak źle
spożytkował. Czy to pewne, że ten wywar, który przyrządził, mógł zabić? Czy też może to
naprawdę była śmierć od gorączki?
— Jeśli to matka dziewczyny go podała, byłoby jej trudno się pomylić. Tak,
hyzop może zabić. Byłem głupcem, trzymając go w zapasie, bo są inne zioła, które mogą
zająć jego miejsce. W małych dozach jednak zarówno ziele, jak i korzeń, ususzone
sproszkowane, są doskonałe na żółtaczkę i pomagają wraz z szantą na chorobę piersiową,
chociaż odmiana o niebieskich kwiatkach jest łagodniejsza i lepsza do tego. Wiem, że kobiety
używają go, by wywołać aborcję, w dużych dozach, co przeczyszcza do ekstremum. Nic
dziwnego, jeśli czasem biedna dziewczyna umiera.
— I to z pewnością było podczas jego nowicjatu, bo nie mógł być tu długo, jeśli
to dziecko było jego, jak przypuszcza. Mógł być jeszcze chłopcem.
— Zaledwie osiemnaście, a dziewczyna nie więcej, o ile choć tyle. Jest to jakieś
usprawiedliwienie oświadczył stanowczo Cadfael - jeśli żyli w tym samym domu, widując się
codziennie, równi sobie urodzeniem, bo pochodził z dobrej rodziny, i tak gotowi do miłości
jak większość dzieci. Prawdę mówiąc - ciągnął z zapałem - dziwię się, że jego zaloty zostały
od razu odrzucone. Był jedynakiem i był tam dobry majątek, który przypadłby jemu, gdyby
nie złożył ślubów. Był też bardzo miłym młodzieńcem, jak sobie przypominam,
wykształconym i utalentowanym. Wielu rycerzy chętnie by go widziało jako męża swojej
córki.
— Może jej ojciec miał co do niej inne plany - rzekł Radulfus. - Mogła być
zaręczona już z kimś innym w dzieciństwie. A jej matka nie ośmieliła się zgodzić na inny
związek pod nieobecność męża, jeżeli tak się go bała.
— Nie musiała jednak całkowicie odrzucać chłopca. Gdyby mu zostawiła
nadzieję, zaczekałby z pewnością i nie próbowałby wymuszać jej zgody, wyprzedzając
małżeństwo. Chociaż chyba źle go oceniam ustąpił Cadfael. - To nie kalkulacja przywiodła go
do łóżka dziewczyny, ale nieroztropne uczucie. Haluin nigdy nie był intrygantem.
— No cóż, na dobre czy na złe - powiedział Radulfus ze znużonym
westchnieniem - stało się i już się nie odstanie. On nie jest pierwszym ani ostatnim młodym
człowiekiem popełniającym taki błąd, a ona nie jest pierwszą ani ostatnią biedną dziewczyną,
która przez to ucierpiała. Zachowała przynajmniej dobre imię. Łatwo zrozumieć, czemu nie
chciał go wyjawić dla jej dobra nawet pod tajemnicą spowiedzi. Ale to było dawno,
osiemnaście lat temu. I on tyle miał, kiedy to się stało. Zapewnijmy mu chociaż spokojny
koniec.
Panowało ogólne przekonanie, że spokojny koniec to najlepsze, czego można życzyć
bratu Haluinowi, i że modlitwy za niego nie powinny zakładać jakiegoś innego rozwiązania,
tym bardziej że jego krótki powrót do zmysłów przeszedł znów gwałtownie w głębszą
nieświadomość. Przez siedem dni, podczas gdy święta Bożego Narodzenia przyszły i
przeszły, leżał nieświadomy odwiedzin braci u jego łoża. Nic nie jadł i nie wydawał żadnego
dźwięku poza ledwie słyszalnym trzepotaniem oddechu. Ten oddech jednak, chociaż słaby,
był stały i równy, a krople osłodzonego miodem wina były za każdym razem akceptowane.
Struny gardła poruszały się, posłusznie przełykając, podczas gdy szerokie chłodne czoło i
zamknięte oczy najlżejszym drgnieniem nie zdradzały, że są świadome tego, co czyni ciało.
— A jeżeli to tylko jego ciało tu leży - zastanawiał się trzeźwo brat Edmund - a
duch przebywa gdzie indziej, dopóki ten dom nie zostanie wysprzątany i nie będzie znów
gotowy do zamieszkania?
Cadfael pomyślał, że to dobra biblijna analogia, bo z pewnością sam Haluin wyrzucił
diabły zamieszkujące to ciało, a mieszkanie, które opuściły, mogło przez chwilę pozostawać
puste, tym bardziej jeśli miało nastąpić mimo wszystko niespodziewane i nieprawdopodobne
uzdrowienie. Bo chociaż to przedłużające się pogorszenie mogło przypominać śmierć, brat
Haluin nie umarł. Cadfael pomyślał, że lepiej mieć go pod nadzorem i zgodnie z
przypowieścią upewnić się, że siedem diabłów gorszych niż ten pierwszy nie postawi nogi w
drzwiach pod jego nieobecność. A modlitwy za Haluina trwały z niezmienną gorliwością
przez święta Bożego Narodzenia i podczas uroczystego powitania Nowego Roku.
Tymczasem zaczęła się odwilż. Była to powolna odwilż, usuwająca codziennie po
trochu zwały śniegu po wielkich opadach. Roboty na dachu zostały ukończone bez dalszych
wypadków, zdjęto rusztowania i dach gościnnego domu znowu był nieprzemakalny. Jedyną
pozostałością wielkiego przecieku był ten nieruchomy i milczący świadek w swoim
izolowanym łóżku w infirmerii, niezdecydowany, czy ma żyć, czy umrzeć.
Potem, w sam wieczór Trzech Króli, brat Haluin otworzył oczy i zaczerpnął tchu
długo i powoli, jak każdy budzący się bez pośpiechu. Obrzucił zdziwionym spojrzeniem
wąską izbę i zatrzymał wzrok na bracie Cadfaelu, niemym i uważnym na stołku obok niego.
— Pić mi się chce - zwierzył się niczym dziecko. Pił, leżąc bezwładnie na
ramieniu Cadfaela.
Spodziewali się po części, że znów zapadnie w stan nieświadomości, ale pozostawał
przytomny choć powolny przez cały dzień, a w nocy spał zwykłym snem, płytkim, ale
spokojnym. Potem zwrócił się twarzą w stronę życia i już nie oglądał się przez ramię. Raz
podniesiony z tego podobieństwa śmierci, wrócił do krainy bólu, którego oznaki widać było w
zmarszczonym czole i zaciśniętych wargach, ale znosił go bez skargi. Złamana ręka zrosła
się, kiedy leżał nieświadomy swych okaleczeń, i dokuczał mu tylko ból gojących się ran.
Cadfaelowi i Edmundowi wydawało się po paru dniach przyglądania się, że cokolwiek
wypadło ze swego miejsca w jego głowie, zostało zaleczone, tak jak zaleczyły się rany
zewnętrzne przez spokój i odpoczynek. Jego umysł był czysty. Pamiętał oblodzony dach i
pamiętał swój upadek, a raz, kiedy był sam z Cadfaelem, okazał, że przypomina sobie bardzo
wyraźnie swoją spowiedź, bo powiedział po długiej chwili namysłu:
— Postąpiłem z tobą nikczemnie dawno temu, a teraz opiekujesz się mną i
leczysz mnie, a ja cię nie przeprosiłem.
— Nie domagałem się przeprosin - powiedział łagodnie Cadfael i zaczął
cierpliwie rozwijać bandaże z okaleczonej stopy, żeby zmienić opatrunek. Robił to przez cały
ten czas wieczorem i rano.
— Muszę jednak zapłacić, co należy. Jak inaczej mogę być oczyszczony?
— Odbyłeś pełną spowiedź - powiedział rozsądnie Cadfael. - Otrzymałeś
rozgrzeszenie samego opata, strzeż się prosić o więcej.
— Ale nie odbyłem pokuty. Rozgrzeszenie tak tanim kosztem czyni ze mnie
dłużnika powiedział z naciskiem Haluin.
Cadfael odsłonił lewą stopę, bardziej zgniecioną niż druga. Powierzchowne cięcia i
rany zagoiły się, ale to, co się stało z labiryntem małych kostek wewnątrz, nigdy się nie
naprawi. Stopiły się w bezkształtny skrzep, skręcony i pokryty bliznami, zabarwiony ciemną
czerwienią i purpurą. Zaleczona skóra pokryła jednak to wszystko.
—Jeżeli masz długi - powiedział bez ogródek będziesz je spłacać bólem do dnia
swojej śmierci. Widzisz to? Nie staniesz już nigdy na tej stopie. Wątpię, czy będziesz kiedyś
znowu chodził.
— Tak - powiedział Haluin, patrząc przez wąski skrawek okna na zimowe
ciemniejące niebo. - Tak, będę chodził. Chcę chodzić. Jeśli Bóg pozwoli, będę chodził na
własnych nogach i na pożyczonych kulach. A jeśli ojciec opat się zgodzi, kiedy nauczę się
używać tego, co mi zostało, pójdę do Hales, żeby błagać o przebaczenie Adelais de Clary i
czuwać u grobu Bertrady.
Cadfael wątpił, czy tak żywi, jak i umarli będą mieli jakąś pociechę z
zadośćuczynienia Haluina, i czy w ogóle go jeszcze pamiętają po osiemnastu latach. Jeśli
jednak ta pobożna intencja dawała chłopcu odwagę i determinację, żeby żyć i pracować, i być
znowu przydatnym, czemu go zniechęcać? Powiedział więc tylko:
— No cóż, wyleczmy najpierw wszystko, co musi zostać wyleczone, i
przywróćmy ci trochę utraconej krwi, bo nie dostaniesz pozwolenia na żadne wyjście w takim
stanie, w jakim jesteś. - A przyglądając się prawej stopie, która przynajmniej przypominała
ludzką i miała dostrzegalną i nieuszkodzoną kostkę, ciągnął z namysłem: - Możemy ci
sporządzić coś w rodzaju grubych butów z filcu, dobrze wyściełanych w środku. Możesz
stawać na jednej stopie, chociaż będziesz potrzebował kul. Jeszcze nie teraz i nie za parę
tygodni, raczej miesięcy. Ale weźmiemy twoją miarę i zobaczymy, co się da zrobić.
Po zastanowieniu się Cadfael uznał, że będzie mądrze zawiadomić opata Radulfusa o
pokucie, jaką wymyślił sobie brat Haluin, i zrobił to po kapitule, w zaciszu rozmównicy
opata.
— Kiedy już zrzucił ten ciężar z serca - powiedział po prostu Cadfael - umarłby
szczęśliwy, gdyby mu los pozwolił. Ale on zamierza żyć. Umysł ma jasny, wolę silną, a jeśli
ciało odzyska dość krzepy, on nie poprzestanie na wywinięciu się z grzechów przez
rozgrzeszenie bez pokuty. Gdyby zmienił zdanie i dał się odwieść od tego postanowienia,
kiedy wy dobrzeje, nie miałbym mu tego za złe, byłbym nawet rad. Ale spowiedź bez pokuty
nigdy nie była po myśli Haluina. Zatrzymam go tak długo, jak zdołam,
ale wierz mi, ojcze, usłyszymy o tym znowu, kiedy on się poczuje na siłach, by tego dokonać.
— Nie mogę mieć mu za złe tak stosownego życzenia - odpowiedział opatale
mogę tego zabronić, dopóki nie będzie zdolny do wykonania go. Jeśli ma mu to przywrócić
spokój ducha, nie mogę stawać na jego drodze. To może też być jakieś pocieszenie dla tej
nieszczęsnej pani, której córka zmarła tak tragicznie. Nie przypominam sobie - ciągnął
Radulfus, rozważając ostrożnie propozycję pielgrzymki tego majątku, chociaż słyszałem
nazwisko de Clary. Czy wiesz, gdzie leży Hales?
— Przy wschodniej granicy hrabstwa, ojcze, jakieś dwadzieścia pięć mil od
Shrewsbury.
— A ten wielmoża, który był w Ziemi Świętej - on może nie znać prawdy o
śmierci córki, jeśli jego pani tak się bała jego gniewu. Minęło wiele lat, ale jeśli on żyje, o
wizycie nie może być mowy. Byłoby bardzo źle, gdyby brat Haluin dla salwowania swej
duszy sprowadził niebezpieczeństwo na panią na Hales. Jakiekolwiek były jej błędy, już za
nie odcierpiała.
— Z tego, co wiem, ojcze przyznał Cadfael - oboje mogą od lat nie żyć.
Widziałem kiedyś Hales po drodze z Lichfield na polecenie opata Heriberta, ale nic nie wiem
o rodzinie de Clarych.
— Hugo Beringar będzie wiedział - powiedział opat z przekonaniem. - On ma w
małym palcu wszystkie szlachetne rody w hrabstwie. Kiedy wróci z Winchesteru, możemy go
zapytać. Nie ma pośpiechu. Nawet jeśli Haluin musi mieć swoją pokutę, to nie może być
teraz. On jeszcze nie wstaje ze swego łoża.
—
Rozdział trzeci
Hugo i jego eskorta wrócili do domu cztery dni po święcie Trzech Króli. Do tego
czasu ubyło mnóstwo śniegu, pogoda była ponura, dni krótkie i ciemne, noce z
przymrozkami, tak więc odwilż postępowała stopniowo i nie było roztopów. Po tak wielkich
opadach gwałtowna odwilż sprowadziłaby wielką masę wody spływającej rzeką, a Sevem
cofnęłaby potok Meole i zatopiła dolną część pól, nawet gdyby sama enklawa klasztorna
uniknęła zalania. W tym roku oszczędzono im kłopotów. Hugo, ściągając buty i zdejmując
płaszcz w swoim domu przy kościele Maryi Panny, gdy żona podawała mu futrzane pantofle,
a syn witał okrzykami należnego podziwu nowego malowanego drewnianego rycerza, mówił
o podróży, łatwej jak na tę porę roku, i o dobrym przyjęciu na dworze jego rządów w
hrabstwie.
— Wątpię jednak, żeby świąteczny rozejm potrwał długo - mówił później do
Cadfaela po zaznajomieniu opata z wszystkimi nowinami z Winche - steru. - Przełknął swoją
oksfordzką porażkę dość gładko, ale mimo wszystko ambicja pchała go do odwetu. Nie
usiedzi długo spokojnie bez względu na zimę. Chce odzyskać Wareham, ale miasto jest
dobrze zaopatrzone i obsadzone załogą aż po blanki. Wolałby jakąś twierdzę bardziej na
zachód, żeby przenieść wojnę do kraju Roberta. Trudno zgadnąć, czego spróbuje najpierw.
Nie chce jednak mieć moich ludzi na południu, bo nazbyt się strzeże earla Chesteru, żeby
mnie trzymać z dala od hrabstwa. Bogu dzięki, bo jestem tej samej myśli - powiedział Hugo
pogodnie. - A jak wam tu idzie? Przykro mi, że wasz najlepszy iluminator miał wypadek,
który go prawie zabił. Ojciec opat mówił mi o tym. Tamtego dnia wyjechałem stąd ledwie
godzinę wcześniej. Czy to prawda, że wraca do zdrowia?
— Lepiej, niż się ktokolwiek spodziewał - odrzekł Cadfael - a najmniej on sam,
bo z pewnością starał się oczyścić duszę przed śmiercią. Stopy ma jednak okaleczone do
końca życia, bo dachówki posiekały je na miazgę. Brat Łukasz struga mu kule na miarę.
Hugonie - spytał wprost Cadfael - co wiesz o de Clarych, posiadaczach majątku Hales? Jeden
z nich był krzyżowcem prawie dwadzieścia lat temu. Nie znałem go, to było po moich
czasach na wschodzie. Czy jeszcze żyje?
— Bertrand de Clary - powiedział od razu Hugo i spojrzał na przyjaciela z nagłym
zainteresowaniem. - Co z nim? Umarł z dziesięć lat temu albo więcej. Nie mam z nimi do
czynienia, bo Hales jest ich jedynym dworem w tym hrabstwie, siedziba i główna część ich
ziemi leży w Staffordshire. Skąd ci przyszedł na myśl de Clary?
— To przez Haluina. Był w ich służbie, zanim przyjął kaptur. On czuje, że ma
niespłacony dług po tamtej stronie. To wynika z jego spowiedzi w obliczu śmierci. Czuje, że
wyrządził krzywdę, i ma to wciąż na sumieniu.
To było wszystko, co mógł powiedzieć, nawet Hugonowi. Tajemnica spowiedzi była
święta, a Hugo nie pytał o nic więcej, skoro nic więcej mu nie powiedziano, chociaż mógł
snuć co do tego domysły.
On jest zdecydowany odbyć podróż, żeby wyrównać rachunek, kiedy będzie mógł ją
podjąć. Zastanawiam się... Jeśli wdowy po Bertrandzie także nie ma już na świecie, czy
Haluin nie powinien się tym dowiedzieć i pozbyć się tej myśli?
Hugo przyglądał się przyjacielowi z zainteresowaniem i wyrozumiałym uśmiechem.
A ty chcesz, żeby się niczym nie martwił wrócił do zwykłego trybu życia tak szybko,
jak się da. Nie pomogę w tym, Cadfaelu. Ta wdowa nadal żyje. Mieszka w Hales, na
Świętego Michała płaciła podatki. Jej syn ma staffordzką żonę i małego dziedzica, a z tego,
co mówią, jego matka nie mogłaby dzielić domu z inną kobietą bez wtrącania się. Hales jest
jej ulubionym dworem, mieszka tam z wyboru i pozostawia synowi rządzenie jego kurnikiem,
podczas gdy ona rządzi swoim. To niewątpliwie bardzo obojgu odpowiada. Nie byłbym tak
dobrze poinformowany - powiedział tonem wyjaśnienia - gdybyśmy nie przejechali paru mil
drogi z Winchesteru w towarzystwie ludzi de Clarych, rozpuszczonych po oblężeniu
Oksfordu. Jego samego nigdy nie widziałem, ale został jeszcze przy dworze, kiedyśmy
wyjeżdżali. Teraz pewnie już wraca do domu, chyba że Stefan zatrzymał go dla jakiegoś
następnego posunięcia.
Cadfael przyjął te nowiny filozoficznie, lecz bez przyjemności. Żyła więc nadal ta
kobieta, która szukała dla córki pomocy w przerwaniu ciąży, a zdołała tylko pomóc jej
umrzeć. Nie pierwsza to i nie ostatnia, którą spotkała taka śmierć. Jaka jednak musiała być
wtedy desperacja matki i poczucie winy, i jak gorzkie wspomnienia musiały pozostać nawet
teraz, pod popiołami osiemnastu lat? Lepiej byłoby z pewnością zostawić je nadal
pogrzebane. Ale zgłodniała zbawienia dusza Haluina i dręczące go sumienie też miały swoje
prawa. I mimo wszystko miał wtedy tylko osiemnaście lat! Ta kobieta, która mu zabroniła
starań o uczucia jej córki, musiała mieć dwa razy więcej. Cadfael pomyślał niemal z
oburzeniem, że mogła mieć dość rozumu, by dostrzec, co się zaczęło między tymi dwojgiem i
w porę ich rozdzielić.
Podnieśli brata Haluina z łoża w połowie stycznia, znaleźli mu w infirmerii kąt w
pobliżu ognia, skoro nie mógł poruszać się jak inni, żeby walczyć z chłodem, i traktowali jego
zesztywniałe od długiego leżenia ciało olejkami i masażami, żeby ścięgna podjęły pracę.
Żeby czymś zająć jego ręce i umysł, przynieśli mu farby i mały pulpit do pracy i dali mu jakąś
prostszą stronę do ozdabiania, dopóki jego palce nie odzyskają wrażliwości i pewności.
Zmiażdżone stopy zaleczyły się i zmieniły w bezkształtne formy. Nie było jeszcze mowy o
próbie wstawania, ale
Cadfael pozwolił mu wypróbować kule, które zrobił dla niego brat Łukasz, z
podparciem po obu stronach, żeby się przyzwyczaił do ich wagi, wyważenia i kształtu
wyścielanych podpórek pod pachy. Gdyby żadna ze stóp nie była zdolna znów go unieść,
nawet z kul nie byłoby pożytku, ale zarówno Cadfael, jak i Edmund zgodzili się, że jest
nadzieja, iż prawa stopa wróci z czasem do używalności, a nawet lewa w końcu będzie
pomocna przy pewnej pomysłowości inwalidy.
W tym celu Cadfael wezwał pod koniec miesiąca młodego Filipa Corvisera, syna
burmistrza. Razem zastanowili się nad problemem i razem wyprodukowali parę butów równie
niezgrabnych z wyglądu jak stopy, dla których były pomyślane, ale przystosowanych
najlepiej jak się dało do zapewnienia mocnego podparcia. Były z grubego filcu ze skórzaną
podeszwą, sięgały dobrze powyżej kostek i były ściągane rzemieniami dla podparcia i
ochrony uszkodzonych tkanek i pełnego wykorzystania nienaruszonych kości. Filip był
zadowolony ze swego dzieła, ale czekał z pochwałami, aż buty zostaną wypróbowane.
Wszystko to, co dla niego robiono, brat Haluin przyjmował z wdzięcznością i pokorą i
ciągnął uparcie ćwiczenia ręki i oka na swych czerwieniach, błękitach i cieniutko nakładanym
złocie. Równie często jednak w godzinach odpoczynku podnosił się ze swej ławy w kącie,
obejmując ramionami kule, gotów dosięgnąć ściany albo ławy, gdyby stracił równowagę.
Trzeba było czasu, żeby ścięgna w nogach odzyskały sprawność, ale już w początkach lutego
mógł stawać pewnie na prawej stopie i nawet stać krótko przy pulpicie. Od tego czasu zaczął
na serio używać kul i panować nad nimi. Znów go widywano, obowiązkowego i
punktualnego, w jego stalli w kaplicy i w prezbiterium na każdym nabożeństwie. Pod koniec
lutego mógł nawet stawiać tępy palec lewego buta na gruncie, co mu pomagało utrzymywać
się pewnie i bezpiecznie na kulach. Ta stopa nigdy jednak nie miała już unieść jego ciężaru,
choć ważył niewiele.
W jednym miał szczęście, że zima była lekka, po tym jak tamte pierwsze wczesne
śniegi stajały i znikły. Bywały nawroty mrozu, ale nie długotrwałe, a od stycznia opady
śniegu były kapryśne i lekkie i nie leżały długo. Kiedy przywykł do swego nowego chodu,
mógł ćwiczyć na dworze tak samo jak wewnątrz i nabierał wprawy, bojąc się tylko bruku na
dziedzińcu, kiedy lśnił od mrozu.
Na początku marca, gdy dni się wydłużały, a w powietrzu czuło się pierwsze, ostrożne
i ociągające się oznaki wiosny, brat Haluin wstał podczas kapituły, kiedy już omówiono
wszystkie pilne sprawy, i łagodnie, lecz rezolutnie przedstawił prośbę, którą tylko opat
Radulfus i brat Cadfael mogli w pełni zrozumieć.
— Ojcze - powiedział, utkwiwszy czarne oczy w twarzy opata - wiesz, że w mej
chorobie powziąłem myśl, aby odbyć pewną pielgrzymkę, jeśli z łaski Boga wyzdrowieję.
Okazano mi wielką łaskę i jeżeli dasz mi pozwolenie, pragnę teraz zgłosić moje ślubowanie w
niebie. Proszę o twoją zgodę i o
modlitwy moich braci, abym mógł spełnić, co obiecałem, i wrócić w pokoju.
Radulfus przyglądał się proszącemu w milczeniu przez niepokojąco długi czas, z
twarzą nie zdradzającą ani aprobaty, ani dezaprobaty, chociaż niewzruszoność jego spojrzenia
sprawiła, że krew napłynęła na zapadłe policzki Haluina.
— Przyjdź do mnie po kapitule - powiedział potem opat - a ja wysłucham, co
zamierzasz, i osądzę, czy jesteś w stanie się tego podjąć.
Peters Ellis Kroniki Brata Cadfaela 15 Spowiedź brata Haluina
Rozdział pierwszy Pamiętnego roku 1142 najsroższy atak zimy przyszedł wcześnie. Po łagodnych, wilgotnych, elegijnych dniach przedłużającej się jesieni nastał grudzień z ołowianym niebem i ciemnymi, krótkimi dniami, które zwisały z kalenic i kładły się na sercach niczym gniotące je dłonie. W skryptorium tylko w samo południe było dość światła, by formować litery, ale kolorów nie dało się użyć, bo zmierzch, nieubłagany i nie w porę, odbierał im cały blask. Znawcy pogody przepowiadali obfite śniegi i te w połowie miesiąca nadeszły, ale nie w zamieci, tylko jako oślepiający cichy opad, który trwał przez kilka dni i nocy, wygładzając wszelkie sfalowania, wybielając wszystkie kolory, grzebiąc owce na wzgórzach i szałasy w dolinach, tłumiąc wszelkie dźwięki, wspinając się na wszystkie ściany, zamieniając dachy w grzbiety białych nieprzebytych gór, a samo powietrze między ziemią a niebem w nieprzejrzysty wir płatków wielkich jak lilie. Kiedy opady w końcu ustały, a ciężkie chmury podniosły się, podgrodzie leżało pogrzebane do połowy, tak wygładzone do jednego białego poziomu, że nie było widać żadnych cieni, poza wysokimi budynkami opactwa wyłaniającymi się z czystej bieli, a dziwne odbite światło robiło z nocy dzień, podczas gdy ledwie tydzień wcześniej złowieszczy mrok zamieniał dzień w noc. Te grudniowe śniegi, które pokryły większą część zachodu, spowodowały coś więcej niż zakłócenie życia mieszkańców, wygłodzenie kilku odosobnionych osad, pogrzebanie wcale niemałej liczby pasterzy z ich stadami na wzgórzach i unieruchomienie wszelkich podróży. Odwróciły one losy wojny, z zaabsorbowania władców uczyniły sobie zabawę i pchnęły historię nowym kursem w ów nowy rok 1143. Zapoczątkowały też pewien dziwny ciąg wydarzeń w opactwie Świętych Piotra i Pawła w Shrewsbury. W ciągu tych pięciu lat, przez które król Stefan i jego kuzynka, cesarzowa Maud walczyli o tron Anglii, wahadło fortuny wiele razy kołysało się między nimi. Podsuwała im obojgu na chybił trafił puchar zwycięstwa po to tylko, żeby go odbierać niedopity i podawać drugiemu ze współzawodników. Teraz w białym przebraniu zimy zdecydowała się przywrócić możliwość postawienia wszystkiego do góry nogami i pozwoliło cesarzowej wymknąć się cudem z okrytych żelazem rąk króla właśnie wtedy, gdy zdawał się trzymać uwięzioną w garści i kończyć triumfalnie działania wojenne. Losy pięcioletnich zmagań wróciły do początku i wszystko należało zacząć od nowa. To jednak działo się w Oksfordzie, daleko poza tymi nieprzebytymi śniegami, i musiało minąć trochę czasu, zanim wiadomość
dotarła do Shrewsbury. To, co się działo w opactwie Świętych Piotra i Pawła, było zaledwie drobnym kłopotem w porównaniu z tamtym, a przynajmniej tak się z początku wydawało. Wysłannik biskupa, ulokowany w jednej z górnych komnat domu gościnnego i już zirytowany i niezadowolony z przymusowego postoju, dopóki drogi nie będą przejezdne, obudził się w środku nocy, gdy strumień lodowatej wody spadł mu nagle na głowę, i dopilnował, by wszyscy w zasięgu jego potężnego głosu usłyszeli o tym bez zwłoki. Brat Dionizy, szpitalnik, zaraz go ułagodził i przeniósł do suchego łóżka gdzie indziej, ale w ciągu godziny stało się jasne, że chociaż ów pierwszy przeciek stracił na sile, kapanie pozostało i wkrótce dołączył do niego tuzin innych miejsc objętych kręgiem średnicy kilku kroków. Ciężki śnieg na południowej połaci dachu domu gościnnego jakimś sposobem przedostał się przez ołów, przeciskając się między płytkami, a może nawet odkształcając część z nich. Zaspy nawianego śniegu stopniały we względnie ciepłym wnętrzu i z niemą złośliwością rzeczy martwych postanowiły urządzić chrzest emisariuszowi biskupa. A przeciek gwałtownie się pogarszał. Tego rana podczas kapituły naradzano się w trybie pilnym, co można i co należy zrobić. Przykrych niebezpiecznych robót na dachu należało w miarę możliwości oczywiście unikać przy takiej pogodzie, z drugiej strony jednak odłożenie naprawy aż do odwilży groziło zalaniem, a szkody mogły być znacznie poważniejsze. Kilku braci pracowało już wcześniej na budynkach należących do enklawy, stodołach, stajniach i spichrzach, a brat Konradyn, który był po pięćdziesiątce, ale wciąż zdrów jak byk, należał do pierwszych oblatów i jako chłopiec pracował pod kierownictwem zakonników z Seez sprowadzonych przez earla fundatora, by nadzorowali budowę jego opactwa. Tam, gdzie szło o budowle, opinia brata Konra - dyna miała wielką wagę, on zaś, widząc rozmiary przecieku w domu gościnnym, oświadczył stanowczo, że nie mogą sobie pozwolić na czekanie, bo inaczej będą musieli wymienić całą południową połać dachu. Mieli drewno, mieli łupek, mieli ołów. Ta południowa połać była nadwieszona nad kanałem odpływowym wyprowadzonym z młynówki, teraz twardo zamarzniętym, więc nie byłoby większych trudności z ustawieniem rusztowania. To prawda, że będzie bardzo zimno przy pracy tam na górze, usuwaniu najpierw góry śniegu, aby zmniejszyć ciężar odkształcający dach, a potem wymianie połamanych lub przesuniętych płytek i naprawie ołowianych obróbek. Jeżeli jednak będą pracowali przez krótki czas i udostępni im się ogrzewalnię, dopóki trwa praca, robota może być wykonana. Opat Radulfus wysłuchał, skinął swą budzącą lęk głową z szybkim jak zwykle zrozumieniem i zdecydowaniem i rzekł:
— Bardzo dobrze, zróbcie to! * Gdy tylko śnieg przestał padać, a niebo się przejaśniło, twardzi mieszkańcy podgrodzia wyłonili się ze swoich domów, dobrze opatuleni i uzbrojeni w łopaty, miotły i grabie na długich trzonkach, i zaczęli odkopywać sobie dojścia do gościńca, a między nimi wykopali przejście do mostu i do miasta, gdy tymczasem dzielni mieszczanie wewnątrz murów niewątpliwie walczyli z tym samym sezonowym nieprzyjacielem. Mróz nadal trzymał i dzień po dniu tajemniczo wysysał w powietrze powierzchnie i brzegi wszystkich zasp, nieskończenie powoli zmniejszając ich ciężar. Do czasu gdy nieliczne główne gościńce były znowu przejezdne, ci nieliczni podróżni, nieroztropni albo nie mający wyboru, zaczęli nimi jeździć, brat Konradyn ustawił swoje rusztowanie, umocował drabiny na połaci dachowej i zapędził wszystkich po kolei na górę, w niszczący chłód. Usuwali ostrożnie wielkie brzemię śniegu, by się dostać do poszarpanego ołowiu i połamanych płytek. Istna morena nieporządnych śnieżnych pagórków utworzyła się wzdłuż zamarzniętego kanału odpływowego, a jakiś nieostrożny brat, który nie usłyszał albo zlekceważył ostrzegawczy krzyk z góry, został pogrzebany pod małą lawiną i musiał być pośpiesznie wykopany i zaniesiony do ogrzewalni, żeby odtajał. Do tego czasu została przetarta droga między miastem a podgrodziem i nowina, chociaż opóźniona, mogła zostać przyniesiona z Winchestera nawet do Shrewsbury w porę, by dotrzeć do garnizonu zamku i do szeryfa kilka dni przed Bożym Narodzeniem. Hugo Beringar zjechał co prędzej z miasta, by się nią podzielić z Opatem Radulfusem. W kraju osłabionym pięcioletnią wyniszczającą wojną domową wypadało, by państwo i Kościół ściśle współpracowały ze sobą, a gdzie szeryf i opat byli podobnego zdania, mogli zapewnić ludowi względny spokój i uporządkowane życie oraz stawić opór najgorszym okrucieństwom tych czasów. Hugo był człowiekiem króla Stefana i lojalnie utrzymywał dla niego hrabstwo, ale z jeszcze większym zapałem utrzymywał je dla ludzi, którzy w nim żyli. Powitałby chętnie ostateczny triumf króla, a tej jesieni i zimy z pewnością go oczekiwał, ale jego główną troską było przekazanie swemu panu hrabstwa we względnym dobrobycie, zadowolonego i nienaruszonego, kiedy ostatnia bitwa została stoczona. Przyszedł, szukając brata Cadfaela, gdy tylko opuścił mieszkanie opata, i znalazł przyjaciela w jego pracowni w herbarium, zajętego mieszaniem czegoś w garnku bulgocącym na piecyku. Nieuniknione zimą kaszle i przeziębienia, odmrożenia dłoni i pięt, zmuszały go do stałego uzupełniania apteczki w infirmerii, a dzięki niezbędnemu piecykowi jego drewniana pracownia była nieco cieplejsza niż przegrody w skryptorium.
Hugo wpadł w podmuchu zimnego powietrza i na fali wyczuwalnego podniecenia, chociaż zewnętrzne tego oznaki uszłyby uwagi kogoś, kto go nie znał tak jak Cadfael. Nagłość jego ruchów i szorstkość pozdrowienia sprawiły, że Cadfael przerwał swe mieszanie i skupił uwagę na twarzy młodego szeryfa, ostrym błysku w jego czarnych oczach i pulsowaniu policzków. — Wszystko na odwrót! - oznajmił Hugo. - Wszystko znowu do zrobienia od początku! Cadfael nie fatygował się pytać, co to znaczy, bo był pewny, że się dowie. Trudno było jednak powiedzieć, aby rozczarowanie i rozdrażnienie w twarzy i głosie Hugona ustępowały odprężeniu i uldze. Rzucił się na ławę pod drewnianą ścianą i zwiesił ręce między kolanami w geście bezsilnej rezygnacji. —Kurier przedostał się dziś rano z południa powiedział, podnosząc oczy ku uważnej twarzy przyjaciela. - Wymknęła się! Uciekła z pułapki, żeby się przyłączyć do swego brata w Wallingfordzie. Król utracił swoją zdobycz. Nawet kiedy miał ją w rękach, dał jej się wyślizgnąć między palcami. Zastanawiam się, zastanawiam - mówił Hugo, otwierając szeroko oczy na tę nową myśl - czy on nie przymknął oka i nie pozwolił jej się wymknąć, kiedy już do tego przyszło! To by było do niego podobne. Bóg wie, że chciał ją mieć, ale mógł się przestraszyć, kiedy przyszło do zastanawiania się, co miałby z nią zrobić, kiedy ją dostanie. O to jedno chciałbym go zapytać, ale nie zapytam! - zakończył z krzywym uśmiechem. — Chcesz mi powiedzieć - spytał ostrożnie Cadfael, przyglądając mu się ponad piecykiem - że cesarzowa mimo wszystko uciekła z Oksfordu? Otoczona przez armię króla i głodująca w zamku z pustymi spichrzami, z tego co słyszałem? A jak sobie dała radę? Zaraz mi powiesz, że wyrosły jej skrzydła i przeleciała nad liniami króla do Wallingfordu! Nawet gdyby zdołała wyjść z zamku nie - spostrzeżenie, nie przedostałaby się pieszo przez jego szańce. — Ach, ale ona to zrobiła, Cadfaelu! Jedno i drugie! Wydostała się z zamku niespostrzeżenie i przeszła przynajmniej przez część linii Stefana. Domyślają się, że musiano ją spuścić na linie z tyłu wieży, od strony rzeki, ją i dwóch albo trzech jej ludzi. Nie mogło ich być więcej. Zawinęli się wszyscy w biel, żeby być niewidzialni na tle śniegu. Właściwie, według relacji, padał właśnie wtedy śnieg, co ich jeszcze lepiej ukryło. Przeszli rzekę po lodzie i szli sześć mil do Abingdon, bo tam dostali konie, żeby dojechać do Wallingfordu. Trzeba przyznać, Cadfaelu, że to niezwykła kobieta. Z tego, co mówią, trudno z nią wytrzymać, kiedy jest w dobrym humorze, ale na Boga, widzę, jak ludzie za nią idą, kiedy się
jej nie wiedzie. — Więc jest na powrót z FitzCountem, mimo wszystko - powiedział Cadfael, z długim westchnieniem podziwu. Zaledwie przed miesiącem wydawało się pewne, że cesarzowa i jej najwierniejszy, najbardziej oddany sprzymierzeniec są nieodwołalnie rozdzieleni i mogą się już nigdy nie spotkać na tym świecie. Ta pani była od września oblegana w zamku w Oksfordzie, otoczona przez wojska króla. Miasto było w jego rękach, on zaś był rad, że może zagłodzić jej sponiewierany garnizon. Teraz zaś jedna śmiała próba i jedna śnieżna noc sprawiły, że wydostała się z łańcuchów, mogła swobodnie zgromadzić znów armię i podjąć walkę na równych warunkach. Z pewnością nigdy nie było króla, który tak jak Stefan umiałby wyczarować porażkę ze zwycięstwa. Tę cechę mieli jednak wspólną, być może dziedziczną w ich rodzie, bo także cesarzowa, kiedy już chwalebnie zainstalowała się w Westminsterze i tylko parę dni dzieliło ją od koronacji, odnosiła się tak arogancko i szorstko do upartych mieszczan swej stolicy, że powstali przeciw niej i wyrzucili ją z miasta. Wydawało się, że za każdym razem, gdy któreś z nich miało koronę w zasięgu ręki, fortuna pośpiesznie wyrywała tę nagrodę, bojąc się służyć tylko jednemu z dwojga. — A więc mimo wszystko - powiedział Cadfael już spokojniej, przenosząc swój bulgocący garnek na ruszt z boku piecyka, by tam dochodził na wolnym ogniu - przynajmniej Stefan pozbył się swego problemu. Nie musi się dłużej martwić, co z nią zrobić. — To prawda - zgodził się Hugo z goryczą. - Nie miałby nigdy dość hartu, by jązakuć w łańcuchy jak ona jego, kiedy go wzięła w niewolę pod Lincoln. A teraz pokazała, że trzeba czegoś więcej niż kamiennych murów, by ją zatrzymać. On chyba przez te wszystkie miesiące uchylał się od rozwiązania, nie sięgając myślą dalej niż do jej poddania się. Uwolnił się od kłopotów, które by się dopiero zaczęły w dniu, kiedy by ją wziął do niewoli. Być może byłoby lepiej, gdyby rozwiał jej nadzieje tak dalece, by musiała wrócić do Normandii. My jednak znamy dobrze tę panią - przyznał z żalem. - Ona nigdy nie zrezygnuje. — A jak król Stefan przełknął swą porażkę? - spytał ciekawie Cadfael. — Tak jak się tego spodziewałem - powiedział Hugo z rezygnacją i oddaniem. - Kiedy tylko pani była daleko, zamek oksfordzki poddał mu się. Kiedy jej zabrakło, przestały go interesować te wygłodzone szczury. Wielu innych wzięłoby odwet na garnizonie. Raz kiedyś, jak pamiętasz aż za dobrze, on sam dał się namówić do takiej zemsty, tutaj w Shrewsbury, i Bóg wie, że przeciw swej naturze. Nigdy więcej! Chyba to pamięć o Shrewsbury uratowała Oksford. Pozwolił im wymaszerować, pod warunkiem że rozejdą się do swych domów. Zostawił zamek dobrze obsadzony załogą i zaopatrzony i wyruszył do Winchestera ze swym bratem biskupem, by tam obchodzić Boże Narodzenie. Wezwał tam
wszystkich swych szeryfów ze środkowych hrabstw, żeby je obchodzili wraz z nim. Dawno go nie było w tych stronach, więc pilno mu znów nas zobaczyć i sprawdzić, czyjego umocnienia się trzymają. — Teraz? - zdziwił się Cadfael. - Do Winchestera? Nie dojedziecie na czas. — Dojedziemy. Mamy cztery dni, a według kuriera odwilż na południu robi postępy i drogi są przejezdne. Wyjeżdżam jutro. — I zostawiasz Alinę i chłopca, żeby obchodzili święta bez ciebie! A Egidiusz ma właśnie trzecie urodziny! - Syn Hugona był dzieckiem Bożego Narodzenia i przyszedł na świat podczas najsurowszej zimy, wśród mrozu, śniegu i zawiei. Cadfael był jego ojcem chrzestnym i najbardziej oddanym wielbicielem. — Ach, Stefan nie zatrzyma nas długo - o - świadczył z pewnością siebie Hugo. - Jesteśmy mu potrzebni tam, gdzie nas postawił, żebyśmy pilnowali dochodów z jego hrabstw. Będę w domu przed końcem roku, jeśli wszystko dobrze pójdzie. Alina będzie jednak rada, jeśli jej złożysz wizytę albo dwie, kiedy ja wyjadę. Ojciec opat pozwala ci wyjść od czasu do czasu, a ten twój dryblas - Winfryd, czy nie? - jest już dość zręczny, żeby go zostawić na godzinę czy dwie samego. — Bardzo chętnie dopilnuję ci twojej trzódki w domu - powiedział Cadfael serdecznie - gdy ty będziesz paradował na królewskim dworze. Ale będzie im ciebie brak mimo wszystko. Ależ to był zwrot! To już trwa pięć lat, a żadna ze stron niczego nie zyskała. A w nowym roku bez wątpienia wszystko musi się zacząć od nowa. Tyle strat i wysiłku i nic się nie zmieniło! — Ależ tak, coś się zmieniło, cokolwiek to warte! - Hugo parsknął śmiechem. - Na scenie pojawił się nowy zawodnik, Cadfaelu. Godfryd mógł wysłać na pomoc żonie zaledwie garść rycerzy, ale za to wysłał jej coś, z czym mógł się chętniej rozłączyć. Albo to, albo też ocenił wartość Stefana na tyle trafnie, by wiedzieć, co on będzie gotów założyć. Wysłał pod opiekę Roberta swego syna, by sprawdzić, czy Anglicy nie będą zbierać się chętniej przy nim niż przy jego matce. Henryk Plantagenet ma dziewięć lat - czy też dziesięć, jak powiadają. Nie więcej niż tyle! Robert przyprowadził go do niej do Wallingfordu. Myślę sobie, że do tej pory chłopiec został przewieziony do Bristolu albo do Gloucester z dala od zagrożenia. Ale gdyby Stefan dostał go w ręce, co mógłby z nim zrobić? Najpewniej wsadziłby go na okręt na własny koszt i wysłał pod dobrą strażą z powrotem do Francji. Cadfael otworzył szeroko oczy ze zdumienia i ciekawości. — Mamy więc nową gwiazdę na horyzoncie, nieprawdaż? I zaskakująco młodą! Wygląda na to, że przynajmniej jedna dusza ma zapewnione wesołe święta, sama wolna i z
synem w ramionach. Jego przybycie doda jej ducha, nie ma wątpliwości. Wątpię jednak, czy on zdziała coś więcej dla jej sprawy. — Jeszcze nie teraz! - rzekł Hugo z proroczym ostrzeżeniem. - Poczekajmy, a zobaczymy, jaki ma w sobie animusz. Z dzielnością swej matki i dowcipem Godfryda może narobić królowi za parę lat kłopotów. Powinniśmy jak najlepiej wykorzystać dany nam czas i dopilnować, żeby chłopak wrócił do Andegawenii i został tam, a jeszcze lepiej, żeby zabrał ze sobą matkę. Chciałbym - powiedział, wstając z westchnieniem - żeby rodzony syn Stefana lepiej się zapowiadał. Nie musielibyśmy się obawiać tego, co może pokazać latorośl cesarzowej. Wzruszył ramionami, otrząsając się z bieżących wątpliwości. — Cóż, pójdę się szykować do drogi. Wyjeżdżamy o świcie. Cadfael odstawił swój stygnący garnek na klepisko i wyszedł z przyjacielem w otoczonąmurem ciszę ogrodu, gdzie wszystkie jego zgrabne grządki przesypiały mrozy pod głębokim śniegiem. Gdy tylko wyszli na ścieżkę biegnącą obok zamarzniętych stawów, zobaczyli w oddali, ponad szklistą powierzchnią i rozległymi ogrodami na północnym stoku, długą połać dachu domu gościnnego, zwieszającą się nad kanałem odpływowym, ciemną drewnianą klatkę rusztowania i drabin, i dwie otulone postacie pracujące na odsłoniętych łupkowych płytkach. — Widzę, że i wy macie kłopoty - powiedział Hugo. — Kto ich nie ma w zimie? Ten ciężki śnieg przesunął płytki, niektóre połamał i znalazł sobie drogę, żeby skropić biskupiego kapelana w jego łóżku. Gdybyśmy z tym czekali do odwilży, mielibyśmy powódź i dużo gorsze szkody do naprawienia. — A wasz majster uważa, że zdoła to naprawić bez względu na mróz. - Hugo rozpoznał krzepką postać w połowie długiej drabiny, dźwigającą szta - pel płytek, którą niewielu z jego młodszych pracowników zdołałoby unieść. - To jednak straszna robota - stwierdził, wpatrując się w najwyższy pomost rusztowania obciążony wielkim stosem płytek i w dwie drobne figurki poruszające się z bolesną ostrożnością po odsłoniętym dachu. — Pracujemy na krótkie zmiany i mamy ogień w ogrzewalni, kiedy schodzimy na dół. My starsi jesteśmy zwolnieni od tej służby, ale większość z nas pełni ją po kolei, z wyjątkiem chorych i niedołężnych. To uczciwe, ale wątpię, czy to cieszy Konra - dyna. Drażnią go tam na górze młodzi ryzykanci, chociaż ma ich pod stałym nadzorem, i najchętniej pracowałby z tymi, których jest pewny. Kiedy widzi, że ktoś blednie, zaraz mu każe schodzić na ziemię. Nie wszyscy mamy głowy do tej pracy. — A ty tam byłeś? - zaciekawił się Hugo.
— Wczoraj, zanim zaczęło się ściemniać. Krótkie dni nie sprzyjają pracy, ale w przyszłym tygodniu powinniśmy skończyć. Hugo zmrużył oczy przed nagłym błyskiem światła odbitym oślepiająco od krystalicznej bieli. — Kto jest teraz na górze? Czy to brat Urien, ten ciemny? A kim jest ten drugi? — To brat Haluin. - Szczupła żwawa postać była prawie zasłonięta występem rusztowania, ale Cadfael widział przed godziną tych dwóch wchodzących na drabinę. — Co takiego? Najlepszy iluminator Anzelma? Jak możecie tak narażać artystę? Zniszczy sobie ręce na mrozie. — Anzelm by go wybłagał - przyznał Cadfael ale Haluin nie przyjąłby tego. Nikt by mu nie miał za złe zwolnienia, wiedząc, jak cenna jest jego praca, ale jeśli w zasięgu ręki Haluina jest włosiennica, sięga po nią, wkłada i nosi. Z tego chłopaka wieczny pokutnik, Bóg wie za jakie grzechy, bo nic mi nie wiadomo o żadnym naruszeniu Reguły, odkąd tu wszedł jako nowicjusz, a że nie miał więcej niż osiemnaście lat, kiedy przyjął śluby, nie zdążył chyba wyrządzić światu żadnej krzywdy. Niektórzy są z natury urodzeni do pokuty. Może dźwigająto brzemię za niektórych z nas, którzy przyjmują wygodnie, że jesteśmy ludźmi, a nie aniołami. Jeżeli nadmiar skruchy i pobożności Haluina zmyje kilka moich niedoskonałości, niech mu to będzie policzone na korzyść w rozrachunku. A ja nie będę narzekał. Było zbyt zimno, żeby stać dłużej w głębokim śniegu, przyglądając się ostrożnym działaniom na dachu domu gościnnego. Poszli dalej przez ogrody, omijając zamarznięte stawy, gdzie brat Szymon wykuwał przeręble, by ryby miały powietrze. Przeszli zasilającą stawy młynówkę po wąskiej, zdradziecko oblodzonej kładce i zbliżyli się do podpór rusztowania wysuniętych z południowej ściany domu gościnnego ponad kanałem odpływowym, tracąc z oczu robotników na dachu. — Był ze mną w herbarium jako nowicjusz, dawno temu - mówił Cadfael, kiedy szli między zaśnieżonymi grządkami górnego ogrodu i wyszli na wielki dziedziniec. - Mówię o Haluinie. To było niedługo po tym, jak zakończyłem własny nowicjat. Przyszedłem tu po czterdziestce, a on ledwie skończył osiemnaście. Skierowali go do mnie, bo był wykształcony i miał łacinę w małym palcu, a ja po trzech czy czterech latach ciągle się uczyłem. Pochodzi z ziemiańskiej rodziny i odziedziczyłby ładny majątek, gdyby nie wybrał klasztoru. Ma go teraz jakiś kuzyn. Chłopca oddano wedle zwyczaju do nauki, a potem został pisarzem w dobrach swego seniora, bo był niezwykle bystry w naukach i obliczeniach. Często się zastanawiałem, czemu zmienił kierunek, ale każdy tutaj wie, że nie podaje się w wątpliwość powołania.
Przychodzi, kiedy chce, i nie ma odwołania. — Byłoby prościej posadzić chłopaka od razu w skryptorium, skoro przybył tu tak wykształcony stwierdził rzeczowo Hugo. - Widziałem niektóre jego dzieła. On się marnuje przy innej pracy. — Ach, ale sumienie kazało mu przejść przez wszystkie etapy zwykłego terminowania. Miałem go przez trzy lata przy ziołach, potem był przez dwa lata w szpitalu Świętego Idziego, wśród chorych i kalek, a potem jeszcze przez dwa lata pracował w ogrodach w Gaye i pomagał przy owcach w Rhydycroseau, zanim zdecydował się na to, co umie robić najlepiej. Nawet teraz, jak widzisz, nie korzysta z przywilejów, bo ma lekką rękę do pędzla i pióra. Jeśli inni muszą ślizgać się po ośnieżonym dachu, to i on będzie. To dobra wada - przyznał Cadfael - ale on ją doprowadza do skrajności, a Reguła nie pochwala skrajności. Przeszli przez wielki dziedziniec do strażnicy przy bramie, gdzie uwiązany był koń Hugona, wysoki, kościsty siwek, który był jego ulubionym wierzchowcem i mógł unieść dwa albo trzy razy więcej, niż ważył jego pan. — Dziś w nocy nie będzie już padać - powiedział Cadfael, patrząc na zamglone niebo i wdychając słaby wietrzyk - ani jeszcze przez kilka dni, jak sądzę. Nie będzie też wielkiego mrozu. Jesteśmy na jego skraju. Będę się modlił, byście mieli znośną podróż na południe. — Wyjedziemy o świcie. A wrócimy, jak Bóg da, na Nowy Rok. - Hugo zebrał wodze i wskoczył na wysokie siodło. - Oby odwilż zaczekała, aż wasze dachy będą znów wodoszczelne! I pamiętaj, że Alina cię oczekuje. Wyjechał z bramy z ostrym echem kopyt dźwięczących po kamieniach. Pojedyncza jasna iskra błysnęła i zgasła pod podkową. Cadfael zawrócił ku drzwiom infirmerii i poszedł sprawdzić zapasy w apteczce brata Edmunda. Jeszcze godzina, a zacznie się zmierzchać, jak to w najkrótszych dniach roku. Brat Urien i brat Haluin będą ostatnią dwójką na dachu w tym dniu. Jak to się dokładnie stało, nikt nigdy nie wyjaśnił. Brat Urien, który posłuchał rozkazu brata Konrady - na, by schodzić na dół natychmiast po wezwaniu, poskładał razem cząstki tego, co uważał za prawdopodobny opis, ale nawet on przyznał, że nie ma żadnej pewności. Konradyn przywykł do posłuchu i przyjmując rozsądnie, że nikt przy zdrowych zmysłach nie zechce zwlekać na mrozie ani chwili dłużej, niż musi, wykrzyknął po prostu komendę i odwrócił się, żeby usunąć resztę połamanych płytek z drogi swoich schodzących robotników. Brat Urien zszedł z ulgą na pomost rusztowania i po długiej drabinie na ziemię, szczęśliwy, że
może porzucić pracę. Był silny i chętny do pracy, choć nie miał szczególnych umiejętności, tylko bogate doświadczenie. Pracował dobrze, ale nie widział konieczności robienia więcej, niż od niego wymagają. Odszedł kilka kroków w bok, by się przyjrzeć temu, co zrobił, i zobaczył brata Haluina, który zamiast schodzić po krótkiej drabinie zaczepionej na połaci dachowej po jego stronie, wspiął się kilka szczebli wyżej i wychylił w bok, by zmieść śnieg i poszerzyć obszar odsłoniętych płytek. Podejrzewał chyba, że uszkodzenie dachu sięga po tej stronie dalej, i chciał zapobiec gorszym szkodom, zmiatając śnieg, by zmniejszyć obciążenie. Zaokrąglona ława śniegu przesunęła się, zsuwając się wielkimi fałdami, i spadła częściowo na koniec pomostu i stos czekających tam płytek, częściowo poza krawędź, wprost na ziemię w dole. Nie była to zamierzona lawina, ale zamarznięta masa straciła przyczepność do płytek na pochyłości i spadła jako jedna całość, rozbijając się o rusztowanie. Brat Ha - luin wychylił się za daleko. Drabina zsunęła się wraz ze śniegiem, który utrzymywał ją w równowadze, on zaś spadł raczej przed nią niż z nią, uderzył w koniec pomostu i runął, nawet nie krzyknąwszy, do zamarzniętego kanału w dole. Drabina i lawina śniegu spadły na pomost i zwaliły go na dół wraz z ulewą ciężkich płytek o ostrych krawędziach. Brat Konradyn, zajęty czymś prawie pod rusztowaniem, odskoczył w samą porę, ochlapany, podrapany i na chwilę prawie oślepiony podmuchem. Brat Urien stojący z tyłu i wołający do kolegi, żeby kończył, bo robi się ciemno, wydał spóźniony ostrzegawczy okrzyk i skoczył naprzód, żeby zostać do połowy zagrzebanym na skraju osypiska. Otrząsając się ze śniegu, dotarli razem do brata Haluina. To brat Urien poszedł w pośpiechu i z ponurą miną szukać Cadfaela, podczas gdy Konradyn pobiegł w drugą stronę na wielki dziedziniec i posłał pierwszego napotkanego brata po brata Edmunda. Cadfael był w swej pracowni i dokładał właśnie torfu do piecyka, kiedy Urien, ciemnowłosy i ponury, wpadł w drzwi ze złą nowiną. — Bracie, chodź szybko! Brat Haluin spadł z dachu! Cadfael, nie mniej oszczędny w słowach, pchnął ostatni kawałek torfu i sięgnął na półkę po wełniany pled. — Nie żyje? - Musiał spaść przynajmniej z czterdziestu stóp, z drewnianymi przeszkodami po drodze i na lód, ale jeśli przypadkiem spadł w głęboki śnieg, pogłębiony jeszcze przez odśnieżanie dachu, mógł mieć szczęście. — Oddycha, ale jak długo jeszcze? Konradyn pobiegł po pomoc, Edmund już chyba wie. — Chodźmy! - Cadfael wybiegł i ruszył do kładki nad młynówką, ale zmienił zdanie, rzucił się do przesmyku między stawami i przeskoczył młynówkę na jego końcu, żeby
dotrzeć szybciej do miejsca, gdzie leżał Haluin. Z wielkiego dziedzińca zbliżał się blask dwóch pochodni i brat Edmund z paru pomocnikami i noszami, następując na pięty bratu Konradynowi. Brat Haluin, zagrzebany do kolan pod ciężkimi płytkami, leżał nieruchomo na poplamionym krwią lodzie w środku zamętu, którego był sprawcą. Rozdział drugi Bez względu na ryzyko przenoszenia, pozostawienie go tam, gdzie leżał, dłużej, niż to było konieczne, oznaczało zgodę i przyłożenie ręki do śmierci, która już go trzymała w uścisku. W milczącym i celowym pośpiechu podnosili zwalone deski i odkopywali rękami łupkowe płytki o ostrych jak noże krawędziach, które pokaleczyły jego stopy i kostki, zmieniając je w miazgę krwi i kości. Był daleko od nich i nie czuł niczego, co z nim robiono, kiedy go unoszono z lodowego łoża kanału na tyle, by podsunąć pod niego rzemienie i podnieść go na nosze. W żałobnej procesji ponieśli go przez mroczne ogrody do infirmerii, gdzie brat Edmund przygotował dla niego łoże w małej celi, z dala od starych i niedołężnych, którzy spędzali tam swe ostatnie lata. — Nie przeżyje - powiedział Edmund, spoglądając w dół na nieobecną, bladą twarz. Tak myślał także Cadfael. Tak myśleli wszyscy. On jednak jeszcze dyszał, nawet jeśli był to chrapliwy, jękliwy oddech, który mówił o uszkodzeniach głowy, być może nie do uleczenia. Wszyscy zabrali się do pracy przy nim jak przy kimś, kto może i musi przeżyć, mimo zupełnej pewności, że nie przeżyje. Z niezmierną dbałością rozebrali go ze zlodowaciałych szat i obłożyli pledami owiniętymi wokół ogrzanych kamieni, podczas gdy Cadfael obmacywał go ostrożnie, szukając złamanych kości. Zestawił i usztywnił lewe przedramię, które zgrzytało przy dotknięciu, ale nie wywołało to nawet drgnienia nieruchomej twarzy. Zbadał dokładnie głowę, zanim przemył i opatrzył krwawiącą ranę, ale nie potrafił powiedzieć, czy czaszka nie jest pęknięta. Ten chrapliwy oddech wskazywał, że jest, ale Cadfael nie miał pewności. Co do połamanych stóp i kostek, pracował nad nimi długi czas, po tym jak okryli brata Haluina ogrzanymi brychanami, by zapobiec śmierci z zimna. Ułożyli go prosto i zabezpieczyli na wszystkie sposoby przed wstrząsem i bólem, gdyby się poruszył, wracając do zmysłów. Nikt nie wierzył, że wróci, chyba że była to uparta, skryta resztka wiary, która kazała im się trudzić, by żywić nawet słabnącą iskierkę.
— Nigdy już nie będzie chodził - powiedział brat Edmund, wzdrygając się na widok poszarpanej stopy, którą Cadfael pracowicie przemywał. — Nie bez pomocy - przyznał posępnie Cadfael. - Nie na tym. - Mimo to jednak nadal składał cierpliwie i najlepiej, jak potrafił, pokaleczone stopy. Brat Haluin miał długie, wąskie i zgrabne stopy, pasujące do jego wysmukłej postaci. Głębokie i okrutne cięcia łupkowych płytek sięgały w wielu miejscach do kości, a w kilku rozłupały kość. Wiele czasu zajęło oczyszczenie krwawych szczątków i przywrócenie obu stopom przynajmniej ich ludzkich kształtów, a potem zamknięcie ich w prowizorycznych dobrze wyścielonych kołyskach z filcu dla unieruchomienia ich i zaleczenia na podobieństwo tego, czym były kiedyś. Jeśli oczywiście da się je zaleczyć. Przez cały ten czas brat Haluin leżał, dysząc chrapliwie i boleśnie, nieświadomy tego, co z nim robiono, pogrążony głęboko pod blaskami i cieniami świata, dopóki jego dyszenie nie osłabło do płytkiego szeptu, niczym poruszenia samotnego listka w ledwie wyczuwalnym wietrzyku. Myśleli już, że odszedł, ale liść poruszał się nadal, chociaż słabo. — Jeśli dojdzie do siebie, choćby na chwilę, zaraz mnie zawołajcie - rzekł opat Radulfus i zostawił ich na straży. Brat Edmund poszedł się przespać. Cadfael dzielił nocną wachtę z bratem Rhunem, najnowszym i najmłodszym pośród zakonników z chóru. Siedząc po obu stronach łóżka, patrzyli na niezmącony sen ciała namaszczonego, pobłogosławionego i gotowego na śmierć. Minęło wiele lat, odkąd Haluin przeszedł spod opieki Cadfaela do ręcznej roboty w Gaye. Cadfael badał na nowo z głęboką uwagą niemal zapomniane rysy jego twarzy i znajdował je teraz zarówno zmienione, jak i wzruszająco znajome. Brat Haluin był wzrostu nieco więcej niż średniego, o długich, kształtnych kościach, na których więcej było teraz ścięgien, a mniej ciała niż wtedy, kiedy przyszedł do klasztoru jako chłopiec jeszcze rosnący i właśnie stający się mężczyzną. Teraz musiał mieć trzydzieści pięć lub trzydzieści sześć lat, wtedy zaledwie osiemnaście, jeszcze w rozkwicie młodości. Twarz była wydłużonym owalem, kości policzkowe i podbródek mocne i wyraźne, cienkie łuki brwi tak ciemne, że prawie czarne, o ton ciemniejsze niż grzywa ciemnobrązowych włosów, które poświęcił dla ton - sury. Twarz odwrócona teraz od poduszki była trupio blada, zapadnięte policzki i oczodoły sine niczym cienie na śniegu, ta sama siność zbierała się wokół ściągniętych ust. Po północy, gdy życie jest najkruchsze, poprawi się lub umrze. Po drugiej stronie łoża brat Rhun klęczał, uważny i nielękający się czyjejś śmierci bardziej niż któregoś dnia własnej. Nawet w mroku tej małej kamiennej izby promienna uroda Rhuna, jego świeża młodzieńcza twarz, krąg płowych włosów i niebiesko - zielone oczy
rozsiewały łagodny blask. Tylko ktoś o dziewiczej pewności Rhuna mógł siedzieć spokojnie przy łożu śmierci z taką miłością i dobrocią, a jednak bez cienia litości. Cadfael widywał już inne młode istoty przychodzące do klasztoru z rodzajem tej samej czarującej wiary, która potem gasła i stopniowo ulegała korozji pod brzemieniem lat i ludzkiego losu. Rhunowi to się nie zdarzy. Święta Winifre - da, która obdarowała kalekę fizyczną doskonałością, nie pozwoli, by ten dar został skażony jakąś niedoskonałością jego ducha. Noc mijała powoli i bez żadnych zauważalnych zmian w nieustępliwej nieruchomości brata Haluina. Miało się ku świtowi, kiedy w końcu brat Rhun powiedział cicho: — Spójrz, on się rusza! Najsłabsze drżenie przebiegło po sinej twarzy, ciemne brwi ściągnęły się, powieki zacisnęły z pierwszym odległym uświadomieniem bólu, a wargi wydłużyły w przelotnym grymasie napięcia i paniki. Czekali, jak się zdawało dłuższą chwilę, nie mogąc zrobić nic więcej, niż ocierać wilgotne czoło i strużkę śliny sączącą się z kącika ust. O pierwszym słabym świetle odbitym od śniegu przed świtem brat Haluin otworzył oczy, onyksowo - czarne w sinych oczodołach, i poruszył wargami, wydając głos cienki jak włos. Rhun musiał pochylić swe młode czułe ucho, by go pochwycić i zinterpretować. — Spowiedzi... - powiedział szept z progu między życiem i śmiercią i przez chwilę to było wszystko. — Idź po ojca opata - rzekł Cadfael. Rhun wyszedł szybko i w milczeniu. Haluin leżał, odzyskując zmysły, i wraz z rosnącą jasnością i ostrością widzenia zrozumiał, gdzie jest i kto przy nim siedzi, i zbierał to, co mu pozostało z życia i rozumu z myślą o jakimś celu. Cadfael widział przyśpieszenie bólu w napiętej białości ust i podbródka i wkropił nieco syropu makowego między wargi swego pacjenta, ale Haluin zacisnął je mocno i odwrócił głowę. Nie chciał niczego, co przytępiłoby mu albo stłumiło zmysły, nie teraz, nie dopóki wyrzuci z siebie, co ma do powiedzenia. — Ojciec opat już idzie - powiedział Cadfael tuż przy poduszce. - Czekaj i mów tylko raz. Opat Radulfus był już w drzwiach, pochylając się pod niskim nadprożem. Zajął stołek, który zwolnił Rhun, i pochylił się nad rannym. Rhun pozostał na zewnątrz, gotowy biec z poleceniami, gdyby było trzeba, i zamknął za sobą drzwi. Cadfael wstał, by także się wycofać, i nagle żółte iskierki niepokoju zabłysły w zapadniętych oczach Haluina, nagły skurcz przebiegł przez jego ciało i wydał jęk bólu, jakby chciał podnieść dłoń, by go zatrzymać, ale nie mógł. Opat pochylił się, żeby być widzianym i słyszanym.
— Jestem tu, mój synu. Słucham. Co cię trapi? Haluin nabrał tchu, zbierając go, by przemówić. — Mam grzechy... - powiedział -...nigdy niewyznane. - Słowa wychodziły z jego ust powoli i z wysiłkiem, ale wyraźnie. - Jeden przeciw Cadfaelowi... Dawno temu... nigdy nie wyznany. Opat spojrzał na Cadfaela ponad łóżkiem. — Zostań! On tego chce. - A do Haluina, dotykając woskowej dłoni, zbyt słabej, by się unieść. - Mów tak, jak możesz, słuchamy. Oszczędzaj słów, możemy czytać między nimi. — Moje śluby - mówił cienki głos z oddali. - Nieczyste... nie z powołania... Rozpacz! —Wielu tu wchodzi z niewłaściwych powodów rzekł opat - i pozostaje z właściwych. Pewne jest, że przez cztery lata mojego opactwa nie znalazłem żadnej skazy w twojej wiernej służbie. Co do tego, nie lękaj się. Bóg mógł cię sprowadzić do klasztoru z własnych powodów. — Służyłem de Clary’emu w Hales - i cienkim głosem - raczej jego pani - on był wtedy w Ziemi Świętej. Jego córka... - Długie milczenie, podczas którego zbierał wytrzymałość, by wyjawić więcej i coś gorszego. - Kochałem ją... i byłem kochany. Ale matka... moje zaloty zostały odrzucone. Wzięliśmy sami, czego zabroniono... - Kolejne i dłuższe milczenie. Sine, zapadnięte powieki przesłoniły na chwilę płonące oczy. - Spaliśmy ze sobą - powiedział wyraźnie. - Ten grzech wyznałem, nie wymieniłem tylko jej imienia. Pani mnie wyrzuciła. W rozpaczy przyszedłem tutaj... żeby nie wyrządzać więcej szkód. A najgorsze miało dopiero przyjść! Opat zacisnął dłoń na pozbawionej czucia dłoni leżącej u boku Haluina. Trzymał ją mocnym chwytem, bo twarz na poduszce była trupio bladą maską, a przez posiniaczone i połamane ciało przebiegł długi dreszcz i pozostawił je napięte i chłodne w dotyku. — Odpocznij - powiedział Radulfus do ucha cierpiącego. - Odpręż się. Bóg słyszy nawet to, czego nie mówisz. Przypatrującemu się Cadfaelowi wydało się, że dłoń Haluina odpowiedziała, choćby i słabo. Wziął kielich wina zaprawionego ziołami, którym zwilżał usta nieprzytomnego, i wpuścił kilka kropel w rozchylone wargi. I po raz pierwszy oferta została przyjęta, a struny szczupłego gardła podjęły próbę przełykania. Jego godzina jeszcze nie nadeszła. Cokolwiek ciąży mu na sercu, będzie na to jeszcze czas. Poili go winem małymi łyczkami i przyglądali się, jak trupie rysy jego twarzy znowu oblekają się w ciało, choćby nawet blade i drżące.
Kiedy tym razem wrócił do nich, oczy miał nadal zamknięte. — Ojcze?... - pytał z lękiem głos z oddali. — Jestem tu. Nie odejdę. — Jej matka przyszła... Nie wiedziałem wtedy, że Bertrada jest w ciąży! Pani bała się strasznie gniewu swego męża, kiedy wróci do domu. Służyłem wtedy u brata Cadfaela, uczyłem się... Znałem zioła... Wykradłem i dałem jej... hyzop, irys... Cadfael umie go lepiej użyć! Tak, o wiele lepiej! To samo jednak, co może pomóc w małych dozach na zabójczy kaszel albo zwalczyć żółtaczkę, która zmienia cię w żółtego człowieka, może też przerwać ciążę w obrzydliwym nadużyciu odrażającym dla Kościoła i niebezpiecznym dla kobiety mającej urodzić. Ze strachu przed gniewem ojca, przed wstydem w oczach świata, ruiną widoków na małżeństwo i rozpaleniem rodzinnej waśni. Czy to matka dziewczyny go zmusiła, czy też on przekonał ją? Całe lata żalu i samoudręczenia nie przegnały tej zgrozy, która wciąż skręcała jego ciało i mąciła wzrok. — Umarli - powiedział ochryple, głośno i z bólem. - Moja ukochana i dziecko, oboje. Jej matka mnie zawiadomiła - umarli i pogrzebani. Gorączka. Tak ogłoszono. Śmierć od gorączki - i nie trzeba się niczego bać. Mój grzech, mój najcięższy grzech... Bóg widzi, że żałuję! — Bóg z pewnością widzi szczerą skruchę - rzekł opat Radulfus. - No cóż, to już jest wyznane. Skończyłeś, czy masz jeszcze coś do powiedzenia? — Skończyłem - powiedział brat Haluin. - Błagam jednak o wybaczenie. Proszę o to Boga - i Cadfaela, bo nadużyłem jego zaufania i jego sztuki. I panią na Hales, za wielką krzywdę, jaką jej wyrządziłem. - Teraz panował już lepiej nad głosem i słowami, napięcie ustąpiło, rozluźniając język. Słowa były słabe, ale jasne i zrezygnowane. - Chciałbym umrzeć bez grzechu i z wybaczeniem. — Brat Cadfael przemówi we własnym imieniu rzekł opat. - Co do Boga, będę mówił z jego łaski. — Wybaczam chętnie - powiedział Cadfael, dobierając słowa z większą niż zwykle ostrożnością wykroczenie przeciw mojej sztuce w stanie wielkiego wzburzenia umysłu. A że środki i wiedza były dostępne i mogły cię skusić, mnie zaś nie było tam, by temu przeszkodzić, biorę to na siebie, jak zawsze. Pokój z tobą! To, co miał do powiedzenia opat Radulfus w imieniu Boga, trwało dłużej. Cadfael pomyślał, że niektórzy spośród braci nie wierzyliby własnym uszom, gdyby usłyszeli, że groźna surowość ich opata zawiera również tyle kompetentnej i autorytatywnej czułości.
Haluin chciał ulżyć sumieniu i umrzeć z lekkim sercem. Za późno było żądać od umierającego zadośćuczynienia, a pocieszenie przy łożu śmierci nie ma ceny i może być jedynie darowane. — Złamane i skruszone serce - powiedział Radulfus - to jedyna ofiara, jakiej się od ciebie wymaga, i nie będzie ona wzgardzona. - I udzielił mu rozgrzeszenia i uroczystego błogosławieństwa, a potem wyszedł z pokoju chorego, wzywając skinieniem Cadfaela. Na twarzy Haluina wyraz wdzięczności przygasł znowu w obojętności wyczerpania, a ognie zgasły w oczach zamglonych i przymkniętych między omdleniem a snem. W izbie na zewnątrz brat Rhun czekał cierpliwie, odsunąwszy się nieco, by nie podsłuchać choćby mimowolnie ani słowa ze spowiedzi. —Wejdź i usiądź przy nim - powiedział opat. — Może teraz spać i nie będzie miał złych snów. Gdyby coś się działo, wezwij brata Edmunda. A gdyby brat Cadfael był potrzebny, wezwij go z mojej kwatery. W wykładanej drewnem rozmównicy w domu opata siedzieli razem, jedyni dwaj ludzie wiedzący grzechu, który wyrzucał sobie Haluin, i mający prawo rozmawiać o jego spowiedzi. — Jestem tu dopiero cztery lata - oświadczył wprost Radulfus - i nie znam okoliczności, w których tu przyszedł Haluin. Wydaje się, że jednym z jego pierwszych obowiązków była pomoc tobie przy ziołach i że wtedy zdobył tę wiedzę, którą tak źle spożytkował. Czy to pewne, że ten wywar, który przyrządził, mógł zabić? Czy też może to naprawdę była śmierć od gorączki? — Jeśli to matka dziewczyny go podała, byłoby jej trudno się pomylić. Tak, hyzop może zabić. Byłem głupcem, trzymając go w zapasie, bo są inne zioła, które mogą zająć jego miejsce. W małych dozach jednak zarówno ziele, jak i korzeń, ususzone sproszkowane, są doskonałe na żółtaczkę i pomagają wraz z szantą na chorobę piersiową, chociaż odmiana o niebieskich kwiatkach jest łagodniejsza i lepsza do tego. Wiem, że kobiety używają go, by wywołać aborcję, w dużych dozach, co przeczyszcza do ekstremum. Nic dziwnego, jeśli czasem biedna dziewczyna umiera. — I to z pewnością było podczas jego nowicjatu, bo nie mógł być tu długo, jeśli to dziecko było jego, jak przypuszcza. Mógł być jeszcze chłopcem. — Zaledwie osiemnaście, a dziewczyna nie więcej, o ile choć tyle. Jest to jakieś usprawiedliwienie oświadczył stanowczo Cadfael - jeśli żyli w tym samym domu, widując się codziennie, równi sobie urodzeniem, bo pochodził z dobrej rodziny, i tak gotowi do miłości jak większość dzieci. Prawdę mówiąc - ciągnął z zapałem - dziwię się, że jego zaloty zostały
od razu odrzucone. Był jedynakiem i był tam dobry majątek, który przypadłby jemu, gdyby nie złożył ślubów. Był też bardzo miłym młodzieńcem, jak sobie przypominam, wykształconym i utalentowanym. Wielu rycerzy chętnie by go widziało jako męża swojej córki. — Może jej ojciec miał co do niej inne plany - rzekł Radulfus. - Mogła być zaręczona już z kimś innym w dzieciństwie. A jej matka nie ośmieliła się zgodzić na inny związek pod nieobecność męża, jeżeli tak się go bała. — Nie musiała jednak całkowicie odrzucać chłopca. Gdyby mu zostawiła nadzieję, zaczekałby z pewnością i nie próbowałby wymuszać jej zgody, wyprzedzając małżeństwo. Chociaż chyba źle go oceniam ustąpił Cadfael. - To nie kalkulacja przywiodła go do łóżka dziewczyny, ale nieroztropne uczucie. Haluin nigdy nie był intrygantem. — No cóż, na dobre czy na złe - powiedział Radulfus ze znużonym westchnieniem - stało się i już się nie odstanie. On nie jest pierwszym ani ostatnim młodym człowiekiem popełniającym taki błąd, a ona nie jest pierwszą ani ostatnią biedną dziewczyną, która przez to ucierpiała. Zachowała przynajmniej dobre imię. Łatwo zrozumieć, czemu nie chciał go wyjawić dla jej dobra nawet pod tajemnicą spowiedzi. Ale to było dawno, osiemnaście lat temu. I on tyle miał, kiedy to się stało. Zapewnijmy mu chociaż spokojny koniec. Panowało ogólne przekonanie, że spokojny koniec to najlepsze, czego można życzyć bratu Haluinowi, i że modlitwy za niego nie powinny zakładać jakiegoś innego rozwiązania, tym bardziej że jego krótki powrót do zmysłów przeszedł znów gwałtownie w głębszą nieświadomość. Przez siedem dni, podczas gdy święta Bożego Narodzenia przyszły i przeszły, leżał nieświadomy odwiedzin braci u jego łoża. Nic nie jadł i nie wydawał żadnego dźwięku poza ledwie słyszalnym trzepotaniem oddechu. Ten oddech jednak, chociaż słaby, był stały i równy, a krople osłodzonego miodem wina były za każdym razem akceptowane. Struny gardła poruszały się, posłusznie przełykając, podczas gdy szerokie chłodne czoło i zamknięte oczy najlżejszym drgnieniem nie zdradzały, że są świadome tego, co czyni ciało. — A jeżeli to tylko jego ciało tu leży - zastanawiał się trzeźwo brat Edmund - a duch przebywa gdzie indziej, dopóki ten dom nie zostanie wysprzątany i nie będzie znów gotowy do zamieszkania? Cadfael pomyślał, że to dobra biblijna analogia, bo z pewnością sam Haluin wyrzucił diabły zamieszkujące to ciało, a mieszkanie, które opuściły, mogło przez chwilę pozostawać puste, tym bardziej jeśli miało nastąpić mimo wszystko niespodziewane i nieprawdopodobne uzdrowienie. Bo chociaż to przedłużające się pogorszenie mogło przypominać śmierć, brat
Haluin nie umarł. Cadfael pomyślał, że lepiej mieć go pod nadzorem i zgodnie z przypowieścią upewnić się, że siedem diabłów gorszych niż ten pierwszy nie postawi nogi w drzwiach pod jego nieobecność. A modlitwy za Haluina trwały z niezmienną gorliwością przez święta Bożego Narodzenia i podczas uroczystego powitania Nowego Roku. Tymczasem zaczęła się odwilż. Była to powolna odwilż, usuwająca codziennie po trochu zwały śniegu po wielkich opadach. Roboty na dachu zostały ukończone bez dalszych wypadków, zdjęto rusztowania i dach gościnnego domu znowu był nieprzemakalny. Jedyną pozostałością wielkiego przecieku był ten nieruchomy i milczący świadek w swoim izolowanym łóżku w infirmerii, niezdecydowany, czy ma żyć, czy umrzeć. Potem, w sam wieczór Trzech Króli, brat Haluin otworzył oczy i zaczerpnął tchu długo i powoli, jak każdy budzący się bez pośpiechu. Obrzucił zdziwionym spojrzeniem wąską izbę i zatrzymał wzrok na bracie Cadfaelu, niemym i uważnym na stołku obok niego. — Pić mi się chce - zwierzył się niczym dziecko. Pił, leżąc bezwładnie na ramieniu Cadfaela. Spodziewali się po części, że znów zapadnie w stan nieświadomości, ale pozostawał przytomny choć powolny przez cały dzień, a w nocy spał zwykłym snem, płytkim, ale spokojnym. Potem zwrócił się twarzą w stronę życia i już nie oglądał się przez ramię. Raz podniesiony z tego podobieństwa śmierci, wrócił do krainy bólu, którego oznaki widać było w zmarszczonym czole i zaciśniętych wargach, ale znosił go bez skargi. Złamana ręka zrosła się, kiedy leżał nieświadomy swych okaleczeń, i dokuczał mu tylko ból gojących się ran. Cadfaelowi i Edmundowi wydawało się po paru dniach przyglądania się, że cokolwiek wypadło ze swego miejsca w jego głowie, zostało zaleczone, tak jak zaleczyły się rany zewnętrzne przez spokój i odpoczynek. Jego umysł był czysty. Pamiętał oblodzony dach i pamiętał swój upadek, a raz, kiedy był sam z Cadfaelem, okazał, że przypomina sobie bardzo wyraźnie swoją spowiedź, bo powiedział po długiej chwili namysłu: — Postąpiłem z tobą nikczemnie dawno temu, a teraz opiekujesz się mną i leczysz mnie, a ja cię nie przeprosiłem. — Nie domagałem się przeprosin - powiedział łagodnie Cadfael i zaczął cierpliwie rozwijać bandaże z okaleczonej stopy, żeby zmienić opatrunek. Robił to przez cały ten czas wieczorem i rano. — Muszę jednak zapłacić, co należy. Jak inaczej mogę być oczyszczony? — Odbyłeś pełną spowiedź - powiedział rozsądnie Cadfael. - Otrzymałeś rozgrzeszenie samego opata, strzeż się prosić o więcej. — Ale nie odbyłem pokuty. Rozgrzeszenie tak tanim kosztem czyni ze mnie
dłużnika powiedział z naciskiem Haluin. Cadfael odsłonił lewą stopę, bardziej zgniecioną niż druga. Powierzchowne cięcia i rany zagoiły się, ale to, co się stało z labiryntem małych kostek wewnątrz, nigdy się nie naprawi. Stopiły się w bezkształtny skrzep, skręcony i pokryty bliznami, zabarwiony ciemną czerwienią i purpurą. Zaleczona skóra pokryła jednak to wszystko. —Jeżeli masz długi - powiedział bez ogródek będziesz je spłacać bólem do dnia swojej śmierci. Widzisz to? Nie staniesz już nigdy na tej stopie. Wątpię, czy będziesz kiedyś znowu chodził. — Tak - powiedział Haluin, patrząc przez wąski skrawek okna na zimowe ciemniejące niebo. - Tak, będę chodził. Chcę chodzić. Jeśli Bóg pozwoli, będę chodził na własnych nogach i na pożyczonych kulach. A jeśli ojciec opat się zgodzi, kiedy nauczę się używać tego, co mi zostało, pójdę do Hales, żeby błagać o przebaczenie Adelais de Clary i czuwać u grobu Bertrady. Cadfael wątpił, czy tak żywi, jak i umarli będą mieli jakąś pociechę z zadośćuczynienia Haluina, i czy w ogóle go jeszcze pamiętają po osiemnastu latach. Jeśli jednak ta pobożna intencja dawała chłopcu odwagę i determinację, żeby żyć i pracować, i być znowu przydatnym, czemu go zniechęcać? Powiedział więc tylko: — No cóż, wyleczmy najpierw wszystko, co musi zostać wyleczone, i przywróćmy ci trochę utraconej krwi, bo nie dostaniesz pozwolenia na żadne wyjście w takim stanie, w jakim jesteś. - A przyglądając się prawej stopie, która przynajmniej przypominała ludzką i miała dostrzegalną i nieuszkodzoną kostkę, ciągnął z namysłem: - Możemy ci sporządzić coś w rodzaju grubych butów z filcu, dobrze wyściełanych w środku. Możesz stawać na jednej stopie, chociaż będziesz potrzebował kul. Jeszcze nie teraz i nie za parę tygodni, raczej miesięcy. Ale weźmiemy twoją miarę i zobaczymy, co się da zrobić. Po zastanowieniu się Cadfael uznał, że będzie mądrze zawiadomić opata Radulfusa o pokucie, jaką wymyślił sobie brat Haluin, i zrobił to po kapitule, w zaciszu rozmównicy opata. — Kiedy już zrzucił ten ciężar z serca - powiedział po prostu Cadfael - umarłby szczęśliwy, gdyby mu los pozwolił. Ale on zamierza żyć. Umysł ma jasny, wolę silną, a jeśli ciało odzyska dość krzepy, on nie poprzestanie na wywinięciu się z grzechów przez rozgrzeszenie bez pokuty. Gdyby zmienił zdanie i dał się odwieść od tego postanowienia, kiedy wy dobrzeje, nie miałbym mu tego za złe, byłbym nawet rad. Ale spowiedź bez pokuty nigdy nie była po myśli Haluina. Zatrzymam go tak długo, jak zdołam, ale wierz mi, ojcze, usłyszymy o tym znowu, kiedy on się poczuje na siłach, by tego dokonać.
— Nie mogę mieć mu za złe tak stosownego życzenia - odpowiedział opatale mogę tego zabronić, dopóki nie będzie zdolny do wykonania go. Jeśli ma mu to przywrócić spokój ducha, nie mogę stawać na jego drodze. To może też być jakieś pocieszenie dla tej nieszczęsnej pani, której córka zmarła tak tragicznie. Nie przypominam sobie - ciągnął Radulfus, rozważając ostrożnie propozycję pielgrzymki tego majątku, chociaż słyszałem nazwisko de Clary. Czy wiesz, gdzie leży Hales? — Przy wschodniej granicy hrabstwa, ojcze, jakieś dwadzieścia pięć mil od Shrewsbury. — A ten wielmoża, który był w Ziemi Świętej - on może nie znać prawdy o śmierci córki, jeśli jego pani tak się bała jego gniewu. Minęło wiele lat, ale jeśli on żyje, o wizycie nie może być mowy. Byłoby bardzo źle, gdyby brat Haluin dla salwowania swej duszy sprowadził niebezpieczeństwo na panią na Hales. Jakiekolwiek były jej błędy, już za nie odcierpiała. — Z tego, co wiem, ojcze przyznał Cadfael - oboje mogą od lat nie żyć. Widziałem kiedyś Hales po drodze z Lichfield na polecenie opata Heriberta, ale nic nie wiem o rodzinie de Clarych. — Hugo Beringar będzie wiedział - powiedział opat z przekonaniem. - On ma w małym palcu wszystkie szlachetne rody w hrabstwie. Kiedy wróci z Winchesteru, możemy go zapytać. Nie ma pośpiechu. Nawet jeśli Haluin musi mieć swoją pokutę, to nie może być teraz. On jeszcze nie wstaje ze swego łoża. — Rozdział trzeci Hugo i jego eskorta wrócili do domu cztery dni po święcie Trzech Króli. Do tego czasu ubyło mnóstwo śniegu, pogoda była ponura, dni krótkie i ciemne, noce z przymrozkami, tak więc odwilż postępowała stopniowo i nie było roztopów. Po tak wielkich opadach gwałtowna odwilż sprowadziłaby wielką masę wody spływającej rzeką, a Sevem cofnęłaby potok Meole i zatopiła dolną część pól, nawet gdyby sama enklawa klasztorna uniknęła zalania. W tym roku oszczędzono im kłopotów. Hugo, ściągając buty i zdejmując płaszcz w swoim domu przy kościele Maryi Panny, gdy żona podawała mu futrzane pantofle, a syn witał okrzykami należnego podziwu nowego malowanego drewnianego rycerza, mówił o podróży, łatwej jak na tę porę roku, i o dobrym przyjęciu na dworze jego rządów w hrabstwie.
— Wątpię jednak, żeby świąteczny rozejm potrwał długo - mówił później do Cadfaela po zaznajomieniu opata z wszystkimi nowinami z Winche - steru. - Przełknął swoją oksfordzką porażkę dość gładko, ale mimo wszystko ambicja pchała go do odwetu. Nie usiedzi długo spokojnie bez względu na zimę. Chce odzyskać Wareham, ale miasto jest dobrze zaopatrzone i obsadzone załogą aż po blanki. Wolałby jakąś twierdzę bardziej na zachód, żeby przenieść wojnę do kraju Roberta. Trudno zgadnąć, czego spróbuje najpierw. Nie chce jednak mieć moich ludzi na południu, bo nazbyt się strzeże earla Chesteru, żeby mnie trzymać z dala od hrabstwa. Bogu dzięki, bo jestem tej samej myśli - powiedział Hugo pogodnie. - A jak wam tu idzie? Przykro mi, że wasz najlepszy iluminator miał wypadek, który go prawie zabił. Ojciec opat mówił mi o tym. Tamtego dnia wyjechałem stąd ledwie godzinę wcześniej. Czy to prawda, że wraca do zdrowia? — Lepiej, niż się ktokolwiek spodziewał - odrzekł Cadfael - a najmniej on sam, bo z pewnością starał się oczyścić duszę przed śmiercią. Stopy ma jednak okaleczone do końca życia, bo dachówki posiekały je na miazgę. Brat Łukasz struga mu kule na miarę. Hugonie - spytał wprost Cadfael - co wiesz o de Clarych, posiadaczach majątku Hales? Jeden z nich był krzyżowcem prawie dwadzieścia lat temu. Nie znałem go, to było po moich czasach na wschodzie. Czy jeszcze żyje? — Bertrand de Clary - powiedział od razu Hugo i spojrzał na przyjaciela z nagłym zainteresowaniem. - Co z nim? Umarł z dziesięć lat temu albo więcej. Nie mam z nimi do czynienia, bo Hales jest ich jedynym dworem w tym hrabstwie, siedziba i główna część ich ziemi leży w Staffordshire. Skąd ci przyszedł na myśl de Clary? — To przez Haluina. Był w ich służbie, zanim przyjął kaptur. On czuje, że ma niespłacony dług po tamtej stronie. To wynika z jego spowiedzi w obliczu śmierci. Czuje, że wyrządził krzywdę, i ma to wciąż na sumieniu. To było wszystko, co mógł powiedzieć, nawet Hugonowi. Tajemnica spowiedzi była święta, a Hugo nie pytał o nic więcej, skoro nic więcej mu nie powiedziano, chociaż mógł snuć co do tego domysły. On jest zdecydowany odbyć podróż, żeby wyrównać rachunek, kiedy będzie mógł ją podjąć. Zastanawiam się... Jeśli wdowy po Bertrandzie także nie ma już na świecie, czy Haluin nie powinien się tym dowiedzieć i pozbyć się tej myśli? Hugo przyglądał się przyjacielowi z zainteresowaniem i wyrozumiałym uśmiechem. A ty chcesz, żeby się niczym nie martwił wrócił do zwykłego trybu życia tak szybko, jak się da. Nie pomogę w tym, Cadfaelu. Ta wdowa nadal żyje. Mieszka w Hales, na Świętego Michała płaciła podatki. Jej syn ma staffordzką żonę i małego dziedzica, a z tego,
co mówią, jego matka nie mogłaby dzielić domu z inną kobietą bez wtrącania się. Hales jest jej ulubionym dworem, mieszka tam z wyboru i pozostawia synowi rządzenie jego kurnikiem, podczas gdy ona rządzi swoim. To niewątpliwie bardzo obojgu odpowiada. Nie byłbym tak dobrze poinformowany - powiedział tonem wyjaśnienia - gdybyśmy nie przejechali paru mil drogi z Winchesteru w towarzystwie ludzi de Clarych, rozpuszczonych po oblężeniu Oksfordu. Jego samego nigdy nie widziałem, ale został jeszcze przy dworze, kiedyśmy wyjeżdżali. Teraz pewnie już wraca do domu, chyba że Stefan zatrzymał go dla jakiegoś następnego posunięcia. Cadfael przyjął te nowiny filozoficznie, lecz bez przyjemności. Żyła więc nadal ta kobieta, która szukała dla córki pomocy w przerwaniu ciąży, a zdołała tylko pomóc jej umrzeć. Nie pierwsza to i nie ostatnia, którą spotkała taka śmierć. Jaka jednak musiała być wtedy desperacja matki i poczucie winy, i jak gorzkie wspomnienia musiały pozostać nawet teraz, pod popiołami osiemnastu lat? Lepiej byłoby z pewnością zostawić je nadal pogrzebane. Ale zgłodniała zbawienia dusza Haluina i dręczące go sumienie też miały swoje prawa. I mimo wszystko miał wtedy tylko osiemnaście lat! Ta kobieta, która mu zabroniła starań o uczucia jej córki, musiała mieć dwa razy więcej. Cadfael pomyślał niemal z oburzeniem, że mogła mieć dość rozumu, by dostrzec, co się zaczęło między tymi dwojgiem i w porę ich rozdzielić. Podnieśli brata Haluina z łoża w połowie stycznia, znaleźli mu w infirmerii kąt w pobliżu ognia, skoro nie mógł poruszać się jak inni, żeby walczyć z chłodem, i traktowali jego zesztywniałe od długiego leżenia ciało olejkami i masażami, żeby ścięgna podjęły pracę. Żeby czymś zająć jego ręce i umysł, przynieśli mu farby i mały pulpit do pracy i dali mu jakąś prostszą stronę do ozdabiania, dopóki jego palce nie odzyskają wrażliwości i pewności. Zmiażdżone stopy zaleczyły się i zmieniły w bezkształtne formy. Nie było jeszcze mowy o próbie wstawania, ale Cadfael pozwolił mu wypróbować kule, które zrobił dla niego brat Łukasz, z podparciem po obu stronach, żeby się przyzwyczaił do ich wagi, wyważenia i kształtu wyścielanych podpórek pod pachy. Gdyby żadna ze stóp nie była zdolna znów go unieść, nawet z kul nie byłoby pożytku, ale zarówno Cadfael, jak i Edmund zgodzili się, że jest nadzieja, iż prawa stopa wróci z czasem do używalności, a nawet lewa w końcu będzie pomocna przy pewnej pomysłowości inwalidy. W tym celu Cadfael wezwał pod koniec miesiąca młodego Filipa Corvisera, syna burmistrza. Razem zastanowili się nad problemem i razem wyprodukowali parę butów równie niezgrabnych z wyglądu jak stopy, dla których były pomyślane, ale przystosowanych
najlepiej jak się dało do zapewnienia mocnego podparcia. Były z grubego filcu ze skórzaną podeszwą, sięgały dobrze powyżej kostek i były ściągane rzemieniami dla podparcia i ochrony uszkodzonych tkanek i pełnego wykorzystania nienaruszonych kości. Filip był zadowolony ze swego dzieła, ale czekał z pochwałami, aż buty zostaną wypróbowane. Wszystko to, co dla niego robiono, brat Haluin przyjmował z wdzięcznością i pokorą i ciągnął uparcie ćwiczenia ręki i oka na swych czerwieniach, błękitach i cieniutko nakładanym złocie. Równie często jednak w godzinach odpoczynku podnosił się ze swej ławy w kącie, obejmując ramionami kule, gotów dosięgnąć ściany albo ławy, gdyby stracił równowagę. Trzeba było czasu, żeby ścięgna w nogach odzyskały sprawność, ale już w początkach lutego mógł stawać pewnie na prawej stopie i nawet stać krótko przy pulpicie. Od tego czasu zaczął na serio używać kul i panować nad nimi. Znów go widywano, obowiązkowego i punktualnego, w jego stalli w kaplicy i w prezbiterium na każdym nabożeństwie. Pod koniec lutego mógł nawet stawiać tępy palec lewego buta na gruncie, co mu pomagało utrzymywać się pewnie i bezpiecznie na kulach. Ta stopa nigdy jednak nie miała już unieść jego ciężaru, choć ważył niewiele. W jednym miał szczęście, że zima była lekka, po tym jak tamte pierwsze wczesne śniegi stajały i znikły. Bywały nawroty mrozu, ale nie długotrwałe, a od stycznia opady śniegu były kapryśne i lekkie i nie leżały długo. Kiedy przywykł do swego nowego chodu, mógł ćwiczyć na dworze tak samo jak wewnątrz i nabierał wprawy, bojąc się tylko bruku na dziedzińcu, kiedy lśnił od mrozu. Na początku marca, gdy dni się wydłużały, a w powietrzu czuło się pierwsze, ostrożne i ociągające się oznaki wiosny, brat Haluin wstał podczas kapituły, kiedy już omówiono wszystkie pilne sprawy, i łagodnie, lecz rezolutnie przedstawił prośbę, którą tylko opat Radulfus i brat Cadfael mogli w pełni zrozumieć. — Ojcze - powiedział, utkwiwszy czarne oczy w twarzy opata - wiesz, że w mej chorobie powziąłem myśl, aby odbyć pewną pielgrzymkę, jeśli z łaski Boga wyzdrowieję. Okazano mi wielką łaskę i jeżeli dasz mi pozwolenie, pragnę teraz zgłosić moje ślubowanie w niebie. Proszę o twoją zgodę i o modlitwy moich braci, abym mógł spełnić, co obiecałem, i wrócić w pokoju. Radulfus przyglądał się proszącemu w milczeniu przez niepokojąco długi czas, z twarzą nie zdradzającą ani aprobaty, ani dezaprobaty, chociaż niewzruszoność jego spojrzenia sprawiła, że krew napłynęła na zapadłe policzki Haluina. — Przyjdź do mnie po kapitule - powiedział potem opat - a ja wysłucham, co zamierzasz, i osądzę, czy jesteś w stanie się tego podjąć.