Rozdział pierwszy
Dziewiętnastego dnia czerwca, kiedy przybył ów dostojny gość, brat Cadfael
przycinał uschnięte róże w ogrodzie opata. Było to zajęcie, które opat Radul - fus zwykle
zazdrośnie zachowywał dla siebie, był bowiem dumny ze swoich róż i cenił krótkie chwile,
które mógł z nimi spędzać. Za trzy dni jednak opactwo miało obchodzić rocznicę
przeniesienia świętej Winifredy do jej kaplicy w kościele i przygotowania do dorocznego
napływu pielgrzymów i patronów zabierały cały jego czas i zajmowały przy tej okazji
wszystkich jego podwładnych. Brat Cadfael, który nie miał żadnej oficjalnej funkcji, mógł
tym razem zastąpić go przy przycinaniu. Kiedy chodziło o kwiaty, tylko on jeden cieszył się
zaufaniem opata. Musiały być, jak wszystko inne w enklawie, nieskazitelne i świeże podczas
uroczystości na cześć świętej.
W tym roku nie miało być uroczystej procesji od świętego Idziego na skraju miasta,
jak to było przed dwoma laty, w 1141 roku. Tam spoczywały jej relikwie, podczas gdy
przygotowywano im godne przyjęcie. Cadfael pamiętał, że w owym wielkim dniu
zapowiadany deszcz spadł wszędzie dookoła, ale ni jedna kropla nie kapnęła na relikwiarz ani
na jego asystę, ani też nie zgasiła świec, które towarzyszyły świętej proste niczym kopie i
niezachwiane na wietrze. Małe cuda szły za Winifredą, gdziekolwiek przeszła, jak te kwiaty,
które w legendzie wyrosły na śladach stóp Walijczyka Olwena. Wielkie cuda zdarzały się
rzadziej, ale Winifredą mogła objawiać swą moc, kiedy ktoś na to zasługiwał. Mieli dobry
powód, żeby o tym wiedzieć i cieszyć się, zarówno tam daleko w Gwytherin, miejscu jej
posługiwania, jak tu w Shrewsbury. W tym roku uroczystości ograniczą się do enklawy, ale
wciąż będzie tam dość miejsca dla cudów, gdyby święta była do tego skłonna.
Pielgrzymi już przybywali na uroczystości w takiej liczbie, że Cadfael darował sobie
nadstawianie oka i ucha na stałą krzątaninę na wielkim dziedzińcu, wokół wartowni i domu
gościnnego, czy też na odgłos kopyt na bruku, gdy koniuszowie prowadzili konie na
podwórze stajni. Brat Dionizy, szpitalnik, będzie miał pełen dom gości do zakwaterowania i
wyżywienia, kiedy to mieszczanie i okoliczni wieśniacy napłyną tuż przed samym dniem
świętej, by oddać jej cześć.
Dopiero kiedy ukazał się przeor Robert, okrążający narożnik klasztoru najszybszym
krokiem, na jaki pozwalała jego godność i kierujący się ku kwaterze opata, Cadfael przerwał
swoje nieśpieszne przycinanie zeschniętych kwiatów, by odnotować w pamięci to zdarzenie i
pospekulować. Surowe, pociągłe oblicze Roberta miało wyraz anioła wysłanego w sprawie
ogromnej wagi i wyposażonego w autorytet wspaniałej istoty, która go wysłała. Jego srebrna
tonsura świeciła w słońcu popołudnia, a wąski patrycjuszowski nos wysuwał się w przód,
węsząc chwałę.
„Mamy jakiegoś bardziej niż zwyczajnie ważnego gościa”, pomyślał Cadfael. I
poszedł zaciekawiony w ślad za przeorem w stronę wejścia do kwatery opata. Nie zdziwił się
zbytnio, kiedy sam opat ukazał się po kilku minutach i ruszył na dziedziniec z przeorem
Robertem kroczącym u jego boku. Obaj mężczyźni byli tak samo rośli, ale jeden był cały
gładką, wysmukłą, starannie pielęgnowaną elegancją, ten drugi zaś cały kośćmi i ścięgnami, i
ostrą, nie na pokaz, inteligencją. Kiedy przy wypełnianiu wakatu pozostawionego po złożeniu
władzy przez opata Heriberta przeor Robert został pominięty na korzyść obcego, odebrał to
jako ciężki cios, ale nie stracił nadziei. I wytrzymały, mógł nawet przeżyć Radulfusa i w
końcu doczekać się swego. „Nie”, westchnął pobożnie Cadfael. „Jeszcze przez wiele lat nie”.
Nie musiał długo czekać, by opat Radulfus i jego gość wyszli razem na dziedziniec,
prowadząc uprzejmą i ostrożną rozmowę nieznajomych oceniających się nawzajem przy
pierwszym spotkaniu. Oto był gość o zbyt wielkim a zapewne i zbyt poufnym znaczeniu, by
go ulokować w domu gościnnym, nawet wśród dobrze urodzonych. Był prawie tak wysoki jak
Radulfus i we wszystkim prócz ramion dwukrotnie od niego szerszy, dobrze zbudowany i tęgi
prawie do otyłości, a jednak muskularny. Na pierwszy rzut oka twarz miał okrągłą i lśniącą od
dobrobytu, o pełnych wargach, pełnych policzkach, i pełną pobłażania dla samego siebie. Na
drugi rzut oka te wargi były zacięte z groźną i nieznoszącą oporu siłą, mięsisty podbródek
przykrywał stanowczą szczękę, a oczy w nieco opuchniętej oprawie wyrażały mimo to ostrą,
krytyczną inteligencję. Głowę miał odkrytą i nosił tonsurę, bo inaczej Cadfael, który nigdy go
przedtem nie widział, wziąłby go za jakiegoś barona czy earla z królewskiego dworu, bo jego
strój, gdyby nie zgaszone kolory ciemnego szkarłatu i czerni, miał w sobie pański przepych
kroju i ozdób. Długa, bogata szata do konnej jazdy, rozcięta była z przodu prawie do paSa, jej
obszyty złotem kołnierz, rozchylony przy letniej pogodzie, ukazywał koszulę z pięknego
płótna i złoty łańcuch z krzyżem opasujący grubą, muskularną szyję. Niewątpliwie gdzieś pod
ręką był jakiś przyboczny albo koniuszy, który uwolnił go od konieczności noszenia płaszcza,
bagażu, a nawet rękawic zapewne zdjętych przy zsiadaniu. Ton jego głosu, słyszany z daleka,
gdy dwaj prałaci weszli do kwatery i zniknęli z oczu, był niski i miarowy, a jednak było w
nim coś sugerującego niezadowolenie.
Po paru chwilach Cadfael dostrzegł możliwy tego powód. Jakiś koniuszy szedł przez
dziedziniec od wartowni, prowadząc do stajni dwa konie, tęgiego kasztanowatego kuca i
wielkiego, pięknego karosza z białymi łatami na nogach, okrytego bogatym rzędem. Nie było
potrzeby pytać, czyj to koń. Imponująca uprząż, szkarłatna derka i ozdobna uzda wyjaśniały
wszystko. Za koniuszym szli dwaj inni, prowadząc mniej wystrojone wierzchowce i
obładowanego konia jucznego. To musiał być jakiś kleryk, który w podróży nie rezygnował z
wygód, do jakich przywykł. Nutę miarkowanej irytacji mogło wywołać to, że ów kary koń,
jedyny odpowiadający godności jego jeźdźca, o ile nie jedyny zdolny unieść jego ciężar, kulał
na lewą przednią nogę. Dokądkolwiek udawał się gość opata, był zmuszony przedłużyć o
kilka dni swój pobyt, póki rana się nie zaleczy.
Cadfael skończył swoje przycinanie i zabrał koszyk zwiędłych kwiatów do ogrodu,
pozostawiając za sobą gwar i ruch wielkiego dziedzińca. Róże zaczęły kwitnąć wcześnie
dzięki pięknej, ciepłej pogodzie. Wiosenne deszcze przyniosły urodzaj trawy, a czerwiec
idealne warunki do zbioru siana. Strzyża owiec była na ukończeniu i handlarze patrzyli z
nadzieją na swoją wełnę. Skromni pielgrzymi świętej Winifredy przybywający pieszo będą
mieli suchą drogę i ciepłe leża, nawet na zewnątrz. To chyba jej dzieło? Cadfael mógłby
uwierzyć, że uśmiech tej walijskiej dziewczyny zapewnia słoneczną pogodę na granicach.
Wcześniejsze zasiewy grochu na dwóch polach zbiegających od skraju ogrodu do
potoku Meole, już dojrzały i zostały zebrane, bo dziesięć dni słońca bardzo szybko ożywiło
strąki. Brat Winfryd, niebieskooki młody olbrzym, przekopywał korzenie, podczas gdy ścięte
sierpem łodygi leżały, susząc się na stosie na skraju pola. Dłonie wywijające motyką były
wielkie i opalone, i zdawało się, że powinny być niezgrabne, a tymczasem były równie
ostrożne i delikatne w obchodzeniu się z cennymi szklanymi naczyniami Cadfaela, jak były
silne i skuteczne w posługiwaniu się motyką i łopatą.
Wewnątrz murów herbarium wisiała w powietrzu korzenna i ciepła słodycz. Chwasty
cieszyły się sprzyjającą wzrostowi pogodą nie mniej niż zioła, na których żerowały, zawsze
więc o tej porze roku było coś do zrobienia. Cadfael podkasał habit i zabrał się do roboty na
kolanach, blisko ciepłej ziemi i z tym niepokojącym upojnym zapachem wibrującym wokół
niego niczym niewidzialne skrzydła, gdy tymczasem słońce pieściło mu grzbiet.
Nadal był tym zajęty, nie śpiesząc się, pogrążony w jakimś szczęśliwym rozmarzeniu,
rozkoszując się dotykaniem liści, korzeni i gleby, kiedy w dwie godziny później przyszedł,
szukając go, Hugo Beringar. Cadfael usłyszał lekkie, sprężyste kroki na żwirowej ścieżce i
przysiadł na piętach, patrząc jak przyjaciel się zbliża. Hugo uśmiechnął się, widząc go na
kolanach.
- Czy modlisz się za mnie?
- Stale - odrzekł z powagą Cadfael. - To wymaga pracy w tak trudnym przypadku.
Skruszył w dłoniach garść ciepłej, ciemnej ziemi, a Hugo podał mu rękę, pomagając
wstać. W szczupłym ciele szeryfa i w jego wąskich przegubach było owiele więcej hartu, niż
mógłby ktokolwiek przypuszczać. Cadfael znał go zaledwie od pięciu lat, ale zbliżył się do
niego bardziej niż do wielu tych, o których się ocierał przez dwadzieścia trzy lata swego
zakonnego życia.
- Co tu robisz? - spytał z miejsca. - Myślałem, że jesteś u siebie na północy, na
sianokosach.
- I byłem, aż do wczoraj. Sianokosy w toku, strzyża skończona, więc przywiozłem
Alinę i Egidiu - sza z powrotem do miasta. W samą porę, żeby złożyć wyrazy uszanowania
jakiemuś wielkiemu magnatowi, który nas tu odwiedza i nie jest z tego zbyt zadowolony.
Jego koń okulał w drodze do Chesteru. Nie masz czegoś do picia, Cadfaelu, dla
spragnionego? Chociaż - dodał mimochodem - nie wiem, czemu mi zaschło w gardle, bo
tamten zdominował całą rozmowę.
Cadfael miał w pracowni wino własnego wyrobu, młode ale nadające się już do picia.
Wyniósł dzban na słońce i zasiedli razem na ławie pod północną ścianą ogrodu, wygrzewając
się w słońcu w bezwstydnym nieróbstwie.
- Widziałem tego konia - powiedział Cadfael.
- Trzeba mu kilku dni, zanim będzie zdolny wyruszyć do Chesteru. Widziałem też
tego człowieka, jeśli to ten, którego opat śpieszył witać. Nie był oczekiwany, sądząc z tonu
powitania. Jeżeli się śpieszy do Chesteru, trzeba mu świeżego konia, albo więcej cierpliwości
niż jej ma, jak mi się zdaje.
- Och, on się już z tym pogodził. Radulfus może go mieć w swoich rękach jeszcze
przez tydzień albo dłużej. Gdyby pojechał teraz do Chesteru, nie zastałby tam earla Ranulfa.
Przebywa on na walijskiej granicy, odpierając nowy najazd Gwynedda. Owain da mu na jakiś
czas zajęcie.
- A kim jest ten kleryk w drodze do Chesteru? - spytał Cadfael. - I czego chciał od
ciebie?
- Cóż, sam sfrustrowany - póki mu nie powiedziałem, że nie ma pośpiechu, bo earl
objeżdża granice - usiłuje naprzykrzać się innym. Posłał po szeryfa, żeby przynajmniej
wymusić należny szacunek! Był jednak w tym i jakiś cel. Chciał uzyskać ode mnie
informacje, gdzie przebywa Owain Gwynedd i jakie ma zamiary. Chciał się zwłaszcza
dowiedzieć, jak wielkim zagrożeniem jest nasz walijski książę dla earla Ranulfa, czy earl
byłby rad, mogąc mieć jakąś pomoc przeciw niemu i ile mógłby za to zapłacić.
- W interesie króla - wywnioskował po namyśle Cadfael. - Czy to jakiś zaufany
biskupa Henryka?
- Nie on! Stefan choć raz robi dobry użytek z arcybiskupa, nie zaś ze swego brata z
Winchesteru. Henryk jest zajęty gdzie indziej. Nie, wasz gość to Gerbert, jeden z
augustiańskich kanoników z Can - terbury, wielka figura na dworze arcybiskupa Teo - balda.
Jego zadaniem jest wykonanie gestu pokoju i dobrej woli wobec earla Ranulfa, którego
lojalność - dla Stefana czy jakiejś innej strony - jest w najlepszym razie chwiejna, ale można
ją umocnić - czy też Stefan spodziewa się, że można - na zasadzie wzajemnych korzyści: ty
mi dasz pełne i uczciwe poparcie na północy, a ja ci pomogę powstrzymać Owaina Gwynedda
i jego Walijczyków. Razem jesteśmy mocniejsi niż osobno!
Gęste brwi Cadfaela uniosły się ku jego szpakowatej tonsurze.
- Co takiego? Kiedy Ranulf wciąż trzyma zamek Lincoln, wystawiając Stefana na
pośmiewisko? I inne królewskie zamki, które zajął nielegalnie! Czy Stefan przymyka oczy na
tego rodzaju poparcie i przyjaźń?
- Stefan nie zapomina o niczym. Jest jednak skłonny zmilczeć, jeśli to sprawi, że
Ranulf będzie przez kilka miesięcy spokojny i zadowolony z siebie. Takich niebezpiecznych
sprzymierzeńców, którzy wyrośli już ze swoich butów, jest więcej - mówił Hugo. - Myślę, że
Stefan zamierza zajmować się tylko jednym naraz, a co najmniej jeden jest groźniejszy niż
Ranulf z Chesteru. Wszystko w swoim czasie, ale przeciw temu jednemu Stefan ma coś
więcej niż kilka zawłaszczonych zamków, więc warto kupić zadowolenie Chestera, póki się
nie uporamy z Essex.
- Mówisz jakbyś był pewien, co zamierza król - zauważył Cadfael.
- Prawie pewien, tak. Widziałem na Boże Narodzenie jak ten człowiek nosił się na
królewskim dworze. Ktoś obcy mógłby się zastanawiać, który z nich jest królem. Stefan może
być wyrozumiały, ale nie jest potulny. Krążyły plotki, że earl Essexu układał się znowu z
cesarzową dopóki była w Oksfordzie, ale przestał, kiedy oblężenie przybrało niepomyślny dla
niej obrót. Już wystarczająco często przechodził ze strony na stronę. Jego koniec chyba jest
bliski.
- I Ranulf ma być ułagodzony, dopóki się nie uporacie z jego kolegą earlem. - Cadfael
potarł niezdecydowanie swój orli opalony nos i myślał nad tym przez chwilę. - To wygląda
raczej na sposób myślenia biskupa Winchesteru niż króla Stefana - powiedział ostrożnie.
- To być może. I może dlatego król korzysta w tej sprawie z usług kogoś z dworu
biskupa Canter - bury, a nie Winchesteru. Kto by podejrzewał, że jakiś pomysł Henryka może
się kryć za ręką biskupa Teobalda? Nie ma chyba dyplomaty króla czy cesarzowej, który by
nie wiedział, że ci dwaj się nie kochają.
Cadfael nie mógł zaprzeczyć. Ta wrogość trwała od pięciu lat, od czasu, gdy po
śmierci Wilhelma z Corbeil opustoszał tron arcybiskupi w Canterbury, a młodszy brat króla,
Henryk, żywił przeświadczenie, że jemu przypadnie ten urząd, jako oczywiście należny.
Gorzko się rozczarował, kiedy papież Innocenty mianował zamiast niego Teobalda z Bec.
Henryk tak jasno dał wyraz swego niezadowolenia, że Innocenty, czy to pragnąc nagrodzić
jego niewątpliwe zdolności, czy z czystej irytacji i złośliwości, dał mu na pocieszenie
stanowisko legata papieskiego w Anglii, czyniąc go tym samym faktycznym zwierzchnikiem
arcybiskupa, co nie mogło ich do siebie zbliżyć. Pięć lat rywalizacji, pełnej godności lecz
zajadłej, podtrzymywało ten ogień. Nie, żaden podejrzany earl odwiedzany przez zaufanego
Teobalda nie dopatrzyłby się za tą propozycją nawet cienia przebiegłych manipulacji Henryka
z Winchesteru.
- Cóż - przyznał ostrożnie Cadfael. - Ranul - fowi może to odpowiadać, skoro ma
pełne ręce Walijczyków z Gwynedd. Chociaż trudno zgadnąć, co Stefan może mu zaoferować
jako pomoc.
- Nic - zgodził się Hugo, parsknąwszy śmiechem - i Ranulf będzie to wiedział tak
samo dobrze jak my. Nic prócz wyrozumiałości, ale i to będzie dobrze przyjęte w tych
okolicznościach. Och, oni się dobrze rozumieją i jeden nie ufa drugiemu, ale obaj dopilnują
dotrzymania umowy we własnym interesie. Zgoda na odłożenie rywalizacji jest w tej chwili
lepsza niż brak zgody i konieczność oglądania się co chwilę przez ramię. Ranulf może się
zająć wyłącznie Owainem Gwyneddem, a Stefan może się poświęcić całkowicie sprawie
Godfryda de Mandeville w Essex.
- A my w międzyczasie musimy podejmować kanonika Gerberta, dopóki jego koń nie
będzie w stanie go unieść.
- I jego służącego, i dwóch koniuszych, i jednego z diakonów biskupa de Clintona,
pożyczonego mu jako przewodnika przez diecezję. To jakiś potulny malec imieniem Serio,
który trzęsie się ze strachu przed tym człowiekiem. Wątpię czy on kiedy słyszał oświętej
Winifredzie - mam na myśli Gerberta, nie Seria - ale będzie chciał pokierować jej świętem za
was, skoro już się tu zatrzymał.
- Takie robi wrażenie - przyznał Cadfael. - A co mu powiedziałeś w tej drobnej
sprawie Owaina Gwynedda?
- Prawdę, choćby i nie całą prawdę. Że Owain jest w stanie dostarczyć Ranulfowi tylu
zajęć na granicy, że nie będzie on miał czasu na sprawianie kłopotów gdzie indziej. Nie ma
potrzeby robienia jakichś prawdziwych ustępstw, żeby go ułagodzić, ale słodkie słówka nie
zaszkodzą.
- I nie ma potrzeby wspominać, że ty ułożyłeś się z Owainem, żeby nas tu zostawił w
spokoju i odciągnął earla Chesteru. To może nie przywrócić Stefanowi zagarniętych zamków
na północy, ale przynajmniej powstrzyma chciwe ręce earla przed sięganiem po inne ziemie.
A jakie wieści z zachodu? Ten spokój w kraju Gloucestera daje do myślenia. Wiesz o co mu
idzie?
Wyniszczająca i wyczerpująca siły wojna domowa między kuzynami o tron Anglii
trwała już pięć lat wśród spazmatycznych ruchów na południu i zachodzie, rzadko
sięgających tak daleko na północ jak Shrewsbury. Cesarzowa Matylda wraz ze swym
oddanym bojownikiem i bratem przyrodnim, earlem Robertem z Gloucestera, miała w ręku
prawie niepodważalną władzę nad południowym zachodem, z oparciem w Bristolu i
Gloucesterze, a król Stefan trzymał resztę kraju, ale nie był to pewny chwyt w stronach
bardziej odległych od jego bazy w Londynie i od południowych hrabstw. W tak niepewnych
warunkach każdy baron i earl był skłonny myśleć o własnych ambicjach i korzyściach, i starał
się raczej zabezpieczyć sobie jakieś małe królestwo, niż poświęcać swe siły wspieraniu króla
albo cesarzowej. Earl Ranulf z Chesteru czuł się dostatecznie oddalony od władzy obojga
rywali, żeby sobie mościć własne gniazdo, gdy fortuna sprzyjała śmiałym, i było aż nazbyt
jasne, że jego rzekoma lojalność wobec króla Stefana zajmuje drugie miejsce po ustanowieniu
własnego królestwa zajmującego północne ziemie od Chesteru do Lincoln. Misja kanonika
Gerberta z pewnością zakładała brak zaufania dla słów earla, choćby i pobożnie ślubowanych,
miała jednak na celu utrzymanie go w spokoju przez jakiś czas i w jego własnym interesie,
dopóki król nie będzie gotów, by się z nim uporać. Tak w każdym razie widział tę sprawę
Hugo.
- Robert - mówił Hugo - jest zajęty umacnianiem swej obrony i przekształcaniem
południowego zachodu w twierdzę. I wraz z siostrą sprowadzili tego chłopca, którego ona ma
nadzieję uczynić któregoś dnia królem. Och, tak, młody Henryk wciąż jest tam, w Bristolu,
ale Stefan nie ma szans na przeniesienie wojny tak daleko, a nawet gdyby mógł, nie
wiedziałby co zrobić z chłopcem, gdyby go dostał w swoje ręce. Ale i ona nie ma z chłopca
korzyści poza przyjemnością z jego obecności, chociaż być może to wystarcza. W końcu będą
musieli odesłać go do domu. Kiedy przybędzie następnym razem, może przybyć poważnie i
zbrojnie. Któż to wie?
Cesarzowa przed niecałym rokiem posłała do swego męża we Francji prośbę o pomoc,
ale hrabia Godfryd Andegaweński, bez względu na to, czy wierzył w prawo żony do tronu
Anglii, czy nie, nie miał zamiaru posyłać jej posiłków, których sam używał do udanego
podboju Normandii. To przedsięwzięcie interesowało go o wiele bardziej niż pretensje
Matyldy. Zamiast rycerzy i broni, których potrzebowała, przysłał jej więc ich
dziesięcioletniego syna.
Cadfael zastanawiał się jakiego rodzaju ojcem jest ten hrabia Andegawenii. Mówiono,
że przywiązywał wielką wagę do majątku swego rodu i swoich następców i że dał swym
dzieciom porządne wykształcenie. Z pewnością miał podstawy, by ufać w oddanie earla
Roberta temu chłopcu, którego posyłał mu w opiekę. Żeby jednak wysyłać takie dziecko do
kraju niszczonego przez wojnę domową! Oczywiście znał Stefana i wiedział, że ten nie
skrzywdzi chłopca, nawet gdyby go dostał w swe ręce. A może mały Henryk wiedział czego
chce, nawet w tak młodym wieku, i sam nalegał na tę wyprawę?
Tak, śmiały ojciec mógł respektować śmiałość syna. „Niewątpliwie”, myślał Cadfael
„usłyszymy jeszcze o tym Henryku Plantagenecie, który przykłada się do swoich lekcji i
czeka stosownej chwili w Bristolu”.
- Muszę iść - powiedział Hugo, wstając i przeciągając się leniwie na słońcu. - Dość
mam na dziś kleryków - bez urazy, nie twego towarzystwa, ale ty przecież nie jesteś
klerykiem. Czy nigdy nie myślałeś o niższych święceniach, Cadfaelu? Choćby po to, żeby
skorzystać z immunitetu, gdyby jakieś twoje niecne sprawki wyszły na jaw? Lepszy sąd opata
niż mój, gdyby do tego przyszło!
- Gdyby do tego przyszło - odrzekł spokojnie Cadfael, wstając także - musiałbyś sam
trzymać język za zębami, bo byłeś ze mną w dziewięciu wypadkach na dziesięć. Pamiętasz te
konie, które ukryłeś przed królewską obławą, kiedy...
Hugo, śmiejąc się, zarzucił ramię na ramiona przyjaciela.
- Och, jeśli masz sięgać po wspomnienia, mogę ci w tym dorównać. Lepiej niech
spoczywają w pokoju. Byliśmy zawsze najrozsądniejszymi z ludzi. Chodź, odprowadź mnie
do strażnicy. Chyba już pora na nieszpory.
Poszli razem bez pośpiechu żwirową ścieżką, obok żywopłotu i przez ogród
warzywny, tam gdzie zaczynały się klomby róż. Brat Winfryd przechodził właśnie przez
grzbiet stoku grochowiska, krocząc sprężyście z łopatą na ramieniu.
- Weź pozwolenie i przyjdź zobaczyć chrześniaka - powiedział Hugo, kiedy okrążyli
żywopłot, a szum i krzątanina dziedzińca otoczyły ich niczym rojące się pszczoły. - Gdy tylko
wracamy do miasta, Egidiusz zaczyna pytać o ciebie.
- Rad przyjdę. Brak mi go było, kiedy wyjechaliście na północ, ale w lecie lepiej, żeby
był tam, niż tu, zamknięty w murach. Alina zdrowa?
- Kwitnie jak róża. Przyjdź i sam zobacz. Będzie na ciebie czekała.
Obeszli narożnik domu gościnnego i weszli na dziedziniec, wciąż ożywiony niczym
jakiś miejski plac. Do stajni prowadzono jeszcze jednego konia. Brat Dionizy przyjmował
nowo przybyłego gościa pokrytego pyłem drogi u drzwi swej domeny. Dwóch czy trzech
przybocznych nowicjuszy biegało tam i z powrotem z brychanami, świecami i dzbanami z
wodą. Goście już zakwaterowani stali, przyglądając się tłumowi przybyszów przy strażnicy,
witając przyjaciół, odnawiając stare znajomości i zawierając nowe. Tymczasem chłopcy
klasztorni, zarówno oblaci, jak i uczniowie gromadzili się podnieceni, nadstawiając uszu i
wytrzeszczając oczy, podskakując i szczebiocząc jak świerszcze, i rzucając się między
pielgrzymów niczym psy na targowisku. Przejście brata Jeremiasza, śpieszącego przez
dziedziniec z klasztoru do infirmerii, zwykle zmusiłoby chłopców do milczenia, ale w tym
wesołym zamieszaniu łatwo było umknąć jego uwagi.
- Macie pełny klasztor na to święto - zauważył Hugo, przystając, by podziwiać barwny
chaos i napawać się nim równie sżczerze jak chłopcy.
Wśród zgromadzonych w bramie podniosło się nagłe poruszenie. Furtian cofnął się do
drzwi swej kwatery, a ludzie po obu stronach zaczęli się usuwać, jakby robiąc przejście dla
jeźdźców, ale nie było słychać żadnych uderzeń kopyt o bruk pod łukiem bramy. Wchodzący
przybywali pieszo, a gdy wyłonili się na dziedzińcu, przyczyna skwapliwego ustępowania im
z drogi stała się oczywista. Długi płaski wózek ręczny skrzypiał, ciągnięty przez krępego,
siwiejącego wieśniaka i popychany przez jakiegoś szczupłego, młodego człowieka w
znoszonym stroju podróżnym. Ładunek wózka przykryty był brunatnym płaszczem i
uwieńczony jakimś zawiniątkiem, ale widać było, że jest ciężki, a jego kształt, długość i
szerokość przywodziły myśl o ludzkim przemijaniu. Otaczająca go cisza dotarła do miejsca,
gdzie stali Hugo i Cadfael. Chłopcy patrzyli wielkimi oczami, nastawiając uszu, choć zdjęci
lękiem, pełni pytań i zdecydowani niczego nie przegapić.
- Myślę - rzekł Hugo - że macie gościa, który potrzebuje łoża gdzie indziej niż w
domu gościnnym.
Młody człowiek, krzywiąc się, wyprostował zgarbione plecy, i rozejrzał się w
poszukiwaniu kogoś znaczniejszego. Furtian podszedł ku niemu, obchodząc wózek i trumnę z
ostrożnością człowieka, który przywykł do wszystkiego i nie da się wytrącić z równowagi
nawet pojawieniem się śmierci wkraczającej w przygotowania do radosnego święta, niczym
w moralitecie. Ich wymiana zdań była zbyt cicha, zbyt poważna i zbyt osobista, by ją usłyszał
ktoś poza nimi dwoma, ale wyglądało na to, że przybysz prosi o kwaterę dla siebie i dla
swego podopiecznego. Jego zachowanie było pełne szacunku i grzeczne, jak wypadało w tym
otoczeniu, ale też pełne spokojnej pewności siebie. Obrócił głowę i wskazał dłonią kościół.
Młody człowiek miał może dwadzieścia sześć albo dwadzieścia siedem lat, nosił ubranie
wyblakłe od słońca i pokryte pyłem drogi. Był wzrostu ponad średniego, szczupły i żylasty,
grubokościsty i o szerokich ramionach, ze strzechą włosów koloru słomy, nieco jaśniejszych
niż ciemna opalenizna czoła i policzków, i z wydatnym nosem, wąskim i prostym. Była to
dumna twarz, nieco ściągnięta teraz od wysiłku i skupiona wobec powagi misji. Cadfael
pomyślał jednak, przyglądając mu się przez szerokość dziedzińca, że to oblicze z natury
dobroduszne, otwarte, pogodne, skore do uśmiechu, a usta o szerokich wargach gotowe są do
zwierzeń na pierwsze przyjazne zaproszenie.
- To ktoś z waszej trzódki z Podgrodzia? - spytał Hugo, przyglądając mu się z
zainteresowaniem. - Chociaż, nie, on wygląda na kogoś, kto przebył znacznie dłuższą drogę.
- Ale mimo to - powiedział Cadfael, kręcąc głową nad jakimś wymykającym mu się
podobieństwem - wydaje mi się, że gdzieś, kiedyś dawniej widziałem tę twarz. Albo
przypomina mi ona jakiegoś chłopaka, którego kiedyś znałem.
- Chłopcy, których kiedyś znałeś, pochodzą z połowy świata. Cóż, dowiemy się
wszystkiego w swoim czasie - rzekł Hugo - bo wygląda na to, że brat Dionizy zajął się tą
sprawą, a jeden z waszych młodzików pobiegł po kogoś do klasztoru.
Owym kimś okazał się sam przeor Robert z depczącym mu po piętach bratem
Jeremiaszem. Długość kroków Roberta i krótkość nóg Jeremiasza zmieniały to, co miało być
poważną krzątaniną, w pośpieszne powłóczenie nogami, ale zawsze doprowadzało go w porę
wszędzie tam, gdzie działo się coś, co mogło go zaciekawić, dać okazję do pozytywnej oceny
albo potępienia.
- Wasi dziwni goście zostaną przyjęci - zauważył Hugo, widząc jak przebiega
rozmowa - choćby tylko na jakiś czas. Chyba trudno by wam było odprawić nieboszczyka.
- Znam tego chłopa z wózkiem - powiedział Cadfael. - Jest spod Wrekin. Widziałem
jak przywoził towary na targ. Pewnie wynajęto go z wózkiem do tej roboty. Ale ten drugi
przybywa z bardzo daleka, to pewne. Zastanawiam się z jak daleka wiezie swego
podopiecznego, wynajmując po drodze pomocników. I czy tu jest koniec owej podróży?
Wcale nie było pewne, że przeor Robert mile powita nagłe pojawienie się trumny
pośrodku dziedzińca pełnego pielgrzymów liczących na dobre znaki i na przyjemne
podniecenie. Prawdę mówiąc, przeor Robert nigdy nie okazywał przychylności niczemu, co w
jakikolwiek sposób zakłócało gładki i zgodny z zasadami bieg zdarzeń wewnątrz enklawy.
Najwyraźniej jednak nie znalazł powodu, żeby odmówić tego, o co go proszono z należnym
uszanowaniem. Pozwolono im zostać, choćby tylko na jakiś czas, jak to ujął Hugo. Jeremiasz
pobiegł szybko, zebrać co tęższych braci i nowicjuszy do zdjęcia trumny z wozu i
przeniesienia jej do klasztoru, niewątpliwie do kaplicy przedpogrzebowej w kościele. Młody
człowiek podniósł skromny worek ze swym dobytkiem i poszedł nieco znużony za orszakiem,
by zniknąć w południowym wejściu klasztoru. Szedł zesztywniały i z poocieranymi nogami,
ale trzymał się prosto, nie demonstrując żalu, chociaż twarz miał poważną i zamyśloną.
Zajęty był raczej własnymi myślami niż tym, co mogło zaprzątać głowy obserwatorów.
Brat Dionizy zszedł po schodach domu gościnnego i ruszył żwawo przez dziedziniec
za orszakiem żałobnym, chyba po to, by cofnąć i ulokować z całą życzliwością młodego
gościa. Widzowie patrzyli za nim przez chwilę, a potem wrócili do swoich przerwanych
zajęć, najpierw cicho i z wahaniem, ale wkrótce z jeszcze większym wigorem niż przedtem,
skoro mieli teraz o czym rozmawiać, a chwila zalęknienia minęła.
Hugo i Cadfael w milczeniu przeszli przez dziedziniec do strażnicy przy bramie.
Właściciel wyprowadził swój odciążony wózek za bramę i dalej ku Podgrodziu. Najwyraźniej
zapłacono mu z góry i był rad ze swego zlecenia.
- Wygląda na to, że zrobił swoje - rzekł Hugo, patrząc jak tamten skręca w ulicę. - Bez
wątpienia dowiemy się wkrótce od brata Dionizego, o co chodzi.
Jego koń, wysoki siwek, rozpieszczony przez swego pana, był uwiązany u wartowni.
Żadna wielka piękność z wyglądu czy temperamentu, twardy w pysku i uparty, odnosił się z
głęboką pogardą do całej ludzkości z wyjątkiem swego pana, a i jego tolerował, mając co
najwyżej za równego sobie.
- Przyjdź wkrótce - powiedział Hugo ze stopą w strzemieniu i wodzami zebranymi w
dłoni - i przynieś mi plotki. Kto wie, za dzień czy dwa może dopasujesz imię do tej twarzy.
Rozdział drugi
Cadfael wyszedł po wieczerzy z refektarza w beztroski, ciepły wieczór,
rozpromieniony odbitym światłem różowego zachodu słońca. Czytania przy posiłku, wybrane
zapewne przez przeora Roberta w ukłonie dla kanonika Gerberta, były z pism świętego
Augustyna, któremu Cadfael nie był aż tak oddany, jak mógłby być. W Augustynie była jakaś
nieugięta sztywność, która okazywała niewiele współczucia wszystkim, z którymi się nie
zgadzał. Cadfael nie zamierzał rezygnować ze swoich osobistych zastrzeżeń wobec świętego,
który mógł opisywać ród ludzki jako masę zepsucia i grzechu zmierzającą nieuchronnie ku
śmierci, albo wobec kogoś, kto mógł patrzeć na świat z góry i z powodu wszystkich jego
niedoskonałości uważać go za zło nie do naprawienia. W ten promienny wieczór Cadfael
patrzył na świat, od róż w ogrodzie poczynając na obrobionych kamieniach klasztornych
murów kończąc, i uważał go za niezaprzeczalnie piękny. Nie mógł też się zgodzić, że liczba
przeznaczonych do zbawienia jest ustalona, ograniczona i niezmienna, jak głosił Augustyn,
ani że los każdego człowieka jest przypieczętowany od jego urodzenia, bo czemu nie mając
się czego spodziewać na tamtym świecie, nie miałby odrzucić wszelkich względów dla
innych i nie zacząć rabować, mordować i siać spustoszenie na tym?
W tym niezdyscyplinowanym nastroju Cadfael poszedł do infirmerii zamiast na
Collatio, gdzie z pewnością nadal głoszono srogą sprawiedliwość świętego Augustyna. Lepiej
iść sprawdzić zawartość apteczki brata Edmunda, posiedzieć chwilę i poplotkować z kilku
starszymi braćmi, zbyt słabymi, by mogli w pełni brać udział w zakonnym porządku dnia.
Edmund, będący synem klasztoru od czwartego roku życia i sumiennie sprawujący
obrzędy, poszedł był do kapitularza słuchać Jeremiaszowego czytania. Wrócił na wieczorny
obchód właśnie wtedy, gdy Cadfael zamykał drzwiczki apteczki i powtarzał, bezgłośnie
poruszając ustami, nazwy trzech leków, których zapas trzeba było uzupełnić.
- Ach, więc tu jesteś - powiedział Edmund wcale nie zdziwiony. - To dobrze, bo
przyprowadziłem kogoś, kto potrzebuje pomocy bystrego oka i pewnej ręki. Miałem zamiar
sam spróbować, ale twoje oczy są lepsze niż moje.
Cadfael odwrócił się, by zobaczyć, kim jest ten spóźniony pacjent. Światło wewnątrz
nie było zbyt dobre, a człowiek idący za Edmundem zawahał się i zatrzymał nieśmiało w
wejściu. Był młody, szczupły i tak rosły jak Edmund.
- Podejdź do lampy - powiedział Edmund - i pokaż rękę bratu Cadfaelowi. - A do
Cadfaela rzekł, kiedy młody człowiek zbliżył się w milczeniu.
- Nasz gość przybył dopiero dziś i ma za sobą długą drogę. Potrzebuje snu, ale będzie
lepiej spał, jeśli wyjmiesz mu drzazgi, zanim rana się zaogni. Zaraz rozjaśnię lampę.
Silniejsze światło zmieniło twarz młodego człowieka w ostrą i wyrazistą
płaskorzeźbę: ładny wystający nos, mocne kości policzków i podbródka. Głębokie cienie
uwydatniały osadzenie ust i oczu pod wysokim czołem. Zmył już z siebie pył podróży i
doprowadził do porządku plątaninę jasnych, falujących włosów. Koloru jego oczu nie można
było w tej chwili określić. Spuścił wzrok, przez co uwidoczniły się duże, łukowate powieki.
Oczy skryte były dodatkowo przez prawą rękę, którą trzymał posłusznie blisko lampy
obróconą dłonią do góry. Był to ten młody człowiek, który przywiózł do opactwa zmarłego
towarzysza i poprosił o schronienie dla nich obu.
Dłoń, którą nieśmiało podsunął do obejrzenia, była duża i mocna, o długich palcach z
grubymi stawami. Rana była wyraźnie widoczna. U dołu, u podstawy kciuka, dwie albo trzy
poszarpane nakłucia rozjątrzyły się od ucisku w jedną zaognioną rankę. Jeśli jeszcze nie była
ropiejąca, wkrótce będzie, gdy się o nią nie zadba.
- Twój tragarz ma wózek w bardzo marnym stanie - stwierdził Cadfael. - Jak sobie
wbiłeś te drzazgi? Wypychając wózek z rowu? A może pozwolił ci robić więcej, niż robił
sam, zaprzęgnięty z przodu? I czym próbowałeś wyciągnąć te drzazgi? Jakimś brudnym
nożem?
- To nic takiego - odpowiedział młody człowiek. - Nie chciałem robić wam kłopotu.
To był nowo wstawiony uchwyt, jeszcze niewygładzony jak należy. A trumna była bardzo
ciężka, bo trzeba ją było wybić ołowiem. Drzazgi weszły głęboko i drewno jeszcze tam tkwi,
chociaż część już wyjąłem.
W apteczce była pęseta. Cadfael zbadał starannie zaognione ciało, zwężając oczy nad
dłonią młodzieńca. Miał doskonały wzrok, a jego dotyk był, kiedy trzeba, nieubłagany.
Surowe drewno weszło głęboko i jeszcze bardziej rozszczepiło się w ciele. Wyciągał kawałek
po kawałku, macał i ugniatał to miejsce, żeby sprawdzić czy jeszcze coś zostało. Z
zachowania się pacjenta nic nie wynikało. Stał spokojnie i bez drgnienia, milczący z natury,
albo też onieśmielony nieznanym sobie miejscem.
- Czy jeszcze coś tam wyczuwasz?
- Nie, tylko ból, żadnego kłucia - odpowiedział młodzik, dotykając dłoń.
Droga najdłuższej drzazgi pociemniała pod skórą. Cadfael sięgnął po płyn do
przemywania ran, składający się z żywokostu, lepczycy i czyśćca, który zwał się tak nie bez
powodu.
- Żeby zapobiec zakażeniu. Gdyby jutro jeszcze była zaogniona, przyjdź i przemyjemy
ją znowu, myślę jednak, że twoje ciało dobrze się goi.
Edmund zostawił ich, żeby obejść swoich starców i napełnić oliwą wieczną lampkę w
ich kaplicy. Cadfael zamknął apteczkę i podniósł lampę, przy której pracował, by ją postawić
na zwykłym miejscu. Ukazała mu twarz jego pacjenta wyraźnie, w pełni oświetloną. Te
głęboko osadzone oczy skupione niezachwianie na Cadfaelu musiały być w świetle dnia
ciemnoniebieskie albo jaskrawo-błękitne, ale teraz wydawały się prawie czarne. Długie usta
uparcie zacięte złagodniały nagle w szerokim chłopięcym uśmiechu.
- Teraz cię poznaję! - wykrzyknął Cadfael zaskoczony i ucieszony. - Kiedy cię
zobaczyłem przy strażnicy, pomyślałem, że już gdzieś przedtem widziałem tę twarz. Bez
twego imienia! Jeśli je kiedyś znałem, dawno już zapomniałem. Ale ty jesteś tym chłopcem,
który był pisarzem starego Williama z Lythwood i poszedł z nim na pielgrzymkę, dawno
temu.
- Siedem lat - powiedział chłopiec, ożywiając się, bo go pamiętano. - A na imię mam
Elave.
- Proszę, proszę, więc wróciłeś bezpiecznie do kraju po swoich wędrówkach! Nic
dziwnego, że wyglądasz na kogoś, kto przeszedł pół świata. Pamiętam Williama jak przynosił
swój ostatni dar dla tego kościoła przed wyjazdem. Zamierzał dotrzeć do Jerozolimy.
Pamiętam, że wtedy trochę chciałem z nim iść. Czy naprawdę dotarł do tego miasta?
- Dotarł - odrzekł Elave, rozjaśniając się coraz bardziej. - Dotarliśmy! Miałem
szczęście, że trafiłem do niego na służbę. Miałem najlepszego pana, jakiego można mieć.
Wiedziałem o tym jeszcze zanim, nie mając własnego syna, postanowił wziąć mnie z sobą w
tę podróż.
- W istocie, nie miał syna - zgodził się Cadfael, spoglądając siedem lat wstecz. - To
jego bratankowie przejęli przedsiębiorstwo. Był bystrym człowiekiem i dobrym patronem
naszego klasztoru. Wielu braci będzie pamiętać jego dobrodziejstwa...
Nagle przerwał. W przypływie wspomnień z przeszłości stracił na chwilę z oczu
teraźniejszość. Wrócił do niej i spoważniał. Ten chłopiec wyruszył sa - mowtór i teraz
samowtór powrócił.
- Chcesz mi powiedzieć - spytał trzeźwo - że to Williama z Lythwood przywozisz do
domu w tej trumnie?
- To on - potwierdził Elave. - Umarł w Valognes, zanim dotarliśmy do Barfleur. Miał
odłożone pieniądze na zapłacenie rachunków, gdyby to się zdarzyło, i na podróż nas’ obu do
kraju. Chorował, odkąd ruszyliśmy na północ przez Francję. Czasem musieliśmy
zatrzymywać się po drodze na miesiąc albo dłużej, zanim mógł znowu iść dalej. Wiedział, że
umiera, i nie bardzo się tym przejmował. A mnisi byli dla nas dobrzy. Mam wprawę w
pisaniu i pracowałem, kiedy tylko mogłem. Robiliśmy to, czego po nas oczekiwano.
Powiedział to całkiem po prostu i spokojnie. Przebywając tak długo z panem
zadowolonym z siebie i swej wiary i nie lękającym się końca, chłopiec przyswoił sobie to
samo praktyczne i wesołe pogodzenie się z losem.
- Mam przekazać jego krewnym przesłania od niego. I prosić o miejsce spoczynku dla
niego.
- Tu, w ziemi opactwa? - spytał Cadfael.
- Tak. Prosiłem o posłuchanie jutro na kapitule. On był przez całe życie dobrym
patronem tego miejsca i pan opat będzie o tym pamiętał.
- Mamy teraz innego opata, ale przeor Robert będzie pamiętał i wielu innych spośród
nas także. A opat Radulfus wysłucha cię, nie musisz się obawiać odmowy. William będzie
miał dość świadków. Żałuję jednak, że nie wrócił do domu żywy, żeby nam o tym
opowiedzieć.
Przyglądał się wymizerowanemu młodzikowi z respektem.
- Dobrze mu służyłeś i musiałeś mieć ciężką drogę przez te ostatnie mile. Chyba
ledwie zdążyłeś dorosnąć, kiedy cię zabrał za morza.
- Miałem prawie dziewiętnaście lat - odrzekł Elave z uśmiechem. - Dziewiętnaście lat
i byłem wytrzymały, silny jak koń. Teraz mam dwadzieścia sześć i mogę iść własną drogą.
Przyglądał się Cadfaelowi równie badawczo jak sam był obserwowany.
- Pamiętam cię, bracie. Jesteś tym, który wojował kiedyś przed laty na wschodzie.
- Tak było - przyznał Cadfael, prawie z czułością. Zetknięty z tym młodym
podróżnikiem z miejsc kiedyś dobrze znanych i wyraźnie zapamiętanych, poczuł, że dawne
tęsknoty wzbierają w nim znowu, a duchy z dawnych lat ożywają. - Kiedy znajdziesz czas,
będziemy mieli o czym rozmawiać. Nie teraz jednak! Jeżeli nie jesteś zmęczony podróżą, to
będziesz, a jutro znajdzie się parę chwil. Lepiej się teraz prześpij. Ja muszę iść na kompletę.
- To prawda - zgodził się Elave, wydając długie westchnienie ulgi z wypełnienia
swego obowiązku. - Rad jestem tu być, zrobiwszy, co mu obiecałem. Życzę ci zatem dobrej
nocy, bracie, i dziękuję.
Cadfael patrzył jak tamten przechodzi przez dziedziniec do schodów domu
gościnnego, twardy i wytrwały młody człowiek, który zmieścił w siedmiu latach więcej
podróży, niż większość ludzi przebywa przez całe życie. Nikt inny w tych murach nie mógł
podążać duchem tam, gdzie on zamieszkiwał, nikt poza Cadfaelem. Dawna żądza poruszyła
się żarłocznie, nawet po tylu sytych latach spokoju.
- Czyżbyś go rozpoznał? - spytał Edmund, wyłaniając się zza ramienia Cadfaela. -
Przychodził tu raz czy dwa w sprawach swego pana, pamiętam, ale między osiemnastką a
trzydziestką człowiek może zmienić się nie do poznania, zwłaszcza człowiek, który zaszedł
na koniec świata i z powrotem. Zastanawiam się czasem, Cadfaelu, i nawet czasem
dostrzegam, co mogłem stracić.
- A czy dziękujesz swemu ojcu, że cię oddał Bogu - zaciekawił się Cadfael - czy
pragniesz, żeby ci pozwolił spróbować szczęścia wśród ludzi?
Byli przyjaciółmi dość bliskimi i od dość dawna, żeby pozwolić sobie na takie
pytanie.
Brat Edmund uśmiechnął się swoim spokojnym, serdecznym uśmiechem.
- Ty przynajmniej pytasz we własnym imieniu, Cadfaelu, nie czyimś. Wywodzę się z
dawnego porządku, Cadfaelu. Nie będzie więcej takich jak ja, nie pod Radulfusem w każdym
razie. Chodźmy teraz na l.om - pletę i módlmy się za stałość, którą żeśmy obiecywali.
*
Młody Elave został przyjęty na kapitule następnego ranka, kiedy tylko omówiono
bieżące sprawy opactwa.
Liczebność kapituły powiększyli tego dnia bawiący z wizytą klerycy. Kanonik
Gerbert, którego misja z konieczności się opóźniała, nie miał nic lepszego do roboty, niż
skierować sfrustrowaną energię do mieszania się we wszystko, co się nawinęło pod rękę.
Siedział przez całe posiedzenie obok opata Radulfusa, a diakon biskupa, skazany na
towarzyszenie znakomitemu prałatowi, kręcił się niespokojnie u jego boku. Ten Serio był, jak
go opisał Hugo, małym, lękliwym człowieczkiem o łagodnej, okrągłej, niewinnej twarzy, na
której malował się zwykle strach przed Gerbertem. Był po czterdziestce. Miał gładkie
policzki, był rumiany i zdrowy, z cienkim siwiejącym pierścieniem jasnych włosów,
przerzedzonych tu i ówdzie przez postępujące łysienie. Niewątpliwie wiele zniósł po drodze
od swego dominującego towarzysza i zamierzał po prostu zakończyć swą misję tak szybko i
pokojowo jak to tylko możliwe. Droga do Chester mogła mu się wydawać bardzo długa, jeśli
otrzymał instrukcje, by iść aż tak daleko.
Elave stanął przed tym powiększonym dostojnym zgromadzeniem, gdy tylko go
wezwano, wypoczęty i jaśniejący ulgą z osiągnięcia celu i pozbycia się brzemienia
odpowiedzialności. Twarz miał otwartą i pewną siebie, nawet radosną. Nie miał powodu
oczekiwać niczego innego niż zgody.
- Panie mój - przemówił. - Przywiozłem ciało wracającego z Ziemi Świętej mego
mistrza, Williatna z Lythwood, który był dobrze znany w tym mieście i był w swoim czasie
dobroczyńcą tego opactwa i kościoła. Panie, ty go nie znałeś, bo wyruszył na swoją
pielgrzymkę siedem lat temu, ale są tu bracia, którzy pamiętają jego dary i dobroczynność i
będą za nim świadczyli. Było jego życzeniem być tu pochowanym, na cmentarzu przy
opactwie, proszę więc dla niego, z całym szacunkiem, o pogrzeb i grób wewnątrz tych
murów.
Cadfael pomyślał, że tamten zapewne powtarzał tę przemowę wiele razy, układał ją i
zmieniał, mając wątpliwości, bo nie wydawał się człowiekiem wymownym, chyba że
zostałby zmuszony do obrony czegoś, co cenił. Jakkolwiek było, wygłosił ją z głębi serca.
Miał miły, nisko postawiony głos, a podróż nauczyła go, jak zachowywać się pośród ludzi
wszelkich stanów i wszelkich fortun.
Radulfus skinął głową i zwrócił się do przeora Roberta.
- Ty byłeś tu, Robercie, siedem lat temu i dawniej, a ja nie. Opowiedz mi o tym mężu,
jak go pamiętasz. Był kupcem ze Shrewsbury?
- Bardzo szanowanym kupcem - odpowiedział ochoczo przeor. - Miał stado owiec
pasące się po walijskiej stronie miasta i działał jako agent pewnej liczby średniozamożnych
hodowców, sprzedając ich wełnę wraz ze swoją na jak najlepszych warunkach. Miał też
warsztat, w którym wytwarzał pergamin ze skór, dobrze znany z pięknego, białego welinu.
Kupowaliśmy dawniej u niego. Inne klasztory także. Firmę prowadzą teraz jego bratankowie.
Ich dom stoi w mieście przy kościele świętego Alk - munda.
- Czy był patronem naszego klasztoru?
Brat Benedykt, zakrystian, wyliczył wiele darów, którymi William obdarował przez
wiele lat zarówno chór, jak i parafię Świętego Krzyża.
- Był bliskim przyjacielem opata Heriberta, który zmarł tu pośród nas przed trzema
laty.
Heribert, zbyt łagodny i uprzejmy jak na gust biskupa Henryka z Winchesteru,
ówczesnego legata papieskiego, został usunięty, by zrobić miejsce Radulfusowi i dokonał
żywota całkiem szczęśliwy i bez żalu jako zwykły mnich w chórze.
- William wspierał też chętnie ubogich - powiedział brat Oswin, jałmużnik.
- Wydaje się, że William zasłużył na to, o co prosi - rzekł opat i spojrzał przychylnie
na proszącego. - Jak rozumiem, poszedłeś z nim na pielgrzymkę i dobrze się spisywałeś przy
swoim panu. Pochwalam twoją lojalność i wierzę, że ta podróż przyniosła wiele dobrego
zarówno tobie żywemu, jak twemu panu, który zmarł, będąc jeszcze pielgrzymem. Nie ma
bardziej błogosławionej śmierci. Możesz teraz odejść. Wkrótce znów z tobą pomówię.
Elave skłonił się głęboko i wyszedł z kapituły sprężystym krokiem, niczym ktoś idący
na zabawę.
Kanonik Gerbert powstrzymywał się od komentarzy, dopóki młodzieniec był obecny,
ale odchrząknął hałaśliwie, gdy tylko Elave zniknął i przemówił z wielką powagą.
- Panie mój, opacie, wielki to przywilej być pochowanym wewnątrz tych murów i nie
może być przyznawany lekką ręką. Czy to pewne, że ten przypadek zasługuje na taki honor?
Wielu ludzi ważniejszych rangą niż ten kupiec chciałoby uzyskać takie miejsce wiecznego
spoczynku. To zobowiązuje twój klasztor do bardzo poważnego zastanowienia się nad
dopuszczeniem tu kogoś, choćby i dobrodzieja, kto nie byłby tego wart.
- Nigdy nie uważałem - odparł Radulfus, bynajmniej nie przejęty - że ranga czy zawód
mają znaczenie w obliczu Boga. Wysłuchaliśmy imponującej listy darów tego męża dla
naszego kościoła, nie mówiąc o tych, które dawał bliźnim. Pamiętaj też, że podjął i wykonał
pielgrzymkę do Jerozolimy, a ten akt pobożności dowodzi jego wartości i odwagi.
Znacznie później, kiedy kurz już opadł, Cadfael pomyślał, że było typowe dla Seria,
tej nieszkodliwej i niewinnej duszyczki, odzywanie się w najlepszych intencjach w
niewłaściwej chwili i z użyciem katastrofalnie niewłaściwych słów.
- Zatem dobra rada przeważyła - powiedział rozpromieniony Serio. - Słowo
napomnienia i ostrzeżenia w porę odniosło błogosławiony skutek. Zaprawdę, kapłan nigdy nie
powinien milczeć, gdy słyszy o błędnym rozumieniu doktryny. Jego słowa mogą zawrócić
błądzącą duszę na właściwą ścieżkę.
Ta jego prawie dziecinna pochwała przygasła z wolna w ciężkim milczeniu, które
sprowokował. Rozglądał się wokół, nie od razu rozumiejąc, co się dzieje. Stopniowo zdał
sobie sprawę jak wiele oczu go unika, spoglądając w dal albo w dół na złożone dłonie,
podczas gdy opat Radulfus przypatrywał mu się uporczywie ale bez wyrazu, a kanonik
Gerbert skierował na niego zimne, skupione spojrzenie. Promienny uśmiech przygasł na
krągłej, niewinnej twarzy Seria.
- Zwracanie uwagi na krytykę i słuchanie pouczeń pozwala odpokutować wszystkie
błędy - ciągnął, usiłując zagłuszyć to, co wywołało powszechną konsternację, ale bez
powodzenia. Jego głos rozpłynął się w milczeniu.
- Jaką doktrynę rozumiał błędnie ten człowiek? - pytał Gerbert z wyraźnym
rozmysłem. - Przy jakiej okazji jego kapłan musiał go napominać? Chcesz powiedzieć, że
kazano mu iść na pielgrzymkę, by zmazał jakiś śmiertelny błąd?
- Nie, nie kazano - odparł Serio omdlewającym głosem. - To była sugestia, że jego
dusza skorzysta na takiej pokucie.
- Pokucie za jaką winę? - naciskał nieubłaganie kanonik.
- Ach, żadną, to nie było coś, co by komuś wyrządziło szkodę, żaden akt przemocy
czy nieuczciwość. To stare dzieje - mówił Serio, starając się z niezwyczajną dla niego
śmiałością, uciszyć to, co rozpętał. - To było dziewięć lat temu, kiedy świętej pamięci
arcybiskup William z Corbeil wysyłał misje kaznodziejskie do wielu angielskich miast. Jako
legat papieski troszczył się o dobrobyt Kościoła i sądził, że dobrze będzie użyć kanoników z
jego własnego zgromadzenia świętego Ozytha. Mnie posłano, bym towarzyszył temu, który
przybył do naszej diecezji i byłem z nim, kiedy wygłaszał kazanie tu, przy Wysokim Krzyżu.
William z Lythwood podejmował nas potem wieczerzą i prowadzono wiele poważnych
rozmów. Nie był krnąbrny, ale zadawał pytania i to z całą powagą. Był to dworny i gościnny
mąż. Ale nawet w myślach, przy braku odpowiednich wskazówek...
- Mówisz nam oto - oświadczył Gerbert tonem groźby - że człowiek napomniany za
heretyckie poglądy prosi teraz o pogrzeb w tych murach.
- Och, nie powiedziałbym, że heretyckie - paplał w pośpiechu Serio. - Były to błędne
poglądy, być może, ale nie heretyckie. Nie było nigdy żadnych skarg na niego do biskupa. I
widzicie, że zrobił, co mu doradzono, bo dwa lata później wyruszył na tę pielgrzymkę.
- Wielu ludzi podejmuje pielgrzymki dla własnej przyjemności - powiedział Gerbert
ponuro - nie zaś dla właściwego celu. Niektórzy nawet dla zysku, jako handlarze. Sam ten akt
nie jest rozgrzeszeniem za błędy, to szczere intencje są zbawienne.
- Nie mamy żadnego powodu - wskazał sucho Radulfus - przypuszczać, że zamiar
Williama nie był szczery. Pewne osądy są poza naszym zasięgiem. Powinniśmy mieć tyle
pokory, by to przyznać.
- Mimo to, mamy obowiązek wobec Boga i nie możemy go unikać. Jaki mamy dowód,
że ten człowiek zmienił swoje podejrzane poglądy? Nie zbadaliśmy jakie były, jak były
poważne i czy kiedykolwiek zostały odwołane i porzucone. Chociaż mamy teraz w Anglii
zdrowy i prężny Kościół, nie możemy myśleć, że fałszywe wierzenia należą do przeszłości.
Czy nie słyszeliście, że są we Francji wędrowni kaznodzieje, którzy pociągają za sobą
łatwowiernych, mających swoich księży za chciwych i zepsutych, a obrzędy kościelne za
pozbawione znaczenia? Na południu opat z Clairvaux jest coraz bardziej zaniepokojony tymi
fałszywymi prorokami.
- A jednak to sam opat z Clairvaux ostrzegał - wtrącił żwawo Radulfus - że brak w
stanie kapłańskim przykładów pobożności i prostoty sprzyja odchodzeniu ludzi do tych
dysydenckich sekt. Kościół ma też obowiązek uzdrawiania własnych niedoskonałości.
Cadfael słuchał tak, jak słuchali wszyscy bracia - z nastawionymi uszami i czujnymi
oczami, mając nadzieję, że ten nagły szkwał osłabnie i rozwieje się równie nagle, jak powstał.
Radulfus nie pozwalał żadnemu prałatowi uzurpować sobie autorytetu w jego własnej
kapitule, ale nawet on nie mógł zabronić wysłannikowi arcybiskupa domagania się prawa
głosu i sądu w sprawach doktrynalnych. Sama wzmianka o Bernardzie z Clairvaux, apostole
surowości, była przypomnieniem rosnącego wpływu cystersów. Arcybiskup Theobald odnosił
się z sympatią do tego zakonu. I choć Bernard mógł dołożyć słowo do popularnej krytyki
umiłowania spraw doczesnych wielu dostojników kościoła i tęsknił za powrotem do ubóstwa i
prostoty apostołów, miałby niewiele miłosierdzia dla kogoś, kto odchodził od ortodoksji, gdy
chodziło o dogmaty. Radulfus mógł uniknąć jednego cytatu z Bernarda, przeciwstawiając mu
inny, ale szybko zmienił temat, nie ryzykując porażki w tym starciu.
- Jest tu Serio - powiedział po prostu - który pamięta spór misjonarza arcybiskupa z
Williamem. Może powtórzyć nam, jakie sprawy wiary omawiali.
Serio, sądząc z jego wyrazu twarzy, nie wiedział, czy ma się cieszyć z takiej okazji,
czy smucić. Otworzył usta z wahaniem, ale Radulfus powstrzymał go podniesieniem dłoni.
- Zaczekaj! Uczciwość nakazuje, żeby jedyny człowiek, który może świadczyć o
poglądach i praktykach swego pana przed jege śmiercią, był obecny, by wysłuchać, co się o
jego panu mówi i odpowiedzieć w jego imieniu. Nie mamy prawa zamykać komuś dostępu do
łaski, o którą prosił, nie wysłuchawszy go nawet. Dionizy, czy zechcesz pójść i poprosić tego
młodego człowieka, Elava, żeby wrócił na naradę?
- Bardzo chętnie - odrzekł brat Dionizy i wyszedł z tak burzliwą gotowością, że
nietrudno było odczytać jego myśli.
Elave wrócił na kapitułę w całej naiwności, spodziewając się formalnej odpowiedzi i
nie mając wątpliwości jaka ona będzie. Jego raźny krok i pewna mina mówiły same za siebie.
Nie spodziewał się wcale tego, co miało nadejść, nawet kiedy opat przemówił, starannie
dobierając słowa.
- Młody panie, debatujemy tu nad prośbą twego pana. Dowiedzieliśmy się, że zanim
wyruszył na pielgrzymkę, prowadził dysputę z kaznodzieją wysłanym do Shrewsbury przez
arcybiskupa i został upomniany za jakieś swoje poglądy nie całkiem zgodne z doktryną
Kościoła. Podejrzewano nawet, że jego pielgrzymka została mu nakazana prawie jako pokuta.
Czy wiesz coś o tym? Być może to nigdy nie dotarło do twych uszu.
Równe brwi Elave’a, gęste i rdzawe, ciemniejsze niż włosy, ściągnęły się w
powątpiewaniu i oszołomieniu, ale jeszcze bez niepokoju.
- Wiem, że mocno się zastanawiał nad niektórymi artykułami wiary, ale niewiele
więcej. On pragnął tej pielgrzymki. Starzał się, ale wciąż był krzepki. Byli młodsi, którzy
mogli go zastąpić na jego dawnym miejscu. Pytał mnie, czy bym z nim poszedł, więc
poszedłem. Nigdy nie słyszałem o żadnym sporze między nim a księdzem Eliaszem. Ksiądz
Eliasz uważał go za dobrego człowieka.
- Dobro, które schodzi na złą drogę, może wyrządzić więcej szkody niż zło, którym są
nasi wrogowie - odrzekł ostro kanonik Gerbert. - To wróg wewnętrzny wydaje twierdzę.
Cadfael pomyślał, że to bardzo chrześcijańska postawa. Seldżucki Turek albo Saracen
może ścinać chrześcijan w bitwie albo wrzucać do lochów zbłąkanych pielgrzymów i nadal
jest tolerowany i szanowany, nawet jeśli uważa się go za potępionego. Ale jeżeli chrześcijanin
odstąpi choć na krok od swej wiary, zostaje wyklęty. Widział to przed laty na Wschodzie w
obleganych przez wrogów chrześcijańskich kościołach. To przeciw sobie nawzajem
występowały z największą zajadłością. Tu, w kraju, nie spotkał się dotąd z tym zjawiskiem,
ale mogło się ono stać tak powszechne jak w Antiochii czy w Aleksandrii. Nie stanie się
jednak, jeśli Radulfus zdoła nad tym zapanować.
- Jego własny ksiądz zdaje się nic uważać Williama za wroga, wewnętrznego czy
zewnętrznego - powiedział oględnie opat. - Ale ten oto diakon Serio ma nam powiedzieć, co
pamięta z tamtego sporu i jest chyba słuszne, żebyś potem przemówił w imieniu swego pana,
by nas zapewnić, że jest godny pochowania go w świętym okręgu.
- Mów! - ponaglił Gerbert, gdy Serio zawahał się, przerażony i nieszczęśliwy z
powodu tego, co sam rozpętał. - I bądź dokładny! W jakich kwestiach błądził ten człowiek?
- Na początku to były drobne sprawy - odpowiedział posłusznie Serio - o ile
pamiętam. Szczególnie dwie, poza jego wątpliwościami dotyczącymi chrztu niemowląt. Miał
trudności ze zrozumieniem tajemnicy Trójcy Świętej.
„Kto ich nie ma?”, pomyślał Cadfael. „Gdyby była zrozumiała, wszyscy
interpretatorzy zostaliby bez zajęcia. A każdy z nich zaprzecza interpretacjom wszystkich
innych”.
- Mówił, że jeśli pierwszy był Ojciec a drugi Syn, nie mogą oni być jednakowo
odwieczni i równi. Co do Ducha, nie może on być równy Ojcu czy Synowi, jeżeli z nich
wyemanował. Ponadto, on nie widział potrzeby istnienia tego trzeciego. Stworzenie,
zbawienie i wszystko inne wypełniły się w Ojcu i Synu. Ten trzeci służy tylko dla
zaspokojenia wizji tych, którzy myślą trójkami, jak pieśniarze, wróżbici i ci wszyscy, którzy
parają się czarami.
- Mówił tak o Kościele? - oblicze Gerberta zesztywniało, a jego czoło posiniało.
- Nie o Kościele, w to nie wierzę. A Trójca jest najwyższą tajemnicą. Wielu ludzi ma
trudności z jej zrozumieniem.
- Nie jest ich sprawą kwestionowanie czy rozumowanie niezdolnym do tego rozumem.
Prawdę stawia się przed nimi, oni mają jedynie wierzyć. Tylko przewrotni i niebezpieczni
zuchwale używają zwykłego omylnego rozumu, aby pojąć to, co nieomylne. Dalej! Mówiłeś
o dwóch sprawach. Jaka jest druga?
Serio rzucił prawie przepraszające spojrzenie na Radulfusa, a potem jeszcze szybsze i
niepewne na Elave’a, który przez cały czas patrzył na niego ze ściągniętymi brwiami i
wysuniętym podbródkiem, nie ulegając jeszcze lękowi czy gniewowi, czy jakiemukolwiek
uczuciu. Po prostu czekał i słuchał.
- To wynikło z tej samej sprawy co Ojciec i Syn. Mówił, że gdyby byli z tej samej
substancji, tak jak kredo nazywa ich współistotnymi, wejście Syna w człowieczeństwo
musiałoby oznaczać też wejście Ojca, przyjmującego w siebie i czyniącego boskim to, co
zjednoczył z boskością. Zatem Ojciec i Syn jednakowo znaliby cierpienie, śmierć i
zmartwychwstanie i jako jeden brali udział w naszym odkupieniu.
- To herezja sabeliańska! - wykrzyknął oburzony Gerbert. - Sabeliusz został za nią i za inne
błędy ekskomunikowany. Nojtos ze Smyrny wykazał je na jego zgubę. To rzeczywiście
niebezpieczna śmiałość. Nic dziwnego, że ów ksiądz ostrzegł go, że kopie studnię dla swej
duszy.
- Jednakże - przypomniał zgromadzeniu Radulfus - ten mąż posłuchał rady i podjął
pielgrzymkę, a co do uczciwości jego życia, niczego mu nie można zarzucić. Zastanawiamy
się nie nad tym, o czym spekulował siedem i więcej lat temu, ale nad jego duchową
pomyślnością przy śmierci. Jest tylko jeden świadek, który może o tym świadczyć.
Posłuchajmy teraz jego sługi i towarzysza.
Obrócił się, by się przyjrzeć bliżej Elave’owi, którego twarz zastygła w kontrolowanej
świadomości nie zagrożenia lecz głębokiej obrazy.
- Mów za swego pana - przemówił łagodnie Radulfus - bo go znałeś do końca. Jak żył
w tak długiej podróży?
- Nigdy nie opuszczał modlitwy - odpowiedział Elave - i spowiadał się, kiedy tylko
mógł. W Jerozolimie odwiedziliśmy większość świętych miejsc, a w drodze tam i z powrotem
zatrzymywaliśmy się, kiedy to było możliwe w opactwach i domach zakonnych, i wszędzie
mój pan był przyjmowany jako człowiek dobry i pobożny. Płacił za siebie uczciwie i
traktowano go z szacunkiem.
- Ale czy porzucił swe poglądy - nastawał Gerbert - i wyparł się swej herezji? Czy też
nadal skrycie wyznawał poprzednie błędy?
- Czy kiedyś mówił z tobą o tych sprawach? - spytał opat, opanowując tę ingerencję.
- Bardzo rzadko, panie mój, a ja niezbyt dobrze rozumiem tak trudne sprawy. Nie
mogę odpowiadać za czyjeś myśli, mogę tylko mówić o jego postępowaniu, bo wiem, że było
cnotliwe. - Twarz Elave’a zastygła w czujnym spokoju. Nie wyglądał jak ktoś, kto nie
rozumie wyższych spraw albo nie interesują go rozważania nad nimi.
- A podczas ostatniej choroby - ciągnął łagodnie Radulfus - czy prosił o księdza?
- Prosił, ojcze, wyspowiadał się i otrzymał rozgrzeszenie bez żadnych wątpliwości.
Umarł ze wszystkimi należnymi rytuałami Kościoła. Kiedy tylko było miejsce i czas,
spowiadał się po drodze, zwłaszcza po tym jak po raz pierwszy zachorował i musieliśmy
zatrzymać się na cały miesiąc w klasztorze u świętego Marcelego, zanim był w stanie podjąć
podróż do kraju. I tam często rozmawiał z braćmi i wszystkie te sprawy i wątpliwości były
przez nich rozumiane i tolerowane. Wiem, że mówił otwarcie o rzeczach, które go trapiły, i że
oni nie widzieli niczego nagannego w omawianiu wszelkiego rodzaju pytań dotyczących
rzeczy świętych.
Kanonik Gerbert wytrzeszczył podejrzliwie oczy.
- A gdzie leży to miejsce, ten święty Marceli? I kiedy spędziliście tam miesiąc? Jak
dawno temu?
- Wiosną zeszłego roku. Odjechaliśmy na początku maja i podjęliśmy pielgrzymkę
stamtąd do świętego Jakuba w Kompostelli z grupą z Cluny, żeby podziękować za powrót
mego pana do zdrowia. Tak wtedy myśleliśmy, ale on nie był naprawdę zdrów, a my
mieliśmy potem wiele postojów. Święty Marceli leży w pobliżu Chalon nad Saoną. To filia
Cluny.
Gerbert parsknął głośno i udarł swój władczy nos na wzmiankę o Cluny. Ten wielki
klas/tor traktował poważnie pielgrzymów i udzielał im pomocy i wsparcia, dawał ochronę na
drogach i schronienie w swoich domach zakonnych wielu setkom, nie tylko we Francji, ale
ostatnio i w Anglii. Jednak dla dworzan arcybiskupa Theobalda był to przede wszystkim
macierzysty klasztor trudnego kolegi i zuchwałego rywala, biskupa Henryka z Winchesteru.
- Umarł tam jeden z braci mówił Klave, obstając twardo przy świętości i mądrości
Cluny - który pisał o tym wszystkim i nauczał w swoich młodych latach, był szanowany
ponad wszystkich innych braci i miał opinię świętości. Nie widział on niczego złego w
poddawaniu wszystkich tych trudnych spraw próbie rozumowania. Nie widział też jego opat,
który wysłał go tam z Cluny dla ratowania zdrowia. Słyszałem raz jak czytał ewangelię
świętego Jana i mówił o tym, co przeczytał. Wspaniale było go słuchać. Było to krótko przed
jeno śmiercią.
- To zarozumialstwo stosować ludzki rozum niczym fałszywe światło dla boskich
tajemnic - ostrzegł kwaśno Gerbert. Win się nie przyjmuje, nie dzieli na części zwykłym
Ellis Peters Uczeń heretyka
Rozdział pierwszy Dziewiętnastego dnia czerwca, kiedy przybył ów dostojny gość, brat Cadfael przycinał uschnięte róże w ogrodzie opata. Było to zajęcie, które opat Radul - fus zwykle zazdrośnie zachowywał dla siebie, był bowiem dumny ze swoich róż i cenił krótkie chwile, które mógł z nimi spędzać. Za trzy dni jednak opactwo miało obchodzić rocznicę przeniesienia świętej Winifredy do jej kaplicy w kościele i przygotowania do dorocznego napływu pielgrzymów i patronów zabierały cały jego czas i zajmowały przy tej okazji wszystkich jego podwładnych. Brat Cadfael, który nie miał żadnej oficjalnej funkcji, mógł tym razem zastąpić go przy przycinaniu. Kiedy chodziło o kwiaty, tylko on jeden cieszył się zaufaniem opata. Musiały być, jak wszystko inne w enklawie, nieskazitelne i świeże podczas uroczystości na cześć świętej. W tym roku nie miało być uroczystej procesji od świętego Idziego na skraju miasta, jak to było przed dwoma laty, w 1141 roku. Tam spoczywały jej relikwie, podczas gdy przygotowywano im godne przyjęcie. Cadfael pamiętał, że w owym wielkim dniu zapowiadany deszcz spadł wszędzie dookoła, ale ni jedna kropla nie kapnęła na relikwiarz ani na jego asystę, ani też nie zgasiła świec, które towarzyszyły świętej proste niczym kopie i niezachwiane na wietrze. Małe cuda szły za Winifredą, gdziekolwiek przeszła, jak te kwiaty, które w legendzie wyrosły na śladach stóp Walijczyka Olwena. Wielkie cuda zdarzały się rzadziej, ale Winifredą mogła objawiać swą moc, kiedy ktoś na to zasługiwał. Mieli dobry powód, żeby o tym wiedzieć i cieszyć się, zarówno tam daleko w Gwytherin, miejscu jej posługiwania, jak tu w Shrewsbury. W tym roku uroczystości ograniczą się do enklawy, ale wciąż będzie tam dość miejsca dla cudów, gdyby święta była do tego skłonna. Pielgrzymi już przybywali na uroczystości w takiej liczbie, że Cadfael darował sobie nadstawianie oka i ucha na stałą krzątaninę na wielkim dziedzińcu, wokół wartowni i domu gościnnego, czy też na odgłos kopyt na bruku, gdy koniuszowie prowadzili konie na podwórze stajni. Brat Dionizy, szpitalnik, będzie miał pełen dom gości do zakwaterowania i wyżywienia, kiedy to mieszczanie i okoliczni wieśniacy napłyną tuż przed samym dniem świętej, by oddać jej cześć. Dopiero kiedy ukazał się przeor Robert, okrążający narożnik klasztoru najszybszym krokiem, na jaki pozwalała jego godność i kierujący się ku kwaterze opata, Cadfael przerwał swoje nieśpieszne przycinanie zeschniętych kwiatów, by odnotować w pamięci to zdarzenie i pospekulować. Surowe, pociągłe oblicze Roberta miało wyraz anioła wysłanego w sprawie
ogromnej wagi i wyposażonego w autorytet wspaniałej istoty, która go wysłała. Jego srebrna tonsura świeciła w słońcu popołudnia, a wąski patrycjuszowski nos wysuwał się w przód, węsząc chwałę. „Mamy jakiegoś bardziej niż zwyczajnie ważnego gościa”, pomyślał Cadfael. I poszedł zaciekawiony w ślad za przeorem w stronę wejścia do kwatery opata. Nie zdziwił się zbytnio, kiedy sam opat ukazał się po kilku minutach i ruszył na dziedziniec z przeorem Robertem kroczącym u jego boku. Obaj mężczyźni byli tak samo rośli, ale jeden był cały gładką, wysmukłą, starannie pielęgnowaną elegancją, ten drugi zaś cały kośćmi i ścięgnami, i ostrą, nie na pokaz, inteligencją. Kiedy przy wypełnianiu wakatu pozostawionego po złożeniu władzy przez opata Heriberta przeor Robert został pominięty na korzyść obcego, odebrał to jako ciężki cios, ale nie stracił nadziei. I wytrzymały, mógł nawet przeżyć Radulfusa i w końcu doczekać się swego. „Nie”, westchnął pobożnie Cadfael. „Jeszcze przez wiele lat nie”. Nie musiał długo czekać, by opat Radulfus i jego gość wyszli razem na dziedziniec, prowadząc uprzejmą i ostrożną rozmowę nieznajomych oceniających się nawzajem przy pierwszym spotkaniu. Oto był gość o zbyt wielkim a zapewne i zbyt poufnym znaczeniu, by go ulokować w domu gościnnym, nawet wśród dobrze urodzonych. Był prawie tak wysoki jak Radulfus i we wszystkim prócz ramion dwukrotnie od niego szerszy, dobrze zbudowany i tęgi prawie do otyłości, a jednak muskularny. Na pierwszy rzut oka twarz miał okrągłą i lśniącą od dobrobytu, o pełnych wargach, pełnych policzkach, i pełną pobłażania dla samego siebie. Na drugi rzut oka te wargi były zacięte z groźną i nieznoszącą oporu siłą, mięsisty podbródek przykrywał stanowczą szczękę, a oczy w nieco opuchniętej oprawie wyrażały mimo to ostrą, krytyczną inteligencję. Głowę miał odkrytą i nosił tonsurę, bo inaczej Cadfael, który nigdy go przedtem nie widział, wziąłby go za jakiegoś barona czy earla z królewskiego dworu, bo jego strój, gdyby nie zgaszone kolory ciemnego szkarłatu i czerni, miał w sobie pański przepych kroju i ozdób. Długa, bogata szata do konnej jazdy, rozcięta była z przodu prawie do paSa, jej obszyty złotem kołnierz, rozchylony przy letniej pogodzie, ukazywał koszulę z pięknego płótna i złoty łańcuch z krzyżem opasujący grubą, muskularną szyję. Niewątpliwie gdzieś pod ręką był jakiś przyboczny albo koniuszy, który uwolnił go od konieczności noszenia płaszcza, bagażu, a nawet rękawic zapewne zdjętych przy zsiadaniu. Ton jego głosu, słyszany z daleka, gdy dwaj prałaci weszli do kwatery i zniknęli z oczu, był niski i miarowy, a jednak było w nim coś sugerującego niezadowolenie. Po paru chwilach Cadfael dostrzegł możliwy tego powód. Jakiś koniuszy szedł przez dziedziniec od wartowni, prowadząc do stajni dwa konie, tęgiego kasztanowatego kuca i wielkiego, pięknego karosza z białymi łatami na nogach, okrytego bogatym rzędem. Nie było
potrzeby pytać, czyj to koń. Imponująca uprząż, szkarłatna derka i ozdobna uzda wyjaśniały wszystko. Za koniuszym szli dwaj inni, prowadząc mniej wystrojone wierzchowce i obładowanego konia jucznego. To musiał być jakiś kleryk, który w podróży nie rezygnował z wygód, do jakich przywykł. Nutę miarkowanej irytacji mogło wywołać to, że ów kary koń, jedyny odpowiadający godności jego jeźdźca, o ile nie jedyny zdolny unieść jego ciężar, kulał na lewą przednią nogę. Dokądkolwiek udawał się gość opata, był zmuszony przedłużyć o kilka dni swój pobyt, póki rana się nie zaleczy. Cadfael skończył swoje przycinanie i zabrał koszyk zwiędłych kwiatów do ogrodu, pozostawiając za sobą gwar i ruch wielkiego dziedzińca. Róże zaczęły kwitnąć wcześnie dzięki pięknej, ciepłej pogodzie. Wiosenne deszcze przyniosły urodzaj trawy, a czerwiec idealne warunki do zbioru siana. Strzyża owiec była na ukończeniu i handlarze patrzyli z nadzieją na swoją wełnę. Skromni pielgrzymi świętej Winifredy przybywający pieszo będą mieli suchą drogę i ciepłe leża, nawet na zewnątrz. To chyba jej dzieło? Cadfael mógłby uwierzyć, że uśmiech tej walijskiej dziewczyny zapewnia słoneczną pogodę na granicach. Wcześniejsze zasiewy grochu na dwóch polach zbiegających od skraju ogrodu do potoku Meole, już dojrzały i zostały zebrane, bo dziesięć dni słońca bardzo szybko ożywiło strąki. Brat Winfryd, niebieskooki młody olbrzym, przekopywał korzenie, podczas gdy ścięte sierpem łodygi leżały, susząc się na stosie na skraju pola. Dłonie wywijające motyką były wielkie i opalone, i zdawało się, że powinny być niezgrabne, a tymczasem były równie ostrożne i delikatne w obchodzeniu się z cennymi szklanymi naczyniami Cadfaela, jak były silne i skuteczne w posługiwaniu się motyką i łopatą. Wewnątrz murów herbarium wisiała w powietrzu korzenna i ciepła słodycz. Chwasty cieszyły się sprzyjającą wzrostowi pogodą nie mniej niż zioła, na których żerowały, zawsze więc o tej porze roku było coś do zrobienia. Cadfael podkasał habit i zabrał się do roboty na kolanach, blisko ciepłej ziemi i z tym niepokojącym upojnym zapachem wibrującym wokół niego niczym niewidzialne skrzydła, gdy tymczasem słońce pieściło mu grzbiet. Nadal był tym zajęty, nie śpiesząc się, pogrążony w jakimś szczęśliwym rozmarzeniu, rozkoszując się dotykaniem liści, korzeni i gleby, kiedy w dwie godziny później przyszedł, szukając go, Hugo Beringar. Cadfael usłyszał lekkie, sprężyste kroki na żwirowej ścieżce i przysiadł na piętach, patrząc jak przyjaciel się zbliża. Hugo uśmiechnął się, widząc go na kolanach. - Czy modlisz się za mnie? - Stale - odrzekł z powagą Cadfael. - To wymaga pracy w tak trudnym przypadku. Skruszył w dłoniach garść ciepłej, ciemnej ziemi, a Hugo podał mu rękę, pomagając
wstać. W szczupłym ciele szeryfa i w jego wąskich przegubach było owiele więcej hartu, niż mógłby ktokolwiek przypuszczać. Cadfael znał go zaledwie od pięciu lat, ale zbliżył się do niego bardziej niż do wielu tych, o których się ocierał przez dwadzieścia trzy lata swego zakonnego życia. - Co tu robisz? - spytał z miejsca. - Myślałem, że jesteś u siebie na północy, na sianokosach. - I byłem, aż do wczoraj. Sianokosy w toku, strzyża skończona, więc przywiozłem Alinę i Egidiu - sza z powrotem do miasta. W samą porę, żeby złożyć wyrazy uszanowania jakiemuś wielkiemu magnatowi, który nas tu odwiedza i nie jest z tego zbyt zadowolony. Jego koń okulał w drodze do Chesteru. Nie masz czegoś do picia, Cadfaelu, dla spragnionego? Chociaż - dodał mimochodem - nie wiem, czemu mi zaschło w gardle, bo tamten zdominował całą rozmowę. Cadfael miał w pracowni wino własnego wyrobu, młode ale nadające się już do picia. Wyniósł dzban na słońce i zasiedli razem na ławie pod północną ścianą ogrodu, wygrzewając się w słońcu w bezwstydnym nieróbstwie. - Widziałem tego konia - powiedział Cadfael. - Trzeba mu kilku dni, zanim będzie zdolny wyruszyć do Chesteru. Widziałem też tego człowieka, jeśli to ten, którego opat śpieszył witać. Nie był oczekiwany, sądząc z tonu powitania. Jeżeli się śpieszy do Chesteru, trzeba mu świeżego konia, albo więcej cierpliwości niż jej ma, jak mi się zdaje. - Och, on się już z tym pogodził. Radulfus może go mieć w swoich rękach jeszcze przez tydzień albo dłużej. Gdyby pojechał teraz do Chesteru, nie zastałby tam earla Ranulfa. Przebywa on na walijskiej granicy, odpierając nowy najazd Gwynedda. Owain da mu na jakiś czas zajęcie. - A kim jest ten kleryk w drodze do Chesteru? - spytał Cadfael. - I czego chciał od ciebie? - Cóż, sam sfrustrowany - póki mu nie powiedziałem, że nie ma pośpiechu, bo earl objeżdża granice - usiłuje naprzykrzać się innym. Posłał po szeryfa, żeby przynajmniej wymusić należny szacunek! Był jednak w tym i jakiś cel. Chciał uzyskać ode mnie informacje, gdzie przebywa Owain Gwynedd i jakie ma zamiary. Chciał się zwłaszcza dowiedzieć, jak wielkim zagrożeniem jest nasz walijski książę dla earla Ranulfa, czy earl byłby rad, mogąc mieć jakąś pomoc przeciw niemu i ile mógłby za to zapłacić. - W interesie króla - wywnioskował po namyśle Cadfael. - Czy to jakiś zaufany biskupa Henryka?
- Nie on! Stefan choć raz robi dobry użytek z arcybiskupa, nie zaś ze swego brata z Winchesteru. Henryk jest zajęty gdzie indziej. Nie, wasz gość to Gerbert, jeden z augustiańskich kanoników z Can - terbury, wielka figura na dworze arcybiskupa Teo - balda. Jego zadaniem jest wykonanie gestu pokoju i dobrej woli wobec earla Ranulfa, którego lojalność - dla Stefana czy jakiejś innej strony - jest w najlepszym razie chwiejna, ale można ją umocnić - czy też Stefan spodziewa się, że można - na zasadzie wzajemnych korzyści: ty mi dasz pełne i uczciwe poparcie na północy, a ja ci pomogę powstrzymać Owaina Gwynedda i jego Walijczyków. Razem jesteśmy mocniejsi niż osobno! Gęste brwi Cadfaela uniosły się ku jego szpakowatej tonsurze. - Co takiego? Kiedy Ranulf wciąż trzyma zamek Lincoln, wystawiając Stefana na pośmiewisko? I inne królewskie zamki, które zajął nielegalnie! Czy Stefan przymyka oczy na tego rodzaju poparcie i przyjaźń? - Stefan nie zapomina o niczym. Jest jednak skłonny zmilczeć, jeśli to sprawi, że Ranulf będzie przez kilka miesięcy spokojny i zadowolony z siebie. Takich niebezpiecznych sprzymierzeńców, którzy wyrośli już ze swoich butów, jest więcej - mówił Hugo. - Myślę, że Stefan zamierza zajmować się tylko jednym naraz, a co najmniej jeden jest groźniejszy niż Ranulf z Chesteru. Wszystko w swoim czasie, ale przeciw temu jednemu Stefan ma coś więcej niż kilka zawłaszczonych zamków, więc warto kupić zadowolenie Chestera, póki się nie uporamy z Essex. - Mówisz jakbyś był pewien, co zamierza król - zauważył Cadfael. - Prawie pewien, tak. Widziałem na Boże Narodzenie jak ten człowiek nosił się na królewskim dworze. Ktoś obcy mógłby się zastanawiać, który z nich jest królem. Stefan może być wyrozumiały, ale nie jest potulny. Krążyły plotki, że earl Essexu układał się znowu z cesarzową dopóki była w Oksfordzie, ale przestał, kiedy oblężenie przybrało niepomyślny dla niej obrót. Już wystarczająco często przechodził ze strony na stronę. Jego koniec chyba jest bliski. - I Ranulf ma być ułagodzony, dopóki się nie uporacie z jego kolegą earlem. - Cadfael potarł niezdecydowanie swój orli opalony nos i myślał nad tym przez chwilę. - To wygląda raczej na sposób myślenia biskupa Winchesteru niż króla Stefana - powiedział ostrożnie. - To być może. I może dlatego król korzysta w tej sprawie z usług kogoś z dworu biskupa Canter - bury, a nie Winchesteru. Kto by podejrzewał, że jakiś pomysł Henryka może się kryć za ręką biskupa Teobalda? Nie ma chyba dyplomaty króla czy cesarzowej, który by nie wiedział, że ci dwaj się nie kochają. Cadfael nie mógł zaprzeczyć. Ta wrogość trwała od pięciu lat, od czasu, gdy po
śmierci Wilhelma z Corbeil opustoszał tron arcybiskupi w Canterbury, a młodszy brat króla, Henryk, żywił przeświadczenie, że jemu przypadnie ten urząd, jako oczywiście należny. Gorzko się rozczarował, kiedy papież Innocenty mianował zamiast niego Teobalda z Bec. Henryk tak jasno dał wyraz swego niezadowolenia, że Innocenty, czy to pragnąc nagrodzić jego niewątpliwe zdolności, czy z czystej irytacji i złośliwości, dał mu na pocieszenie stanowisko legata papieskiego w Anglii, czyniąc go tym samym faktycznym zwierzchnikiem arcybiskupa, co nie mogło ich do siebie zbliżyć. Pięć lat rywalizacji, pełnej godności lecz zajadłej, podtrzymywało ten ogień. Nie, żaden podejrzany earl odwiedzany przez zaufanego Teobalda nie dopatrzyłby się za tą propozycją nawet cienia przebiegłych manipulacji Henryka z Winchesteru. - Cóż - przyznał ostrożnie Cadfael. - Ranul - fowi może to odpowiadać, skoro ma pełne ręce Walijczyków z Gwynedd. Chociaż trudno zgadnąć, co Stefan może mu zaoferować jako pomoc. - Nic - zgodził się Hugo, parsknąwszy śmiechem - i Ranulf będzie to wiedział tak samo dobrze jak my. Nic prócz wyrozumiałości, ale i to będzie dobrze przyjęte w tych okolicznościach. Och, oni się dobrze rozumieją i jeden nie ufa drugiemu, ale obaj dopilnują dotrzymania umowy we własnym interesie. Zgoda na odłożenie rywalizacji jest w tej chwili lepsza niż brak zgody i konieczność oglądania się co chwilę przez ramię. Ranulf może się zająć wyłącznie Owainem Gwyneddem, a Stefan może się poświęcić całkowicie sprawie Godfryda de Mandeville w Essex. - A my w międzyczasie musimy podejmować kanonika Gerberta, dopóki jego koń nie będzie w stanie go unieść. - I jego służącego, i dwóch koniuszych, i jednego z diakonów biskupa de Clintona, pożyczonego mu jako przewodnika przez diecezję. To jakiś potulny malec imieniem Serio, który trzęsie się ze strachu przed tym człowiekiem. Wątpię czy on kiedy słyszał oświętej Winifredzie - mam na myśli Gerberta, nie Seria - ale będzie chciał pokierować jej świętem za was, skoro już się tu zatrzymał. - Takie robi wrażenie - przyznał Cadfael. - A co mu powiedziałeś w tej drobnej sprawie Owaina Gwynedda? - Prawdę, choćby i nie całą prawdę. Że Owain jest w stanie dostarczyć Ranulfowi tylu zajęć na granicy, że nie będzie on miał czasu na sprawianie kłopotów gdzie indziej. Nie ma potrzeby robienia jakichś prawdziwych ustępstw, żeby go ułagodzić, ale słodkie słówka nie zaszkodzą. - I nie ma potrzeby wspominać, że ty ułożyłeś się z Owainem, żeby nas tu zostawił w
spokoju i odciągnął earla Chesteru. To może nie przywrócić Stefanowi zagarniętych zamków na północy, ale przynajmniej powstrzyma chciwe ręce earla przed sięganiem po inne ziemie. A jakie wieści z zachodu? Ten spokój w kraju Gloucestera daje do myślenia. Wiesz o co mu idzie? Wyniszczająca i wyczerpująca siły wojna domowa między kuzynami o tron Anglii trwała już pięć lat wśród spazmatycznych ruchów na południu i zachodzie, rzadko sięgających tak daleko na północ jak Shrewsbury. Cesarzowa Matylda wraz ze swym oddanym bojownikiem i bratem przyrodnim, earlem Robertem z Gloucestera, miała w ręku prawie niepodważalną władzę nad południowym zachodem, z oparciem w Bristolu i Gloucesterze, a król Stefan trzymał resztę kraju, ale nie był to pewny chwyt w stronach bardziej odległych od jego bazy w Londynie i od południowych hrabstw. W tak niepewnych warunkach każdy baron i earl był skłonny myśleć o własnych ambicjach i korzyściach, i starał się raczej zabezpieczyć sobie jakieś małe królestwo, niż poświęcać swe siły wspieraniu króla albo cesarzowej. Earl Ranulf z Chesteru czuł się dostatecznie oddalony od władzy obojga rywali, żeby sobie mościć własne gniazdo, gdy fortuna sprzyjała śmiałym, i było aż nazbyt jasne, że jego rzekoma lojalność wobec króla Stefana zajmuje drugie miejsce po ustanowieniu własnego królestwa zajmującego północne ziemie od Chesteru do Lincoln. Misja kanonika Gerberta z pewnością zakładała brak zaufania dla słów earla, choćby i pobożnie ślubowanych, miała jednak na celu utrzymanie go w spokoju przez jakiś czas i w jego własnym interesie, dopóki król nie będzie gotów, by się z nim uporać. Tak w każdym razie widział tę sprawę Hugo. - Robert - mówił Hugo - jest zajęty umacnianiem swej obrony i przekształcaniem południowego zachodu w twierdzę. I wraz z siostrą sprowadzili tego chłopca, którego ona ma nadzieję uczynić któregoś dnia królem. Och, tak, młody Henryk wciąż jest tam, w Bristolu, ale Stefan nie ma szans na przeniesienie wojny tak daleko, a nawet gdyby mógł, nie wiedziałby co zrobić z chłopcem, gdyby go dostał w swoje ręce. Ale i ona nie ma z chłopca korzyści poza przyjemnością z jego obecności, chociaż być może to wystarcza. W końcu będą musieli odesłać go do domu. Kiedy przybędzie następnym razem, może przybyć poważnie i zbrojnie. Któż to wie? Cesarzowa przed niecałym rokiem posłała do swego męża we Francji prośbę o pomoc, ale hrabia Godfryd Andegaweński, bez względu na to, czy wierzył w prawo żony do tronu Anglii, czy nie, nie miał zamiaru posyłać jej posiłków, których sam używał do udanego podboju Normandii. To przedsięwzięcie interesowało go o wiele bardziej niż pretensje Matyldy. Zamiast rycerzy i broni, których potrzebowała, przysłał jej więc ich
dziesięcioletniego syna. Cadfael zastanawiał się jakiego rodzaju ojcem jest ten hrabia Andegawenii. Mówiono, że przywiązywał wielką wagę do majątku swego rodu i swoich następców i że dał swym dzieciom porządne wykształcenie. Z pewnością miał podstawy, by ufać w oddanie earla Roberta temu chłopcu, którego posyłał mu w opiekę. Żeby jednak wysyłać takie dziecko do kraju niszczonego przez wojnę domową! Oczywiście znał Stefana i wiedział, że ten nie skrzywdzi chłopca, nawet gdyby go dostał w swe ręce. A może mały Henryk wiedział czego chce, nawet w tak młodym wieku, i sam nalegał na tę wyprawę? Tak, śmiały ojciec mógł respektować śmiałość syna. „Niewątpliwie”, myślał Cadfael „usłyszymy jeszcze o tym Henryku Plantagenecie, który przykłada się do swoich lekcji i czeka stosownej chwili w Bristolu”. - Muszę iść - powiedział Hugo, wstając i przeciągając się leniwie na słońcu. - Dość mam na dziś kleryków - bez urazy, nie twego towarzystwa, ale ty przecież nie jesteś klerykiem. Czy nigdy nie myślałeś o niższych święceniach, Cadfaelu? Choćby po to, żeby skorzystać z immunitetu, gdyby jakieś twoje niecne sprawki wyszły na jaw? Lepszy sąd opata niż mój, gdyby do tego przyszło! - Gdyby do tego przyszło - odrzekł spokojnie Cadfael, wstając także - musiałbyś sam trzymać język za zębami, bo byłeś ze mną w dziewięciu wypadkach na dziesięć. Pamiętasz te konie, które ukryłeś przed królewską obławą, kiedy... Hugo, śmiejąc się, zarzucił ramię na ramiona przyjaciela. - Och, jeśli masz sięgać po wspomnienia, mogę ci w tym dorównać. Lepiej niech spoczywają w pokoju. Byliśmy zawsze najrozsądniejszymi z ludzi. Chodź, odprowadź mnie do strażnicy. Chyba już pora na nieszpory. Poszli razem bez pośpiechu żwirową ścieżką, obok żywopłotu i przez ogród warzywny, tam gdzie zaczynały się klomby róż. Brat Winfryd przechodził właśnie przez grzbiet stoku grochowiska, krocząc sprężyście z łopatą na ramieniu. - Weź pozwolenie i przyjdź zobaczyć chrześniaka - powiedział Hugo, kiedy okrążyli żywopłot, a szum i krzątanina dziedzińca otoczyły ich niczym rojące się pszczoły. - Gdy tylko wracamy do miasta, Egidiusz zaczyna pytać o ciebie. - Rad przyjdę. Brak mi go było, kiedy wyjechaliście na północ, ale w lecie lepiej, żeby był tam, niż tu, zamknięty w murach. Alina zdrowa? - Kwitnie jak róża. Przyjdź i sam zobacz. Będzie na ciebie czekała. Obeszli narożnik domu gościnnego i weszli na dziedziniec, wciąż ożywiony niczym jakiś miejski plac. Do stajni prowadzono jeszcze jednego konia. Brat Dionizy przyjmował
nowo przybyłego gościa pokrytego pyłem drogi u drzwi swej domeny. Dwóch czy trzech przybocznych nowicjuszy biegało tam i z powrotem z brychanami, świecami i dzbanami z wodą. Goście już zakwaterowani stali, przyglądając się tłumowi przybyszów przy strażnicy, witając przyjaciół, odnawiając stare znajomości i zawierając nowe. Tymczasem chłopcy klasztorni, zarówno oblaci, jak i uczniowie gromadzili się podnieceni, nadstawiając uszu i wytrzeszczając oczy, podskakując i szczebiocząc jak świerszcze, i rzucając się między pielgrzymów niczym psy na targowisku. Przejście brata Jeremiasza, śpieszącego przez dziedziniec z klasztoru do infirmerii, zwykle zmusiłoby chłopców do milczenia, ale w tym wesołym zamieszaniu łatwo było umknąć jego uwagi. - Macie pełny klasztor na to święto - zauważył Hugo, przystając, by podziwiać barwny chaos i napawać się nim równie sżczerze jak chłopcy. Wśród zgromadzonych w bramie podniosło się nagłe poruszenie. Furtian cofnął się do drzwi swej kwatery, a ludzie po obu stronach zaczęli się usuwać, jakby robiąc przejście dla jeźdźców, ale nie było słychać żadnych uderzeń kopyt o bruk pod łukiem bramy. Wchodzący przybywali pieszo, a gdy wyłonili się na dziedzińcu, przyczyna skwapliwego ustępowania im z drogi stała się oczywista. Długi płaski wózek ręczny skrzypiał, ciągnięty przez krępego, siwiejącego wieśniaka i popychany przez jakiegoś szczupłego, młodego człowieka w znoszonym stroju podróżnym. Ładunek wózka przykryty był brunatnym płaszczem i uwieńczony jakimś zawiniątkiem, ale widać było, że jest ciężki, a jego kształt, długość i szerokość przywodziły myśl o ludzkim przemijaniu. Otaczająca go cisza dotarła do miejsca, gdzie stali Hugo i Cadfael. Chłopcy patrzyli wielkimi oczami, nastawiając uszu, choć zdjęci lękiem, pełni pytań i zdecydowani niczego nie przegapić. - Myślę - rzekł Hugo - że macie gościa, który potrzebuje łoża gdzie indziej niż w domu gościnnym. Młody człowiek, krzywiąc się, wyprostował zgarbione plecy, i rozejrzał się w poszukiwaniu kogoś znaczniejszego. Furtian podszedł ku niemu, obchodząc wózek i trumnę z ostrożnością człowieka, który przywykł do wszystkiego i nie da się wytrącić z równowagi nawet pojawieniem się śmierci wkraczającej w przygotowania do radosnego święta, niczym w moralitecie. Ich wymiana zdań była zbyt cicha, zbyt poważna i zbyt osobista, by ją usłyszał ktoś poza nimi dwoma, ale wyglądało na to, że przybysz prosi o kwaterę dla siebie i dla swego podopiecznego. Jego zachowanie było pełne szacunku i grzeczne, jak wypadało w tym otoczeniu, ale też pełne spokojnej pewności siebie. Obrócił głowę i wskazał dłonią kościół. Młody człowiek miał może dwadzieścia sześć albo dwadzieścia siedem lat, nosił ubranie wyblakłe od słońca i pokryte pyłem drogi. Był wzrostu ponad średniego, szczupły i żylasty,
grubokościsty i o szerokich ramionach, ze strzechą włosów koloru słomy, nieco jaśniejszych niż ciemna opalenizna czoła i policzków, i z wydatnym nosem, wąskim i prostym. Była to dumna twarz, nieco ściągnięta teraz od wysiłku i skupiona wobec powagi misji. Cadfael pomyślał jednak, przyglądając mu się przez szerokość dziedzińca, że to oblicze z natury dobroduszne, otwarte, pogodne, skore do uśmiechu, a usta o szerokich wargach gotowe są do zwierzeń na pierwsze przyjazne zaproszenie. - To ktoś z waszej trzódki z Podgrodzia? - spytał Hugo, przyglądając mu się z zainteresowaniem. - Chociaż, nie, on wygląda na kogoś, kto przebył znacznie dłuższą drogę. - Ale mimo to - powiedział Cadfael, kręcąc głową nad jakimś wymykającym mu się podobieństwem - wydaje mi się, że gdzieś, kiedyś dawniej widziałem tę twarz. Albo przypomina mi ona jakiegoś chłopaka, którego kiedyś znałem. - Chłopcy, których kiedyś znałeś, pochodzą z połowy świata. Cóż, dowiemy się wszystkiego w swoim czasie - rzekł Hugo - bo wygląda na to, że brat Dionizy zajął się tą sprawą, a jeden z waszych młodzików pobiegł po kogoś do klasztoru. Owym kimś okazał się sam przeor Robert z depczącym mu po piętach bratem Jeremiaszem. Długość kroków Roberta i krótkość nóg Jeremiasza zmieniały to, co miało być poważną krzątaniną, w pośpieszne powłóczenie nogami, ale zawsze doprowadzało go w porę wszędzie tam, gdzie działo się coś, co mogło go zaciekawić, dać okazję do pozytywnej oceny albo potępienia. - Wasi dziwni goście zostaną przyjęci - zauważył Hugo, widząc jak przebiega rozmowa - choćby tylko na jakiś czas. Chyba trudno by wam było odprawić nieboszczyka. - Znam tego chłopa z wózkiem - powiedział Cadfael. - Jest spod Wrekin. Widziałem jak przywoził towary na targ. Pewnie wynajęto go z wózkiem do tej roboty. Ale ten drugi przybywa z bardzo daleka, to pewne. Zastanawiam się z jak daleka wiezie swego podopiecznego, wynajmując po drodze pomocników. I czy tu jest koniec owej podróży? Wcale nie było pewne, że przeor Robert mile powita nagłe pojawienie się trumny pośrodku dziedzińca pełnego pielgrzymów liczących na dobre znaki i na przyjemne podniecenie. Prawdę mówiąc, przeor Robert nigdy nie okazywał przychylności niczemu, co w jakikolwiek sposób zakłócało gładki i zgodny z zasadami bieg zdarzeń wewnątrz enklawy. Najwyraźniej jednak nie znalazł powodu, żeby odmówić tego, o co go proszono z należnym uszanowaniem. Pozwolono im zostać, choćby tylko na jakiś czas, jak to ujął Hugo. Jeremiasz pobiegł szybko, zebrać co tęższych braci i nowicjuszy do zdjęcia trumny z wozu i przeniesienia jej do klasztoru, niewątpliwie do kaplicy przedpogrzebowej w kościele. Młody człowiek podniósł skromny worek ze swym dobytkiem i poszedł nieco znużony za orszakiem,
by zniknąć w południowym wejściu klasztoru. Szedł zesztywniały i z poocieranymi nogami, ale trzymał się prosto, nie demonstrując żalu, chociaż twarz miał poważną i zamyśloną. Zajęty był raczej własnymi myślami niż tym, co mogło zaprzątać głowy obserwatorów. Brat Dionizy zszedł po schodach domu gościnnego i ruszył żwawo przez dziedziniec za orszakiem żałobnym, chyba po to, by cofnąć i ulokować z całą życzliwością młodego gościa. Widzowie patrzyli za nim przez chwilę, a potem wrócili do swoich przerwanych zajęć, najpierw cicho i z wahaniem, ale wkrótce z jeszcze większym wigorem niż przedtem, skoro mieli teraz o czym rozmawiać, a chwila zalęknienia minęła. Hugo i Cadfael w milczeniu przeszli przez dziedziniec do strażnicy przy bramie. Właściciel wyprowadził swój odciążony wózek za bramę i dalej ku Podgrodziu. Najwyraźniej zapłacono mu z góry i był rad ze swego zlecenia. - Wygląda na to, że zrobił swoje - rzekł Hugo, patrząc jak tamten skręca w ulicę. - Bez wątpienia dowiemy się wkrótce od brata Dionizego, o co chodzi. Jego koń, wysoki siwek, rozpieszczony przez swego pana, był uwiązany u wartowni. Żadna wielka piękność z wyglądu czy temperamentu, twardy w pysku i uparty, odnosił się z głęboką pogardą do całej ludzkości z wyjątkiem swego pana, a i jego tolerował, mając co najwyżej za równego sobie. - Przyjdź wkrótce - powiedział Hugo ze stopą w strzemieniu i wodzami zebranymi w dłoni - i przynieś mi plotki. Kto wie, za dzień czy dwa może dopasujesz imię do tej twarzy.
Rozdział drugi Cadfael wyszedł po wieczerzy z refektarza w beztroski, ciepły wieczór, rozpromieniony odbitym światłem różowego zachodu słońca. Czytania przy posiłku, wybrane zapewne przez przeora Roberta w ukłonie dla kanonika Gerberta, były z pism świętego Augustyna, któremu Cadfael nie był aż tak oddany, jak mógłby być. W Augustynie była jakaś nieugięta sztywność, która okazywała niewiele współczucia wszystkim, z którymi się nie zgadzał. Cadfael nie zamierzał rezygnować ze swoich osobistych zastrzeżeń wobec świętego, który mógł opisywać ród ludzki jako masę zepsucia i grzechu zmierzającą nieuchronnie ku śmierci, albo wobec kogoś, kto mógł patrzeć na świat z góry i z powodu wszystkich jego niedoskonałości uważać go za zło nie do naprawienia. W ten promienny wieczór Cadfael patrzył na świat, od róż w ogrodzie poczynając na obrobionych kamieniach klasztornych murów kończąc, i uważał go za niezaprzeczalnie piękny. Nie mógł też się zgodzić, że liczba przeznaczonych do zbawienia jest ustalona, ograniczona i niezmienna, jak głosił Augustyn, ani że los każdego człowieka jest przypieczętowany od jego urodzenia, bo czemu nie mając się czego spodziewać na tamtym świecie, nie miałby odrzucić wszelkich względów dla innych i nie zacząć rabować, mordować i siać spustoszenie na tym? W tym niezdyscyplinowanym nastroju Cadfael poszedł do infirmerii zamiast na Collatio, gdzie z pewnością nadal głoszono srogą sprawiedliwość świętego Augustyna. Lepiej iść sprawdzić zawartość apteczki brata Edmunda, posiedzieć chwilę i poplotkować z kilku starszymi braćmi, zbyt słabymi, by mogli w pełni brać udział w zakonnym porządku dnia. Edmund, będący synem klasztoru od czwartego roku życia i sumiennie sprawujący obrzędy, poszedł był do kapitularza słuchać Jeremiaszowego czytania. Wrócił na wieczorny obchód właśnie wtedy, gdy Cadfael zamykał drzwiczki apteczki i powtarzał, bezgłośnie poruszając ustami, nazwy trzech leków, których zapas trzeba było uzupełnić. - Ach, więc tu jesteś - powiedział Edmund wcale nie zdziwiony. - To dobrze, bo przyprowadziłem kogoś, kto potrzebuje pomocy bystrego oka i pewnej ręki. Miałem zamiar sam spróbować, ale twoje oczy są lepsze niż moje. Cadfael odwrócił się, by zobaczyć, kim jest ten spóźniony pacjent. Światło wewnątrz nie było zbyt dobre, a człowiek idący za Edmundem zawahał się i zatrzymał nieśmiało w wejściu. Był młody, szczupły i tak rosły jak Edmund. - Podejdź do lampy - powiedział Edmund - i pokaż rękę bratu Cadfaelowi. - A do Cadfaela rzekł, kiedy młody człowiek zbliżył się w milczeniu.
- Nasz gość przybył dopiero dziś i ma za sobą długą drogę. Potrzebuje snu, ale będzie lepiej spał, jeśli wyjmiesz mu drzazgi, zanim rana się zaogni. Zaraz rozjaśnię lampę. Silniejsze światło zmieniło twarz młodego człowieka w ostrą i wyrazistą płaskorzeźbę: ładny wystający nos, mocne kości policzków i podbródka. Głębokie cienie uwydatniały osadzenie ust i oczu pod wysokim czołem. Zmył już z siebie pył podróży i doprowadził do porządku plątaninę jasnych, falujących włosów. Koloru jego oczu nie można było w tej chwili określić. Spuścił wzrok, przez co uwidoczniły się duże, łukowate powieki. Oczy skryte były dodatkowo przez prawą rękę, którą trzymał posłusznie blisko lampy obróconą dłonią do góry. Był to ten młody człowiek, który przywiózł do opactwa zmarłego towarzysza i poprosił o schronienie dla nich obu. Dłoń, którą nieśmiało podsunął do obejrzenia, była duża i mocna, o długich palcach z grubymi stawami. Rana była wyraźnie widoczna. U dołu, u podstawy kciuka, dwie albo trzy poszarpane nakłucia rozjątrzyły się od ucisku w jedną zaognioną rankę. Jeśli jeszcze nie była ropiejąca, wkrótce będzie, gdy się o nią nie zadba. - Twój tragarz ma wózek w bardzo marnym stanie - stwierdził Cadfael. - Jak sobie wbiłeś te drzazgi? Wypychając wózek z rowu? A może pozwolił ci robić więcej, niż robił sam, zaprzęgnięty z przodu? I czym próbowałeś wyciągnąć te drzazgi? Jakimś brudnym nożem? - To nic takiego - odpowiedział młody człowiek. - Nie chciałem robić wam kłopotu. To był nowo wstawiony uchwyt, jeszcze niewygładzony jak należy. A trumna była bardzo ciężka, bo trzeba ją było wybić ołowiem. Drzazgi weszły głęboko i drewno jeszcze tam tkwi, chociaż część już wyjąłem. W apteczce była pęseta. Cadfael zbadał starannie zaognione ciało, zwężając oczy nad dłonią młodzieńca. Miał doskonały wzrok, a jego dotyk był, kiedy trzeba, nieubłagany. Surowe drewno weszło głęboko i jeszcze bardziej rozszczepiło się w ciele. Wyciągał kawałek po kawałku, macał i ugniatał to miejsce, żeby sprawdzić czy jeszcze coś zostało. Z zachowania się pacjenta nic nie wynikało. Stał spokojnie i bez drgnienia, milczący z natury, albo też onieśmielony nieznanym sobie miejscem. - Czy jeszcze coś tam wyczuwasz? - Nie, tylko ból, żadnego kłucia - odpowiedział młodzik, dotykając dłoń. Droga najdłuższej drzazgi pociemniała pod skórą. Cadfael sięgnął po płyn do przemywania ran, składający się z żywokostu, lepczycy i czyśćca, który zwał się tak nie bez powodu. - Żeby zapobiec zakażeniu. Gdyby jutro jeszcze była zaogniona, przyjdź i przemyjemy
ją znowu, myślę jednak, że twoje ciało dobrze się goi. Edmund zostawił ich, żeby obejść swoich starców i napełnić oliwą wieczną lampkę w ich kaplicy. Cadfael zamknął apteczkę i podniósł lampę, przy której pracował, by ją postawić na zwykłym miejscu. Ukazała mu twarz jego pacjenta wyraźnie, w pełni oświetloną. Te głęboko osadzone oczy skupione niezachwianie na Cadfaelu musiały być w świetle dnia ciemnoniebieskie albo jaskrawo-błękitne, ale teraz wydawały się prawie czarne. Długie usta uparcie zacięte złagodniały nagle w szerokim chłopięcym uśmiechu. - Teraz cię poznaję! - wykrzyknął Cadfael zaskoczony i ucieszony. - Kiedy cię zobaczyłem przy strażnicy, pomyślałem, że już gdzieś przedtem widziałem tę twarz. Bez twego imienia! Jeśli je kiedyś znałem, dawno już zapomniałem. Ale ty jesteś tym chłopcem, który był pisarzem starego Williama z Lythwood i poszedł z nim na pielgrzymkę, dawno temu. - Siedem lat - powiedział chłopiec, ożywiając się, bo go pamiętano. - A na imię mam Elave. - Proszę, proszę, więc wróciłeś bezpiecznie do kraju po swoich wędrówkach! Nic dziwnego, że wyglądasz na kogoś, kto przeszedł pół świata. Pamiętam Williama jak przynosił swój ostatni dar dla tego kościoła przed wyjazdem. Zamierzał dotrzeć do Jerozolimy. Pamiętam, że wtedy trochę chciałem z nim iść. Czy naprawdę dotarł do tego miasta? - Dotarł - odrzekł Elave, rozjaśniając się coraz bardziej. - Dotarliśmy! Miałem szczęście, że trafiłem do niego na służbę. Miałem najlepszego pana, jakiego można mieć. Wiedziałem o tym jeszcze zanim, nie mając własnego syna, postanowił wziąć mnie z sobą w tę podróż. - W istocie, nie miał syna - zgodził się Cadfael, spoglądając siedem lat wstecz. - To jego bratankowie przejęli przedsiębiorstwo. Był bystrym człowiekiem i dobrym patronem naszego klasztoru. Wielu braci będzie pamiętać jego dobrodziejstwa... Nagle przerwał. W przypływie wspomnień z przeszłości stracił na chwilę z oczu teraźniejszość. Wrócił do niej i spoważniał. Ten chłopiec wyruszył sa - mowtór i teraz samowtór powrócił. - Chcesz mi powiedzieć - spytał trzeźwo - że to Williama z Lythwood przywozisz do domu w tej trumnie? - To on - potwierdził Elave. - Umarł w Valognes, zanim dotarliśmy do Barfleur. Miał odłożone pieniądze na zapłacenie rachunków, gdyby to się zdarzyło, i na podróż nas’ obu do kraju. Chorował, odkąd ruszyliśmy na północ przez Francję. Czasem musieliśmy zatrzymywać się po drodze na miesiąc albo dłużej, zanim mógł znowu iść dalej. Wiedział, że
umiera, i nie bardzo się tym przejmował. A mnisi byli dla nas dobrzy. Mam wprawę w pisaniu i pracowałem, kiedy tylko mogłem. Robiliśmy to, czego po nas oczekiwano. Powiedział to całkiem po prostu i spokojnie. Przebywając tak długo z panem zadowolonym z siebie i swej wiary i nie lękającym się końca, chłopiec przyswoił sobie to samo praktyczne i wesołe pogodzenie się z losem. - Mam przekazać jego krewnym przesłania od niego. I prosić o miejsce spoczynku dla niego. - Tu, w ziemi opactwa? - spytał Cadfael. - Tak. Prosiłem o posłuchanie jutro na kapitule. On był przez całe życie dobrym patronem tego miejsca i pan opat będzie o tym pamiętał. - Mamy teraz innego opata, ale przeor Robert będzie pamiętał i wielu innych spośród nas także. A opat Radulfus wysłucha cię, nie musisz się obawiać odmowy. William będzie miał dość świadków. Żałuję jednak, że nie wrócił do domu żywy, żeby nam o tym opowiedzieć. Przyglądał się wymizerowanemu młodzikowi z respektem. - Dobrze mu służyłeś i musiałeś mieć ciężką drogę przez te ostatnie mile. Chyba ledwie zdążyłeś dorosnąć, kiedy cię zabrał za morza. - Miałem prawie dziewiętnaście lat - odrzekł Elave z uśmiechem. - Dziewiętnaście lat i byłem wytrzymały, silny jak koń. Teraz mam dwadzieścia sześć i mogę iść własną drogą. Przyglądał się Cadfaelowi równie badawczo jak sam był obserwowany. - Pamiętam cię, bracie. Jesteś tym, który wojował kiedyś przed laty na wschodzie. - Tak było - przyznał Cadfael, prawie z czułością. Zetknięty z tym młodym podróżnikiem z miejsc kiedyś dobrze znanych i wyraźnie zapamiętanych, poczuł, że dawne tęsknoty wzbierają w nim znowu, a duchy z dawnych lat ożywają. - Kiedy znajdziesz czas, będziemy mieli o czym rozmawiać. Nie teraz jednak! Jeżeli nie jesteś zmęczony podróżą, to będziesz, a jutro znajdzie się parę chwil. Lepiej się teraz prześpij. Ja muszę iść na kompletę. - To prawda - zgodził się Elave, wydając długie westchnienie ulgi z wypełnienia swego obowiązku. - Rad jestem tu być, zrobiwszy, co mu obiecałem. Życzę ci zatem dobrej nocy, bracie, i dziękuję. Cadfael patrzył jak tamten przechodzi przez dziedziniec do schodów domu gościnnego, twardy i wytrwały młody człowiek, który zmieścił w siedmiu latach więcej podróży, niż większość ludzi przebywa przez całe życie. Nikt inny w tych murach nie mógł podążać duchem tam, gdzie on zamieszkiwał, nikt poza Cadfaelem. Dawna żądza poruszyła się żarłocznie, nawet po tylu sytych latach spokoju.
- Czyżbyś go rozpoznał? - spytał Edmund, wyłaniając się zza ramienia Cadfaela. - Przychodził tu raz czy dwa w sprawach swego pana, pamiętam, ale między osiemnastką a trzydziestką człowiek może zmienić się nie do poznania, zwłaszcza człowiek, który zaszedł na koniec świata i z powrotem. Zastanawiam się czasem, Cadfaelu, i nawet czasem dostrzegam, co mogłem stracić. - A czy dziękujesz swemu ojcu, że cię oddał Bogu - zaciekawił się Cadfael - czy pragniesz, żeby ci pozwolił spróbować szczęścia wśród ludzi? Byli przyjaciółmi dość bliskimi i od dość dawna, żeby pozwolić sobie na takie pytanie. Brat Edmund uśmiechnął się swoim spokojnym, serdecznym uśmiechem. - Ty przynajmniej pytasz we własnym imieniu, Cadfaelu, nie czyimś. Wywodzę się z dawnego porządku, Cadfaelu. Nie będzie więcej takich jak ja, nie pod Radulfusem w każdym razie. Chodźmy teraz na l.om - pletę i módlmy się za stałość, którą żeśmy obiecywali. * Młody Elave został przyjęty na kapitule następnego ranka, kiedy tylko omówiono bieżące sprawy opactwa. Liczebność kapituły powiększyli tego dnia bawiący z wizytą klerycy. Kanonik Gerbert, którego misja z konieczności się opóźniała, nie miał nic lepszego do roboty, niż skierować sfrustrowaną energię do mieszania się we wszystko, co się nawinęło pod rękę. Siedział przez całe posiedzenie obok opata Radulfusa, a diakon biskupa, skazany na towarzyszenie znakomitemu prałatowi, kręcił się niespokojnie u jego boku. Ten Serio był, jak go opisał Hugo, małym, lękliwym człowieczkiem o łagodnej, okrągłej, niewinnej twarzy, na której malował się zwykle strach przed Gerbertem. Był po czterdziestce. Miał gładkie policzki, był rumiany i zdrowy, z cienkim siwiejącym pierścieniem jasnych włosów, przerzedzonych tu i ówdzie przez postępujące łysienie. Niewątpliwie wiele zniósł po drodze od swego dominującego towarzysza i zamierzał po prostu zakończyć swą misję tak szybko i pokojowo jak to tylko możliwe. Droga do Chester mogła mu się wydawać bardzo długa, jeśli otrzymał instrukcje, by iść aż tak daleko. Elave stanął przed tym powiększonym dostojnym zgromadzeniem, gdy tylko go wezwano, wypoczęty i jaśniejący ulgą z osiągnięcia celu i pozbycia się brzemienia odpowiedzialności. Twarz miał otwartą i pewną siebie, nawet radosną. Nie miał powodu oczekiwać niczego innego niż zgody. - Panie mój - przemówił. - Przywiozłem ciało wracającego z Ziemi Świętej mego mistrza, Williatna z Lythwood, który był dobrze znany w tym mieście i był w swoim czasie
dobroczyńcą tego opactwa i kościoła. Panie, ty go nie znałeś, bo wyruszył na swoją pielgrzymkę siedem lat temu, ale są tu bracia, którzy pamiętają jego dary i dobroczynność i będą za nim świadczyli. Było jego życzeniem być tu pochowanym, na cmentarzu przy opactwie, proszę więc dla niego, z całym szacunkiem, o pogrzeb i grób wewnątrz tych murów. Cadfael pomyślał, że tamten zapewne powtarzał tę przemowę wiele razy, układał ją i zmieniał, mając wątpliwości, bo nie wydawał się człowiekiem wymownym, chyba że zostałby zmuszony do obrony czegoś, co cenił. Jakkolwiek było, wygłosił ją z głębi serca. Miał miły, nisko postawiony głos, a podróż nauczyła go, jak zachowywać się pośród ludzi wszelkich stanów i wszelkich fortun. Radulfus skinął głową i zwrócił się do przeora Roberta. - Ty byłeś tu, Robercie, siedem lat temu i dawniej, a ja nie. Opowiedz mi o tym mężu, jak go pamiętasz. Był kupcem ze Shrewsbury? - Bardzo szanowanym kupcem - odpowiedział ochoczo przeor. - Miał stado owiec pasące się po walijskiej stronie miasta i działał jako agent pewnej liczby średniozamożnych hodowców, sprzedając ich wełnę wraz ze swoją na jak najlepszych warunkach. Miał też warsztat, w którym wytwarzał pergamin ze skór, dobrze znany z pięknego, białego welinu. Kupowaliśmy dawniej u niego. Inne klasztory także. Firmę prowadzą teraz jego bratankowie. Ich dom stoi w mieście przy kościele świętego Alk - munda. - Czy był patronem naszego klasztoru? Brat Benedykt, zakrystian, wyliczył wiele darów, którymi William obdarował przez wiele lat zarówno chór, jak i parafię Świętego Krzyża. - Był bliskim przyjacielem opata Heriberta, który zmarł tu pośród nas przed trzema laty. Heribert, zbyt łagodny i uprzejmy jak na gust biskupa Henryka z Winchesteru, ówczesnego legata papieskiego, został usunięty, by zrobić miejsce Radulfusowi i dokonał żywota całkiem szczęśliwy i bez żalu jako zwykły mnich w chórze. - William wspierał też chętnie ubogich - powiedział brat Oswin, jałmużnik. - Wydaje się, że William zasłużył na to, o co prosi - rzekł opat i spojrzał przychylnie na proszącego. - Jak rozumiem, poszedłeś z nim na pielgrzymkę i dobrze się spisywałeś przy swoim panu. Pochwalam twoją lojalność i wierzę, że ta podróż przyniosła wiele dobrego zarówno tobie żywemu, jak twemu panu, który zmarł, będąc jeszcze pielgrzymem. Nie ma bardziej błogosławionej śmierci. Możesz teraz odejść. Wkrótce znów z tobą pomówię. Elave skłonił się głęboko i wyszedł z kapituły sprężystym krokiem, niczym ktoś idący
na zabawę. Kanonik Gerbert powstrzymywał się od komentarzy, dopóki młodzieniec był obecny, ale odchrząknął hałaśliwie, gdy tylko Elave zniknął i przemówił z wielką powagą. - Panie mój, opacie, wielki to przywilej być pochowanym wewnątrz tych murów i nie może być przyznawany lekką ręką. Czy to pewne, że ten przypadek zasługuje na taki honor? Wielu ludzi ważniejszych rangą niż ten kupiec chciałoby uzyskać takie miejsce wiecznego spoczynku. To zobowiązuje twój klasztor do bardzo poważnego zastanowienia się nad dopuszczeniem tu kogoś, choćby i dobrodzieja, kto nie byłby tego wart. - Nigdy nie uważałem - odparł Radulfus, bynajmniej nie przejęty - że ranga czy zawód mają znaczenie w obliczu Boga. Wysłuchaliśmy imponującej listy darów tego męża dla naszego kościoła, nie mówiąc o tych, które dawał bliźnim. Pamiętaj też, że podjął i wykonał pielgrzymkę do Jerozolimy, a ten akt pobożności dowodzi jego wartości i odwagi. Znacznie później, kiedy kurz już opadł, Cadfael pomyślał, że było typowe dla Seria, tej nieszkodliwej i niewinnej duszyczki, odzywanie się w najlepszych intencjach w niewłaściwej chwili i z użyciem katastrofalnie niewłaściwych słów. - Zatem dobra rada przeważyła - powiedział rozpromieniony Serio. - Słowo napomnienia i ostrzeżenia w porę odniosło błogosławiony skutek. Zaprawdę, kapłan nigdy nie powinien milczeć, gdy słyszy o błędnym rozumieniu doktryny. Jego słowa mogą zawrócić błądzącą duszę na właściwą ścieżkę. Ta jego prawie dziecinna pochwała przygasła z wolna w ciężkim milczeniu, które sprowokował. Rozglądał się wokół, nie od razu rozumiejąc, co się dzieje. Stopniowo zdał sobie sprawę jak wiele oczu go unika, spoglądając w dal albo w dół na złożone dłonie, podczas gdy opat Radulfus przypatrywał mu się uporczywie ale bez wyrazu, a kanonik Gerbert skierował na niego zimne, skupione spojrzenie. Promienny uśmiech przygasł na krągłej, niewinnej twarzy Seria. - Zwracanie uwagi na krytykę i słuchanie pouczeń pozwala odpokutować wszystkie błędy - ciągnął, usiłując zagłuszyć to, co wywołało powszechną konsternację, ale bez powodzenia. Jego głos rozpłynął się w milczeniu. - Jaką doktrynę rozumiał błędnie ten człowiek? - pytał Gerbert z wyraźnym rozmysłem. - Przy jakiej okazji jego kapłan musiał go napominać? Chcesz powiedzieć, że kazano mu iść na pielgrzymkę, by zmazał jakiś śmiertelny błąd? - Nie, nie kazano - odparł Serio omdlewającym głosem. - To była sugestia, że jego dusza skorzysta na takiej pokucie. - Pokucie za jaką winę? - naciskał nieubłaganie kanonik.
- Ach, żadną, to nie było coś, co by komuś wyrządziło szkodę, żaden akt przemocy czy nieuczciwość. To stare dzieje - mówił Serio, starając się z niezwyczajną dla niego śmiałością, uciszyć to, co rozpętał. - To było dziewięć lat temu, kiedy świętej pamięci arcybiskup William z Corbeil wysyłał misje kaznodziejskie do wielu angielskich miast. Jako legat papieski troszczył się o dobrobyt Kościoła i sądził, że dobrze będzie użyć kanoników z jego własnego zgromadzenia świętego Ozytha. Mnie posłano, bym towarzyszył temu, który przybył do naszej diecezji i byłem z nim, kiedy wygłaszał kazanie tu, przy Wysokim Krzyżu. William z Lythwood podejmował nas potem wieczerzą i prowadzono wiele poważnych rozmów. Nie był krnąbrny, ale zadawał pytania i to z całą powagą. Był to dworny i gościnny mąż. Ale nawet w myślach, przy braku odpowiednich wskazówek... - Mówisz nam oto - oświadczył Gerbert tonem groźby - że człowiek napomniany za heretyckie poglądy prosi teraz o pogrzeb w tych murach. - Och, nie powiedziałbym, że heretyckie - paplał w pośpiechu Serio. - Były to błędne poglądy, być może, ale nie heretyckie. Nie było nigdy żadnych skarg na niego do biskupa. I widzicie, że zrobił, co mu doradzono, bo dwa lata później wyruszył na tę pielgrzymkę. - Wielu ludzi podejmuje pielgrzymki dla własnej przyjemności - powiedział Gerbert ponuro - nie zaś dla właściwego celu. Niektórzy nawet dla zysku, jako handlarze. Sam ten akt nie jest rozgrzeszeniem za błędy, to szczere intencje są zbawienne. - Nie mamy żadnego powodu - wskazał sucho Radulfus - przypuszczać, że zamiar Williama nie był szczery. Pewne osądy są poza naszym zasięgiem. Powinniśmy mieć tyle pokory, by to przyznać. - Mimo to, mamy obowiązek wobec Boga i nie możemy go unikać. Jaki mamy dowód, że ten człowiek zmienił swoje podejrzane poglądy? Nie zbadaliśmy jakie były, jak były poważne i czy kiedykolwiek zostały odwołane i porzucone. Chociaż mamy teraz w Anglii zdrowy i prężny Kościół, nie możemy myśleć, że fałszywe wierzenia należą do przeszłości. Czy nie słyszeliście, że są we Francji wędrowni kaznodzieje, którzy pociągają za sobą łatwowiernych, mających swoich księży za chciwych i zepsutych, a obrzędy kościelne za pozbawione znaczenia? Na południu opat z Clairvaux jest coraz bardziej zaniepokojony tymi fałszywymi prorokami. - A jednak to sam opat z Clairvaux ostrzegał - wtrącił żwawo Radulfus - że brak w stanie kapłańskim przykładów pobożności i prostoty sprzyja odchodzeniu ludzi do tych dysydenckich sekt. Kościół ma też obowiązek uzdrawiania własnych niedoskonałości. Cadfael słuchał tak, jak słuchali wszyscy bracia - z nastawionymi uszami i czujnymi oczami, mając nadzieję, że ten nagły szkwał osłabnie i rozwieje się równie nagle, jak powstał.
Radulfus nie pozwalał żadnemu prałatowi uzurpować sobie autorytetu w jego własnej kapitule, ale nawet on nie mógł zabronić wysłannikowi arcybiskupa domagania się prawa głosu i sądu w sprawach doktrynalnych. Sama wzmianka o Bernardzie z Clairvaux, apostole surowości, była przypomnieniem rosnącego wpływu cystersów. Arcybiskup Theobald odnosił się z sympatią do tego zakonu. I choć Bernard mógł dołożyć słowo do popularnej krytyki umiłowania spraw doczesnych wielu dostojników kościoła i tęsknił za powrotem do ubóstwa i prostoty apostołów, miałby niewiele miłosierdzia dla kogoś, kto odchodził od ortodoksji, gdy chodziło o dogmaty. Radulfus mógł uniknąć jednego cytatu z Bernarda, przeciwstawiając mu inny, ale szybko zmienił temat, nie ryzykując porażki w tym starciu. - Jest tu Serio - powiedział po prostu - który pamięta spór misjonarza arcybiskupa z Williamem. Może powtórzyć nam, jakie sprawy wiary omawiali. Serio, sądząc z jego wyrazu twarzy, nie wiedział, czy ma się cieszyć z takiej okazji, czy smucić. Otworzył usta z wahaniem, ale Radulfus powstrzymał go podniesieniem dłoni. - Zaczekaj! Uczciwość nakazuje, żeby jedyny człowiek, który może świadczyć o poglądach i praktykach swego pana przed jege śmiercią, był obecny, by wysłuchać, co się o jego panu mówi i odpowiedzieć w jego imieniu. Nie mamy prawa zamykać komuś dostępu do łaski, o którą prosił, nie wysłuchawszy go nawet. Dionizy, czy zechcesz pójść i poprosić tego młodego człowieka, Elava, żeby wrócił na naradę? - Bardzo chętnie - odrzekł brat Dionizy i wyszedł z tak burzliwą gotowością, że nietrudno było odczytać jego myśli. Elave wrócił na kapitułę w całej naiwności, spodziewając się formalnej odpowiedzi i nie mając wątpliwości jaka ona będzie. Jego raźny krok i pewna mina mówiły same za siebie. Nie spodziewał się wcale tego, co miało nadejść, nawet kiedy opat przemówił, starannie dobierając słowa. - Młody panie, debatujemy tu nad prośbą twego pana. Dowiedzieliśmy się, że zanim wyruszył na pielgrzymkę, prowadził dysputę z kaznodzieją wysłanym do Shrewsbury przez arcybiskupa i został upomniany za jakieś swoje poglądy nie całkiem zgodne z doktryną Kościoła. Podejrzewano nawet, że jego pielgrzymka została mu nakazana prawie jako pokuta. Czy wiesz coś o tym? Być może to nigdy nie dotarło do twych uszu. Równe brwi Elave’a, gęste i rdzawe, ciemniejsze niż włosy, ściągnęły się w powątpiewaniu i oszołomieniu, ale jeszcze bez niepokoju. - Wiem, że mocno się zastanawiał nad niektórymi artykułami wiary, ale niewiele więcej. On pragnął tej pielgrzymki. Starzał się, ale wciąż był krzepki. Byli młodsi, którzy mogli go zastąpić na jego dawnym miejscu. Pytał mnie, czy bym z nim poszedł, więc
poszedłem. Nigdy nie słyszałem o żadnym sporze między nim a księdzem Eliaszem. Ksiądz Eliasz uważał go za dobrego człowieka. - Dobro, które schodzi na złą drogę, może wyrządzić więcej szkody niż zło, którym są nasi wrogowie - odrzekł ostro kanonik Gerbert. - To wróg wewnętrzny wydaje twierdzę. Cadfael pomyślał, że to bardzo chrześcijańska postawa. Seldżucki Turek albo Saracen może ścinać chrześcijan w bitwie albo wrzucać do lochów zbłąkanych pielgrzymów i nadal jest tolerowany i szanowany, nawet jeśli uważa się go za potępionego. Ale jeżeli chrześcijanin odstąpi choć na krok od swej wiary, zostaje wyklęty. Widział to przed laty na Wschodzie w obleganych przez wrogów chrześcijańskich kościołach. To przeciw sobie nawzajem występowały z największą zajadłością. Tu, w kraju, nie spotkał się dotąd z tym zjawiskiem, ale mogło się ono stać tak powszechne jak w Antiochii czy w Aleksandrii. Nie stanie się jednak, jeśli Radulfus zdoła nad tym zapanować. - Jego własny ksiądz zdaje się nic uważać Williama za wroga, wewnętrznego czy zewnętrznego - powiedział oględnie opat. - Ale ten oto diakon Serio ma nam powiedzieć, co pamięta z tamtego sporu i jest chyba słuszne, żebyś potem przemówił w imieniu swego pana, by nas zapewnić, że jest godny pochowania go w świętym okręgu. - Mów! - ponaglił Gerbert, gdy Serio zawahał się, przerażony i nieszczęśliwy z powodu tego, co sam rozpętał. - I bądź dokładny! W jakich kwestiach błądził ten człowiek? - Na początku to były drobne sprawy - odpowiedział posłusznie Serio - o ile pamiętam. Szczególnie dwie, poza jego wątpliwościami dotyczącymi chrztu niemowląt. Miał trudności ze zrozumieniem tajemnicy Trójcy Świętej. „Kto ich nie ma?”, pomyślał Cadfael. „Gdyby była zrozumiała, wszyscy interpretatorzy zostaliby bez zajęcia. A każdy z nich zaprzecza interpretacjom wszystkich innych”. - Mówił, że jeśli pierwszy był Ojciec a drugi Syn, nie mogą oni być jednakowo odwieczni i równi. Co do Ducha, nie może on być równy Ojcu czy Synowi, jeżeli z nich wyemanował. Ponadto, on nie widział potrzeby istnienia tego trzeciego. Stworzenie, zbawienie i wszystko inne wypełniły się w Ojcu i Synu. Ten trzeci służy tylko dla zaspokojenia wizji tych, którzy myślą trójkami, jak pieśniarze, wróżbici i ci wszyscy, którzy parają się czarami. - Mówił tak o Kościele? - oblicze Gerberta zesztywniało, a jego czoło posiniało. - Nie o Kościele, w to nie wierzę. A Trójca jest najwyższą tajemnicą. Wielu ludzi ma trudności z jej zrozumieniem. - Nie jest ich sprawą kwestionowanie czy rozumowanie niezdolnym do tego rozumem.
Prawdę stawia się przed nimi, oni mają jedynie wierzyć. Tylko przewrotni i niebezpieczni zuchwale używają zwykłego omylnego rozumu, aby pojąć to, co nieomylne. Dalej! Mówiłeś o dwóch sprawach. Jaka jest druga? Serio rzucił prawie przepraszające spojrzenie na Radulfusa, a potem jeszcze szybsze i niepewne na Elave’a, który przez cały czas patrzył na niego ze ściągniętymi brwiami i wysuniętym podbródkiem, nie ulegając jeszcze lękowi czy gniewowi, czy jakiemukolwiek uczuciu. Po prostu czekał i słuchał. - To wynikło z tej samej sprawy co Ojciec i Syn. Mówił, że gdyby byli z tej samej substancji, tak jak kredo nazywa ich współistotnymi, wejście Syna w człowieczeństwo musiałoby oznaczać też wejście Ojca, przyjmującego w siebie i czyniącego boskim to, co zjednoczył z boskością. Zatem Ojciec i Syn jednakowo znaliby cierpienie, śmierć i zmartwychwstanie i jako jeden brali udział w naszym odkupieniu. - To herezja sabeliańska! - wykrzyknął oburzony Gerbert. - Sabeliusz został za nią i za inne błędy ekskomunikowany. Nojtos ze Smyrny wykazał je na jego zgubę. To rzeczywiście niebezpieczna śmiałość. Nic dziwnego, że ów ksiądz ostrzegł go, że kopie studnię dla swej duszy. - Jednakże - przypomniał zgromadzeniu Radulfus - ten mąż posłuchał rady i podjął pielgrzymkę, a co do uczciwości jego życia, niczego mu nie można zarzucić. Zastanawiamy się nie nad tym, o czym spekulował siedem i więcej lat temu, ale nad jego duchową pomyślnością przy śmierci. Jest tylko jeden świadek, który może o tym świadczyć. Posłuchajmy teraz jego sługi i towarzysza. Obrócił się, by się przyjrzeć bliżej Elave’owi, którego twarz zastygła w kontrolowanej świadomości nie zagrożenia lecz głębokiej obrazy. - Mów za swego pana - przemówił łagodnie Radulfus - bo go znałeś do końca. Jak żył w tak długiej podróży? - Nigdy nie opuszczał modlitwy - odpowiedział Elave - i spowiadał się, kiedy tylko mógł. W Jerozolimie odwiedziliśmy większość świętych miejsc, a w drodze tam i z powrotem zatrzymywaliśmy się, kiedy to było możliwe w opactwach i domach zakonnych, i wszędzie mój pan był przyjmowany jako człowiek dobry i pobożny. Płacił za siebie uczciwie i traktowano go z szacunkiem. - Ale czy porzucił swe poglądy - nastawał Gerbert - i wyparł się swej herezji? Czy też nadal skrycie wyznawał poprzednie błędy? - Czy kiedyś mówił z tobą o tych sprawach? - spytał opat, opanowując tę ingerencję. - Bardzo rzadko, panie mój, a ja niezbyt dobrze rozumiem tak trudne sprawy. Nie
mogę odpowiadać za czyjeś myśli, mogę tylko mówić o jego postępowaniu, bo wiem, że było cnotliwe. - Twarz Elave’a zastygła w czujnym spokoju. Nie wyglądał jak ktoś, kto nie rozumie wyższych spraw albo nie interesują go rozważania nad nimi. - A podczas ostatniej choroby - ciągnął łagodnie Radulfus - czy prosił o księdza? - Prosił, ojcze, wyspowiadał się i otrzymał rozgrzeszenie bez żadnych wątpliwości. Umarł ze wszystkimi należnymi rytuałami Kościoła. Kiedy tylko było miejsce i czas, spowiadał się po drodze, zwłaszcza po tym jak po raz pierwszy zachorował i musieliśmy zatrzymać się na cały miesiąc w klasztorze u świętego Marcelego, zanim był w stanie podjąć podróż do kraju. I tam często rozmawiał z braćmi i wszystkie te sprawy i wątpliwości były przez nich rozumiane i tolerowane. Wiem, że mówił otwarcie o rzeczach, które go trapiły, i że oni nie widzieli niczego nagannego w omawianiu wszelkiego rodzaju pytań dotyczących rzeczy świętych. Kanonik Gerbert wytrzeszczył podejrzliwie oczy. - A gdzie leży to miejsce, ten święty Marceli? I kiedy spędziliście tam miesiąc? Jak dawno temu? - Wiosną zeszłego roku. Odjechaliśmy na początku maja i podjęliśmy pielgrzymkę stamtąd do świętego Jakuba w Kompostelli z grupą z Cluny, żeby podziękować za powrót mego pana do zdrowia. Tak wtedy myśleliśmy, ale on nie był naprawdę zdrów, a my mieliśmy potem wiele postojów. Święty Marceli leży w pobliżu Chalon nad Saoną. To filia Cluny. Gerbert parsknął głośno i udarł swój władczy nos na wzmiankę o Cluny. Ten wielki klas/tor traktował poważnie pielgrzymów i udzielał im pomocy i wsparcia, dawał ochronę na drogach i schronienie w swoich domach zakonnych wielu setkom, nie tylko we Francji, ale ostatnio i w Anglii. Jednak dla dworzan arcybiskupa Theobalda był to przede wszystkim macierzysty klasztor trudnego kolegi i zuchwałego rywala, biskupa Henryka z Winchesteru. - Umarł tam jeden z braci mówił Klave, obstając twardo przy świętości i mądrości Cluny - który pisał o tym wszystkim i nauczał w swoich młodych latach, był szanowany ponad wszystkich innych braci i miał opinię świętości. Nie widział on niczego złego w poddawaniu wszystkich tych trudnych spraw próbie rozumowania. Nie widział też jego opat, który wysłał go tam z Cluny dla ratowania zdrowia. Słyszałem raz jak czytał ewangelię świętego Jana i mówił o tym, co przeczytał. Wspaniale było go słuchać. Było to krótko przed jeno śmiercią. - To zarozumialstwo stosować ludzki rozum niczym fałszywe światło dla boskich tajemnic - ostrzegł kwaśno Gerbert. Win się nie przyjmuje, nie dzieli na części zwykłym