mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony396 482
  • Obserwuję294
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań303 229

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 17 - Pole Garncarza

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :908.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Peters Ellis - Kroniki brata Cadfaela 17 - Pole Garncarza.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

Peters Ellis Kroniki brata Cadfaela /Mnich 17 Pole Garncarza

Rozdział pierwszy Minął tydzień od Jarmarku Świętego Piotra roku 1143 i powrócono znowu do rutyny suchego i pogodnego sierpnia. Zżęte zboże zwieziono już do stodół, kiedy brat Mateusz, piwniczy, przedstawił na kapitule sprawę, o której rozmawiał przed kilkoma dniami podczas jarmarku z przeorem augustiańskiego klasztoru Świętego Jana Ewangelisty w Haughmondzie, cztery mile na północny wschód od Shrewsbury. Haughmond był fundacją FitzAlana, pozostającego w niełasce i wydziedziczonego od czasu obrony zamku w Shrewsbury przed królem Stefanem, chociaż plotka głosiła, że wrócił znów do Anglii po ucieczce do Francji i przebywa z wojskiem cesarzowej w Bristolu. Wielu jednak z jego miejscowych dzierżawców pozostało lojalnych wobec króla, zachowali więc swoje ziemie, a Haughmond kwitł pod ich patronatem. Z tym szanowanym sąsiadem prowadzono czasami, z wzajemną korzyścią, interesy. Według brata Mateusza, była to jedna z takich okazji. - Propozycja tej zamiany ziemi przyszła z Haughmondu - mówił - ale jest korzystna dla obu klasztorów. Przedstawiłem już niezbędne dane ojcu opatowi i przeorowi Robertowi, mam tu szkice obu pól, o których mowa, dużych i o podobnej jakości. To, które posiada nasz klasztor, leży półtora mili za Haughton i jest otoczone z obu stron gruntami darowanymi klasztorowi w Haughmondzie. Oczywiście korzystne dla nich będzie dodanie tego kawałka do ich ziemi, dla wygody w użytkowaniu, oszczędności czasu i trudu chodzenia tam i z powrotem. Pole zaś, które Haughmond chce wymienić na tamto, leży po tej stronie dworu w Longnerze, zaledwie dwie mile od nas, ale o wiele za daleko od Haughmondu. Oczywiście rozsądek każe rozważyć tę zamianę. Obejrzałem ten grunt i jest to uczciwa propozycja. Zalecam, byśmy ją przyjęli. - Jeśli to pole jest po tej stronie Longneru - odezwał się brat Ryszard, subprzeor, który pochodził z drugiej strony tego dworu i znał okolicę - jak jest położone względem rzeki? Czy nie jest zalewane? - Nie. Severn płynie po jednej stronie, to prawda, ale brzeg jest wysoki, a łąka wspina się stopniowo od rzeki do skraju równiny, gdzie jest osłaniający przed wiatrem pas drzew i krzaków. To jest to samo pole, które brat Ruald dzierżawił jeszcze półtora roku temu. Są tam dwie albo trzy glinianki nad brzegiem rzeki, ale chyba już wyczerpane. Obszar jest znany jako Pole Garncarza. Lekkie poruszenie obiegło kapitułę, wszystkie głowy zwróciły się w jednym kierunku, a wszystkie oczy utkwiły na jedną przelotną chwilę w bracie Rualdzie. Szczupły, spokojny,

poważny człowiek o pociągłej, surowej twarzy o bardzo regularnych rysach, które nie zdradzały jego wieku, wciąż jeszcze podchodził do godzin modlitwy niczym ktoś na wpół pogrążony w jakimś osobistym zachwycie. Swoje końcowe śluby złożył zaledwie przed dwoma miesiącami, a powołanie do życia w klasztorze odkrył po piętnastu latach małżeństwa i dwudziestu pięciu wykonywania zawodu garncarza, na wpół wypalony w udręce, zanim uzyskał zgodę i osiągnął spokój. Spokój, który zdawał się go teraz nie opuszczać ani na chwilę. Wszystkie oczy mogły być zwrócone na niego, on zaś pozostawał całkowicie spokojny. Wszyscy tu znali jego historię, która była dość zawikłana i dziwna, ale to mu nie przeszkadzało. Był tam, gdzie chciał być. - To dobre pastwisko - powiedział po prostu. - I może być uprawiane, jeśli trzeba. Leży wysoko ponad poziomem wylewów. Tego drugiego pola oczywiście nie znam. - Tamto może być nieco większe - zauważył brat Mateusz rzeczowo, wpatrując się w swoje pergaminy z głową przechyloną na bok i zmrużonymi oczami - ale dzięki mniejszej odległości oszczędzimy czas i wysiłek. Mówiłem już, że uważam to za uczciwą zamianę. - Pole Garncarza - powiedział przeor Robert w zadumie. - Takie pole kupiono za judaszowe srebrniki dla grzebania cudzoziemców. Ufam, że nazwa nie będzie złą wróżbą. - Nazwano je tak z powodu mojego zawodu - wyjaśnił Ruald. - Ziemia jest niewinna. Tylko użytek, jaki z niej czynimy, może ją splamić. Pracowałem tam uczciwie, zanim zrozumiałem, gdzie jest moje prawdziwe miejsce. To dobra ziemia. Może być lepiej użyta niż na taki warsztat i piec jak mój. Do tego wystarczy wąskie podwórze. - A jaki jest do niej dostęp? - spytał brat Ryszard. - Pole leży po przeciwnej stronie rzeki niż gościniec. - Jest bród nieco w górę rzeki i prom jeszcze bliżej pola. - Ta ziemia została podarowana Haughmondowi ledwie rok temu przez Eudona Blounta z Longneru - przypomniał brat Anzelm. - Czy Blount jest stroną w tej zamianie? Nie ma zastrzeżeń? A może go nie zawiadomiono? - Pamiętajmy - wyjaśnił brat Mateusz, cierpliwy i znający całą sprawę - że Eudo Blount starszy zginął na początku roku pod Wilton, osłaniając w tylnej straży odwrót króla. Panem Longneru jest teraz jego syn, także Eudo. Tak, rozmawiano z nim. Nie ma żadnych zastrzeżeń. Ten dar jest własnością Haughmondu do użytku dla ich korzyści, czemu oczywiście służy ta zamiana. Z tamtej strony nie ma żadnych przeszkód. - I żadnych ograniczeń sposobu użytkowania? - spytał rzeczowo przeor. - Umowa na zwykłych warunkach? Obie strony mogą robić z polami, co zechcą? Budować, uprawiać czy paść tam stada, wedle woli?

- To uzgodnione. Jeżeli chcemy orać, nie ma przeszkód. - Wydaje mi się - powiedział opat Radulfus, patrząc przeciągle na skupione twarze swojej trzódki - że usłyszeliśmy dosyć. Jeżeli ktoś ma coś jeszcze do dodania, niech mówi, bardzo proszę! W ciszy, która nastąpiła, wiele oczu zwróciło się znów w oczekiwaniu ku surowej twarzy brata Rualda, który jako jedyny pozostawał milczący i niezaangażowany. Któż mógł lepiej od niego znać zalety tego pola, gdzie przepracował tyle lat, albo kto mógł lepiej ocenić, czy dobrze robią, przyjmując tę propozycję? Ale on już powiedział wszystko, co miał do powiedzenia, i nie czuł potrzeby dodawania czegoś jeszcze. Kiedy odwrócił się od świata i oddał się swemu upragnionemu powołaniu, pole, chata, warsztat i krewni przestali dla niego istnieć. Nigdy nie mówił o swoim poprzednim życiu. Prawdopodobnie nigdy o nim nie myślał. Przez wszystkie tamte lata błąkał się i był daleko od domu. - Bardzo dobrze! - powiedział opat. - Najwyraźniej i my, i Haughmond zyskujemy na tej zamianie. Mateuszu, naradź się z przeorem i napisz odpowiedni kontrakt, a gdy data zostanie ustalona, poświadczymy go i opieczętujemy. Kiedy zostanie to załatwione, brat Ryszard i brat Cadfael mogą obejrzeć tę ziemię i zdecydować o jej najlepszym wykorzystaniu. Brat Mateusz zwinął swoje plany pewną ręką i z zadowolonym obliczem. Jego zadaniem było czuwanie nad majątkiem i funduszami klasztoru, liczenie ziemi, plonów, darowizn i zapisów oraz dochodów, które mogły przynieść klasztorowi Świętego Piotra i Pawła. Oszacował Pole Garncarza z zawodową przenikliwością i spodobało mu się to, co zobaczył. - Nie ma innych spraw? - spytał opat Radulfus. - Żadnych, ojcze! - Zatem kapituła jest zamknięta - powiedział opat i wyszedł na wysuszoną w sierpniowym słońcu trawę cmentarza. Brat Cadfael udał się po nieszporach do miasta, w łagodniejsze słońce jasnego wieczoru, by zjeść wieczerzę ze swoim przyjacielem Hugonem Beringarem i swoim chrześniakiem Idzim. Miał on trzy i pół roku, był wysoki i silny, i był kimś w rodzaju dobrotliwego tyrana dla wszystkich domowników. Ze względu na swój święty obowiązek wobec chrześniaka, Cadfael miał pozwolenie na dość regularne odwiedziny w tym domu, a jeśli czas spędzony z chłopcem wypełniony był bardziej zabawą niż poważnymi napomnieniami odpowiedzialnego ojca chrzestnego, ani Idzi, ani jego rodzice nie uskarżali się na to. - On zwraca na ciebie więcej uwagi niż na mnie - powiedziała Alina, patrząc na nich z

uśmiechem. - Ale zmęczy cię, zanim ty zdołasz zmęczyć jego. Dobrze, że czas go wkrótce kłaść do łóżka. Była tak jasna, jak Hugo był ciemny, jasna jak pierwiosnek, drobna i odrobinę wyższa niż jej mąż. Chłopiec był w podobny sposób szczupły, wysoki i lnianowłosy jak ona. Pewnego dnia przerośnie ojca o głowę. Przepowiedział to sam Hugo, kiedy zobaczył swego nowo narodzonego dziedzica. To zimowe dziecko przyszło na świat na Boże Narodzenie, niczym najpiękniejszy podarunek świąteczny. Teraz trzylatek był pełen burzliwej energii zdrowego szczeniaka i miał taką samą łatwość zasypiania, kiedy ta energia się wyczerpała. Alina zaniosła go do łóżka, a Hugo i Cadfael zostali, siedząc przy winie i omawiając wydarzenia dnia. - Pole Rualda? - spytał Hugo, kiedy usłyszał o przedmiocie porannych obrad kapituły. - To duże pole po tej stronie Longneru, gdzie miał swoją zagrodę i warsztat? Pamiętam ten dar dla Haughmondu. Byłem świadkiem. Było to w październiku zeszłego roku. Blountowie zawsze byli dobrymi patronami Haughmondu. Kanonicy nie korzystali z tej ziemi. Będzie jej lepiej w waszych rękach. - Minęło wiele czasu, odkąd ostatni raz tam przechodziłem - powiedział Cadfael. - Czemu to miejsce jest opuszczone? Kiedy Ruald wstąpił do klasztoru, nikt nie przejął jego warsztatu, ale kanonicy z Haughmondu wynajęli komuś chatę. - Tak, pewnej starszej wdowie. Co miała począć z ziemią? A teraz nawet ona odeszła do domu córki w mieście. Warsztat splądrowano, a chata zamienia się w ruinę. Czas, żeby ktoś zajął się tym miejscem. Kanonicy nawet nie zebrali siana w tym roku. Chętnie pozbędą się pola. - Co wyjdzie na korzyść obu stronom - stwierdził Cadfael z namysłem. - I młody Eudo Blount nie ma żadnych zastrzeżeń, jak donosi Mateusz, mimo że przeor z Haughmondu musiał najpierw prosić o jego zgodę, skoro dar pochodzi od jego ojca. Szkoda - dodał z żalem - że donator odszedł przedwcześnie do swego Stwórcy i nie ma go z nami, by rzekł choć słowo w tej sprawie. Eudo Blount senior zostawił Longner pod opieką syna i dziedzica zaledwie parę tygodni po darowaniu pola klasztorowi i wyruszył zbrojnie, by się przyłączyć do armii króla Stefana, oblegającego wówczas cesarzową i jej wojsko w Oksfordzie. Przeżył tę kampanię tylko po to, żeby zginąć parę miesięcy później w niespodziewanej klęsce pod Wilton. Król nie po raz pierwszy nie docenił swego najgroźniejszego przeciwnika, earla Roberta z Gloucesteru, przeliczył się w ocenie szybkości ruchów przeciwnika i wpakował się z tylną strażą w niebezpieczną sytuację. Wydostał się z niej cało jedynie dzięki heroicznej walce tylnej straży, którą królewski rządca William Martel przypłacił wolnością, a Eudo Blount życiem. Stefan zmuszony był zapłacić wysoką cenę za wykupienie Williama Martela. Nikt jednak na tym

świecie nie zdołałby zapłacić okupu za Eudona Blounta. Jego starszy syn został panem dworu. Młodszy, jak sobie przypominał Cadfael, nowicjusz opactwa w Ramsey, przywiózł w marcu ciało ojca do domu na pogrzeb. - Dorodny, wysoki mąż - wspominał Hugo. - Nie miał więcej niż parę lat po czterdziestce. I był przystojny! Żaden z jego synów mu nie dorównuje. Dziwnie się układa los. Jego pani jest o kilka lat starsza i cierpi na jakąś chorobę, która zmieniła ją w cień i nie daje jej wytchnienia od bólu, a jednak ona trwa, on zaś odszedł. Czy kiedyś nie prosiła cię o lekarstwa. Pani z Longneru? Zapomniałem jej imienia. - Donata - rzekł Cadfael. - Ma na imię Donata. Skoro o niej mówisz, w swoim czasie jej dworka przychodziła do nas po leki na złagodzenie bólu, ale od ponad roku nie przychodzi. Myślałem, że się jej polepszyło i nie potrzebuje już tych ziół. Niewiele mogłem dla niej zrobić. Są choroby, wobec których moja skromna wiedza jest bezsilna. - Widziałem ją, kiedy chowali Eudona - powiedział Hugo, spoglądając posępnie przez otwarte drzwi hallu w letni zmierzch zbierający się nad jego ogrodem. - Nie, nie ma żadnej poprawy. Między skórą a kośćmi ma tak mało ciała, że światło prześwieca przez jej dłoń, kiedy ją podnosi, a twarz ma koloru lawendy. Eudo posłał po mnie, kiedy postanowił jechać do Oksfordu na to oblężenie. Zastanawiałem się, jak on może zostawiać ją w takim stanie. Stefan go nie wzywał, a nawet gdyby tak było, nie musiał jechać osobiście. Był tylko zobowiązany wysłać zbrojnego jeźdźca na czterdzieści dni. On jednak uporządkował swoje sprawy, przekazał dwór swemu synowi i pojechał. - Mogło tak być - zauważył Cadfael - że nie mógł już znieść patrzenia co dzień na cierpienie, któremu nie mógł zapobiec ani ulżyć. Mówił bardzo cicho i Alina, wracająca właśnie do hallu, nie słyszała jego słów. Sam jej widok, promiennie zadowolonej z życia, szczęśliwej żony i matki, przegonił wszystkie złe myśli i kazał im obu otrząsnąć się z powagi, która mogła rzucić cień na jej pogodę. Przyszła, by usiąść przy nich, choć raz z pustymi rękami, bo światło było za słabe do szycia czy przędzenia, a ciepły, cichy wieczór zbyt piękny, by go płoszyć zapalaniem świec. - Śpi twardo. Głowa mu opadała już przy modlitwie. Był jednak wystarczająco ożywiony, żeby żądać swojej opowieści od Konstancji. Nie słyszy więcej niż parę słów, ale zwyczaj jest zwyczajem. I ja także chcę mojej opowieści - powiedziała, uśmiechając się do Cadfaela - zanim ci pozwolę odejść. Co nowego w opactwie? Od czasu jarmarku nie zaszłam dalej niż do Matki Boskiej na mszę. Czy myślisz, że jarmark w tym roku się udał? Było chyba mniej Flamandów, ale pięknych tkanin nie zabrakło. Udało mi się kupić grubą walijską wełnę na zimowe stroje. Szeryf nie dba o to, co na siebie wkłada - mówiła z psotnym wyrazem twarzy

- ale ja nie chcę, żeby mój mąż chodził w powycieranym i za cienkim ubraniu. Czy uwierzysz, że jego najlepsza domowa szata ma dziesięć lat i była dwa razy przerabiana, a jednak on nie może się z nią rozstać? - Starzy słudzy są najlepsi - rzekł Hugo z roztargnieniem. - Ale, prawdę mówiąc, to tylko przyzwyczajenie. Możesz mi sprawiać nowe ubrania, moje serce, kiedy tylko chcesz. Co do innych nowin, Cadfael mówi mi, że uzgodniono wymianę ziemi między Shrewsbury a Haughmondem. Pole przy Longnerze, zwane Polem Garncarza, przechodzi do i opactwa. W dobrym czasie na orkę, jeśli tak zdecydujecie, Cadfaelu. - To możliwe - zgodził się Cadfael. - Przynajmniej w górnej części, ponad rzeką. Dolna część to dobre pastwisko. - Lubiłam kupować u Rualda - powiedziała z żalem Alina. - Był dobrym garncarzem. Wciąż się zastanawiam, co mu kazało tak nagle porzucić świat dla klasztoru? - Któż to wie? - Cadfael sięgnął pamięcią wstecz, co robił teraz rzadko, do tego zwrotnego punktu swego życia, wiele lat temu. Po wszelkiego rodzaju podróżach, walkach, znoszeniu upału, chłodu i trudu, po doświadczeniu przyjemności i bólów, tamta nagła nieodparta tęsknota do zwrotu i wycofania się w spokój pozostała tajemnicą. To z pewnością nie był odwrót, raczej jakieś wynurzenie się w świetle i pewności. Nigdy nie umiał tego wyjaśnić ani opisać. Wszystko, co mógł powiedzieć, to że miał objawienie, zwrócił się w stronę, którą mu wskazano, i przyszedł tam, gdzie był wzywany. - To się zdarza. Myślę, że Radulfus miał z początku wątpliwości. Trzymał go w nowicjacie przez ponad rok. Jego żądanie było niespodziewane, a nasz opat ma wszelkie skrajności w podejrzeniu. A poza tym ten człowiek był przez piętnaście lat żonaty, a żona wcale się na to nie zgadzała. Ruald zostawił jej wszystko, co mógł zostawić, i wszystkim tym wzgardziła. Walczyła o jego odzyskanie przez wiele tygodni, ale on był niewzruszony. Po tym, jak został do nas przyjęty, nie została długo w tej zagrodzie ani nie zabrała sobie niczego, co jej zostawił. Odeszła ledwie kilka tygodni później, zostawiając otwarte drzwi i wszystko na miejscu, i znikła. - Z innym mężczyzną, jak mówią wszyscy sąsiedzi - rzekł Hugo. - Cóż - odparł rzeczowo Cadfael. - Jej własny ją opuścił. I bardzo boleśnie to odczuła, wedle wszelkich oznak. Mogła wziąć sobie kochanka, żeby się zemścić. Czy widziałeś kiedyś tę kobietę? - Nie - orzekł Hugo. - Nie przypominam sobie. - Ja widziałam - powiedziała Alina. - Pomagała mu na jego straganie w dni targowe i na jarmarku. Nie w zeszłym roku, oczywiście. Wtedy on był w klasztorze, a ona już odeszła. Mówiło się naturalnie, że Ruald ją porzucił, a plotka nigdy nie jest bardzo litościwa. Nie była

lubiana wśród kobiet na rynku, bo nigdy nie szukała przyjaciółek i nie pozwalała im się zbliżyć. A poza tym, widzicie, była bardzo piękna i była cudzoziemką. On ją przywiózł przed laty z Walii i nawet po tylu latach słabo mówiła po angielsku, i nigdy się nie starała zostać kimś innym niż cudzoziemką. Zdawała się nie pragnąć nikogo prócz Rualda. Nic dziwnego, że zgorzkniała, kiedy ją opuścił. Sąsiedzi mówili, że go znienawidziła, i zarzekali się, że ma innego kochanka i radzi sobie bez męża. Ona jednak walczyła o niego do końca. Kobiety łatwo przechodzą od miłości do nienawiści, kiedy czasami miłość nie zostawia im nic oprócz bólu. - Alina zadumała się nad bólem innej kobiety z niezamierzoną powagą i otrząsnęła się na to wspomnienie zmieszana. - Teraz ja plotkuję! Co sobie o mnie pomyślicie! A wszystko to działo się przed rokiem i ona na pewno dawno się pocieszyła. Nic dziwnego, że wyrwała swe korzenie - były tu dość płytkie, gdy Ruald odszedł - i wróciła do Walii, nie mówiąc nic nikomu. Z innym mężczyzną czy sama, jakie to ma znaczenie? - Kochanie - oświadczył Hugo, zarazem poruszony i rozbawiony. - Nigdy nie przestaniesz mnie zadziwiać. Jak to się stało, że tyle wiesz o tej sprawie i tak się nią przejmujesz? - Widziałam ich razem i to wystarczyło. Przez stół na straganie łatwo było zauważyć, jak jest oddana i szalona. Wy, mężczyźni - mówiła Alina ze zrezygnowaną tolerancją - widzicie naturalnie przede wszystkim prawa mężczyzny, który robi, co zechce, wstępuje do klasztoru albo wyrusza na wojnę. Ja jednak jestem kobietą i widzę, jak bardzo skrzywdzona została żona. Czy nie miała żadnych praw w tej sprawie? Czy kiedy pomyśleliście, że on mógł swobodnie odejść i zostać mnichem, ale jego odejście jej swobody nie dało? Ona nie mogła wziąć sobie innego męża, bo ten, którego miała, mnich czy nie, nadal żył. Czy to uczciwe? Mam nadzieję, że odeszła z kochankiem, zamiast żyć i trwać samotnie. Hugo wyciągnął długie ramię i przygarnął żonę do siebie z czymś pośrednim między śmiechem a westchnieniem. - Jest wiele racji w tym, co mówisz, a ten świat jest pełen niesprawiedliwości. - Przypuszczam, że to nie była wina Rualda - powiedziała Alina. - Chyba by ją uwolnił, gdyby mógł. Stało się jednak. Mam nadzieję, że znalazła jakąś pociechę w życiu, gdziekolwiek jest. I przypuszczam, że jeśli człowiek naprawdę jest owładnięty jakimś boskim natchnieniem, nie może zrobić nic innego, niż posłuchać. Jakim on jest bratem, Cadfaelu? Czy to było naprawdę coś, czemu nie mógł się oprzeć? - Wydaje mi się - odpowiedział Cadfael - że tak było. Ten człowiek jest całkowicie oddany Bogu. Naprawdę wierzę, że nie miał wyboru. Urwał, bo trudno mu było znaleźć właściwe słowa dla stopnia samooddania, który był

dla niego nieosiągalny. - On ma teraz bezpieczeństwo, którego nie naruszy dola czy niedola, bo dla niego wszystko jest dobrem. Gdyby żądano od niego męczeństwa, zgodziłby się na nie z taką samą pogodą jak na szczęście. To rzeczywiście byłoby szczęście, bo on nie zna niczego innego. Wątpię, czy poświęca jakąś myśl tamtemu życiu, które prowadził przez czterdzieści lat, albo żonie, którą poznał i opuścił. Nie, Ruald nie miał wyboru. Alina wpatrywała się w niego wielkimi oczami, które były tak bystre w swojej niewinności. - Czy tak było z tobą - spytała - gdy przyszedł twój czas? - Nie, ja miałem wybór. Podjąłem decyzję. Był to trudny wybór, ale trzymam się go. Nie jestem świętym wybrańcem jak Ruald. - Święty? - spytała Alina. - To mi się wydaje zbyt łatwe. * Umowa o zamianie ziemi między Haughmondem a Shrewsbury została spisana, opieczętowana i poświadczona w pierwszym tygodniu września. Kilka dni później brat Cadfael i brat Ryszard, subprzeor, poszli obejrzeć nowy nabytek i rozważyć jego wykorzystanie z jak największym zyskiem dla opactwa. Poranek był mglisty, kiedy wyruszyli, ale zanim dotarli do promu na rzece tuż powyżej pola, słońce już przeświecało przez mgiełkę. Ich sandały zostawiały ciemny ślad na wilgotnej trawie przy brzegu. Za rzeką wznosił się drugi brzeg, piaszczysty i stromy, podcięty tu i ówdzie przez prądy, z wąską płaszczyzną trawy i barierą drzew i krzewów ponad nią. Kiedy zeszli z łodzi, szli kilka minut przez to pastwisko, a potem stanęli na rogu Pola Garncarza, mając przed sobą na pochyłości całą jego przestrzeń. Było to bardzo piękne miejsce. Od piaszczystej skarpy brzegu trawiaste zbocze wznosiło się stopniowo ku naturalnej miedzy z ciernistych krzewów i brzóz na tle nieba. Oparta o ten grzbiet, w dalszym końcu przycupnęła skorupa pustej chaty z rozgrodzonym ogrodem dziczejącym w ogarniającej go głuszy niekoszonej trawy. Zboże, które Haughmond uznał za niewarte zbierania, wyblakłe o tej wczesnojesiennej porze, dojrzało przed tygodniami, a wśród pobielałych kłosów wciąż kwitły wszelkiego rodzaju łąkowe kwiaty, dzwonki, maki, stokrotki i centurie, wraz ze świeżą zielenią pędów nowej trawy przebijających się przez korzenie marniejącego plonu. Pod miedzą powyżej gąszcz jeżyn oferował owoce przechodzące właśnie z czerwieni do czerni. - Możemy to jeszcze ściąć i wysuszyć na ściółkę - powiedział brat Ryszard, rzuciwszy wprawnym okiem na zaniedbaną przestrzeń - ale czy to warte zachodu? Możemy też zostawić to na zmarnowanie i zaorać. Ta ziemia od pokoleń nie widziała pługu.

- To będzie ciężka praca - rzekł Cadfael, napawając się blaskiem słońca na odległych białych pniach brzóz na grzbiecie wzgórza. - Nie tak ciężka, jak możesz myśleć. Ziemia pod spodem to dobra, krucha gleba. My zaś mamy zaprzęg silnych wołów, a pole jest dość długie, żeby zaprząc szóstkę do jarzma. Trzeba nam głębokiej i szerokiej bruzdy w pierwszej orce. To będę polecał - powiedział brat Ryszard, pewny swego rolniczego doświadczenia, i ruszył w górę grzbietu, tym samym instynktem trzymając się miedzy, zamiast brodzić w trawie. - Powinniśmy zostawić dolny pas jako pastwisko i zaorać ten górny poziom. Cadfael był tego samego zdania. Pole, z którym się rozstali, leżące daleko za Haughton, nadawało się lepiej pod hodowlę. Tutaj mogli zbierać plony pszenicy albo jęczmienia, a potem przeganiać bydło z dolnego pastwiska na rżysko, żeby użyźnić ziemię na przyszły rok. To miejsce podobało mu się, a jednak miało w sobie jakiś nieokreślony smutek. Resztki płotu przy ogrodzie, kiedy tam doszli, splątane zarośla, w których zioła i chwasty walczyły o korzenie, światło i przestrzeń, wejście bez drzwi i okna bez okiennic, wszystko to przypominało o ludziach, którzy odeszli, i o opuszczonym miejscu, w którym żyli. Bez tych pozostałości byłaby to scena pełna spokoju i zadowolenia. Nie sposób było jednak patrzeć na opuszczoną zagrodę, nie myśląc o dwojgu ludzi, którzy przeżyli tu piętnaście lat, połączeni w bezdzietnym małżeństwie, i o tym, że po wszystkich myślach i uczuciach, które dzielili, nie pozostał tu teraz nawet ślad. Ani też zapamiętać to gołe, zrównane z ziemią miejsce, z którego wykradziono każdy kamień, nie wspominając owego garncarza, który pracował tu kiedyś, ładując swój piec garncarski i paląc w palenisku, teraz pustym i wystygłym. Z pewnością musiało tu istnieć ludzkie szczęście, satysfakcja umysłu z wykonanej pracy rąk. Z pewnością były tu kiedyś żal, gorycz i gniew, teraz jednak tylko chłodna, obojętna melancholia znaczyła pozostałości dawnego życia w tym miejscu. Cadfael odwrócił się plecami do tego rogu, który był kiedyś zamieszkany. Miał przed sobą przestrzeń łąki, łagodnie parującą, w miarę jak słońce podnosiło poranną mgłę i rosę, z jaskrawymi kolorami kwiatów kwitnących wśród traw. Ptaki muskały krzewy na miedzy i trzepotały pośród drzew na grzbiecie, a wątłe wspomnienia ludzkiej obecności znikły z Pola Garncarza. - I cóż, jakie jest twoje zdanie? - spytał brat Ryszard. - Myślę, że dobrze by było posiać oziminę. Głęboka orka teraz, potem druga, i zasiew ozimej pszenicy z dodatkiem fasoli. Byłoby dobrze, gdybyśmy rozrzucili trochę marglu przed drugą orką. - Tak będzie najlepiej - zgodził się Ryszard z zadowoleniem i ruszył w dół stoku ku

zakrętowi rzeki połyskującej poniżej swych miniaturowych piaszczystych urwisk. Cadfael poszedł za nim. Sucha trawa szeleściła wokół jego kostek w długich rytmicznych westchnieniach, jakby po jakiejś zapamiętanej tragedii. Pomyślał, że dobrze będzie wzruszyć ziemię tam na górze tak szybko jak to możliwe. Niech ozimina zazieleni się tam, gdzie stał warsztat, a chatę trzeba będzie rozebrać albo umieścić w niej kogoś, kto zadba o ogród. Albo to, albo zaorać wszystko. Lepiej zapomnieć, że była tu kiedyś zagroda i pole garncarza. W pierwszych dniach października zaprzęg sześciu wołów opactwa wraz z ciężkim pługiem koleśnym przeprawił się przez bród, wyciął i obrócił pierwszą bruzdę na Rualdowym polu. Zaczęli od górnego rogu, blisko zrujnowanej chaty, a pierwsza bruzda pobiegła wzdłuż grzbietu, pod gęstymi zaroślami jeżyn na miedzy. Poganiacz popędzał ociężałe woły. Krój ciął głęboko murawę i glebę, lemiesz przecinał splątane korzenie, a odkładnica odrzucała darninę niczym załamującą się falę, podnosząc czarną ziemię i wzbijając jej mocną woń. Brat Ryszard i brat Cadfael przyszli oglądać początek pracy, opat Radulfus pobłogosławił pług, a wszystkie wróżby były pomyślne. Pierwsza prosta bruzda znaczyła się wzdłuż pola głęboką czernią na tie jesiennej bladości traw, oracz zaś, dumny ze swej sztuki, zakręcił długim zaprzęgiem po zamaszystej krzywej, by go wprowadzić tak gładko jak to możliwe na kurs powrotny. Ryszard miał rację, gleba nie była zbyt ciężka, a praca posuwała się szybko. Cadfael odwrócił się plecami i stanął w pozbawionym drzwi wejściu do chaty, wpatrując się w puste wnętrze. Przed rokiem, po tym, jak ta kobieta otrząsnęła pył tego miejsca ze swych stóp i odeszła od tych szczątków swego życia szukać gdzie indziej nowego początku, wszystkie ruchomości małżeństwa Rualda zostały usunięte za zgodą jego zwierzchniego pana z Longneru i oddane bratu Ambrożemu, jałmużnikowi, do podziału między jego podopiecznych, stosownie do ich potrzeb. Nic nie pozostało wewnątrz. W palenisku leżały jeszcze wystygłe popioły, a w kątach liście nawiane przez wiatr i uleżałe tam jako gniazda zimujących jeży i koszatek. Długie pędy jeżyn znalazły drogę z krzaków do pustego okna, a gałąź głogu kiwała się nad jego ramieniem, w połowie bezlistna, ale usiana małymi czerwonymi owocami. Pokrzywa i krzyżownik zakorzeniły się i rosły w szczelinach podłogi. Ziemi nie trzeba było wiele czasu, żeby zatrzeć ślady ludzkiej obecności. Usłyszał daleki krzyk z pola, ale myślał, że to tylko poganiacz krzyczy na swój zaprzęg, dopóki Ryszard nie chwycił go za rękaw i nie powiedział mu ostro do ucha: - Coś tam się stało! Patrz, stanęli. Coś wykopali - albo coś złamali - ach, byle nie krój! - Wpadł w złość. Pług to kosztowne narzędzie, a okuty żelazem krój na nowym i niesprawdzonym gruncie mógł się okazać podatny na uszkodzenia. Cadfael odwrócił się, spoglądając tam, gdzie zaprzęg się zatrzymał, na drugim końcu

pola, gdzie wznosił się gąszcz krzewów. Prowadzili pług blisko niego, by w pełni wykorzystać grunt. Woły stały teraz nieruchomo i cierpliwie w zaprzęgu, tylko o kilka kroków posunąwszy się z nową bruzdą, podczas gdy poganiacz i oracz pochylali się, stykając głowami, nad czymś leżącym w ziemi. Po chwili oracz zerwał się i pobiegł na oślep ku chacie, wymachując rękami i potykając się w kępach trawy. - Bracie Cadfaelu... bracie Cadfaelu... zechcesz przyjść? Chodź i zobacz! Tam coś jest! Ryszard otwierał już usta, zirytowany tym nieskładnym wezwaniem, ale Cadfael rzucił bystre spojrzenie na twarz oracza, wstrząśniętą i pełną niepokoju, i już biegł przez pole. Czymkolwiek było to coś, najwyraźniej było nieprzewidziane i niezbyt mile witane, i ze swej natury wymagało obecności wyższego autorytetu. Oracz biegł obok niego, wypowiadając niespójne słowa nierzucające wiele światła na sprawę. - Krój to wywlókł - jest więcej pod ziemią, trudno powiedzieć czego... Poganiacz stał, czekając na nich z opuszczonymi bezradnie rękami. - Bracie, my tu nie możemy decydować. Nie wiadomo, na cośmy natrafili. - Poprowadził zaprzęg nieco w przód, żeby odsłonić to miejsce i pokazać, co tak dziwnego przerwało im pracę. Tuż pod łagodną skarpą oznaczającą skraj pola, z krzakami żarnowca pochylającymi się nad krzywizną bruzdy, gdzie pług zawrócił, krój wciął się głębiej i wyciągnął wzdłuż bruzdy coś, co nie było korzeniem ani łodygą. Cadfael ukląkł i pochylił się, by lepiej widzieć. Brat Ryszard, wstrząśnięty w końcu tą konsternacją, która odebrała mowę jego ludziom i zmroziła ich w milczeniu, stał z tyłu i patrzył czujnie, jak Cadfael przesuwa dłoń wzdłuż bruzdy, dotykając długich pasm wplątanych w krój i wydobytych na światło dzienne. Włókna, ale wytworzone przez człowieka. Nie blade pasma korzeni wydłubane ze skarpy, ale na wpół zgniłe pasma tkaniny, kiedyś czarnej albo ciemnobrązowej, teraz barwy ziemi, lecz wciąż dość mocnej, by rozdzierać się w długie, postrzępione szmaty, gdzie żelazo rozpruło fałdy, z których pochodziły. I coś więcej, wyciągnięte z nimi, a może z nich i leżące wzdłuż bruzdy na długość męskiego przedramienia, długie i grube pasmo ciemnych włosów.

Rozdział drugi Brat Cadfael wrócił sam do opactwa i poprosił o natychmiastową audiencję u opata Radulfusa. - Ojcze, coś nieprzewidzianego przysyła mnie do ciebie w pośpiechu. Nie kłopotałbym cię niczym mniejszym, ale na Polu Garncarza nasz pług wyorał coś, czym musi się zająć zarówno ten klasztor, jak i świeckie prawo. Jeszcze nie posunąłem się dalej. Potrzebuję twojej zgody, żeby zawiadomić Hugona Beringara, i jeśli on się zgodzi, pójść dalej za tym, co zostawiłem tak, jak to znaleźliśmy. Ojcze, pług wyorał na światło dzienne strzępy tkaniny i pukiel ludzkich włosów. Kobiecych włosów, albo tak mi się wydaje. Są długie i mocne. Chyba nigdy nieobcinane. I, ojcze, coś je mocno trzyma pod ziemią. - Mówisz mi oto - powiedział Radulfus po długiej i ciężkiej chwili - że one wciąż wyrastają z ludzkiej głowy. Głos miał równy i zdecydowany. Niewiele było sytuacji, z którymi by się nie spotkał przez ponad pięćdziesiąt lat. Nawet jeśli ta była pierwszą tego rodzaju, to nie najpoważniejszą, z jaką się zmierzył. Zakonna enklawa była stale przenikana i uwarunkowana przez świat zewnętrzny, gdzie wszystko jest możliwe. - W tej niepoświęconej ziemi pogrzebano jakąś ludzką istotę. Bezprawnie. - Tego się właśnie obawiam - odrzekł Cadfael. - Nie potwierdziliśmy tego jednak bez twojej zgody i obecności szeryfa. - Co zatem zrobiłeś? Jak zostawiłeś sprawy tam, na polu? - Brat Ryszard ma to miejsce pod nadzorem. Orka trwa, ale orzą ostrożnie i z daleka od tego miejsca. Przerwanie pracy nie było konieczne - stwierdził rzeczowo. - Nie chcemy też zwracać uwagi na to, co tam znaleźliśmy. Nikt się nie zdziwi, widząc nas tam zajętych, bo orka tłumaczy naszą obecność. A jeśli to nawet okaże się prawdą, może to być bardzo stara historia sprzed naszych czasów. - To prawda - powiedział opat, patrząc bystro w twarz Cadfaela. - Myślę jednak, że ty nie wierzysz w taką łaskawość losu. Z tego, co wiem z zapisów, nigdy nie było tam w pobliżu kościoła ani cmentarza. Proszę Boga, żeby nie było więcej takich odkryć, bo jedno wystarczy aż nadto. Cóż, masz za sobą mój autorytet, zrób co trzeba. Cadfael zrobił, co było trzeba. Najpilniejsze było zaalarmowanie Hugona i zapewnienie, że świecki autorytet będzie świadkiem tego, co miało nastąpić. Hugo znał swego przyjaciela wystarczająco, by nie mieć wątpliwości, nie zadawać pytań i nie tracić czasu na

wahanie. Od razu kazał siodłać konie, wziął ze sobą konnego sierżanta z garnizonu, na wypadek gdyby był potrzebny posłaniec, i wyruszył z Cadfaelem do brodu na Severn i Pola Garncarza. Zespół wciąż pracował niżej na stoku, kiedy dojechali wzdłuż miedzy do miejsca, gdzie brat Ryszard czekał przy krzakach żarnowca. Długie i kręte bruzdy w kształcie litery S odznaczały się czernią na tle gęstej, splątanej bladości łąki. Tylko ten róg pod miedzą pozostał dziewiczy, a pług po tym pierwszym złowróżbnym nawrocie orał na uboczu. Blizna po kroju pozostała nagle zakończona, a długie, ciemne włókna rozciągały się wzdłuż bruzdy. Hugo pochylił się, by spojrzeć i dotknąć. Włókna tkaniny rozpadały mu się w palcach, a długie pasma włosów wiły się i trzymały razem. Kiedy je podniósł na próbę, wyślizgnęły mu się z rąk, wciąż tkwiąc mocno w ziemi. Odstąpił, patrząc posępnie w głęboką bruzdę. - Cokolwiek tu znaleźliście, najlepiej będzie to wydobyć. Wasz oracz jest zbyt chciwy ziemi. Oszczędziłby nam kłopotu, gdyby skierował zaprzęg kilka kroków niżej. Było już jednak za późno. Stało się i nie można było tego zakopać na nowo i zapomnieć. Mieli ze sobą łopaty, motykę do ostrożnego wydobywania korzeni splątanych w istną matę po długim niezakłóconym rozroście i sierp do ścinania zwisającego nad nimi żarnowca, który krępował ich ruchy i zakrywał sekretne miejsce pochówku. Po kwadransie było już jasne, że ów kształt pod ziemią ma rzeczywiście wymiary grobu, bo strzępy zgniłej tkaniny pojawiały się tu i tam, równając do podnóża skarpy. Cadfael porzucił łopatę i ukląkł, by odrzucać ziemię rękami. To nawet nie był głęboki grób, spowita tkaniną postać została raczej złożona w ukryciu pod skarpą, gdzie porosła ją gruba darń, a krzaki pozostawiono, by osłaniały to miejsce. Głębokość była dostateczna, by ciało mogło spoczywać w spokoju. Jakiś mniej sprawny pług nie zawróciłby tak ciasno, a krój nie wciąłby się dość głęboko. Cadfael przesunął dłoń po odsłoniętych zwojach czarnej tkaniny i wyczuł pod nią kości. Długie rozdarcie, jakie zostawił krój, prześlizgnęło się po boku aż do głowy, gdzie wydostało się z tkaniny pasmo włosów. Zmiótł na bok ziemię z miejsca, gdzie powinna być twarz. Od stóp do głowy ciało było owinięte tą zgniłą wełnianą tkaniną, płaszczem albo pledem, ale nie miał już żadnych wątpliwości, że to istota ludzka złożona tu skrycie pod ziemią. Bezprawnie, jak powiedział Radulfus. Bezprawnie pogrzebana, bezprawnie umarła. Cierpliwie odgrzebywali ziemię pokrywającą niewątpliwe zarysy ludzkiej postaci, ostrożnie podkopali ciało z obu stron, aby je podnieść z grobu i ułożyć na trawie. Lekkie, szczupłe i kruche, uniosło się w światło, przenoszone z zapartym tchem i dotykane ostrożnie, bo przy każdym otarciu wełniane włókna kruszyły się i rozsypywały. Cadfael rozluźnił fałdy i odwinął tkaninę, by odsłonić wysuszone szczątki.

Z pewnością była to kobieta, bo nosiła długą, ciemną suknię, bez paska i ozdób. Dziwne wrażenie sprawiało to, że suknia została ułożona troskliwie w porządne fałdy, wciąż zachowane pod pledem. którym ją owinięto na pochówek. Z twarzy została goła czaszka, ręce wyłaniające się z długich rękawów były po prostu kośćmi utrzymanymi w miejscu przez spowicie. Ślady wyschniętego i skurczonego ciała widać było na przegubach i obnażonych kostkach u nóg. Jedynym, ostatnim, jakie jej zostało, wspomnieniem bujnego życia był ten wielki wieniec czarnych włosów zaplecionych w warkocze, z których jedno pasmo zostało wyciągnięte przez pług przy jej prawej skroni. Dziwne, ale najwyraźniej została godnie ułożona do pogrzebu z dłońmi skrzyżowanymi na piersiach. Jeszcze dziwniejsze, że te dłonie zaciśnięte były na prymitywnym krzyżu zrobionym z dwóch przyciętych patyków związanych kawałkiem płótna. Cadfael naciągnął ostrożnie skraje nadgniłego sukna z powrotem na czaszkę, z której te czarne włosy wylewały się w tak niezwykłej obfitości. Zasłonięta trupia głowa budziła jeszcze większy lęk. Odsunęli się od niej wszyscy czterej, patrząc w dół w milczącym zdziwieniu, bo w obliczu tak spokojnej i skromnej śmierci litość i zgroza wydawały się równie niestosowne. Nie mieli nawet ochoty pytać czy przyznawać, co było niezwykłego w jej pochówku, jeszcze nie teraz. Ten czas przyjdzie, ale nie teraz, nie tutaj. Najpierw, bez komentarzy czy dziwienia się, trzeba było robić co konieczne. - I cóż? - spytał sucho Hugo. - Co teraz? Czy to podlega mojej jurysdykcji, bracia, czy waszej? Brat Ryszard, z twarzą nieco bledszą niż zwykle, odpowiedział z powątpiewaniem: - Jesteśmy na ziemi opactwa. To jednak czyn niezgodny z prawem, a prawo to twoja dziedzina. Nie wiem, czego będzie sobie życzył ojciec opat w tak niezwykłej sprawie. - Będzie chciał, by sprowadzono ją do opactwa - powiedział z pewnością w głosie Cadfael. - Kimkolwiek ona była, choćby dawno temu pogrzebana, jej dusza powinna być zbawiona i należy się jej chrześcijański pogrzeb. Podnieśliśmy ją z ziemi opactwa i ziemi opactwa należy ją zwrócić. Kiedy otrzyma ona to, co jej się należy - dodał z namysłem w głosie - jeśli można to będzie ustalić. - Można przynajmniej spróbować - rzekł Hugo i powiódł uważnym spojrzeniem po ławie krzaków żarnowca i wokół ziejącej jamy, którą wycięli w murawie. - Zastanawiam się, czy można tu jeszcze znaleźć coś złożonego w ziemi wraz z nią. Poszukajmy choć trochę dalej i głębiej, a zobaczymy. Pochylił się, by owinąć ciało rozsypującym się pledem, ale pierwsze dotknięcie rozsypało włókna i posłało w powietrze chmurę pyłu.

- Trzeba nam lepszego całunu, jeśli mamy ją stąd zabrać, i noszy, jeśli ma być przeniesiona w całości i nienaruszona, tak jak ją widzimy. Ryszardzie, bierz mego konia i wracaj do ojca opata. Powiedz mu po prostu, że znaleźliście tu pogrzebane ciało, i przyślij nosze, a także jakieś porządne nakrycie, żeby ją zabrać do klasztoru. To na razie wystarczy. Co więcej wiemy? Nie zdawaj żadnego raportu, dopóki nie przyjedziemy. - Zrobione! - zgodził się brat Ryszard z wyraźną ulgą. Jego wygodna natura nie była stworzona do takich odkryć. Wolał życie uporządkowane, w którym wszystko zachowywało się, jak powinno, i oszczędzało mu wysiłku cielesnego i umysłowego. Ruszył spiesznie pod miedzę, gdzie kościsty siwek Hugona stał, skubiąc trawę, włożył ciężką stopę w strzemię i dosiadł konia. Brakowało mu ostatnio praktyki wjeździe. Był młodszym synem rycerskiej rodziny i w wieku lat szesnastu dokonał wyboru między służbą wojskową a klasztorną. Koń Hugona, nietolerujący zwykle nikogo poza swoim panem, zgodził się bez oporów ponieść swego jeźdźca po miedzy i w dół na łąkę. - Może go jednak zrzucić przy brodzie - zauważył Hugo, śledząc oddalających się - jeśli mu przyjdzie ochota. Cóż, zobaczmy co tu zostało do znalezienia. Sierżant wkopywał się głęboko w skarpę pod szeleszczącymi krzakami żarnowca. Cadfael odwrócił się od zmarłej, by zejść, podkasawszy habit, do jej grobu i ostrożnie zaczął wyrzucać łopatą luźną gliniastą glebę i pogłębiać jamę, w której przedtem leżała. - Nic - powiedział w końcu, klęcząc na ziemi, teraz już twardo ubitej i zmieniającej kolor na bledszy. Gleba odsłaniała warstwę gliny. - Widzisz to? Niżej przy rzece Ruald miał dwa albo trzy miejsca, gdzie kopał glinę. Podobno się wyczerpały, przynajmniej te z łatwym dostępem. Tu nie kopano od dawna. Nie trzeba kopać głębiej, bo nic tam nie ma do znalezienia. Poszukamy jeszcze po bokach, ale chyba mamy już wszystko. - Więcej niż dosyć - powiedział Hugo, ocierając pobrudzone ręce o gęstą, sprężystą murawę - ale za mało, by jej nadać imię albo określić wiek. - Albo krewnych, albo dom - zgodził się posępnie Cadfael - albo powód śmierci. Nie możemy tu nic więcej zrobić. Zobaczyłem, co było do zobaczenia, i wiem, jak była ułożona. To, co pozostało do zrobienia, lepiej uczynić na osobności, po zastanowieniu się i z wiarygodnymi świadkami. Po godzinie przybyli brat Winfryd i brat Urien, idąc wzdłuż miedzy z noszami i naręczem pledów. Ostrożnie podnieśli niewielką kupkę kości i ułożyli wokół nich strzępy tkaniny, a potem wszystko nakryli, zasłaniając przed spojrzeniami. Sierżant Hugona został odesłany do garnizonu na zamku. W milczeniu i pieszo skromny orszak pogrzebowy wyruszył do opactwa.

- To kobieta - mówił Cadfael w zaciszu opackiej rozmównicy, zdając sprawę, jak należało, opatowi Radulfusowi. - Złożyliśmy ją w kaplicy pogrzebowej. Wątpię, czy jest coś, co umożliwi jej rozpoznanie, nawet jeśli zmarła niedawno, co mi się wydaje nieprawdopodobne. Taką suknię bez ozdób i bez paska, kiedyś czarną, a teraz spłowiałą, mogłaby nosić każda żona chałupnika. Nie miała butów ani klejnotów, nic, co by jej nadało imię. - Jej twarz...? - spytał opat, ale z powątpiewaniem, nie spodziewając się niczego. - Ojcze, jej twarz jest teraz obrazem śmierci. Nie zostało nic, co pozwoli komuś powiedzieć: „To żona, siostra albo kobieta, którą znałem”. Nic poza tym, być może, że miała bujne czarne włosy, ale ma je wiele kobiet. Była średniego wzrostu. Jej wiek możemy tylko odgadywać, i to z grubsza. Sądząc po włosach, nie była stara, ale też chyba nie była młodą dziewczyną. Kobieta w kwiecie wieku, między dwudziestym piątym a czterdziestym rokiem życia. Któż to odgadnie? - Czy nie ma w niej niczego szczególnego? Niczego, co ją wyróżnia? - spytał Radulfus. - Sposób jej pochowania - odrzekł Hugo. - Bez żałoby, bez pogrzebu, złożona bezprawnie w niepoświęconej ziemi. A jednak... Cadfael ci to powie. Albo, jeśli zechcesz, ojcze, możesz to sam zobaczyć, bo zostawiliśmy ją leżącą tak, jak ją znaleźliśmy. - Dochodzę do przekonania - powiedział z namysłem Radulfus - że muszę rzeczywiście zobaczyć tę zmarłą. Ale skoro tyle zostało powiedziane, możecie mi powiedzieć, co tak niezwykłego było w jej tajnym pochówku. A jednak...? - A jednak, ojcze, została ułożona prosto i godnie, z zaplecionymi włosami, z rękami złożonymi na piersiach, z krzyżem z dwóch związanych patyków z żywopłotu czy krzaka. Ktokolwiek złożył ją w ziemi, zrobił to, okazując szacunek. - Najgorsi z ludzi mogą odczuwać lęk przy takim uczynku - powiedział opat, marszcząc brwi nad tym dowodem rozdwojenia czyichś myśli. - Był to jednak czyn dokonany w mroku i skrycie. Implikuje to jeszcze gorszy czyn, także dokonany w mroku. Jeśli jej śmierć była naturalna i nie było w niej niczyjej winy, czemu nie było księdza ani pogrzebu? Nie powiedziałeś dotąd, Cadfaelu, że ta biedna istota została zabita równie bezprawnie, jak była pochowana, aleja tak powiadam. Jaki mógł być inny powód złożenia jej w ziemi skrycie i bez błogosławieństwa? I nawet ten krzyż dany jej przez grabarza został wycięty z gałązek żywopłotu, nie do rozpoznania jako czyjaś własność, żeby nie wskazać mordercy. Z tego, co mówicie, wszystko, co mogło nadać jej tożsamość, zostało usunięte z jej ciała, by sekret pozostał sekretem nawet teraz, gdy pług wydobył ją na światło i dał możliwość łaski.

- To rzeczywiście tak wygląda - powiedział poważnie Hugo - ale ponieważ Cadfael nie znalazł żadnych obrażeń, żadnych złamanych kości, nic nie wskazuje, jak umarła. Po tak długim czasie w ziemi cios noża może ujść niezauważony, ale nie widzieliśmy żadnego takiego śladu. Kark nie był złamany ani czaszka pęknięta. Cadfael nie sądzi, że została uduszona. Wygląda, jakby zmarła w łóżku - nawet we śnie. Nikt jednak wtedy nie grzebałby jej potajemnie, ukrywając wszystko, co ją odróżnia od innych kobiet. - Nikt, to prawda! Nikt nie narażałby swej duszy, chyba że z jakichś rozpaczliwych powodów. Opat pogrążył się na kilka chwil w myślach, rozważając problem, który tak dziwnie wpadł mu w ręce. Łatwo będzie oddać tej pokrzywdzonej umarłej to, co się należy jej nieśmiertelnej duszy. Nawet za bezimienną można odmówić modlitwy, odśpiewać mszę i dać jej chrześcijański pogrzeb, kiedyś jej odmówiony, i chrześcijański grób. Sprawiedliwość tego świata także jednak domagała się rozpoznania. Spojrzał na Hugona. Jeden urząd oceniał drugi. - Co mówisz ty, Hugonie? Czy ta kobieta została zamordowana? - W obliczu tego, co wiemy, i tego, czego nie wiemy - powiedział ostrożnie Hugo - nie śmiem przyjąć, że jest inaczej. Nie żyje, złożono ją w ziemi bez rozgrzeszenia. Dopóki nie znajdę powodu, by myśleć lepiej o tym uczynku, widzę to jako morderstwo. - Widzę zatem jasno - rzekł Radulfus po krótkim zastanowieniu - że nie wierzycie, by leżała długo w grobie. Od dawna nie było tu żadnej niesławy i nie musimy się martwić o nic, poza naprawą szkody wyrządzonej jej duszy. Sprawiedliwość boska sięga przez stulecia i czeka na swój czas przez stulecia, ale nasza jest bezsilna poza naszym pokoleniem. Ile czasu minęło od jej śmierci? Jak sądzicie? - Mogę tylko zaryzykować, i to nieśmiało - odrzekł Cadfael. - To może być nie więcej niż rok, a może trzy, cztery albo i pięć lat, ale nie więcej. Ona nie jest jakąś ofiarą z dawnych czasów. Żyła i oddychała niedawno. - Więc nie mogę umyć rąk - powiedział Hugo z goryczą. - Nie. Nie bardziej niż ja. - Opat położył nagle na stole swe długie, silne dłonie i wstał. - Jeden więcej powód, żebym ją zobaczył i uznał swój obowiązek wobec niej. Chodźmy popatrzeć na naszego wymagającego gościa. Jestem jej to winny, zanim ją złożymy w ziemi z lepszymi tym razem wróżbami. Kto wie, może coś, jakiś drobiazg, przypomni tę kobietę komuś, kto ją kiedyś znał. Woń ziemi wisiała wokół niej w zamkniętej przestrzeni, ale tłumił ją chłód kamieni, a spokój i stosowność jej spoczynku przemogły niepokojącą obecność śmierci, tak pośpiesznie wydobytej znów na światło dzienne i przed ludzkie oczy.

Opat Radulfus zbliżył się do niej bez wahania i ściągnął okrywające ją prześcieradło, przewieszając je dla wygody przez ramię. Stał przez kilka minut, badając szczątki zmrużonymi oczami, od czarnych włosów do szczupłych, nagich kości stóp, którym z pewnością pomogli w tym obnażeniu się jacyś drobni i skryci mieszkańcy miedzy. Najdłużej patrzył na białe kości twarzy, ale nie znalazł nic, co by ją wyróżniało z długich pokoleń jej zmarłych sióstr. - Tak. Dziwne - powiedział na poły do siebie. - Ktoś z pewnością potraktował ją z czułością i szanował jej prawa, nawet jeśli nie miał odwagi ich zapewnić. Jeden człowiek ją zabił, a inny pogrzebał? Myślicie, że jakiś ksiądz? Ale po co ukrywać jej śmierć, jeśli nie było w niej niczyjej winy? Czy to możliwe, że ten sam człowiek zabił ją i pogrzebał? - Takie rzeczy się zdarzają - rzekł Cafael. - Może kochanek? Jakiś niezawiniony fatalny przypadek? Chwila przemocy natychmiast odżałowana? Ale nie, nie byłoby potrzeby ukrywania tego, jeśli to było wszystko. - I nie ma śladu przemocy - przypomniał Cadfael. - Jak zatem umarła? Nie z powodu choroby, bo wtedy leżałaby na cmentarzu, rozgrzeszona i poświęcona. Jak inaczej? Od trucizny? - To możliwe. Albo pchnięta sztyletem, który dosięgnął serca, nie pozostawiając śladu na kościach, które są całe i proste. Radulfus ułożył na powrót prześcieradło, wygładzając je starannie. - Widzę, że niewiele tu można zrobić, by dopasować do niej twarz czy imię kogoś żyjącego. Trzeba jednak próbować i tego. Jeżeli tu była żywa w ciągu ostatnich pięciu lat, ktoś ją dobrze znał i będzie wiedział, gdzie ją ostatnio widziano, a potem zauważył jej nieobecność. Wróćmy zatem i rozważmy starannie wszystkie możliwości, jakie nam przyjdą na myśl. Dla Cadfaela było jasne, że pierwsza i najbardziej złowieszcza możliwość już przyszła opatowi na myśl i wywołała głęboki niepokój. Kiedy znaleźli się znów za zamkniętymi drzwiami rozmównicy opata, odcięci od świata, to imię musiało paść. - Dwa pytania czekają na odpowiedź - zaczął Hugo, przejmując inicjatywę. - Kim ona była? A jeśli nie można na to odpowiedzieć, kim mogła być? I drugie: czy jakaś kobieta znikła z okolicy w ciągu ostatnich paru lat bez śladu i bez słowa? - O jednej takiej - powiedział ciężko opat - wiemy na pewno. A samo miejsce aż nazbyt pasuje. Nikt jednak nigdy nie podawał w wątpliwość tego, że ona odeszła z własnej woli. Trudno mi było wyrazić zgodę w przypadku Rualda, a żona nigdy się na to nie zgodziła. Nie można jednak było powstrzymać brata Rualda przed pójściem za pragnieniem jego duszy, tak jak nie można powstrzymać wschodu słońca. Kiedy już byłem go pewny, nie miałem wyboru.

Żałuję, że jego żona nigdy się nie pocieszyła. Wymówiono więc jego imię. Być może nikt nie przypominał sobie imienia tej kobiety. Wielu żyjących w tych murach nigdy jej nie widziało ani nie słyszało o niej, dopóki jej mąż nie doznał objawienia, nie stanął w bramie i zażądał przyjęcia. - Muszę prosić o twoją zgodę - rzekł Hugo - by mu kazać obejrzeć to ciało. Nawet jeśli to naprawdę jego żona, może nie być w stanie tego potwierdzić, ale trzeba, żeby spróbował. Pole było ich, zagroda była jej domem po tym, jak ją zostawił. - Milczał długą chwilę, wpatrując się w zamyśloną twarz opata. - Po tym, jak Ruald tu wstąpił, a zanim zaczęto mówić, że odeszła z innym, czy był tam wysyłany? Znajdowały się tam rzeczy, które jej oddał, mogły być dokonywane jakieś uzgodnienia. Czy wiadomo, że się z nią spotkał po pierwszym rozstaniu? - Tak - odpowiedział z miejsca Radulfus. - Odwiedzał ją dwa razy w pierwszych dniach swego nowicjatu, ale w towarzystwie brata Pawła. Jako przełożony nowicjuszy, Paweł martwił się o spokój jego umysłu, nie mniej niż o spokój tej kobiety, i robił, co mógł, żeby ją przekonać do uznania powołania Rualda. Na próżno! Ale chodził tam z Pawłem i wracał z Pawłem. Nie wiem nic o innej okazji, kiedy mógł ją widzieć albo z nią mówić. - Nie chodził do pracy w polu albo w innej sprawie blisko tamtego pola? - To już ponad rok temu - zauważył rozsądnie opat. - Nawet Pawłowi byłoby trudno powiedzieć, gdzie Ruald służył przez cały ten czas. Zwykle podczas nowicjatu był w towarzystwie przynajmniej jednego brata, czasem kilku, kiedy był wysyłany do pracy poza enklawę. Niewątpliwie jednak - powiedział, obdarzając Hugona skupionym spojrzeniem - zamierzasz sam go wypytać. - Za twoim pozwoleniem, ojcze, tak. - Teraz, zaraz? - Jeśli pozwolisz, tak. Nie wszyscy jeszcze wiedzą, co znaleźliśmy. Najlepiej zabrać go bez uprzedzenia. Nie będzie wiedział, że musi kłamać. We własnej obronie - powiedział Hugo z emfazą - gdyby później potrzebował obrony. - Poślę po niego - rzekł Radulfus. - Cadfaelu, zechciej go znaleźć i może, jeśli szeryf uzna to za właściwe, zaprowadzisz go wprost do kaplicy? Jak mówicie, niech przyjdzie w nieświadomości, dla własnego dobra. A teraz przypominam sobie coś, co rzekł, kiedy po raz pierwszy mówiono o tej zamianie ziemi. „Ziemia jest niewinna”, powiedział. „Tylko użytek, jaki z niej czynimy, może ją splamić”. Brat Ruald był doskonałym przykładem posłuszeństwa, tej strony reguły, która sprawiała Cadfaelowi najwięcej kłopotu. Wziął sobie kiedyś do serca obowiązek

natychmiastowego posłuszeństwa wszystkim rozkazom zwierzchników, jakby to były nakazy boskie - „bez niezdecydowania i bez narzekania”, a z pewnością bez pytania dlaczego, co było u Cadfaela początkowo wręcz instynktowne, z czasem opanowane, ale nie zapomniane. Wezwany przez Cadfaela, starszego wiekiem i w powołaniu, Ruald poszedł za nim bez pytania do kaplicy pogrzebowej, nie wiedząc nic więcej niż to, że opat i szeryf żądają jego obecności. Nawet na progu kaplicy, nagle skonfrontowany z postacią spoczywającą na marach, świecami, Hugonem i Radulfusem naradzającymi się cicho po przeciwległej stronie kamiennego bloku, Ruald nie zawahał się. Zbliżył się i stał, czekając na to, czego od niego zażądają, całkowicie posłuszny i doskonale pogodny. - Wzywałeś mnie, ojcze. - Jesteś z tych stron - powiedział opat - i do niedawna dobrze znałeś wszystkich swoich sąsiadów. Możesz nam być pomocny. Mamy tu, jak widzisz, ciało znalezione przypadkiem i nikt z nas nie potrafi nadać tej zmarłej imienia. Przekonaj się, czy możesz to zrobić. Podejdź bliżej. Ruald posłuchał i stanął, ufnie patrząc na zasłoniętą postać, Radulfus zaś jednym szybkim ruchem ściągnął płótno i odkrył ułożone kości i bezcielesną twarz w splotach czarnych włosów. Z pewnością Ruald doznał wstrząsu na ten nieoczekiwany widok, ale fale litości, niepokoju i troski, które przebiegły po jego twarzy, nie były niczym więcej niż zmarszczkami na spokojnym stawie. Nie odwrócił oczu, ale nadal oglądał ją sumiennie od głowy do stóp i znów wracał do twarzy, jakby przez długie wpatrywanie się mógł odtworzyć oczami duszy ciało, które kiedyś pokrywało nagą kość. Kiedy w końcu spojrzał na opata, zrobił to z lekkim zdziwieniem i zrezygnowanym smutkiem. - Ojcze, nie ma tu nic, co można by rozpoznać i nazwać. - Spójrz jeszcze raz - rzekł Radulfus. - Mamy tu kształt, wzrost, kolor włosów. To była kobieta, ktoś musiał jej kiedyś być bliski, być może mąż. Są sposoby rozpoznania niezależne od rysów twarzy. Czy nie ma w niej nic poruszającego jakieś wspomnienie? Nastało długie milczenie, podczas którego Ruald posłusznie powtórzył dokładne oględziny każdego skrawka, który ją ubierał, i splecionych dłoni wciąż ściskających prowizoryczny krzyż. Potem powiedział raczej ze smutkiem niż z rozczarowaniem: - Nie, ojcze. Przykro mi. Nic tu nie ma. Czy to poważna sprawa? Bóg zna wszystkie imiona. - To prawda - przyznał Radulfus - że Bóg wie, gdzie leżą wszyscy zmarli, nawet ci

pochowani skrycie. Muszę ci powiedzieć, bracie Rualdzie, gdzie znaleziona została ta kobieta. Wiesz, że dziś rano zaczęła się orka na Polu Garncarza. Po nawrocie z pierwszej bruzdy, pod miedzą i częściowo pod osłoną krzaków, zaprzęg opactwa wyciągnął strzęp wełnianej tkaniny i pukiel czarnych włosów. To pole było kiedyś twoje, pan szeryf zaś kazał zabrać stamtąd zmarłą i sprowadzić ją tutaj. Teraz, zanim ją zakryję, spójrz jeszcze raz i powiedz, że nic w niej nie woła do ciebie imieniem, jakie nosiła. Cadfaelowi śledzącemu ostry profil Rualda wydało się, że jedynie w tej chwili jego spokojem wstrząsnęła prawdziwa zgroza, nawet wina, chociaż wina bez strachu, z pewnością nie przed tą śmiercią fizyczną, ale przed śmiercią uczucia, od którego odwrócił się kiedyś plecami, nie oglądając się za siebie. Pochylił się nad zmarłą i wpatrywał w nią w skupieniu, a pot zrosił mu czoło i wargi. Światło świec pochwyciło lśnienie jego twarzy. To końcowe milczenie trwało długie chwile, zanim spojrzał, blady i drżący, w twarz opata. - Ojcze, niech mi Bóg wybaczy grzech, że cię nie zrozumiałem aż do tej chwili. Żałuję teraz tego, co widzę jako swój brak. Nic tu do mnie nie przemawia. Nie czuję nic, patrząc na nią. Ojcze, jeśli nawet to naprawdę była Generys, moja żona Generys, nie rozpoznaję jej.

Rozdział trzeci W rozmównicy opata, jakieś dwadzieścia minut później, odzyskał swój spokój, spokój rezygnacji nawet wobec własnych wad i błędów, ale nie przestał oskarżać sam siebie. - Na własny użytek uzbroiłem się przeciw niej. Cóż to za człowiek, który odcina się od uczucia trwającego pół życia i przez rok nie czuje nic? Wstydzę się, że mogłem stać przy tych marach, patrzeć na te szczątki kobiety i być zmuszonym mówić: to nie to. Nic się nie poruszyło w moim sercu. A co do oczu i umysłu, cóż może być takiego w tych kościach, by przemówić do kogokolwiek? - Chyba tyle - powiedział surowo opat - ile przemawia do wszystkich. Została pogrzebana w niepoświęconej ziemi, bez obrządku pogrzebowego, potajemnie. Stąd tylko mały krok do wniosku, że spotkała ją śmierć z ludzkiej ręki, równie potajemna co niepobłogosławiona. Zmarła wymaga ode mnie należnej, choć spóźnionej troski ojej duszę, a od świata wymierzenia sprawiedliwości za jej śmierć. Ty złożyłeś swoje zeznanie i wierzę w to, że nie umiesz powiedzieć, kim ona była. Skoro jednak została znaleziona w ziemi będącej kiedyś w twoim posiadaniu, przy zagrodzie, z której odeszła twoja żona i do której nigdy nie wróciła, jest rzeczą naturalną, że szeryf ma do ciebie pytania. Podobnie jak może je mieć i do wielu innych, zanim ta sprawa nie zostanie rozwiązana. - Rozumiem to - powiedział z pokorą Ruald - i odpowiem na wszystkie. Chętnie i zgodnie z prawdą. I tak zrobił, nawet z żałosną skwapliwością jakby chciał się ubiczować za to dopiero uświadomione sobie zaniedbanie żony i radowanie się własnym spełnieniem pragnień, gdy ona zakosztowała jedynie goryczy i desperacji. - Słuszne było, że poszedłem, gdzie byłem wzywany, i wypełniałem, co na mnie nałożono, ale że oddałem się swojej radości i całkiem zapomniałem o jej pokrzywdzeniu, to było złe. Teraz przyszedł dzień, kiedy nie mogę sobie przypomnieć nawet jej twarzy ani jej ruchów, tylko ten niepokój, który we mnie zostawiła, zbyt długo niezauważany, teraz palący do żywego. Gdziekolwiek może ona być, ma swój odwet. Przez ostatnie sześć miesięcy - wyznał z żalem - nie modliłem się nawet ojej spokój. Nie myślałem o niej wcale, bo byłem szczęśliwy. - Odwiedziłeś ją dwa razy, jak wiem - rzekł Hugo - po tym jak zostałeś tu przyjęty jako postulant. - Z bratem Pawłem, co on poświadczy. Miałem środki, które ojciec opat pozwolił mi oddać jej na życie. Zostały legalnie przekazane. To była pierwsza okazja.

- Kiedy to było? - Dwudziestego ósmego maja zeszłego roku. A w pierwszych dniach czerwca znowu poszliśmy tam do zagrody, po tym jak zebrałem sumę ze sprzedaży mojego koła i narzędzi. Miałem nadzieję, że może się pocieszyła i że mi wybaczy, ale tak się nie stało. Walczyła ze mną przez te tygodnie, żeby mnie znowu mieć u swego boku jak dawniej. Ale tamtego dnia zwróciła się przeciw mnie z gniewem i nienawiścią, wzgardziła wszystkim, co było moje, i krzyczała, że mogę odejść, bo ma kochanka godnego miłości, a wszelka czułość, jaką dla mnie kiedyś miała, zmieniła się w gorycz. - Powiedziała ci to? - spytał ostro Hugo. - Że ma innego kochanka? Wiem, że krążyła taka plotka, kiedy opuściła chatę i odeszła potajemnie. Ty jednak usłyszałeś to z jej własnych ust? - Tak, powiedziała to. Była rozgoryczona tym, że kiedy nie udało jej się zatrzymać mnie przy sobie, nie mogła też się mnie pozbyć i być wolną w oczach świata, bo nadal byłem jej mężem, kamieniem młyńskim u jej szyi. Nie mogąc temu przeszkodzić, bierze sobie wolność siłą, powiedziała, bo ma kochanka wartego sto razy więcej niż ja, i na skinienie pójdzie za nim na koniec świata. Brat Paweł był tego świadkiem - oświadczył wprost Ruald. - On wam to powie. - I to był ostatni raz, kiedy ją widziałeś? - To był ostatni raz. Przed końcem tamtego czerwca odeszła. - A od tamtego czasu byłeś kiedy na tym polu? - Nigdy. Pracowałem na ziemi opactwa, przeważnie w Gaye, ale tamto pole dopiero niedawno stało się własnością opactwa. Na początku października zeszłego roku zostało oddane Haughmondowi. Eudo Blount z Longneru, który był moim zwierzchnikiem, uczynił z niego dar dla nich. Nie sądziłem, że znowu zobaczę to miejsce albo usłyszę o nim. - Albo o Generys - wtrącił łagodnie Cadfael i przyglądał się, jak szczupła twarz Rualda ściągnęła się w przelotnym skurczu bólu i wstydu. I nawet to znosił z oddaniem, pewien radości, która teraz nigdy go nie opuszczała. - Mam pytanie - powiedział Cadfael - za pozwoleniem ojca opata. Czy przez te wszystkie lata, które z nią spędziłeś, miałeś kiedyś powód do narzekania na lojalność i wierność twojej żony albo na miłość, którą ci okazywała? Ruald odpowiedział bez namysłu: - Nie! Zawsze była wierna i oddana. Aż za bardzo oddana! Wątpiłem, czy kiedykolwiek zdołam jej w tym dorównać. Zabrałem ją z jej rodzinnej ziemi - mówił Ruald, mając prawdę przed oczami i ledwie zauważając tych, którzy go słuchali - do obcego kraju z nieznanym językiem i zwyczajami. Dopiero teraz widzę, o ile więcej mi dała, niż mogłem jej kiedykolwiek

odpłacić. Był wczesny wieczór, prawie czas na nieszpory, kiedy Hugo zażądał konia, którego brat Ryszard rozważnie ulokował w stajni, wyjechał ze strażnicy przy bramie na Podgrodzie i przez chwilę zastanawiał się, czy skręcić w lewo i pojechać do swego domu w mieście, czy w prawo i kontynuować poszukiwanie prawdy aż do zmierzchu. Błękitna mgiełka podnosiła się już nad rzeką, a niebo było zaciągnięte, pozostała jednak jeszcze godzina albo więcej światła, dość czasu, żeby pojechać do Longneru i zamienić parę słów z młodym Eudonem Blountem. Wątpliwe, czy zwracał uwagę na Pole Garncarza, odkąd zostało przekazane Haughmondowi, ale jego dwór leżał blisko niego, za grzbietem wzgórza, i jacyś jego ludzie mogli prawie co dzień chodzić tamtą drogą. Warto było zapytać. Skierował się do brodu, opuszczając gościniec przy hospicjum Świętego Idziego, i pojechał polną ścieżką wzdłuż brzegu rzeki, pozostawiając częściowo zaorany stok wysoko po lewej stronie. Za miedzą graniczną tej nowej ziemi ornej wznosił się nad łąką łagodny zalesiony stok, a na polanie w środku tego pasa drzew stał dwór w Longnerze, niezagrożony wylewami rzeki. Niskie przyziemie było z tyłu zagłębione w stoku, a kamienne schody prowadziły stromo w górę do drzwi hallu na górnym poziomie mieszkalnym. Kiedy Hugo wjechał w otwartą bramę, jakiś stajenny idący przez podwórze ze stajni podszedł dziarsko, by przejąć wodze i spytać, jaką ma sprawę do pana. Eudo Blount usłyszał głosy na dole i wyszedł do drzwi hallu zobaczyć, kto przyjechał. Był dobrym znajomym szeryfa hrabstwa i powitał go serdecznie. Ten młody człowiek, wesoły i otwarty z natury, był od roku panem tego majątku i dobrze się czuł ze swoimi ludźmi i w uporządkowanym świecie dookoła. Heroiczna śmierć ojca i jego pogrzeb przed siedmioma miesiącami, choć smutne, także ugruntowały i umocniły wzajemne zaufanie i szacunek, jakim nowy młody pan cieszył się wśród dzierżawców i służących. Najprostszy poddany dzierżący skrawek ziemi Blountów był dumny z tych kilku wybranych rycerzy Martela, którzy osłaniali odwrót króla pod Wilton i zginęli w tej bitwie. Młody Eudo miał zaledwie dwadzieścia trzy lata i był niedoświadczony, nieobyty w świecie, tak mocno związany z tą ziemią jak każdy poddany w jego majątku. Był przystojnym, dobrze zbudowanym młodzieńcem o jasnej cerze i gęstych kasztanowych włosach. Zarządzanie potencjalnie bogatym majątkiem, nieco uszczuplonym w czasach jego dziada, było dla niego prawdziwą radością. Robił dobrą robotę i można było się spodziewać, że zostawi majątek swemu ewentualnemu następcy w lepszym stanie, niż go odziedziczył po ojcu. Hugo przypomniał sobie, że młody człowiek jest dopiero od trzech miesięcy żonaty, i nadal promieniał szczęściem. - Przybywam w sprawie, którą trudno nazwać dobrą nowiną - oznajmił Hugo bez