mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 546
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 774

Rohóczanka Anna - Saga rodu Michorowskich 2 - Córka Michorowskich

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Rohóczanka Anna - Saga rodu Michorowskich 2 - Córka Michorowskich.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 152 stron)

ANNA ROHÓCZANKA CÓRKA MICHOROWSKICH

OD WYDAWCY Oto do rąk czytelnika trafia kolejny tom, w którym Anna Rohóczanka kreśli dalsze dzieje Stefci Rudeckiej i Waldemara Michorowskiego. Autorka przywiozła z Ukrainy kilka notatników zapisanych opowieści o pierwowzorach rodziny Micho-rowskich. W żywej do dziś w Ucziliszczu legendzie pojawiają się dzieci Stefanii - syn Maciej i córka Anna. O ich też losach opowiada ta książka. Czy nie zjawią się upiory przeszłości? Czy naprawdę zatriumfowała miłość i nic nie przeszkodzi ich szczęściu?

PROLOG Bareta zatrzymała się przed żelazną bramą, za którą widać było brukowany trakt prowadzący na dziedziniec jakiejś potężnej budowli. Lekki wstrząs wyrwał z upojenia Stefcię, którą Waldemar niechętnie wypuścił z objęć. Uśmiechnął się lekko. Już trzy miesiące upłynęło od ich ślubu, znał już każdy zakątek jej ciała, a wciąż jeszcze nie mógł się nią nasycić, nie mógł uwierzyć, że po latach, wydawałoby się, nieodwracalnego rozstania, wreszcie i całkowicie należała do niego. Na zawsze. Podróż poślubna do Włoch minęła jak sen. Nigdzie niemal nie bywali - przynajmniej przez pierwsze tygodnie. Mieli szczęście. Mimo że Wenecja o tej porze roku roi się od utytułowanych i bogatych gości, nie spotkali nikogo znajomego, nikogo, kto mógłby zakłócić intymność tych chwil. Dopiero po przeniesieniu się do Rzymu złożyli kilka wizyt. Większość z obowiązku. Jedną z prawdziwą przyjemnością: Stefcia poznała hrabiego Carlianiego i jego świeżo poślubioną żonę Franceskę, bohaterów ponurego dramatu, który choć mógł zniszczyć wiele osób, zadowolił się jedną ofiarą - nieszczęsnym, chorobliwie ambitnym narzeczonym Franceski. Dla wszystkich innych - hrabianki Melanii Barskiej, Carlianiego i wreszcie dla samej Franceski sprawa anonimu napisanego przez Melanię, który doprowadził do śmierci w pojedynku z Carlianim zazdrosnego narzeczonego Franceski - stała się czymś w rodzaju zrządzenia losu. Stefcia wyraźnie widziała, jak bardzo szczęśliwa była młoda para. Carliani nigdy nikomu nie zdradził tajemnicy Melanii, nawet własnej żonie. Uwierzył Waldemarowi, że hrabianka naprawdę się zmieniła, że ten anonim bardziej wynikał z zazdrości i lekkomyślności, niż z rzeczywistej chęci zrobienia komuś krzywdy. Zresztą jemu samemu przyniósł on szczęście, o którym wcześniej mógł tylko marzyć. Od dawna kochał łagodną, śliczną Franceskę, ale dziewczyna, choć, jak się później okazało, odwzajemniała jego uczucia, nigdy nie zapomniała, że jest zaręczona. Uważała za swój obowiązek dotrzymanie przyrzeczenia - ich rodziny, obie potężne i bogate, życzyły sobie tego związku. Śmierć narzeczonego, choć tak tragiczna, była dla Franceski wybawieniem, choć nie odważyłaby się nikomu do tego przyznać... Hrabiostwo Carliani z zaskoczeniem, ale i z prawdziwą radością przyjęli wizytę Michorowskich. Oboje znali dzieje miłości Waldemara i Stefci, nic jednak nie słyszeli o zdarzeniach z ostatnich paru miesięcy. Waldemar nie widział powodu, aby ukrywać przed nimi prawdę. Słuchali jej jak baśni z tysiąca i jednej nocy, nie mogąc powstrzymać okrzyków zdumienia i zachwytu.

- A jak towarzystwo przyjęło tę niesamowitą historię, Waldemarze? - spytał wreszcie Carliani. Ze zrozumieniem przyjął odpowiedź, że nikt poza najbliższą rodziną nie poznał dotąd prawdy. - Nie mielibyśmy chwili spokoju - dodał Waldemar. - Oglądano by nas jak zwierzęta w cyrku. Niewykluczone też, że w ogóle by się od nas odsunięto, co zresztą ani mnie, ani mojej żonie nie sprawiałoby wielkiej różnicy... Stefcia przerwała te wspomnienia pytaniem, czy już przybyli na miejsce. Nie potrafiła ukryć ciekawości. Waldemar nie powiedział jej, dokąd ją zabiera. Zauważyła, że przed ich podróżą do Włoch odbywał liczne konferencje z architektem, który potem gdzieś wyjechał. Na jej pytania mąż z uśmiechem wprawdzie, ale kategorycznie odmawiał wyjaśnień. - Dojechaliśmy - potwierdził i przekornie zasłonił okno karety. - Będziesz mogła popatrzeć, ale jeszcze za chwilę. Stefcia zaczęła udawać, że się gniewa, w związku z tym on poczuł się w obowiązku ją przeprosić... Kareta w tym czasie przejechała po kamiennym moście nad fosą, wpadła na dziedziniec i zatrzymała się przed zamkiem, którego jedno skrzydło było niemal całkowicie wypalone, drugie zaś wyglądało na świeżo odrestaurowane. Lokaj otworzył drzwi karety, a małżonkowie odsunęli się od siebie gwałtownie, choć lokaj nawet drgnieniem powieki nie pozwolił sobie dać do zrozumienia, że coś zauważył. Był już zresztą przyzwyczajony, że jego państwo zachowują się tak, jakby dopiero wczoraj się pobrali i na swój sposób cieszył się z tego, bo przez ostatnie pięć lat życie w Słodkowcach niemal zamarło. Waldemar wysiadł i podał rękę żonie. Stefcia oparła się na niej z uśmiechem i nagle skamieniała. To były Głębowicze! Nie, nie Głębowicze, ale zamek niemal do złudzenia je przypominający, choć trochę mniejszy i zniszczony. Taki sam kamienny dziedziniec i wiodąca do niego aleja świerkowa. Także fosa i kamienny most były odbiciem tych głębowickich. Waldemar spoglądał na nią i grę jej rysów z uśmiechem zadowolenia. Cieszył się, że niespodzianka tak mu się udała. - Gdzie właściwie jesteśmy, Waldi? - spytała Stefcia, gdy tylko zdołała wydobyć z siebie głos. - Przecież to nie są Głębowicze, ale... - Jesteśmy w posiadłości Michorowskich, w naszej posiadłości, kochana - odpowiedział. - Tu zamieszkamy, tu przyjdą na świat nasze dzieci. Stefcia na moment oderwała wzrok od potężnej, przytłaczającej budowli. Ostatnie słowa Waldemara przypomniały jej, że... Zarumieniła się i uśmiechnęła do siebie. Tak, dzisiaj mu o tym powie...

- O czym tak myślisz, Stefciu, z tym uśmiechem sfinksa? - Waldemar wpatrywał się w jej rozjaśnioną twarz i z trudem zapanował nad sobą, aby znów nie wziąć jej w ramiona. - Nie powiem, teraz ty trochę poczekasz - odparła żartobliwie. - Ale co właściwie miałeś na myśli mówiąc, że to zamek Michorowskich? Kupiłeś go? Nie wierzę! - Nie kupiłem, naturalnie, próbuję go tylko odbudować, jak widzisz, z niezłym skutkiem. Zamek i okoliczne ziemie należą naprawdę do Michorowskich, nie z linii głębowickiej, lecz bocznej, nieco gorszej. Słysząc lekką ironię w jego głosie Stefcia spojrzała na niego ciekawie. - Dlaczego gorszej? - Nie są dobrze skoligaceni. Mężczyźni z tej linii zawsze żenili się z nieodpowiednimi kobietami, a poza tym - co już jest zupełnie nie do przyjęcia - żenili się z miłości... Stefcia w milczeniu skinęła głową. Doskonale wiedziała, co mąż ma na myśli. Wspomnienia co prawda nieco się zatarły, ale wciąż jeszcze pamiętała, ile przykrości musiał znieść Waldemar, jakim hartem ducha się wykazać, zanim wygrał rodzinną batalię o prawo poślubienia zwykłej guwernantki. Zagroził nawet wtedy zrzeczeniem się ordynacji i ta groźba przeważyła. Cóż, i tak nie został w Głębowiczach. Widać los przeznaczył mu coś innego. Teraz dopiero Stefcia zdała sobie sprawę z tego, jak bolesną decyzją musiało być dla niego odstąpienie ordynacji młodemu kuzynowi, Bohdanowi. Kierował się wtedy koniecznością zachowania ciągłości rodu. Uważał, że nigdy się nie ożeni, więc egoiz-mem byłoby pozostanie w Głębowiczach. Teraz pewnie żałuje tej, jak pokazał czas, pochopnej decyzji... Podniosła wzrok na męża, jakby w chęci znalezienia ha jego twarzy potwierdzenia swych przypuszczeń. O Waldemarze można było jednak powiedzieć wszystko, z wyjątkiem tego, że czuje się nieszczęśliwy. Promieniał. - Co stało się z tymi Michorowskimi? Waldemar natychmiast spoważniał i wyraźna chmura przesłoniła jego radość. - Zginęli - powiedział krótko i widząc pytające spojrzenie Stefci dodał powoli: - W wielkiej zawierusze. Opowiem ci o tym wieczorem, teraz jesteś zbyt zmęczona, a to długa historia... - Nie żyją? Naprawdę? O Boże, jakie to były straszne czasy! - Stefcia wzdrygnęła się gwałtownie i nagle te mury wydały jej się jakieś ponure. Poczuła się tak, jakby naruszała cudzy spokój. Być może cienie tamtych nieszczęsnych Michorowskich błądzą nocami po krużgankach... Zadrżała i przysunęła się do męża. Opiekuńczo otoczył ją ramieniem i wyczuwając jej lęk powiedział uspokajająco:

- Nie bój się. Przecież jestem z tobą. Oni nie zginęli tu. Przepadli gdzieś w Kazachstanie czy na Syberii. Zostali uznani za zmarłych, choć tak naprawdę nikt nie zna ich losów. W sali portretowej cudem niemal zachowały się ich wizerunki. Pokażę ci je, jeśli będziesz chciała. Nie są straszni. Nie straszniejsi niż ja czy dziadek Maciej - dodał pogodnie. - Przecież to nasza rodzina. - Czy chcesz, abyśmy tu zamieszkali na stałe? - Stefcia ochłonęła ze strachu, ale dziwny niepokój nadal jej nie opuszczał. Czuła, że nie będzie mogła zmrużyć oka pod tym dachem, choć nie potrafiłaby wytłumaczyć, co ją tak przeraża. - Tak. Miałem nadzieję, że ci się tu spodoba. Na razie zamek sprawia nieco ponure wrażenie, ale jutro spojrzysz na wszystko inaczej. Jest tu przepiękny ogród, zwierzyniec, kaplica - jak w Głębowiczach. I jestem przekonany, że moi nieszczęśliwi kuzyni nie mieliby nam za złe objęcia tej spuścizny. Widząc niepokój Stefci Waldemar postanowił nie mówić jej, że nikt z mieszkańców wioski za żadne skarby nie zbliżyłby się po zmroku do tych murów. Opowiadano sobie, że w zamku straszy. Niejednokrotnie wieśniacy widzieli światło w oknach prawego, spalonego skrzydła zamku. Światło poruszało się powoli tak, jakby ktoś ze świecą wędrował korytarzami, z jednej komnaty do drugiej. Czy cały zamek był nawiedzony, czy tylko jeden jego fragment, nikt nie umiał powiedzieć. Drzewa zasłaniały widok. Waldemar w duchy nie wierzył, zresztą od chwili, gdy na zamku zjawił się architekt i robotnicy, światło przestało się pokazywać. To potwierdzało domysły Waldemara. Jakiś włóczęga znalazł sobie schronienie w prawym skrzydle - swoją drogą ciekawe, dlaczego nie w lewym, mniej zniszczonym - a ludzie go stamtąd wypłoszyli. Mimo to Stefcia nie powinna o niczym wiedzieć. Na pewno znów się wystraszy, może zacznie nalegać, żeby stąd wyjechali. Zresztą nawet gdyby nic nie powiedziała, on i tak zauważyłby, że nie jest szczęśliwa, i nie mógłby cieszyć się zamkiem, gdyby ona tej radości nie podzielała. Miał nadzieję, że gdy pozna historię poprzednich właścicieli, jej lęk ustąpi. Co prawda ich losy potoczyły się w sposób niespodziewanie tragiczny, ale i niezwykle romantyczny. To powinno się Stefci spodobać, bo choć nie przypomina w niczym ich własnej historii, jednak w niczym nie ustępuje jej dramatyzmem... Stukot kół wywołał na dziedziniec służbę, która z zaciekawieniem, karnie ustawiona w szpaler, przyglądała się nowym właścicielom. Stefcia z ulgą zauważyła tu kilka znajomych twarzy. Z boku stał olbrzymi Jur, strzelec Waldemara, któremu właśnie wyrwał się wspaniały, czarny dog i ze skomleniem rzucił się najpierw na pana, a potem na Stefcię, próbując oblizać szerokim językiem jej twarz.

- Pandur! - zawołała radośnie, głaszcząc jego wielki łeb. - Och, nie będę się tu czuła tak samotnie, gdy ty wyjedziesz w interesach, mając przy sobie Pandura,! - Postaram się nie zostawiać cię samej, dopóki nie poznasz dobrze naszego zamku i nie poczujesz się w nim u siebie. Zresztą popatrz, zabrałem część służby z Głębowicz. Prosili mnie o to i nie odmówiłem, choć mam wrażenie, że Bodzio i Lucia trochę się za to na mnie boczą. Rzeczywiście, na czele służby stała stara ochmistrzyni dworu, pani Szalińska, powszechnie zwana Szalisią, która podczas pierwszej i ostatniej wizyty Stefci w Głębowiczach w charakterze narzeczonej, usługiwała jej i okazywała serdeczne przywiązanie. Na jej widok w oczach Stefci stanęły łzy wzruszenia. Tyle wspomnień wiązało się z tamtą wizytą. Tyle nadziei i lęków... Tak tragicznie potoczyły się losy ich obojga, tak nieoczekiwanie dramat zamienił się w przeogromne szczęście... Stefcia serdecznie wyciągnęła rękę do staruszki, którą ta z uszanowaniem ucałowała. - Nie będziesz miała zbyt wiele pożytku z Szalisi - ostrzegł ją cicho Waldemar. - Traci już wzrok i słuch, zaangażowałem młodszą osobę do zarządzania domem, ale nasza Szalisią zasłużyła sobie na to, aby w spokoju przeżyć tu ostatnie lata. Nowej ochmistrzyni wyraźnie przykazałem, aby odnosiła się do niej z szacunkiem i we wszystkim zasięgała jej rady. Chciałbym, aby ten dom w każdym calu przypominał głębowicki, a Szalisią dobrze zna moje wymagania. - Jaki ty jesteś dobry, Waldi. - Stefcia wsunęła rękę w dłoń męża. - Tak się cieszę, że będzie tu z nami. Reszta służby, poza jedną jeszcze pokojówką ze Słodkowic i lokajem Waldemara z Głębowicz, była nowa, ale Stefcia i tak czuła się szczęśliwa. Z Szalisią i Pandurem da sobie jakoś radę, postara się polubić ten ponury zamek. Może zresztą Waldemar ma rację, że wcale nie jest ponury, i gdy trochę odpocznie, sama spojrzy na wszystko pogod-niej... Bo czyż to nie jest śmieszne bać się własnego domu? Nie ma przeklętych miejsc, są tylko przeklęci ludzie. Ona i Waldemar na pewno będą tu szczęśliwi - im udało się przecież pokonać ciążące nad rodem fatum. * * * Stefcia odesłała pokojówkę, miłą miejscową dziewczynę, trochę jeszcze toporną, ale wyraźnie pełną dobrych chęci, by zadowolić młodą panią, i z uśmiechem spojrzała na swoje odbicie w lustrze. Chciała tego pierwszego wieczoru w nowym domu być naprawdę piękna. Kremowa, wydekoltowana jedwabna suknia podkreślała smukłość jej szyi i piękną linię ramion, ciemnoniebieskie oczy jaśniały szczęściem. Chwilę jeszcze przyglądała się świetnej

damie w lustrze, a potem z nagłym zdecydowaniem wyjęła szpilki, podtrzymujące kunsztownie upięte włosy. Jasne z lekkim miedzianym połyskiem pukle spłynęły na jej ramiona i plecy. Tak, tak właśnie zejdzie na kolację... Z zamyślenia zbudziło ją pukanie do drzwi. - Czy jesteś już gotowa? - Waldemar stanął w drzwiach gotowalni i oniemiał. Patrzył na żonę, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu. Nigdy jeszcze nie wydała mu się tak piękna. I te włosy... Tylko w najintymniejszych chwilach widywał je w całym ich przepychu. W połączeniu z wieczorową suknią tworzyły całość jak ze snu. Powoli, jak w transie, zbliżył się do Stefci i dotknął miękkiej fali... - Boże, jaka jesteś piękna - westchnął przyciągając ją do siebie i wtulając usta w jej szyję. Stefcia poczuła, jak ogarnia ją znajoma fala ciepła, a serce zaczyna bić jak oszalałe. Na chwilę zapomniała o całym świecie. Pocałunki Waldemara stawały się coraz bardziej zaborcze i Stefcia nagle oprzytomniała. Łagodnie wysunęła się z objęć męża i zarumieniona zaczęła porządkować strój i włosy. On także nieco ochłonął i z wymuszonym spokojem powiedział: - Kolacja już na nas czeka, choć muszę przyznać, że zupełnie zapomniałem o głodzie. Poza tym obiecałem ci przecież opowieść o rodzinnym dramacie, który rozegrał się w tym zamku. Nie wiem tylko, czy to ostatnie nie lepiej by było przełożyć na jutro. Nie chciałbym, żebyś miała złe sny. Stefcia spojrzała na niego uważnie. Starał się mówić żartobliwie, ale w jego głosie nie było wesołości. Znów poczuła ten sam dręczący niepokój. Nawet jeśli nic mi nie powie i tak nie będę mogła zasnąć - pomyślała. Co to za dziwne i straszne wydarzenia miały tu miejsce... - Czy mogę tak zejść na dół? - zapytała i zarumieniła się wiedząc, że on doskonale rozumie, dlaczego rozpuściła włosy. - Jutro zrobisz co zechcesz, ale dzisiaj za nic nie pozwoliłbym ci ich spiąć. To nasz pierwszy wieczór w tym domu i czuję się trochę tak, jakby to dzisiaj dopiero odbył się nasz ślub. A propos, czy widziałaś już sypialnię? Jestem przekonany, że bardziej ci się spodoba od tej w Glebowiczach, która choć wspaniała, zawsze wydawała mi się jakaś ponura, zupełnie nieodpowiednia dla zakochanych - dodał żartobliwie. Stefcia znów spłonęła rumieńcem i zezłościła się sama na siebie. Kto to słyszał, żeby ciągle się tak rumienić w obecności własnego męża, i to męża od trzech miesięcy. Z drugiej strony pomyślała, że nigdy, przenigdy nie chciałaby, żeby zniknęło to uczucie słodkiego lęku i tęsknoty, to wciąż nie zaspokojone pragnienie...

Służba stanęła na wysokości zadania. Wspaniała sala tonęła w światłach. Długi stół nakryty adamaszkowym obrusem, srebrne świeczniki i zastawa z herbem Michorowskich, żółte róże, których upajający zapach unosił się w powietrzu, wszystko to sprawiało, że Stefcia poczuła się jak przeniesiona do jakiegoś bajkowego świata, w którym wystarczy tylko wypowiedzieć życzenie, aby natychmiast się spełniło. Róże... Waldemar pamiętał, że takie właśnie kochała najbardziej. Zawsze o wszystkim pamiętał. Spojrzała na niego z miłością i wdzięcznością. Ich oczy się spotkały i stali tak przez chwilę wpatrzeni w siebie, a służba dyskretnie odwracała wzrok, udając, że niczego nie widzi, choć zdumienie wywołały rozpuszczone włosy młodej pani. Na stronie plotkowano jednak zawzięcie. - Jaśnie pani to piękna jak z obrazka, a nasz pan wpatrzony w nią, że aż nie uchodzi - szeptał konspiracyjnie lokaj oglądając się niespokojnie, czy go aby nie przyłapie Szalisia. - Piękna, bo piękna, ale te włosy wyglądają nieprzyzwoicie, a przecie Agnieszka uczesała ją jak należy - potakiwała kucharka, która niepostrzeżenie wyjrzała z kuchni, aby zobaczyć młodą parę schodzącą na kolację. - Ciekawe, czy spodobają się dawnym właścicielom. - Lokaj rozejrzał się lękliwie, jakby bał się, że dawni Michorowscy stoją za jego plecami. - Co też pan Antoni mówi - wtrącił się Jur, który w towarzystwie reszty służby nie zatrudnionej do podawania kolacji państwu siedział w kuchni i popijał piwo. - Już te duchy niech sobie Antoni raz z głowy wybije. Zresztą mogły sobie nawet straszyć obcych, ale nie będą się naprzykrzać rodzinie. Pan ordynat przecie zamek odbudował, to i powinni być zadowoleni. - Dałby to Bóg. - Lokaj przeżegnał się nieznacznie, żeby odegnać złe moce, ale nie wyglądał na przekonanego. - Jak się co pokaże, to ja tu chwili nie zostanę - zapowiedział. - Ale pan Antoni strachliwy. - Strzelec roześmiał się. - Ducha tylko przeżegnać i zaraz zniknie... * * * - Czy chcesz już pójść na górę, kochana? - Waldemar spojrzał na żonę wyczekująco. - Jesteś pewnie zmęczona po podróży? - Zapomniałam jakoś o zmęczeniu. Jeśli nie masz nic przeciwko temu, to chętnie obejrzałabym portrety poprzednich mieszkańców zamku. - Nic prostszego - Waldemar podał jej ramię i poprowadził w stronę drzwi. - Są tu, na dole. A nie będziesz się bała, że ci się przyśnią?

Stefcia zadrżała. - Nie mów tak - zawołała - bo naprawdę zacznę myśleć, że tu straszy! Te mury są stworzone dla duchów - próbowała się roześmiać, ale wypadło to niezbyt przekonująco. - Może więc lepiej poczekać do jutra. W świetle dnia wszystko wygląda inaczej. - Nie, nie, chodźmy! Powiedz, czy ich znałeś? Waldemar zastanawiał się przez chwilę. - Nie bardzo. Właściwie wcale. Widziałem ich kilkakrotnie, raz spędziłem tu cały miesiąc, ale wtedy miałem siedem lat i niewiele pamiętam. Tylko Helenę... - Helenę? Kto to taki? - Moja kuzynka, córka właścicieli tych włości i zamku. Miała wtedy siedemnaście lat. Byłem świadkiem początku dramatu, ale wtedy niewiele z tego rozumiałem. - Jaka była ta Helena? - Piękna, najpiękniejsza kobieta jaką kiedykolwiek widziałem, zanim poznałem ciebie. - Waldemar uśmiechnął się do żony i przycisnął do boku jej ramię. - Czarne włosy, zielone oczy i cudowny, dźwięczny śmiech. Umiała też postawić na swoim. I od tego wszystko się zaczęło... Stefcia patrzyła na niego z ciekawością, której nie potrafiła opanować. - Co tu się właściwie stało? Czy popełniono tu morderstwo? - Ależ nie, skąd ci to przyszło do głowy! Zdarzyło się coś o wiele bardziej banalnego: nieszczęśliwa, bo doprowadziła do nieszczęścia - miłość. On był synem sąsiadów, dość prostych i niezamożnych. Pamiętam go, jakby to było dzisiaj, bo tak strasznie go wtedy podziwiałem. Był wysoki, szeroki w barach i wspaniale wyglądał na koniu. Nosił też szablę, a to był szczyt moich marzeń. On i Helena wychowywali się razem - w okolicy nie było innych dworów, a rodzice nie wysłali jej na pensję, uczyła się w domu z guwernantką. Długo nikt niczego nie zauważył, a potem było już za późno. Adam Michorowski, mój wuj, szalał ze złości, gdy jedynaczka oznajmiła mu, że zamierza poślubić towarzysza zabaw. To był błąd. Helena nigdy nie ustępowała, a poza tym myślę, że naprawdę kochała tego chłopaka, a raczej mężczyznę - był od niej starszy o kilka lat. Wtrącił się we wszystko los, wybuchło powstanie, on natychmiast się zaciągnął. Nie zginął, ale został skazany na katorgę. Wkrótce potem ona zniknęła z domu. Nie zabrała ze sobą niczego, poza niewielką sumą pieniędzy, które dostawała na swoje drobne wydatki. Po roku napisała do rodziców. Błagała o przebaczenie. Była już mężatką i nie spodziewała się więcej zobaczyć kraju. Po tym nieszczęściu z jej rodziców zaczęło pomału uchodzić życie. Zupełnie tak, jakby nagle postanowili umrzeć. Trwało to kilka lat, aż do chwili, gdy przyszedł kolejny list. Helena z radością donosiła, że jej mężowi katorgę zamieniono na przymusowe osiedlenie się chyba na Syberii - niestety, nic

bliższego nie wiem, wujostwo odsunęli się od rodziny. I nagle podjęli decyzję: jeśli nie mogą mieć córki tu, przeniosą się tam, gdzie jej przyszło żyć. Wyjechali nikomu nie zostawiając adresu. Przedtem jednak odwiedzili rejenta i sporządzili testament, w którym zarządzili, że jeśli oni lub ich spadkobiercy - córka lub jej dzieci - nie zgłoszą się w ciągu 20 lat, majątek przypada dalszej rodzinie. W ten sposób weszliśmy w posiadanie tego zamku. - To straszne - wyszeptała Stefcia. - czy nikt nigdy nie próbował ich odnaleźć? - Dziadek Maciej zrobił wszystko, żeby czegoś się o nich dowiedzieć. Bez skutku. Myślę, że świadomie zatarli za sobą ślady... - Ale dlaczego mieliby to zrobić? - Nie wiem. Nie łatwo jest zrozumieć, czym kieruje się człowiek nieszczęśliwy. Dużo bym dał za to, żeby wiedzieć, co się z nimi stało, czy jeszcze żyją. Helena nigdy chyba nie żałowała, że poszła za nim na katorgę... To była wielka miłość. Możliwe, że gdzieś daleko żyją jej dzieci, moi kuzyni. Może kiedyś tu wrócą... Pogrążeni w rozmowie weszli do rzęsiście oświetlonej galerii. Waldemar podprowadził Stefcię do obrazu przedstawiającego młodą, cudownie piękną dziewczynę w sukni koloru czerwonego wina. Wyglądałaby na Hiszpankę, gdyby nie przejrzyście zielone oczy. Stefci zdawało się, że dziewczyna patrzy wprost na nią. Na jej ustach błąkał się tajemniczy uśmieszek, lewą rękę opierała na bogato rzeźbionej poręczy krzesła, w prawej z gracją trzymała czarny wachlarz. - To Helena - powiedział cicho Waldemar. - Ten portret był prezentem urodzinowym. Wygląda na nim dokładnie tak, jak wtedy, kiedy widziałem ją po raz ostatni. Stefcia przyglądała się dziewczynie w milczeniu. Sala zdawała się być wypełniona jej obecnością, jej fascynującą osobowością. Ona nigdy nie rezygnuje - pomyślała nagle Stefcia z zabobonnym strachem. Ona nigdy naprawdę nie opuściła tego domu... Jakby wyczuwając jej niepokój, Waldemar opiekuńczo otoczył ją ramieniem. - Nie znałaś Heleny, więc muszę dodać, że była kimś zupełnie wyjątkowym. Promieniowało z niej ciepło, serdeczność i dobroć. Nienawidziła konwenansów. Może dlatego ciotka Idalia - były w tym samym wieku - tak bardzo jej nie znosiła, ale była wyjątkiem, bo właściwie nie sposób było nie lubić Heleny - Waldemar uśmiechnął się smutnie. - Nie znam szczegółów, ale plotkowano coś o afekcie barona Elzonowskiego. Ponoć zobaczył Helenę na jednym z nielicznych bali, na który zgodziła się pójść i tego samego dnia poprosił wuja o jej rękę. Wuj kategorycznie odmówił - nie zamierzał tak wcześnie rozstawać się z ukochaną córką. Helena miała wtedy niespełna szesnaście lat i małżeństwo zupełnie nie było jej w głowie. Inaczej niż Idalce. Baron od dawna był przedmiotem jej westchnień. Nie

uśmiechaj się z takim niedowierzaniem, kochanie! Przecież nie powiedziałem, że była w nim zakochana. Po prostu uznała go za dobrą partię. Był bardzo bogaty i nie taki jeszcze stary a ona, jako córka, nie dziedziczyła dużego majątku, choć na pewno nie mogła się uważać za biedną. Wybór barona doprowadził ją do prawdziwej furii - bo sprawa jakimś cudem stała się głośna, choć ani wuj, ani Helena na pewno nikomu się nie chwalili odpalonym konkurentem. Idalia nigdy tego Helenie nie wybaczyła, chociaż nikt inny nie mógłby się w tym wszystkim dopatrzyć jej winy - niczym barona nie zachęcała. Idalia była też jedyną osobą w rodzinie, która nawet nie usiłowała udawać żalu, gdy ukochanemu Heleny przytrafiło się nieszczęście, a ona sama, zamiast świetnego małżeństwa, które w przyszłości ułożyliby dla niej rodzice, wybrała wygnanie razem z nim... Stefcia poczuła nagle, że nie powinna czekać ani chwili dłużej ze swoją nowiną. Jeśli Helena chce, niech słucha. Może nastawi ją to przychylniej do intruzów, którzy objęli w posiadanie dom jej rodziców. O mój Boże, co za bzdury przychodzą mi do głowy - mitygowała samą siebie. To wszystko pod wpływem tej niezwykłej opowieści i portretu, z którego Helena spogląda jak żywa... Mocniej przytuliła się do męża. - Waldi... - Przerwała, ale Waldemar zaskoczony niepewnością w jej głosie, spojrzał na nią uważnie. - Czy coś się stało? - spytał niespokojnie. - Nie... to znaczy tak, wydaje mi się... nie, prawie jestem pewna, że nie jesteśmy już sami... - Waldemar rozejrzał się szybko, jakby spodziewał się zobaczyć kogoś ukradkiem ich podglądającego. Nagle jednak zauważył rumieniec Stefci i w jednej chwili pojął... - Stefciu, moja jedyna! Naprawdę? Kiedy...? Roześmiała się, zmory znikły, znów poczuła się swobodnie i radośnie. - Mamy jeszcze mnóstwo czasu, całe sześć miesięcy. - Planowałem na jutro konną wycieczkę, żeby pokazać ci okolicę, ale w tej sytuacji myślę, że lepiej wziąć powóz - myślał głośno Waldemar. - Musimy napisać do dziadka. No i koniecznie do zamku trzeba sprowadzić lekarza... - Ależ, Waldi! Czuję się świetnie i jeszcze dużo czasu minie, zanim potrzebny będzie lekarz. - Stefcia spoglądała na męża z lekkim przerażeniem. Wiedziała, że się ucieszy, ale nie spodziewała się, że wpadnie w taką przesadę. Wyraźnie było widać, że najchętniej nie pozwoliłby jej zrobić jednego samodzielnego kroku w obawie o zdrowie jej i dziecka. Przeczuwała, że nie łatwo będzie go przekonać, aby nie traktował jej przez najbliższe miesiące jak obłożnie chorą.

- Kochanie - powiedział, jakby czytając w jej myślach - nie zamierzam pozwolić, żebyś narażała się na najmniejsze niebezpieczeństwo. Nie po to cię odzyskałem, aby cię stracić w wyniku jakiegoś głupiego zaniedbania. - Dobrze, poddaję się - westchnęła Stefcia z udaną rezygnacją w głosie, lecz z kpiarskimi błyskami w oczach - ale pozwól mi jeszcze trochę pochodzić na własnych nogach, pograć w tenisa i pojeździć konno, zanim tak nie utyję, że żaden koń nie zgodzi się mnie dźwigać. To, co mi w tej chwili naprawdę grozi, to uduszenie. - Stefcia nie wytrzymała i wybuchnęła głośnym, szczęśliwym śmiechem. Waldemar gwałtownie rozluźnił uścisk - w swojej radości i pomieszaniu nie zauważył, że niemal pozbawił Stefcię oddechu... - Czy naprawdę dobrze się czujesz? - upewnił się. - Nie powinniśmy odbywać tej podróży tak bez odpoczynku. To było zbyt męczące. Zaniosę cię zaraz na górę! - Ale tylko dzisiaj - zapowiedziała Stefcia. - Służba, jeśli będziemy mieli szczęście, uzna to za coś w rodzaju przeniesienia przez próg panny młodej. Drugi raz już by nam się chyba jednak nie upiekło. Cała okolica miałaby o czym plotkować... - Zapominasz, że nie mamy tu zbyt wielu sąsiadów. - Wreszcie trochę uspokojony Waldemar uśmiechnął się. Wbrew własnym obawom, a może po prostu dlatego, że była zmęczona, Stefcia spała tej nocy nadspodziewanie dobrze. Obudziła się jednak o świcie. W zamku było zupełnie cicho. Widać wszyscy spali. Ona jednak poczuła, że już nie zaśnie, i nagle zapragnęła jeszcze raz spojrzeć na portret Heleny, a także na portrety jej rodziców, których Waldemar jej nie pokazał. Ostrożnie wysunęła się z opasujących ją ramion męża, zarzuciła na ramiona lekki peniuar i zeszła na dół. Bez trudu trafiła do sali, w której poprzedniego wieczoru Waldemar opowiedział jej historię tutejszych Michorowskich. Powoli podeszła do portretu. Tak, Helena była dziś równie piękna, jak wczoraj, i rzeczywiście w jej twarzy obok dominującej stanowczości był rys dobroci. Mimo to Stefcia czuła, że z wolna otacza ją dziwna niechęć, zło od których powietrze w zamku wydawało się wręcz gęste. Waldemar miał zapewne rację twierdząc, że Helena była kimś wyjątkowym, ale mógł się pomylić w ocenie jej charakteru. A może mówił o tamtej dawnej Helenie, która dziś już nie istnieje - może zmieniła się poznawszy gorycz, nieszczęście i nienawiść... Nie, ona nas teraz na pewno nie lubi - pomyślała, wciąż wpatrując się w portret, nie zdając sobie zupełnie sprawy z dziwaczności tych rozmyślań. - A przecież Waldemar wspominał ją z taką serdecznością i podziwem!

Stefcia ruszyła w głąb sali starając się wśród grona ciotek i wujów odnaleźć rodziców Heleny. Rozpoznała ich, zanim jeszcze przeczytała podpisy. Swoją uderzającą urodę Helena widocznie odziedziczyła po matce. Twarz tej ostatniej była jednak miękka i łagodna, zatem bijąca z twarzy Heleny stanowczość była rysem Michorowskich. Stefcia uśmiechnęła się - ten sam prawie wyraz miała twarz Waldemara, który był zresztą podobny do wuja. Te same szare oczy, wydatne usta, smagła cera, ta sama energia. Adam Michorowski musiał być człowiekiem prawym, choć zapewne nie gardzącym przyjemnościami życia... Jakiś szelest sprawił, że Stefcia odwróciła się przerażona. Spojrzała i roześmiała się z ulgą. To Pandur jakimś sobie tylko znanym sposobem wśliznął się do sali i radośnie machając ogonem rzucił się na powitanie pani. W chwilę później do sali wszedł Waldemar, w wyraźnie w pośpiechu narzuconej bonżurce. - Czy coś się stało? - spytał z niepokojem. - Może źle się poczułaś? Wezwać lekarza? - Przyciągnął do siebie Stefcię. - Dlaczego od razu mnie nie obudziłaś? - Ależ nic się nie stało, Waldi. Obudziłam się wcześnie i już nie mogłam zasnąć, więc przyszłam tu, aby w spokoju przyjrzeć się reszcie twoich kuzynów. Wczoraj rozmawialiśmy tylko o Helenie. - Wspięła się na palce i musnęła jego usta lekkim pocałunkiem. - Dziękuję, że tak się o mnie martwisz - szepnęła. W odpowiedzi przytulił ją mocniej. - Przecież wiesz, że jesteś moim życiem, moim spełnionym marzeniem... Drzwi skrzypnęły i do sali wsunął się kamerdyner ze spłoszonym wyrazem twarzy. Pomyślał, że pewnie nie usłyszał dzwonka i czeka go ostra reprymenda. - Przepraszam, jaśnie panie - wyjąkał. - Jaśnie pan dzwonił? - Nie, ale skoro już jesteś, to zarządź, aby śniadanie podano nam na górę - powiedział Waldemar i odwracając się do Stefci spytał z uśmiechem: - Czy już ze wszystkimi zawarłaś znajomość? Nie zapominaj, że czeka nas dziś zwiedzanie naszych włości. A może zmieniłaś zdanie i wolisz pojechać bryczką? - W żadnym wypadku! Na bryczkę przyjdzie czas za dwa, trzy miesiące. Teraz chcę nacieszyć się swobodą. Zresztą nie lubię jeździć drogami. - Stefcia prosząco patrzyła w oczy męża, który wreszcie z uśmiechem skinął głową. - Jak na tak na pozór łagodną istotę, umiesz postawić na swoim. Musisz mi jednak obiecać, że powiesz mi natychmiast, jak tylko poczujesz się zmęczona. I tak nie zdołamy obejrzeć dzisiaj wszystkiego. To duży majątek. Myślę, że chętnie zobaczysz leśniczówkę. Leśniczy to wspaniały typ, były żołnierz - wielu ich zresztą służy w majątku Michorowskich, którzy chcieli im w ten sposób zapewnić kawałek chleba na stare lata. Zdobskiemu się udało -

ożenił się z tutejszą dziewczyną i dochował dzieci. Ostatnio skarżyli mi się nawet na najstarszego syna, że miga się od pracy. Zobaczymy to ziółko! - Ale potraktujemy go łagodnie - stanowczo zapowiedziała Stefcia. - Już widzę, że jeśli nie wkroczę w porę, to nasz syn stanie się prawdziwym, wydelikaconym paniczykiem - westchnął Waldemar z udanym zniechęceniem. - A jeśli to będzie córka? - spytała przekornie Stefcia. - Syn! Czuję to! Córka będzie następna, bo przecież tak od razu nie spoczniemy na laurach. - We wzroku utkwionym w Stefcię była miłość i namiętność, które przyprawiły ją o rumieniec i wzmożone bicie serca. Przytulona do jego piersi myślała, czy takie szczęście może trwać wiecznie, a jeśli nie, to żeby można było umrzeć, zanim się skończy... * * * Było już koło południa, gdy wreszcie minęli bramę parku otaczającego zamek. W słońcu wydał się on Stefci jeszcze piękniejszy niż wieczorem. Dzień wygnał też wreszcie z jej serca wczorajsze cienie. Oprócz parku był tu wspaniały sad, z jabłoniami, gruszami i śliwami uginającymi się pod ciężarem dojrzałych owoców. Nie brakowało cienistych altanek, urządzonych wygodnie i ze smakiem. Był staw z majestatycznymi łabędziami, a park przecinała niewielka rzeczka - przy pomoście stała przycumowana łódź, na której bielał napis STEFANIA. - To oczywiście nie ta sama, co w Głębowiczach - wyjaśnił Waldemar - ale na moje polecenie odtworzono ją w najdrobniejszych szczegółach. Prawda, że piękna? - Cudowna - wyszeptała Stefcia ze wzruszeniem. - Zupełnie identyczna. Dziadek koniecznie musi tu do nas przyjechać. Może gdy zobaczy ten zamek, przestanie wreszcie żałować, że tak pochopnie odstąpiłeś Bodziowi ordynację... - Chyba nie myślisz, że tego żałuję - spytał Waldemar kładąc dłoń na jej trzymającej wodze ręce i zaglądając w oczy żonie. - Czasami tak myślałam, a od kiedy pierwszy raz spojrzałam na nasz nowy dom, jestem tego nawet pewna. Nie - zastrzegła się szybko - nie myślę, że żałujesz zaszczytów związanych z pozycją ordynata, ale do Głębowicz byłeś i jesteś nadal przywiązany. - Dobrze odgadłaś, ale nie mam wątpliwości, że gdy odbudujemy zamek tak, że odzyska swą poprzednią urodę i gdy przyjdą na świat - właśnie tu - nasze dzieci, pokocham to miejsce tak, jak nigdy nie kochałem żadnego innego. Zatopieni w rozmowie nie zauważyli, że wjechali w las. Waldemar rozejrzał się dokoła.

- Popatrz, las głębowicki nie umywa się nawet do tego! Ponoć można tu spotkać nawet niedźwiedzia. Za moich chłopięcych czasów nie raz opowiadano o porwanym bydle, a także o napadach na ludzi, którzy nieostrożnie zapuścili się w pobliże niedźwiedzich legowisk. Nie brak tu też saren, zajęcy, pokazują się rysie i żubry. Będziemy urządzać wspaniałe polowania. Zdobski zna się na zwierzynie i na pewno zaraz nam powie, co się tu nowego pojawiło, choć niewątpliwie zacznie od wyrzekania na kłusowników. Leśniczówka stała na niewielkiej polanie. Zdobski, potężnie zbudowany olbrzym, natychmiast przybiegł z powitaniem. - Znów nam utłukli sarnę, jaśnie panie - zaczął, a Stefcia i Waldemar popatrzyli na siebie z rozbawieniem. - I nie obcy to był, bo psy nie szczekały w nocy. Ale ja go wytropię i niech go wtedy Bóg ma w swojej opiece - dodał z zawziętością. - A żubrów gdzieś nie widziałeś? - A jakże! Jest całe stado, dziesięć sztuk! - To dobrze! Pilnujcie ich. A gdzież to ten wasz gagatek? Chciałbym go zobaczyć i przemówić mu do rozumu! - Jędrek! Chodź tu! Jaśnie państwo przyjechali! Już ty teraz oberwiesz za swoje! Z chaty wyszedł chłopak, może siedmioletni, wyraźnie przestraszony. Zbliżył się i stanął z opuszczoną głową, nie odważając się spojrzeć na dziedzica. - Podobno bąki zbijasz i ojca nie słuchasz - odezwał się Waldemar głosem, który miał być srogi, ale zabrzmiał nadspodziewanie łagodnie. Chłopak musiał to wyczuć, bo na jego twarzy błysnęło coś na kształt nieśmiałej nadziei, ale wciąż nie podnosił głowy. - Spójrz no na mnie i odpowiadaj! Spod zmierzwionej jasnej czupryny wyjrzały piwne oczy. - Ja... rad bym pomóc ojcu, ale... czasu nie mam - wyjąkał nieśmiało. Waldemar z trudem opanował uśmiech. - Czym to jesteś taki zajęty? Szukaniem ptasich gniazd? Pieczeniem kartofli z pastuchami? - A gdzie tam, jasny panie! Do księdza cięgiem lata i bez przerwy coś ze sobą uradzają - wtrącił się Zdobski potępiająco patrząc na syna. - Do księdza? A po co? Chciałbyś być księdzem? Chłopak patrzył na niego nieufnie i milczał. Stefcia przysunęła bliżej niego konia i włączyła się do rozmowy. - Powiedz, po co tam chodzisz, Jędrek? Nikt ci tu przecież nie zrobi krzywdy!

Z nagłym zdecydowaniem chłopak przesunął ręką po włosach, wyprostował się i oznajmił: - Nie księdzem, ja będę doktorem. Ksiądz powiedział, że długo trzeba się uczyć na doktora, ale ja już umiem czytać i pisać, a nawet mówić po łacinie. Wszystkiego innego też się nauczę! - Nie był już przestraszony, lecz zdecydowany dopiąć swego, nawet gdyby miało go to kosztować baty. - Doktorem? Patrzcie go, co wymyślił - z oburzeniem zawołał Zdobski, ale Waldemar uciszył go ruchem ręki. Spojrzał na żonę i widać wyczytał coś w jej błyszczących oczach, bo nagle zwrócił się do chłopca po łacinie: - Contra vim mortis non est medicamen in hortis...* - Contraria contrariis curantur** - płynnie odpowiedział chłopak. Waldemar patrzył na niego z niedowierzaniem, a potem z rosnącym podziwem. - Czy to ksiądz cię tego nauczył? - Tak, panie. Waldemar przestał się wahać. * Przeciwko mocy śmierci nie ma ziół w ogrodach ** Przeciwne leczymy przeciwnym (zasada lekarska od Hipokratesa) - Masz zdolnego syna, Zdobski! Szkoda go do pracy w lesie. Przyślij go do zamku. Pójdzie do gimnazjum, a jeśli okaże się pilny, zatroszczę się o jego studia. No jak, smyku, chciałbyś zostać naszym lekarzem? Chłopak wpatrywał się w niego jak w tęczę, radość zdawała się pozbawiać go zmysłów. Słysząc ostatnie pytanie Waldemara oprzytomniał jednak. Chciał coś powiedzieć, ale zawahał się, niepewny czy nie obrazi dziedzica. - Śmiało, odpowiedz - dodała mu odwagi Stefcia. Jej śliczna twarz i serdeczny głos ośmieliły go. - Ja bym chciał, jasny panie, wyleczyć tatę z reumatyzmu i starą Andrzejową z konwulsji... Ich na doktora nie stać. - Z widoczną obawą podniósł oczy na dziedzica, zastanawiając się w duchu, czy ten nadal zechce zapłacić za jego studia, choć on zamierza leczyć ojca i Andrzejową, a nie jaśniepaństwo. - Zuch chłopak! - zaśmiał się Waldemar. - Zgłoś się jutro do zamku. Zawrócił konia i skinieniem głowy odpowiadając na głęboki ukłon nie posiadającego się ze szczęścia i dumnego teraz z syna Zdobskiego, skierował się w stronę, z której oboje ze Stefcią przyjechali.

- O tym właśnie myślałaś, zgadłem? - odezwał się do żony odczytując odpowiedź z jej rozpromienionej twarzy. - Pan Andrzej Zdobski, nasz domowy lekarz - zaśmiała się dźwięcznie Stefcia. - Czy to nie brzmi wspaniale? - Patrząc na tego brzdąca myślałem cały czas o tym, jaki będzie nasz syn i nie śmiej się, ale chciałbym, żeby miał w sobie tyle pasji... - Będzie miał. Po takim ojcu... Szczęśliwi jechali obok siebie, strzemię w strzemię, nie przejmując się tym, że pora obiadu dawno już minęła i służba zapewne wypatruje ich niecierpliwie i z niepokojem. Chciałbym, żeby ta chwila trwała wiecznie - pomyślał Waldemar, wpatrzony w piękną twarz żony, na której od wczoraj zagościł jakiś niezwykły wyraz skupienia i pogody... Anna z zachwytem rozglądała się po biało-różowym buduarze. Jaka ta ciotka dobra! Po raz pierwszy potraktowała Annę jak dorosłą - dotąd przydzielano jej zawsze prosty, panieński pokoik. No, ale w końcu jutro są jej szesnaste urodziny. Anna posmutniała. Szkoda, że rodzice nie mogli przyjechać. Co to za interesy mogły zatrzymać ojca? Dziewczyna zmarszczyła brwi i zamyśliła się. Nagle uświadomiła sobie, że już od dwóch lat nie była w domu. Rok temu pojechali wszyscy do Francji i Włoch, a później zabrakło już czasu na odwiedzenie zamku. Na święta Stefcia i Waldemar przyjechali do Warszawy. Studiujący w Paryżu Maciek zawiadomił, że zaprosił go do siebie kolega, Francuz, więc nie wybiera się do domu. Mimo to... Listy rodziców były dziwnie lakoniczne. Rozpisywali się o koniach, niedźwiedziach, które niespodziewanie tak się rozmnożyły, że ze względu na mieszkańców wsi trzeba było organizować polowania. Stefcia pisała też dużo o nowym nauczycielu, którego Waldemar zaangażował do wiejskiej szkółki na miejsce chuderlawej starej panny, która za nic nie mogła się przyzwyczaić do gromady nie zawsze domytych dzieci. Ten nowy był ponoć prawdziwym skarbem. Stefcia utrzymywała, że gdy Anna już wróci do domu, będzie mogła się od niego jeszcze wiele nauczyć. Co więc niepokojącego było w tych pogodnych listach...? - No i jak? Podoba ci się? - dźwięczny głos zbudził Annę z zamyślenia. W drzwiach stała ordynatowa Lucyna Michorowska. Dawna Lucia nic nie straciła ze swej subtelnej, spokojnej urody. Gładko upięte popielatoblond włosy podkreślały jej delikatne rysy. Była trochę młodsza od matki Anny i nie tak efektowna, ale w salonach niezmiennie ją podziwiano.

- Och, ciociu! Jak możesz pytać! - Anna rzuciła jej się na szyję, zupełnie zapominając, że prawie dorosła panna powinna panować nad swoimi odruchami. Ciotka była zresztą ostatnią osobą, której przyszłoby do głowy skarcenie jej za złe maniery i Anna doskonale o tym wiedziała. Od kiedy trochę podrosła, zrozumiała też, dlaczego Lucia tak bardzo ją kocha. Bóg obdarzył ją tylko jednym dzieckiem - synem Zdzisławem - i uważała Annę niemal za własną córkę. Ich więzy jeszcze bardziej się zacieśniły, gdy rodzice zdecydowali, że Anna będzie uczęszczać na pensję w Warszawie. Ordynat Bohdan Michorowski miał tam niewielki, ale wygodny pałacyk, w którym w ciągu ostatnich trzech lat Anna spędziła wiele miłych chwil. Przełożona, co prawda, niezbyt chętnie przyzwalała, aby jej podopieczne składały wizyty, nawet rodzinie, ale przed nazwiskiem Michorows-kich otwierały się zwykle wszystkie drzwi. Tym razem zresztą okazja do wizyty była wyjątkowo uroczysta - szesnaste urodziny to przecież próg prawdziwej dorosłości. Niektóre panienki w wieku Anny wychodziły już za mąż... Anna mimo woli uśmiechnęła się na tę myśl z lekką kpiną. - Co cię tak śmieszy, kochanie? - zainteresowała się Lucia. - Myślałam o tym, że po raz pierwszy poczułam się dziś dorosła, a zatem także dojrzała do małżeństwa - Anna wybuchnęła beztroskim śmiechem, ale ciotka nie przyłączyła się do niej. Bacznie przyglądała się dziewczynie i już kolejny raz w ciągu minionych trzech lat pomyślała, że Anna wyrasta na prawdziwą piękność, choć zdaje się nie mieć o tym najmniejszego pojęcia. Przypomniała też sobie, z jakim zainteresowaniem i zachwytem przyglądał się jej ostatnio Zdzisław i nagle coś zakłuło ją w sercu... Czyżby Zdzisław myślał... nie, to niemożliwe, znają się przecież od dziecka i zawsze odnosili się do siebie jak brat i siostra. A jeśli jednak...? Dziwnym trafem myśli Anny kroczyły mniej więcej tym samym torem. Przed chwilą zerknęła w lustro i uświadomiła sobie, że spoglądająca z niego twarz jest ładna, nawet bardzo ładna. Przypomniała sobie spojrzenia mężczyzn, które ścigały ją, gdy pensjonarki szły do kościoła. Zawsze potrafiły wyłowić ją z tłumu identycznych mundurków. Te spojrzenia peszyły ją i złościły. Instynktownie czuła, że wyrażały nie tylko podziw... A Zdzisław... Nagle zupełnie się zmienił. Zaczął się jąkać, a na pożegnanie pocałował ją w rękę... - Anno - odezwała się Lucia, zmuszając się, aby jej głos zabrzmiał normalnie. - Nie obejrzałaś jeszcze sukni. - Sukni? - Nie zauważyłaś? - Lucia skinęła w stronę pudła stojącego w rogu buduaru. Widząc z jakim pośpiechem Anna poderwała się z miejsca i jak niecierpliwie tarmosi papier, Lucia nie zdołała powstrzymać czułego uśmiechu. To jeszcze dziecko

- pomyślała - choć trochę już wyrośnięte. - Och, och! - Anna wpatrywała się w białe, zwiewne cudo, ledwo odważając się go dotknąć. - To dla mnie? Naprawdę dla mnie? - Czyż nie mówiłam ci, że jutro odbędzie się bal? - udała zdumienie Lucia. - Nic nadzwyczajnego - zastrzegła - można to raczej nazwać wieczorem tańcującym, bo będzie tylko rodzina i najbliżsi przyjaciele. Myślę jednak, że wystarczy tancerzy dla ciebie. Anna wciąż patrzyła na nią z niedowierzaniem. Brała co prawda nieraz udział w spotkaniach towarzyskich, ale nigdy jeszcze nie miała na sobie prawdziwej balowej sukni, dorosłej sukni z dekoltem i gołymi ramionami. Rodzice uważali, że zdąży wejść w świat, gdy skończy pensję. Czyżby zmienili zdanie? Bo zupełnie niemożliwe, żeby ciotka sprawiła jej taki prezent bez porozumienia z rodzicami. A może...? - Ciociu - zaczęła z wahaniem - czy myślisz, że rodzice nie będą się na mnie gniewać? - Ależ, co też ci przychodzi do głowy - uspokoiła ją Lucia. - Uprzedziłam ich o tym, że chcę wydać dla ciebie przyjęcie urodzinowe, na którym masz pokazać, że jesteś już młodą damą. Nie mieli nic przeciwko temu. Nie wydaj nas tylko przed twoją przełożoną. Wie o przyjęciu, ale nie miałam odwagi powiedzieć jej o tańcach. Ona uważa, że młode panienki, zanim nie opuszczą murów jej zakładu naukowego, powinny tańczyć tylko na lekcjach tańca i to wyłącznie ze sobą. - Lucia mrugnęła porozumiewawczo, a Anna wybuchnęła znów swoim zaraźliwym, dźwięcznym śmiechem. - To śmiech twojej matki, czy wiesz o tym? - Ciotka przyglądała się jej z namysłem. Rozpatrywała każdy szczegół jej twarzy, figury i wreszcie wydała werdykt: - Nie jesteś zbyt do niej podobna, choć w tym śmiechu rozpoznałabym ją zawsze i wszędzie. - Wiem - odpowiedziała beztrosko Anna. - To do kogo w takim razie jestem podobna? Ojciec utrzymuje, że do niego też nie. - Nie wiem. Może trochę do Elżuni Podhoreckiej, twojej babki... Do Waldemara zresztą trochę też, masz tak samo energiczną brodę, jak on. Cieszę się, że to nie ja muszę wychowywać tak niezależną osóbkę jak ty. - Przekornie uśmiechnęła się Lucia. - Jako ciotka mam za to prawo cię rozpieszczać i to mi najbardziej odpowiada. Czy nie chciałabyś przymierzyć sukni? Zadzwoń na pokojówkę i zawołaj mnie, jak będziesz gotowa. Przymierzanie trwało dobrą godzinę, kiedy jednak Lucia znów weszła do buduaru, odebrało jej mowę. Nie, ta przepiękna dziewczyna nie mogła być Anną! To przecież niemożliwe! Jest taka dorosła i obca, a Anna to jeszcze dziecko! Lekka, biała suknia miękko

układała się na smukłej figurze. Niesforne brązowe loki zostały spiętrzone W kunsztowną fryzurę, odsłaniając czoło i szarozielone oczy w czarnej oprawie. Prosty nosek i delikatnie zarysowane pełne usta dopełniały obrazu nieskazitelnie pięknej twarzy. I ta czysta linia szyi i ramion! - Jak wyglądam, ciociu? - Niepokój w jej głosie rozczulił i jednocześnie rozśmieszył Lucie. - Czy lustro ci tego nie powiedziało? Wyglądasz cudownie, ale... tak obco, zupełnie inaczej niż ta Anna, którą dotąd znałam. Na pewno komuś dzisiaj zawrócisz głowę! Anna poczerwieniała gwałtownie i spojrzała na ciotkę z wyrzutem. - Jak możesz tak mówić, ciociu! - Anno, chyba się nie będziesz złościć? Przecież wiem, że nie jesteś kokietką, w przeciwieństwie do innych znanych mi panienek w twoim wieku. Wiesz o kim mówię, prawda? - Lucia roześmiała się, a Anna po chwili zawtórowała jej. Obie wiedziały o kim jest mowa. Najserdeczniejsza koleżanka Anny z pensji, hrabianka Zofia Brochwicz, była niepoprawną trzpiotką. Zupełnie nie przypominała swojej dystyngowanej, niedostępnej matki, Melanii. Podczas wspólnych wieczorów, czy to w pałacyku Michorowskich, czy też u Brochwiczów, nigdy nie zapominała, że towarzysze zabaw są chłopcami, którzy za chwilę staną się mężczyznami, a tym samym kandydatami na mężów. Szczerze też zwierzała się Annie i Luci - wobec własnej matki czuła zbyt wielki respekt, żeby odważyć się na podobną poufałość - jak okropnie nudzi ją pensja, choć naturalnie woli ją niż wykształcenie domowe, jakie zwykle odbierały panienki z jej pozycją. Nie mogła doczekać się końca nauki, wejścia w świat i zamążpójścia. Uważała, że dopiero wtedy poczuje się wolna, bo męża oczywiście owinie sobie wokół małego palca. - No, teraz się pospiesz - przywołała siebie i Annę do porządku Lucia. - Niedługo obiad. Przebierz się - a widząc niechętny grymas na twarzy dziewczyny, dodała: - Nikt nie powinien zobaczyć cię w tej sukience przed balem. Nawet wuj. Tym większe zrobisz wrażenie - Lucia cicho zamknęła za sobą drzwi. Anna ostrożnie przy pomocy pokojówki zdjęła suknię i znów przeobraziła się w pensjonarkę. Tylko włosy zostawiła rozpuszczone, zamiast zapleść je w grzeczne warkocze, jak tego wymagano na pensji. Do obiadu zostało jeszcze trochę czasu, więc postanowiła jeszcze raz przeczytać ostatni list z domu. Wciąż coś ją niepokoiło. Nawet nagła zgoda rodziców na pierwszą dorosłą suknię robiła na niej wrażenie czegoś w rodzaju rekompensaty, jakby rodzice za wszelką cenę chcieli jej sprawić przyjemność w zamian za coś, czego nie

dostała... Właśnie! No tak, rodzice nie przyjadą na jej urodziny i pewnie jest im z tego powodu przykro, bo przecież wiedzą, jak tęskni za nimi i za domem. Dom. To właśnie o nim myślała, zanim przyszła ciotka i teraz Anna już wie - pojęła, co niepokoi ją w listach: ani Waldemar ani Stefcia nie piszą w nich nic o domu! I ten nauczyciel! Choćby nie wiem jak był miły i wykształcony, nie zasługuje chyba na to, żeby aż tak się o nim rozpisywać i to w tonie jakby wdzięczności. Co to właściwie znaczy, że, jak pisze matka, jest im na każdym kroku bardzo pomocny? Dom jest przecież pełen służby! Czy z listów, zwłaszcza Stefci, nie przebija coś w rodzaju niepokoju, a nawet strachu...? * * * Doktor Andrzej Zdobski ślęczał właśnie nad jakimś francuskim podręcznikiem, kiedy zadźwięczał dzwonek. Pewnie listonosz, pomyślał odrywając na chwilę oczy od książki. Usłyszał, że gospodyni otwiera a w chwilę później zamyka drzwi i znów zagłębił się w pracy. Gospodyni jednak, zamiast wrócić do kuchni - zbliżała się pora obiadu - zapukała do drzwi lokatora. - Przesyłka dla pana Andrzeja - powiedziała z okrągłymi ze zdumienia oczami i wyraźnie było widać, że żadna siła nie zmusi jej do opuszczenia pokoju, zanim młody człowiek nie otworzy podłużnego pudła. Nie była osobą wścibską, ale tym razem nie mogła się oprzeć ciekawości. Nigdy jeszcze w jej domu nie pojawił się posłaniec z eleganckiego magazynu, jednego z tych, do których nie odważyłaby się nawet wejść. A tu proszę, przyszedł i zostawił pudło dla jej lokatora, początkującego lekarza. Andrzej domyślał się, co dzieje się w duszy gospodyni, sam zresztą był również zaskoczony i nie zamierzał ociągać się z otwarciem przesyłki. Rozejrzał się za nożyczkami, żeby przeciąć sznurek. Gospodyni, jakby czytając w jego myślach, natychmiast wyjęła je z kieszeni fartucha. Andrzej zdjął pokrywę i oniemiał: w środku czernił się wspaniały frak. Gospodyni pisnęła cichutko i zastygła z otwartymi ustami. Dopiero po chwili odzyskała głos. - O Jezu! - jęknęła. - A gdzie to się pan Andrzej wybiera? Do opery czy na bal? - Jeśli nawet, to nic o tym nie wiem, pani Zagajewska - odpowiedział, jakby nieobecny duchem, wciąż wpatrzony we frak. - Może co tam napisali - podsunęła gospodyni, pokazując na dołączoną do fraka kartkę. Andrzej chwycił ją niecierpliwie. Spojrzał i poznał pismo Waldemara. „Drogi Andrzeju - pisał jego dobroczyńca - jutro są szesnaste urodziny Anny” - jakbym tego nie wiedział! - skomentował w myślach Andrzej. - „Niestety, ani ja, ani moja żona nie możemy być na nich obecni. Maciej też nie może się wyrwać z Paryża. Chcielibyśmy Cię prosić, abyś przekazał jej nasze najserdeczniejsze życzenia. Mamy wra-

żenię, że bardzo tęskni za domem, więc widok przyjaciela z dzieciństwa powinien ją ucieszyć”. Jeszcze raz uważnie przeczytał list, nie zważając na płonącą z ciekawości gospodynię. - Od kogo to? - nie wytrzymała wreszcie. - Od mojego opiekuna. Mam w jego imieniu złożyć urodzinowe życzenia jego córce. Gospodyni niechętnie opuściła pokój. Chciałaby się jeszcze czegoś dowiedzieć, ale lokator nie był skłonny do dłuższej pogawędki, prawie nie słyszał, co do niego mówi. Ciekawe, jak pan hrabia to sobie wyobraża, myślał tymczasem Andrzej. Ktoś taki jak ja nie ma wstępu na pensję. Nie pozwolą Annie ze mną porozmawiać. Nie jestem jej krewnym, lecz tylko - w oczach przełożonej - znajomym, a do tego młodym mężczyzną. Tego rodzaju wizyty są kategorycznie zakazane... W ciągu ostatnich dwóch lat wiele razy próbował zobaczyć ją choć z daleka. Tęsknił za nią, jak za ukochaną młodszą siostrą. Tak ją zawsze traktował. Ona była jeszcze małą dziewczynką, gdy on już kończył gimnazjum. Przyjeżdżał do zamku Michorowskich na wakacje i wtedy Anna nie odstępowała go na krok. Nigdy go to nie złościło. W jakimś sensie byli do siebie podobni, choć Anna była od niego o dziesięć lat młodsza. Z jej bratem, starszym od niej o trzy lata, trudniej mu było znaleźć wspólny język. Maciej był spokojny, opanowany, rozważny, bardziej ciągnęło go do książek niż do koni i wędrówek po lesie. Na Andrzeja i Annę patrzył zawsze z lekkim zdumieniem, a także i niepokojem. Oboje darzył braterskim uczuciem i nigdy nie dał Andrzejowi odczuć, że w przeciwieństwie do niego, prawdziwego arystokraty, on jest synem prostego żołnierza i ukraińskiej chłopki. Raczej gorszyło go zachowanie siostry i wychowanka ojca. Wciąż narażali się na wymówki i kary. Sam Andrzej może i by się ustatkował, ale ta Anna! Maciej miał pewność, że to na ogół po jej stronie leży cała wina. Andrzej po prostu nie mógł zostawić jej samej, wiedząc, że i tak nie zrezygnuje z planowanego wybryku. Mimo to, cała trójka żyła nie tylko w zgodzie, ale i pełnej solidarności. Właściwie to obaj chłopcy, jakby się umówili, żeby nigdy nie zwalać winy na Annę... Wspomnienia sprawiły, że twarz młodego człowieka wypogodziła się i złagodniała. On sam zmienił się bardzo od tamtych czasów. Z płowowłosego brzdąca o piwnych oczach wyrósł smukły, mocno zbudowany mężczyzna o stanowczym wyrazie twarzy. Wiedział, czego chce i zamierzał to osiągnąć, a pierwszym celem było zwrócenie kiedyś Waldemarowi pieniędzy, które wydał na jego wykształcenie. Oczywiście, nie był nigdy w stanie spłacić mu zaciągniętego przed laty długu wdzięczności, bo życzliwości nie da się przeliczyć na pieniądze.

Pamiętał dokładnie pierwsze lata spędzone na zamku w U. Nie od razu został wysłany do szkoły. Waldemar i Stefania chcieli, aby najpierw upodobnił się do synów zamożnych ziemian, z którymi przyszło mu się kolegować. Można powiedzieć, że stworzyli go od nowa. Nie powinien zwracać na siebie w szkole uwagi niepoprawnym językiem czy nieznajomością manier. Uczył się tego równie szybko jak łaciny, ale dopiero później docenił wysiłki opiekunów. Chłopcy w szkole od razu uznali go za swego. Wystarczyła im informacja, że za jego edukację płaci Michorowski. Uważali Andrzeja za jakiegoś krewnego ordynata, który z sobie tylko znanych powodów nie chce się do tego pokrewieństwa przyznać... Pukanie do drzwi przerwało te rozmyślania i Andrzej ze wstydem uświadomił sobie, że gospodyni musiała tak już pukać od dłuższego czasu. Otworzył z przepraszającym uśmiechem, który zamarł mu na ustach na widok wyrazu twarzy pani Zagajewskiej. Pulchna, dobroduszna kobieta wyglądała tak, jakby za chwilę miała tknąć ją apopleksja. - Co się pani stało? - zawołał z niepokojem, od-suwając się od drzwi i podstawiając jej szybko krzesło, na które osunęła się bez słowa. Wyciągnęła rękę i podała mu list opatrzony złotym herbem Michorowskich. Zdziwiony, zaczął go otwierać, nie rozumiejąc, dlaczego Waldemar, który dotąd unikał wszelkiej ostentacji - gospodyni pojęcia nie miała, kim jest jego opiekun - a wystąpił teraz znienacka z okazałą epistołą, wiedząc, że musi to spowodować zamieszanie w skromnym otoczeniu Andrzeja. Ledwo jednak zerknął do środka, zrozumiał swoją pomyłkę. List był nie od Waldemara lecz od ordynatowej Lucyny Michorowskiej, a zawierał zaproszenie na bal wydawany przez nią z okazji szesnastych urodzin Anny Michorowskiej. Andrzej naturalnie znał Lucie. W czasach, gdy uczęszczał jeszcze do gimnazjum, to ona właśnie w imieniu Waldemara dowiadywała się o jego postępy. Sprawowała też nad nim dyskretną opiekę przez okres studiów. Do niej miał się zwracać ze wszystkimi problemami, ponieważ jednak nigdy nie zaistniała taka konieczność ich kontakty ograniczały się do minimum. Nigdy nie był w warszawskim pałacyku ordynata Bohdana Michorowskiego i traktował to zawsze jako rzecz normalną i oczywistą. Dla tych wielmożów był jednak nikim. Skąd więc to nagłe i uprzejme, choć utrzymane w bardzo chłodnym tonie, zaproszenie? - Panie doktorze - Andrzej z rozbawieniem, ale też i z goryczą zauważył, jak nagle urósł w oczach gospodyni - pan ordynat do pana napisał! Andrzej zrozumiał, że musi się nad nią ulitować, bo inaczej kobiecinę ciekawość spali na popiół. - No i ma pani odpowiedź na pytanie, po co mi potrzebny frak, pani Zagajewska - zaczął z uśmiechem.