mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony367 821
  • Obserwuję282
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań288 234

Saintcrow Lilith - Dante Valentine 2 - Powstały z martwych

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.3 MB
Rozszerzenie:pdf

Saintcrow Lilith - Dante Valentine 2 - Powstały z martwych.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 33 osób, 37 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 195 stron)

POWSTAŁY Z MARTWYCH TŁUMACZENIE: ERICA NORTHMAN

ROZDZIAŁ PIERWSZY Ogromna hala magazynu przypominała paszczę jakiejś potężnej bestii, ale nawet pomimo jego przestronności, uczucie klaustrofobii ściskało mnie za gardło. Przełknęłam ślinę, czując na języku miedziany posmak i cuchnący mokrym szczurzym futrem odór paniki. Jakim cudem się w to wpakowałam? „Chodź, pójdziemy na polowanie. To łatwe jak liczenie do trzech. W końcu robiliśmy to setki razy”. Jasne. Ciemność naciskała ze wszystkich stron w miarę jak światła migotały. Cholera by wzięła tych dusigroszy, którzy nie potrafili zainstalować odpowiedniego oświetlenia w tych swoich cholernych magazynach. Mogli przynajmniej wymienić jarzeniówki. Tyle że ich właściciele nie budują magazynów z myślą o łowcach ruszających na polowanie. Mój wzrok był o wiele lepszy niż dawniej. Moje pierścienie połyskiwały miarowym, przytłumionym światłem. W lewej dłoni trzymałam Glockstryke’a R4, podtrzymując ją swoją okaleczoną prawą ręką. Nauka strzelania lewą ręką z celnością zbliżoną do tej, jaką miałam gdy trzymałam broń w prawej, zajęła mi całe tygodnie. I dlaczego używałam pistoletu wyrzutowego, skoro miałam dwa idealnie działające pistolety plazmowe przytroczone do pasa? Dlatego, że Manuel Bulgarov ukrył się w magazynie pełnym plastikowych beczek z reaktywną farbą służącą do malowania podwozi poduszkowców. Farba reaktywna w większości przypadków była niegroźna – oprócz chwili, w której wchodziła w interakcję z plazmą z pocisków. Wystarczył jeden pocisk, a zostalibyśmy uwięzieni w pułapce z ognia, i mimo że byłam o wiele wytrzymalsza niż kiedyś, to nie sądziłam, by udało mi się prześcignąć spowalniającą wiązania komórkowe eksplozję napędzaną setkami, jeśli nie tysiącami, galonów farby. Taki wybuch rozwija prędkość podobną niemal do prędkości światła. Nawet gdybym potrafiła uciec albo przetrwać, to Jace na pewno by nie potrafił. Osłaniał mnie od drugiej strony skrzyżowania korytarzy w kształcie litery T, stojąc na wprost ciągnących się jedna za drugą beczek z farbą. Słowo daję, dzień bez polowania i ukrywania się w magazynie pełnym niebezpiecznych materiałów to dzień stracony. Twarz Jace’a była poplamiona krwią, która niemal zakrywała jego ciernisty tatuaż i powiększający się siniak na lewym policzku. Krwawił też z rany na ramieniu. Burda w barze nie była najlepszym sposobem na rozpoczęcie tego polowania. Jego niebieskie oczy były skupione i opanowane, ale oddychał odrobinę za szybko, Wyczułam, że był wyczerpany. Znajomy niepokój zagnieździł się pod moim mostkiem, ale odepchnęłam go od siebie. Moje lewe ramię zmrowił odrętwiający chłód, znamię demona zrobiło się całkiem martwe na mojej skórze, a oddech pogłębił się. Żebra bolały mnie od szybkich, urywanych oddechów, kilka kosmyków włosów opadło mi na twarz. Dzięki Bogu, przynajmniej się nie pociłam. Czułam, jak wyrysowane tuszem linie tatuażu wirują i zmieniają swój kształt pod skórą mojego policzka, a szmaragd osadzony na szczycie kaduceusza błyska światłem. Musiałam je stłumić, żeby ten sukinsyn go nie zauważył i nie zaczął strzelać. Bulgarov nie miał przy sobie pistoletu plazmowego – albo przynajmniej byłam pewna, że go ze sobą nie miał kiedy wychodził tylnymi drzwiami nocnego klubu PleiGround z nami na ogonie i był tylko nieznacznie spowolniony przez wybuch bijatyki w środku. W końcu PleiGround był ciemną speluną, w której załatwiano nielegalne interesy, więc kiedy się tam pojawiliśmy i stało się jasne, że byliśmy łowcami głów, zaczęło się prawdziwe piekło. Gdyby miał ze sobą pistolet plazmowy, to pewnie nawet nie zawracałby sobie głowy ucieczką. Zamiast tego zamieniłby bar w strefę ognia. Prawdopodobnie.

Niemal dopadłam Bulgarova, ale okazał się szybszy. Za szybki jak na zwykłego człowieka, mimo że nie był psionikiem. Zanotowałam sobie w pamięci, żeby powiedzieć swojemu planerowi, Trinie, żeby doliczyła dodatkowe piętnaście procent do opłaty, bo nikt nie wspomniał, że ten łajdak przeszedł genetyczne modyfikacje i poprawki, co stanowiło naruszenie Ustawy Erdwile’a – Stokesa z ’28. Miło będzie mieć taką informację. Potrzebną informację. Ramię ciągle bolało mnie od uderzenia w bok poduszkowca, w który trafiłam gdy ścigaliśmy go wśród nocnego ruchu ulicznego na Copley Avenue. Starałam się nie wychylać, żeby uniknąć patroli, chociaż że dwójka łowców goniących kogoś na powietrznych motorach i tak była co najmniej podejrzana. Latanie było nielegalne, zwłaszcza jeśli łowca głów był oficerem federalnym Hegemonii. Tyle że Bulgarov nie poniósł żadnych konsekwencji za gwałt, morederstwo, wymuszenie i handel nielegalną bronią nie dlatego, że był przestrzegającym prawa dupkiem, który dbał o to, żeby uniknąć oskarżeń o kolejne dwa przypadki ciężkiego przestępstwa. Nie, on był całkiem innym rodzajem dupka. A niewychylanie się oznaczało więcej czasu bez mieszających się we wszystko patroli Hegemonii. I dlatego zamiast w pełni wyposażonych grup antyterrorystycznych, ścigała go tylko dwójka łowców głów. To było dobre posunięcie, i brzmiało całkiem logicznie... Pod warunkiem, że tymi łowcami nie był prawie demon i Szaman, który nauczył go mnóstwa rzeczy związanych z polowaniem. Napotkałam wzrokiem oczy Jace’a. Skinął krótko głową, odczytując wyraz mojej twarzy. Czy mi sie to podobało czy nie, to ja z nas dwojga mogłam przyjąć na siebie więcej obrażeń. I to ja zazwyczaj szłam na szpicę. Lata spędzone na polowaniu w pojedynkę wyrobiły u mnie ten trudny do opanowania nawyk. Ciągle dobrze mi się z nim pracowało. Było jak za dawnych dobrych czasów. Poza tym, że wszystko się zmieniło. Ukryłam się w kącie, wciskając w ścianę. Poszerzyłam granice swojej podświadomości, zaledwie odrobinę, czują uderzenia pulsu w nadgarstkach i czole. Magazyn był chroniony magicznymi tarczami i miał podstawową sieć zabezpieczeń, a Bulgarov wszedł tu od tak sobie, zupełnie jakby był właścicielem. To nie był dobry znak. Mógł zaopatrzyć się w tymczasową tarczę błyskawiczną, która chroniła go przed wykryciem przez psioników i sieć bezpieczeństwa. Po tym podstępnym dupku wszystkiego się można było spodziewać. Skup się, Danny. Nie odpuszczaj sobie tylko dlatego, że on nie jest psionikiem. Jest niebezpieczny i sztucznie zmodyfikowany. Moja prawa dłoń zacisnęła się jak imadło. Im częściej jej używałam, tym silniejsza się stawała. Trzy dni bez snu spędzone na ściganiu Bulgarova po najgorszych dziurach północnego New York Jersey nadwyrężyły nawet moją wytrzymałość. Jace potrafił zasnąć niemal natychmiast zagłębiony w fotel poduszkowca albo transportera, podczas gdy ja wpisywałam dane albo pilotowałam. To była szybka akcja, podczas której nie mieliśmy czasu na złapanie oddechu. Pozostałej dwójce łowców – zwykłym ludziom, ale z bojowymi poprawkami – nie udało się dopaść faceta. Następnym logicznym posunięciem było zatrudnienie w tym celu psionika, a ja dopiero co skończyłam ścigać Magiego, który zaszył się w Wolnym Mieście Tijuana. Branie jednego zlecenia za drugim, kiedy nie miałam czasu by myśleć, było idealną opcją. Nie chciałam myśleć o niczym innym, tylko o skończeniu kolejnego polowania. Skłamałabym gdybym powiedziała, że dwa dodatkowe oskarżenia o morderstwo i dwa o uchylenie się od innych przestępstw, dopisanych do długiej listy aktów oskarżenia Bulgarova, nie wywoływały uśmiechu na mojej twarzy. Wywoływały go. A właściwie nieprzejednany, pełen zadowolenia grymas bo to znaczyło, że Bulgarov zamiast zajmowania kolejnej więziennej celi, zostanie skazany na karę śmierci.

Przecisnęłam się do przodu, dochodząc do końca przejścia miedzy rzędami, i spojrzałam w górę. Na belkach pod sufitem nie było nikogo, ale nie zaszkodziło sprawdzić. Bulgarov był podstępnym sukinsynem. Gdyby był psionikiem, to miałabym ułatwione zadanie. Mogłam wtedy namierzyć smugi adrenaliny i Mocy jakie zostawiłby w powietrzu, gdyby się zmęczył. A tak, jego chaotyczny, cuchnący ściekiem psychiczny ślad blakł i pojawiał się w obłąkańczo szybkim tempie. Gdybym zeszła teraz poniżej poziomu świadomości i próbowała go przeskanować, naraziłabym się na odpalenie detonatora ukrytego w jego osłonie. A skoro już facet wydał spore pieniądze na błyskawiczną tarczę, to na pewno miała wbudowany detonator. Przy tym zleceniu posługiwałam się starym, sprawdzonym instynktem. Czy Bulgarov próbuje dostać się do wyjścia czy siedzi tu gdzieś w ukryciu? Intuicja podpowiadała mi, że zaszył się w małym kąciku i czekał aż będzie miał nas w zasięgu wzroku. To by było jak strzelanie do ryby w beczce. Sekhmet sa’es, lepiej żeby nie miał przy sobie pistoletu plazmowego. Nie miał. Byłam niemal pewna, że nie miał. Bycie niemal pewnym nie wystarczało. Bycie niemal pewnym, z mojego doświadczenia, było najkrótszą drogą do spieprzenia wszystkiego. Aura Jace’a stykała się z moją. Miodowo-pieprzny zapach Szamana otaczał mnie wraz z przesycającym powietrze odorem rozkładających się ludzkich komórek. Żałowałam że nie mogę wyłączyć sobie nosa. Czucie śmierci na każdym z nich nie było przyjemne, nawet jeśli ze wszystkich ludzi to właśnie ja wiedziałam, że Śmierci naprawdę nie należało się bać. Za każdym razem gdy o tym myślałam, znak na moim ramieniu zdawał się robić odrobinę zimniejszy. Do jasnej cholery, nie myśl o tym, Danny. Huczący odgłos sprawił, że odskoczyłam odruchowo, rozglądając się na wszystkie strony, nawet gdy karciłam się w duchu za to, że się wzdrygnęłam. Cholera, skoro usłyszałaś huk wystrzału i nie sięgnął cię pocisk, to ruszaj się, ruszaj, ruszaj! Odkrył się, wiesz gdzie się ukrywa! Zerwałam się z miejsca, nie zawracając sobie głowy patrzeniem w tył. Aura Jace’a była stabilna i silna. Nie został postrzelony. Rozległo się więcej terkoczących, huczących dźwięków. Farba rozprysnęła się w powietrzu, gdy się poruszałam szybciej niż normalny człowiek. Wyciągnęłam pistolet podczas skoku. Moja zakrzywiona w szpon prawa dłoń rozciągnęła się i zapłonęła rozdzierającym bólem, który zignorowałam, wczepiając się w plastikową beczkę, podciągając w górę i przeskakując po ich okrągłych wiekach. Moje pierścienie plunęły złotymi iskrami, a cały wysiłek włożony w to, żeby zachować ciszę, przestał się liczyć. Półki podtrzymujące beczki chwiały się lekko, gdy na nich lądowałam i znów się odpychałam, a połyskujące drobinki gęstej farby rozpryskiwały się za mną. Facet posługiwał się pieprzonym półautomatem, a po terkocie wystrzałów można było poznać, że to był Transom, cholerny kawał złomu jaki sprzedawali w Putchkin. Gdyby miał porządny pistolet, już dawno by mnie trafił. Byłam już niemal pod wiszącą tablicą rozdzielczą poduszkowca. Jego podwozie połyskiwało farbą. Widziałam metalową kabinę na jego szczycie, z której operator sterował autopilotem, manipulując dyndającymi przewodami żeby podnieść na raz pięć palet i przetransportować je do strefy składu. Pochylony, niewyraźny, męski kształt przycupnął na krawędzi platformy. Z lufy karabinu unosił się pomarańczowy blask. Nie celował teraz we mnie, tylko w idącego za mną Jace’a. Ta myśl podziałała na mnie jak ostroga, gdy zebrałam się w sobie i skoczyłam, wbijając palce w pofałdowaną metalową krawędź. Moje ramię naprężyło się, ciężar mojego ciała nabrał rozpędu, gdy podciągałam się w górę tak łatwo, jakbym wychodziła z basenu. Prawie straciłam równowagę, ciągle nie mogąc się przyzwyczaić do szybkości tego nowego ciała. Poruszałam się szybciej niż mi się zdawało.

Tylko spróbuj trafić w Jace’a, skurwielu, a dostarczę cię martwego i przyjmę tylko połowę zapłaty. Nie waż się do niego celować, ty kupo gówna. Lufa karabinu zakołysała się, a w powietrzu rozbrzmiał świst przelatujących kul. Poczułam miażdżącą siłę uderzenia jaka trafiła mnie w brzuch a potem w żebra. Podbiłam lufę do góry i rzuciłam się na niego. Nagrzany metal zaskwierczał, palący ból wstrząsnął moim ramieniem gdy go dotknęłam, a potem wycofał się w miarę jak moje ciało radziło sobie z uszkodzeniem. Facet przeszedł wspomagające, bojowe poprawki ciała, i miał szybszy czas rekacji niż zwykli ludzie, ale ja zostałam genetycznie zmieniona przez demona i żadna ilość poprawek nie mogła się temu równać. A przynajmniej taka ilość, na którą się jeszcze nie natknęłam. Wytrąciłam mu Transom z ręki i chwyciłam za nadgarstek swoją zwiniętą w szpon dłonią. Postawiłam na nim stopę i szarpnęłam ostro w dół. Zwierzęcy ryk i chrupnięcie powiedziały mi, że zwichnęłam mu bark. Poczułam, jak rozlewa się po mnie dzikie zadowolenie. Mój szmaragd błysnął pojedynczą wiązką światła. Uderzyłam go mocno swoją upierścienioną dłonią w splot słoneczny, starając się nie rozerwać delikatnego ludzkiego ciała. Pierścienie zmieniły moją dłoń w zabójczy taran, łącząc psychiczną i fizyczną siłę w cios który mógł równie dobrze zabić co oszołomić. Pojedyncze „oof!” jakie z siebie wydał mogło być zabawne, gdybym nie czuła gorącej krwi skapującej po żebrach i niewielkiego skurczu, gdy kula wycofywała się z mojego brzucha. Auć. Po przelotnym ukłuciu rana wygładziła się. Wyciekło z niej trochę czarnej krwi, a potem złocista skóra zagoiła się, nie pozostawiając po ranie żadnego śladu. Kolejna zniszczona koszula. W łazience miałam już chyba z tonę takiego porwanego prania. Oczywiście mogłam sobie na to pozwolić, bo byłam bogata. Próbował się podnieść, ale stracił równowagę. Zmieniłam ciężar ciała. Upadł, a ja rzuciłam się na niego. Zawył, gdy wykręciłam mu oba ramiona za plecami, zanurzając palce w gąbczastym, sztucznie napompowanym mięśniu wyhodowanym na kalorycznych shake’ach z syntetycznych białek i zastrzykach z testosteronu. Musiałam nastawić mu z powrotem to ramię, żeby nie uwolnił się z kajdanek. Dopadłaś go, więc nie rozpraszaj się. To jest punkt krytyczny. Po prostu go skuj i nie podniecaj się za bardzo. Szamotał się, ale przycisnęłam go kolanem i ciężarem ciała, który miał teraz większe znaczenie, odkąd moje kości i mięśnie stały się cięższe i bardziej zwarte. Tymczasowa tarcza pluła iskrami i usiłowała mnie zrzucić. To był nieudolnie zrobiony i nabyty w pośpiechu sprzęt – nadawał się do ukrywania, ale nie wtedy, gdy miało się na plecach wściekłego Nekromantę. Jedno krótkie, ostre Słowo przebiło ją, a moja czarodziejska Wola przecięła skorupę energii – miałam do czynienia ze sprzętem, który zrobił Magi. I to dość dobrym, biorąc pod uwagę pośpiech. Odrzuciłam mentalne ślady na bok i zaczerpnęłam do płuc haust powietrza wypełnionego zapachem. Możliwe, że mieliśmy szansę na to, żeby wytropić tego kogoś, kto zrobił tarczę. Samo dostarczenie komuś tarczy nie było przestępstwem. Ich posiadanie było całkowicie legalne. Ale tak utalentowany Magi jak ten mógł powiedzieć mi coś o demonach, coś, co chciałam usłyszeć. - Jace? – zawołałam w ciemnościach spowijających magazyn. Ostra woń farby mieszała się z kurzem, metalem, zapachem człowieka, nagrzanych przewodów elektrycznych, potem i moim własnym, delikatnym zapachem piżma. Czasami zachowywał się jak tarcza chroniąca mnie przed wirującą chmurą ludzkiego rozkładu jaka mnie otaczała, a czasami nie. Nie był psychicznym, niefizycznym zapachem prawdziwego demona, tylko czymś pomiędzy. - Monroe? Żyjesz? Jace? Odezwij się! On celował w ciebie, a nie we mnie! Mój głos niemal się załamał. Gardło miałam prawdopodobnie trwale uszkodzone przez palce Lucyfera, miażdżące to coś, co prawie-demony miały w swoich szyjach. Czasami brzmiałam jak dziewczyna pracująca w seks telefonie.

Widocznie mogłam się wyleczyć z postrzałów, ale uszkodzenie spowodowane przez demona było czymś kompletnie innym. - Z tobą zawsze jest mnóstwo zabawy, Valentine – zawołał z tyłu. Starałam się nie zwracać uwagi na gorący wybuch ulgi jaki poczułam tuż pod żebrami. Gorzki posmak kolejnego ukończonego polowania rozlał się w moich ustach. Moje walące serce wróciło do swojego normalnego rytmu. Lewe ramię zakłuło drętwo, tak jakby znak wypalony na mojej skórze działał na swój własny sposób. Nie myśl o tym. - Masz go? Oczywiście, że go miałam, inaczej nie stałabym i o tym nie mówiła. - Obezwładniony i prawie skuty. Sprawdź, czy możesz znaleźć panel kontrolny i sprowadzić tego gnojka do luku ładowniczego, okej? – moje płuca podjęły swój normalny rytm. Mój głos na powrót przybrał normalną, szepczącą szorstkość. Większość Nekromantów nabywała po jakimś czasie taki ton głosu. Skoro pracowało się na Mocy przywiązanej do swojego głosu, najlepiej było mówić dość łagodnym tonem. - Jesteś cały? Zaśmiał się krótkim, urywanym śmiechem. - Jasne, słonko. Zaraz do ciebie przyjdę. Prawą ręką niezdarnie próbowałam wyjąć kajdanki. Bulgarov wymamrotał pod nosem jakieś przekleństwo w pełnym spółgłosek dialekcie Putchkin. - Zamknij się, śmieciu – wbiłam kolano w jego plecy. Bulgarov był niskim, przysadzistym facetem z rozbudowaną muskulaturą, ubranym w koszulę z długim rękawem, dżinsy i pas. Spod chustki, którą zawiązał sobie na głowie jak członek jakiegoś minigangu, widać było długi kucyk jasnych włosów. – To twój pechowy dzień. Kajdanki zadziałały i musiałam przytrzymać go przez chwilę, gdy nastawiałam mu z powrotem bark. Z gardła Bulgarova wydobył się ochrypły wrzask. Kajdanki skrzypnęły ale trzymały mocno, a ja na wszelki wypadek wygrzebałam z torby magiczną taśmę i spędziłam kilka minut związując mu łokcie, kolana i kostki. Zakneblowałam mu też usta. Skończyłam zanim włączyła się tablica kontrolna poduszkowca. Pilnowałam, żeby nie wstał i obserwowałam bacznie zbliżający się pojazd. W zeszłym roku Bulgarov uciekł siedmioosobowej jednostce policji z Hegemonii, która obezwładniła go i skuła. Nie chciałam go nie doceniać. Zabił czworo dzieci, sześć prostytutek, co do których mieliśmy pewność, że zginęły z jego ręki, trzy o których nie mogliśmy tego powiedzieć na sto procent, i ośmiu mężczyzn, w większości handlarzy Chillu. Nie miałam nic przeciwko zabijaniu dilerów, ale dzieci... Moje pierścienie znów zaczęły emitować stabilny blask: bursztyn, kamień księżycowy, obsydian i rubin wirowały spokojnie, przepełnione Mocą. Przyglądałam się bałaganowi jaki zrobiły kule wystrzelone w pojemniki z farbą, w miarę jak poduszkowiec przesuwał się nad starannie rozplanowanymi rzędami półek. Połyskująca farba wyciekała z nich, widoczna w przygaszonym świetle jarzeniówek. Zabijał swoje ofiary powoli. Dobry Boże. Mogłam zrozumieć zabijanie z konieczności, bo sama miałam na koncie takie przypadki, ale dzieci... i bezbronne kobiety. Nawet doświadczony sedayeen zajmujący się chorobami psychicznymi był bezradny jeśli chodziło o tego człowieka. Bulgarov był czystym socjopatą. Nie miał żadnych wyrzutów sumienia, nigdy się nie wahał. Nie był pierwszym i nie ostatnim psycholem jakiego widział świat. I prawdopodobnie nie ostatnim, którego przyjdzie mi schwytać. Problem polegał na tym, że miałam pewne trudności związane z namierzeniem go. Z myśleniem jak on. Z wczuciem się w jego psychikę, żeby go złapać. To mnie zaczynało martwić.

Platforma osiadła w miejscu ze wstrząsem, a Bulgarov wyrzucił z siebie jakiś zduszony dźwięk. Leżenie twarzą do zimnego, metalowego pokładu z naciągniętym, uszkodzonym ramieniem i posiniaczonym splotem słonecznym pewnie nie było zbyt wygodne. Możliwe że złamałam mu też nos, gdy wbiłam kolano w jego plecy. A przynajmniej miałam nadzieję, że to zrobiłam. Moja ręka zacisnęła się na kołnierzu jego kurtki, gdy skończyłam go przeszukiwać w poszukiwaniu broni. Znalazłam tam bezpiecznik odpalający tarczę – ładny, ceramiczny medalion w Pieczęcią Salomona wyrzeźbioną po jednej stronie – cztery noże, dwa pistolety wyrzutowe i mały, dwudziestowatowy pistolet plazmowy z wymiennym magazynkiem, przytroczony do jego uda. Obróciłam pistolet w dłoniach. Dobry Boże. Moim ciałem wstrząsnął dreszcz, a moje zęby dzwoniły przez chwilę. Było o włos od wysadzenia całego magazynu. Taka eksplozja rozniosłaby też co najmniej połowę sąsiednich budynków. Ty sukinsynu. Dzięki Bogu, że tego nie użyłeś. Zastanawiało mnie skąd wziął karabin, ale mógł go ukryć w schowku w rowerze. Mój tatuaż zaswędział. Tusz przesuwał się pod skórą. Skóra na ramieniu też zaczęła swędzieć. Zdążyłam się już przyzwyczaić do obu tych wrażeń. Zrobiłam co mogłam, żeby je zignorować. Roztrzaskałam swoją deskę o ścianę z litego betonu. Gdybym ciągle była człowiekiem, to już bym nie żyła. Jace dołączył do mnie na platformie. Wyglądał koszmarnie w porwanym ubraniu i z zakrwawioną, posiniaczoną twarzą. Spod jego trwałej opalenizny przebijała kredowa bladość. Musiałam go uleczyć za pomocą czarów albo znaleźć uzdrowiciela który by to zrobił. - Dobrze się czujesz? – wychrypiałam. Skinął głową, a jego niebieskie oczy prześlizgnęły się po związanym tłumoku na podłodze. Wyciągnęłam rękę i podciągnęłam Bulgarova do góry, kiwając głową w stronę sterty broni. Bez wsparcia swojego szamańskiego kija, Jace, niemal utykając z powodu swojego sztywnego kolana, podszedł do stosu broni. Za pas miał zatknięty swój miecz, adotanuki, cięższy od ostatniego jakiego używałam. Moja prawa dłoń zacisnęła się w szpon, pamiętając przebicie serca demona roztrzaskanym mieczem, gdy razem wpadliśmy w lodowatą toń skutego lodem morza. Nie myśl o tym. Bo odgrzebywanie tych wspomnień sprawi tylko, że znów zacznę myśleć o Japhrimelu. Skrzywiłam się w duchu, gdy zeskoczyłam na betonową, pomalowaną na żółto podłogę luku ładowniczego. Wstrząs podrażnił moje kolana. Udało mi się nie myśleć o nim przez... ile? Czterdzieści pięć minut? Adrenalina była cudowna, mimo tego że nie wiedziałam jaki był jej demoniczny ekwiwalent. Gdybym teraz dostała kolejne zlecenie od razu po tym, jak zamknę tego gościa, to byłabym wniebowzięta. - Chango – wydyszał Jace. – Miał pistolet plazmowy. Mogłam się roześmiać, ale nie zrobiłam tego. Facet był ciężką, bezwładną kupą mięsa, bardziej nieporęczną, niż trudną do podniesienia. A ja byłam silniejsza, niż wyglądałam na pierwszy rzut oka. Przestał się rzucać, jego żebra unosiły się, gdy gwałtownie próbował zaczerpnąć tchu. Chwyciłam za unieruchomiającą go taśmę i rzuciłam na beton. Wyjęłam nóż z pochwy i opadłam na kolana, wsuwając palce w jego przetłuszczone włosy. Z tak bliska mogłam dostrzec wypryski na jego skórze i wągry widoczne na tłustej powierzchni. Miał bladą, pyzatą twarz poznaczoną trwałymi bliznami po trądziku i śladami po ospie. To był efekt uboczny stosowania nielegalnych poprawek ciała. Poczułam wzbierającą odrazę. Odepchnęłam ją od siebie, odchylając mu głowę do tyłu i wyginając szyję pod niewygodnym kątem. Z tej pozycji łatwo było można skręcić komuś kark i usłyszeć trzask kości łamanych jak suchy patyk. Jakie to proste. Przyłożyłam ostrze do jego gardła.

- No dalej – szepnęłam mu w ucho swoim ochrypłym i zniszczonym głosem. – Z radością uwolnię świat od takiej zarazy jak ty. A jestem łowcą głów, Bulgarov. Z łatwością mogę cię przeprowadzić przez Most i zabić dwa razy. Oczywiście nie mogłam tego zrobić. Śmierć nie funkcjonowała w ten sposób. Duch wywołany z zaświatów nie mógł zostać zabity dwa razy, jedynie z powrotem wysłany w objęcia Śmierci. Ale nie widziałam powodu, dla którego gnojek musiał o tym wiedzieć. Widziałam teczki i laserowe wydruki zdjęć. Wiedziałam, co ten drań robił tym małym dziewczynkom zanim je zabił. Na chwilę opadł bezwładnie na ziemię, a potem zaczął się szarpać gorączkowo. Przytrzymałam go z łatwością, skoro był teraz związany, i ukłułam go krawędzią noża tuż nad miejscem w którym bił jego puls. - No dalej – szepnęłam. – Walcz trochę mocniej, kochanie. Z radością zrobię ci to samo co ty zrobiłeś tej małej blondyneczce. Miała na imię Shelley. Wiedziałeś o tym? - Danny! – usłyszałam głos Jace’a. – Załatwiłem nam pickupa. Policyjny transport z Jersey przyjedzie tu żeby zabrać nas i naszą małą przesyłkę. Mam spakować tą broń? – czyżby w jego głosie pojawił się niepokój. Oczywiście że nie. Na pewno? Ja byłabym trochę niespokojna gdybym kręciła się wokół samej siebie. Przez ostatnie dni nie byłam jakoś specjalnie radośnie usposobiona. Winę mogłam zwalić na nerwy. - Tak. Tylko upewnij się, że pistolet plazmowy jest zabezpieczony. Pasek mojej torby kurierskiej wbił mi się w ramię, gdy obróciłam głowę, a przedmioty w jej wnętrzu zabrzęczały i przesunęły się odrobinę. Kosmyk ciemnych włosów uwolniony z ciasno splecionego warkocza opadł mi na twarz. Bulgarov sflaczał i znieruchomiał pode mną jak świeże zwłoki. Schowałam nóż i puściłam go wolno. Jego głowa odbiła się wcale delikatnie od betonu. Dłonie mi się trzęsły, nawet ta niesprawna, która pocierała o materiał moich dżinsów. Byłam przepracowana i zmęczona. Nie miałam czasu na prysznic od momentu, w którym zaczęliśmy śledzić tego drania. Ledwo starczyło go na to, żeby Jace mógł coś zjeść, żeby nie paść po drodze. Podczas polowania mój żołądek zaciskał się i nie czułam głodu. Jace wyglądał trochę gorzej z powodu porwanego ubrania, ale to on nalegał, żebym wzięła go ze sobą. A ja byłam na tyle uległa, że się zgodziłam... oczywiście po tym jak skończyłam już psioczyć. Wszystko było lepsze od siedzenia w domu, gapienia się w ściany i myślenia o tym, o czym lepiej było nie myśleć. Zwłaszcza że jedyną rzeczą, jaką mogłam robić w zaciszu swojego domu, było przeglądanie rejestru Magich i wpatrywanie się w czarną urnę, w której spoczywały popioły demona. Upadłego demona. Japhrimela. Nie zostawisz mnie, bym błąkał się samotnie po ziemi – łagodny, męski głos, płaski, ale wciąż wystarczająco wyrazisty, odezwał się w mojej głowie. Zamknęłam na chwilę oczy. Znak na moim lewym ramieniu – jego znak, płonąca blizna, którą Lucyfer wycisnął na mojej skórze żeby uczynić z Japhrimela mojego towarzysza – nie zbladła wraz ze śmiercią Japha, tylko zdrętwiała, jak po zastrzyku z varocainy. Czasami miałam wrażenie, że była jak kawałek płonącego lodu wciśniętego w moją skórę, pulsujący od czasu do czasu swoim własnym, dziwnym, martwiczym życiem. Zastanawiałam się jak długo to potrwa, czy w ogóle kiedyś zbladnie i ile czasu minie, aż lodowate, palące odrętwienie wreszcie zniknie. O ile w ogóle zniknie. Cholera, Dante, mogłabyś przestać w końcu o tym myśleć? Odległe wycie syren zamajaczyło gdzieś na krańcach mojej świadomości, przebijając się przez jęk ruchu ulicznego. Byliśmy w magazynie pełnym farby, a ten drań przez cały czas

miał przy sobie pistolet plazmowy. Co by było, gdyby zdecydował się strzelić i zabrać nas ze sobą? Czy powstały przy takim wybuchu ogień mógł mnie zabić? Nie miałam pojęcia. Nie wiedziałam czym teraz byłam, czymś oprócz prawie-demona. W połowie demona. Wszystko jedno. Miałam twarz jak modelka z videogramu i ciało, które czasem wymykało się spod mojej kontroli i poruszało znacznie szybciej niż powinno. Zaliczałam kolejne polowania tak, jak gdyby miały wyjść z mody. Gabe nazywała to „chorobą łowcy” i to określenie nie było takie znowu dalekie od prawdy. W tym tygodniu wrócę do domu, żeby iść w czwartek na moje rutynowe spotkanie z Gabe w tylnym boksie, jaki trzymali dla nas w Fa Choy. Tęskniłam za nim od zeszłego tygodnia. To była dobra myśl, powiedziałam sobie ponuro w duchu, gdy syreny zawyły bliżej, a Jace skończył pakowanie broni Bulgarova. Ale gdy patrzyłam na bezkształtną sylwetkę związaną taśmą i leżącą na ziemi, tak naprawdę myślałam o zielonych oczach, pociemniałych i zamyślonych, o długim, czarnym płaszczu, złocistej skórze i nikłym, tajemniczym uśmiechu wyginającym wąskie usta. Cholera. Znowu myślałam o demonie. O martwym demonie. Czy demony mają duszę? Magi tego nie wiedzą. Wiedzą tylko to, co same im powiedzą, a to pytanie nigdy nie zostało zadane. Czym się stałam? Co on mi zrobił i dlaczego wtedy nie umarłam? To była niepokojąca myśl. Jace przyniósł wypchaną bronią torbę. Uszkodzone kolano spowalniało odrobinę jego chód. Posłał mi nikły uśmiech. - Świeża ja stokrotka – powiedział swoim zwykłym, beztroskim tonem. – Nienawidzę tego w tobie. - Pieprz się. To było typowe przekomarzenie się po skończonym zadaniu, służące rozładowaniu napięcia i uspokojeniu nas. Działało. - Kiedy tylko chcesz, kochanie. Mamy jeszcze kilka minut zanim zjawi się tutaj transport – jego usta wgięły się w półuśmiechu. Wyprostował ramiona pod oplatającym je pasem. Jego oczy prześlizgnęły się po mężczyźnie leżącym na ziemi, sprawdzając taśmę. Profesjonalista do samego końca. Przystojny, niebieskooki facet, z woreczkiem zwisającym z rzemienia na szyi jako oznaka vauduna i z szamańskim tatuażem na policzku. Obciął włosy jak pomocnik drużyny Gypsy Roen i pasowało mu to. Zwłaszcza do leniwego uśmiechu i elektrycznego błękitu jego oczu. Mimo wszystko roześmiałam się, chociaż starałam się tego nie robić. Mój zrujnowany głos sprawił, że zabrzmiało to jak szorstkie zaproszenie. - Zawsze jesteś taki rycerski. - Tylko dla ciebie, kotku. Syreny były już bardzo blisko. - Chcesz wynieść go na zewnątrz? - Mam go zrzucić głową do przodu? – spytałam na wpół żartem, na wpół serio. - Jak chcesz, kochanie. Tylko upewnij się, że zrobisz to na betonie. Złapaliśmy transporter z powrotem do Saint City. Wysiedliśmy w doku pełnym zwykłych ludzi. Cieszyłam się, że mogłam wysiąść z pojazdu. Psionicy miewali napady klaustrofobii. Byłam też zadowolona, że wreszcie pozbyłam się wwiercającego się w uszy jęku, jaki wydawał z siebie poduszkowiec podczas jazdy. Dzwonił w zębach i wstrząsał kośćmi. Normalni ludzie nie słyszeli go, ale odczuwali po długim locie. Oczywiście mogło tak być też dlatego bo ludzie, których widywałam w transporterach, robili się drażliwi jeśli przyszło im dzielić przedział z psionikami. Z jakiegoś powodu myśleli, że chcemy czytać w

ich umysłach i zmuszać do robienia żenujących rzeczy, mimo że bogowie wiedzieli, że ostatnią rzeczą, którą psionik chciałby zwiedzić był chaotyczny ściek ludzkiego umysłu. Bez zasad i schludności wpojonych przez trening, umysły plugawiły się i uszkadzały bardzo szybko – i już takie pozostawały. Nie miałam pojęcia jakim cudem ludziom udawało się to znieść. Miałam na sobie swoją ostatnią czystą koszulę, ale fakt, że moje dżinsy były poplamione czarną krwią i pachniały jak słodki, gnijący owoc mogło mieć coś wspólnego z rzucanymi z ukosa spojrzeniami i niezbyt subtelnym schodzeniem mi z drogi. A może chodziło o moje pierścienie, połyskujące słabo nawet w szarym świetle poranka, albo pas z zatkniętymi za niego pistoletami i nożami, które jasno wskazywały na to, że przeszłam bojowe szkolenie i miałam licensję upoważniającą mnie do noszenia każdego rodzaju broni krótszej od karabinu w środkach transportu publicznego. Albo o twarz jak z reklamy, z aksamitną, złocistą skórą i ciemnymi oczami powyżej rozkosznie słodkich ust, albo o to jak moja prawa dłoń zwijała się czasami w szpon bez udziału mojej woli, zaciskając się tak, jakby chciała pochwycić rękojeść miecza. Brakowało mi dotyku ostrza i pewności siebie jaką dawało noszenie katany. Noże to była całkiem inna bajka. Tyle że wbicie roztrzaskanego ostrza prosto w serce demona nie jest najlepszym sposobem na utrzymanie w całości ręki, w której nosiło się miecz. Miałam szczęście. Gdyby Japhrimel nie zmienił mnie w to, czym teraz byłam, zabicie Santino mogło się skończyć także moją śmiercią, zamiast tylko okaleczyć moją wolno się gojącą rękę. Taa. Szczęściara ze mnie. Skóra zaczęła mnie swędzieć, gdy tam staliśmy. Jace opierał się na swoim kiju – zabranym z hotelu w Jersey – ozdobionym na szczycie plecionką z rafii i małymi kosteczkami postukującymi jedna o drugą, nawet wtedy gdy kij stał nieruchomo. Po jakimś czasie kij Szamana nabierał swojej własnej osobowości, tak jak każdy przedmiot używany do przechowywania Mocy. Są nawet opowieści o Szamanach przekazujących swoje kije uczniom albo dzieciom, pochodzące głównie ze starych tradycji. Jace był Eklektykiem, jak większość Szamanów z rejonu North Merican. Trudno było pracować dla Hegemonii i kierować się w życiu tylko jedną zasadą. Poza tym, psionicy to sroki. Kradliśmy trochę tego, trochę tamtego, wszystko co się mogło przydać. Używanie magicznej i psionicznej Mocy to czynność tak niezwykle osobista, że bylibyśmy głupcami, gdybyśmy postępowali inaczej. Swędzenie skóry oznaczało, że moje ciało przyzwyczajało się do strumienia Mocy wyczuwalnego w deszczowym powietrzu. Peron był zapełniony, więc wylądowaliśmy w pomocniczej, zewnętrznej zatoczce. Padał deszcz, drobna, zapowiadająca jesień mżawka pachnąca myjnią, solą z zatoki i dziwnym, radioaktywnym zapachem Saint City. Dom. Zabawne, że im więcej czasu poświęcałam na polowania, tym częściej myślałam o Saint City jako o swoim domu. - Wracasz do domu? – Jace delikatnie stukał końcem kija o beton. To było tylko lekkie postukiwanie, a nie głośny trzask wyrażający frustrację. Jasne włosy zaczynały mu ciemnieć od deszczu i przyklejać się do jego czaszki. Siniak zbladł, a ja dostrzegłam słabe pulsowanie uzdrawiającego czaru, jakim go obłożyłam. Spał podczas lotu transporterem, ja nie. Oboje byliśmy nocnymi markami. Wychodzenie na światło dzienne o tak wczesnej porze sprawiało, że chodziliśmy jak nawiedzeni. Już nie wspominając o tym, że potrzebował kilku godzin żeby samemu przywyknąć do strumienia tutejszej Mocy. Poza tym, za krótko przebywaliśmy w Jersey żeby mógł dostosować się do Mocy tamtego miejsca. To było jak opóźnienie, tylko mocniejsze, kiedy ciało z powodu szybkiego przenoszenia się z miejsce na miejsce nie było już pewne czy jest dzień czy noc. A kiedy psionik był dodatkowo pozbawiony Mocy i wystarczająco wyczerpany, to mogło też być bardzo bolesne. Odzyskałam głos, patrząc na szklane drzwi. Gdziekolwiek byśmy nie szli, razem mogliśmy wynająć taksówkę. Gdybym chciała.

- Nie. Mam jeszcze kilka spraw do załatwienia. - Tak myślałem – skinął bystro głową. Był wysokim, przystojnym mężczyzną ze swoim słynnym, krzywym uśmieszkiem, pasem asasyna przewieszonym swobodnie na czarnej koszulce i dżinsach, mieczem adotanuki zatkniętym za pas i kijem w dłoni. Gdyby nie jego tatuaż świadczący o akredytacji, to sam mógłby być gwiazdą z holovideogramu. W kącikach oczu przybyło mu trochę niewielkich zmarszczek, których nie było tam wcześniej. Wyglądał na zmęczonego. Opierał się na kiju bardziej dla podpory, niż dla efektu. Ostatnie dziesięć miesięcy odbiło się na jego wyglądzie. - Dzisiaj Rocznica. Nie spodziewałam się, że będziesz o tym pamiętał, Jace. Ostatni raz gdy widziałeś jak ją obchodziłam, był całe wieki temu. Jeszcze przed Rio. Jeszcze zanim mnie porzuciłeś. Skinęłam głową, przygryzając dolną wargę. To była oznaka zdenerwowania, na którą nigdy wcześniej bym sobie nie pozwoliła. - Tak. Cieszę się, że znów jesteśmy w mieście... No cóż, szkoda byłoby ją opuścić. Pokiwał głową. - Wpadnę do Cherk’s na drinka zanim wrócę do domu – mrugnął do mnie, a potem rzucił mi swój firmowy uśmiech. Ten uśmiech sprawiał, że zawsze ciągnął się za nim sznurek groupies. Nigdy nie miał kłopotów ze zdobywaniem kobiet, co sam często lubił podkreślać. Do czasu aż spotkał mnie. – Może nawet upiję się w sztok i dam ci się wykorzystać. Cholera by go wzięła. Sprawił, że znowu się uśmiechnęłam. - W twoich snach. Wracaj do domu, ja też niedługo tam będę. Postaraj nie nawalić się do nieprzytomności. - Oczywiście – wzruszył ramionami i odszedł w stronę drzwi. Chciałam pójść za nim, tak żebyśmy poszli razem wzdłuż ulicy, ale zamiast tego stanęłam całkiem nieruchomo i zamknęłam oczy. Moja prawa ręka sama powędrowała w górę i potarła miejsce pozbawione czucia na lewym ramieniu. Czyżby swędziało mnie bardziej niż poprzednio? Przestań, Dante, ponownie odezwał się surowy głos mojego sumienia. Japha nie ma. Żyj z tym. Żyję, odparłam. Zostaw mnie w spokoju. Zostawił, obiecując że znów się pojawi i będzie ze mnie drwić. Potarłam ramię kostkami, skoro moje palce były zwinięte i przykurczone. Przynajmniej nie bolało. Zastanawiałam się, nie po raz ostatni, czemu znak nie zniknął wraz ze śmiercią Japha. Oczywiście musiałam wziąć pod uwagę to, że to Lucyfer wypalił je wcześniej na moim ramieniu. Szczerze mówiąc, to nie była zbyt przyjemna myśl. Jace’a nie było nigdzie w zasięgu mojego wzroku, gdy wyszłam na szare światło dnia, mrużąc oczy. W dole ulicy mżawka utworzyła na jezdni kałuże rozpryskujące się na wszystkie strony za każdym razem, gdy przejeżdżał po nich rower. Naziemny ruch uliczny poruszał się wolniej niż zwykle. Chodniki były zatłoczone, w większości zwykłymi ludźmi zajętymi własnymi sprawami, skoro psionicy spali już we własnych łóżkach. Czułam się dobrze mogąc po prostu iść po spękanym chodniku, z rękoma zwisającymi swobodnie po bokach i warkoczem obijającym się o plecy. Bulgarov został zamknięty w celi więzienia w Jersey. Opłata za kołnierz i dodatkowe piętnaście procent, którą kazałam naliczyć Trinie, spoczywało już pewnie bezpiecznie na koncie Jace’a. Nie potrzebowałam pieniędzy, skoro Lucyfer zostawił mi pokaźną sumkę. Mimo to nie miałam potrzeby ich używać. Wzdrygiwałam się wewnętrznie za każdym razem, gdy patrzyłam na wyciąg ze swojego konta albo logowałam się do sieci. To były pieniądze okupione krwią. Zapłata na całe życie, a Lucyfer zmanipulował mnie i omamił żebym ją wzięła.

Chciałam się zemścić. Lucyfer ciągle musiał zapłacić mi za zabranie córki Doreen i za śmierć Japhrimela. Nie miałam szansy, żeby ją wyegzekwować, ale mimo wszystko musiałam spróbować. Był moim dłużnikiem. A ja byłam dłużniczką martwego demona, który uratował mi życie. Skrzywiłam się w duchu, spacerując po Saint City w szarym świetle deszczowego poranka. Książę Piekła ciągle mógł mnie mieć na oku. Jemu nie zawdzięczałam niczego i to było wszystko co mógł ode mnie dostać. Koniec historii. Myśl o czymś innym, Dante. Jest całe mnóstwo rzeczy, nad którymi możesz podumać. Na przykład Jace. Porzucił dla mnie swoją Rodzinę. Po prostu bez słowa powierzył ją w ręce swojego zastępcy i podpisał papiery o zrzeczeniu się prawa własności. Po tym, jak zaciekle walczył o utworzenie własnej Rodziny, odwrócił się od niej plecami i zjawił na moim progu. Dante, jesteś spektakularnie dobra w myśleniu o rzeczach, o których myśleć nie chcesz. Godzinę zajęło mi dojście na róg Siódmej i Cherry. Zatrzymałam się przy ulicznym straganie, kupiłam bukiet żółtych stokrotek i stanęłam pod markizą warzywniaka, którą założono tu dwa lata temu. W czasach kiedy bywałam tu z Lewisem, po drugiej stronie drogi stała księgarnia z używanymi książkami. Czułam, jak puls bije mi szybko w skroniach i na gardle, zupełnie jak podczas polowania. Ścisnęłam mocniej stokrotki w ich cynfoliowym opakowaniu. Ich radosne, żółte główki z czarnymi środkami kiwały się, gdy trzymałam je w trzęsącej się prawej dłoni. Wracanie w to miejsce co roku było pokutą, ale w takim razie kto inny będzie o nim pamiętał? Lewis nie miał żadnej rodziny. Dzieci psioników, które brał na wychowanie, zastępowały mu jego własne. A dla mnie był jedyną rodziną, jaką znałam. Zajmował się moją sprawą odkąd byłam niemowlęciem, aż do skończenia trzynastego roku życia. Jeśli mogłam stanowić dla kogoś powód do dumy, to tylko dlatego, że Lewis mnie tego nauczył. Opadły mnie wspomnienia. To chyba przekleństwo bycia psionikiem. Techniki Magich służące ćwiczeniu pamięci były niezbędne i bezwzględne. Wyćwiczona w ten sposób pamięć jest w stanie zapamiętać każdy detal krajobrazu, magicznego kręgu, kanon runów czy stronę tekstu. To było konieczne, jeśli ktoś miał do czynienia z Większą Energią, kiedy wszystko musi zostać zrobione poprawnie od samego początku, ale kończyło się bezlitośnie kiedy stało się coś, o czym wolałoby się zapomnieć. Kłucie w ramieniu ustąpiło. Tutaj nie było zbyt dużego ruchu. Większość przechodniów wchodziła do małego sklepiku i wychodziła stamtąd z plastikowymi torbami pełnymi butelek z alkoholem lub papierosów z syntetycznego haszu. Stanęłam tuż za rogiem, blisko ściany, i zmusiłam się do wypchnięcia na wierzch wszystkich wspomnień. Przyprowadził mnie do tej księgarni w nagrodę. Gładki metal kołnierza na mojej szyi zdawał się być mniej ciężki w ten niezwykle ciepły, jesienny dzień. W powietrzu unosił się cynamonowy zapach suchych liści, a niebo miało niespotykanie niebieski kolor. Taki rodzaj błękitu pojawiał się tylko jesienią. Na tyle niebieski, żeby oczy zaczęły mnie boleć od patrzenia. Można się było w nim utopić. Lewis poprawił okulary na swoim nosie. Nie trzymałam już jego dłoni tak, jak robiłam to gdy byłam małą dziewczynką. Przez ostatnich kilka lat nabrałam większej pewności siebie. Pragnęłam mu coś powiedzieć, cokolwiek, na przykład jak strasznie miały się sprawy w szkole, ale nie miałam na to dość odwagi. Więc po prostu szliśmy, a Lewis wypytywał mnie o ostatnie przeczytane książki, kopię Cycerona którą mi pożyczył, i Aureliusza, którego miał mi dać jeśli dobrze by mi poszło na egzaminie z Teorii Magii pod koniec semestru. Czy podobał ci się Owidiusz?, spytał, niemal podskakując z radości w swoim czerwonym t-shircie i dżinsach. Nie ubierał się

jak pracownik socjalny, i to była kolejna rzecz za którą można go było kochać. Nadał mi imię, zaszczepił miłość do książek, a moje dwunastoletnie jestestwo snuło dzikie fantazje o tym, że Lew był w rzeczywistości moim prawdziwym ojcem i tylko czekał na odpowiedni moment, żeby mi to powiedzieć. Podobał mi się, odparłam, ale bohater miał obsesję na punkcie kobiet. Tak jak większość mężczyzn. Lewisa śmieszyły najdziwniejsze rzeczy, i dopiero kiedy osiągnęłam pełnoletność, zrozumiałam jego żarty. Kiedy byłam młodsza, śmiałam się wraz z nim, ciesząc się tym że był zadowolony, czując ciepło jaką dawała mi jego aprobata. Już miałam odpowiedzieć, kiedy na rogu zamajaczyła jakaś męska sylwetka. Facet trząsł się na całym ciele, miał szeroko otwarte oczy i cuchnął Clormenem-13. Był ćpunem zdesperowanym, żeby wziąć następną działkę. Wbił wzrok w zabytkowy zegarek, który Lewis nosił nad opaską. Zamieszanie i chaos. I nóż. Lewis krzyknął na mnie, żebym uciekała, a moje stopy wrosły w ziemię, gdy ostrze widoczne w dłoni ćpuna błysnęło, oślepiając mnie. Uciekaj, Danny! Uciekaj! Oczy mnie zapiekły. Moje włosy i płaszcz nasiąknęły mżawką. Stałam dokładnie w tym samym miejscu, gdzie stałam wtedy zanim posłuchałam jego rozkazu, odwracając się, biegnąc i krzycząc, gdy ćpun rzucił się na Lewisa. Gliny złapały tego ćpuna, ale zegarek zniknął, a facet z mózgiem tak wyżartym przez Chill że nie pamiętał własnego imienia, został z kawałkiem zabytkowego śmiecia. A Lew, ze swoimi książkami, miłością i łagodnością, opuścił mnie żeby udać się do krainy Śmierci, do miejsca, gdzie nawet ja ciągle byłam intruzem, mimo że znałam drogę do jej granic. Położyłam kwiaty na mokrym chodniku, tak jak to robiłam każdego roku. Rubin osadzony w pierścieniu na trzecim palcu mojej lewej ręki błysnął, przypadkowa iskra Mocy spadła z jego matowej powierzchni. - Hej – szepnęłam. – Cześć. Lewis miał swój nagrobek na ciągnących się bez końca, zielonych polach Mounthope. Tyle że wtedy to było za daleko jak dla studenta, żeby pojechac tam transportem publicznym i wrócić przed godziną policyjną, więc skończyło się na tym, że przychodziłam tutaj, do miasta, w miejsce gdzie zmarł niemal natychmiast. Gdybym była starsza, wytrenowana w walce i w pełni Nekromantą, to mogłabym odpędzić ćpuna lub naprawić uszkodzone ciało Lewisa, utrzymać go przy życiu, uratować go przed ześlizgnięciem się z mostu prosto do przepaści... Gdybym była starsza. Gdybym zachowała przytomność umysłu, mogłabym rozproszyć ćpuna, odciągnąć jego uwagę. Noszenie kołnierza oznaczało, że nie mogłam wypróbować na nim żadnych swoich psionicznych zdolności, ale istniały inne sposoby. Inne rzeczy, które mogłam zrobić. Inne rzeczy, które powinnam była zrobić. - Tęsknię za tobą – szepnęłam. Opuściłam tylko dwie Rocznice, podczas pierwszego roku w Akademii i wtedy, gdy zginęła Doreen. A właściwie gdy została zamordowana przez demona, o którym nie wiedziałam że nim był. – Tak bardzo za tobą tęsknię. Inne dzieci wychowywały się na bajkach. Lew wychowywał mnie na Cyceronie i Konfucjuszu, Miltonie i Katonie, Epiktetusie i Sofoklesie, Szekspirze. Dumasie. A na specjalne okazje dawał mi do czytania Swetoniusza, Blake’a, Gibbona i Juwenala. To są książki, który przetrwały, przypominał mi Lew, bo są tak bliskie nieśmiertelności jak ty. To dobre książki, Dante, wartościowe książki, pomogą ci. I pomogły. Wróciłam do swojego ciała ze wstrząsem. Poranny ruch uliczny szumiał nad moją głową. Słyszałam odgłosy kroków, ludzi przechodzących ulicą żeby zrobić zakupy. Nikt nie chodził tą stroną Siódmej, bo tam stały budynki mieszkalne. Każdy wychodził do pracy albo zostawał w łóżku. Stokrotki, jasna plama koloru na popękanym, twardym chodniku, połyskiwała pod przybierającym na sile deszczem.

- W porządku – powiedziałam miękko. – Do zobaczenia w przyszłym roku. Obróciłam się powoli na pięcie. Pierwszych kilka kroków, tak jak zwykle, było najtrudniejszych, ale nie odwróciłam się. Miałam dzisiaj kolejne spotkanie. Jace pewnie był w już w domu, i możliwe że wziął kilka holovideogramów z wypożyczalni na Trivisidiro. Możliwe że stare odcinki Father Egyptos. Oboje uwielbialiśmy ten program i mogliśmy cytować niemal każdą linijkę dialogów. Jakie zło czai się w ciemnościach? Egyptos, posiadacz Skarabeusza Światła, odkryje to! Co dziwne, poczułam że się uśmiecham. Znowu.

ROZDZIAŁ DRUGI Poranek zdążył przejść w deszczowe popołudnie, gdy zapukałam w drewniane drzwi. Na ulicy za moimi plecami pod każdą z latarni zaczęły się gromadzić plamy pomarańczowego światła. Płonący czerwienią neon nad frontowym oknem – prawdziwy zabytek – buczał jak poduszkowiec, tyle że bez wstrząsającego całym ciałem jęku, i rzucał odblask na skrzynkę z krwawnikiem stojącą na parapecie. Czułam się powykręcana i trochę obolała, tak jak zwykle po polowaniu, a krew na moich ubraniach pachnąca gnijącymi owocami nie poprawiała wcale mojego samopoczucia. Drzwi były pomalowane na czerwono. Tarcze ochronne otaczające ten niewielki, ceglany dom z wesołym, zaniedbanym ogrodem, były szczelne i dobrze utkane. Kalifornijskie maki rywalizowały o pierwszeństwo z dzwonkami, bylicą, nasturcjami i naparstnicą. Rosło tu trochę późnych kwiatów, ale w większości rośliny były teraz tylko odrobinę zielone albo uschnięte, przygotowując się na nadejście deszczowego przymrozku zimy. Wyczuwałam ostrą woń rozmarynu. Musiała też niedawno zebrać szałwię. W lecie ogród mienił się kaskadą kolorów. Tarcze chroniące granice jej posesji były gładkie i starannie założone. Dom był wtedy prawdziwą fortecą. Słyszałam pogłoski, że Sierra nigdy nie wychodziła ze swojego domu. Nigdy też nie widziałam jej na mieście, ale nie zawracałam sobie tym głowy. Nie, przyszłam tu z zupełnie innego powodu. Zmrużyłam oczy w szarym świetle, żałując że nie było ciemniej. Jak większość psioników, nigdy nie czułam się sobą w ciągu dnia. Marker odpowiadający za przystosowanie się do życia nocą pojawiał się z niesamowitą regularnością w genotypie psioników. Wraz z zapadnięciem ciemności czułam się pełna życia. Przynajmniej to się nie zmieniło, podczas gdy wszystko inne we mnie uległo zmianie. Cieszyłam się, że wróciłam na czas. Opuściłam ostatnie spotkanie w zeszłym miesiącu i czułam się trochę nie w formie. Podniosłam dłoń żeby zapukać w drzwi, ale w tym samym momencie tarcze osłaniające dom błysnęły ciepłym, zapraszającym różem, a drzwi otwarły się na oścież. Odgarnęłam z twarzy kilka wilgotnych kosmyków i napotkałam wzrok Sierry Ignatius. Jej oczy były szeroko otwarte i bladoniebieskie. Tęczówki stapiały się z białkami oczu, a źrenice od czasu do czasu stawały się widoczne. Jej oczy pokrywała osobliwa błona, oznaka wrodzonej ślepoty. Zazwyczaj ślepota była eliminowana za pomocą terapii genowej we wczesnym okresie niemowlęcym, ale z jakiegoś powodu ona nie została nią objęta ani wtedy, ani w późniejszych latach. Pomimo tego poruszała się po swoim niewielkim, ceglanym domku z dokładnością i pewnością, której niektórzy widzący ludzie nigdy nie osiągną. Według plotek jej rodzice byli Ludderami, ale nie byłam na tyle ciekawa, żeby spytać. Jej ślepota czyniła z niej, tak jak i mnie, anomalię. Pewnie dlatego pozwalałam sobie na te wizyty. - Danny! – w jej głosie usłyszałam radość. Była niską, szczupłą kobietą z postrzępionymi, krótkimi włosami i ciernistym tatuażem w kształcie krzyża na lewym policzku. Mój policzek zapłonął, a tatuaż zmienił kształt. Czułam, jak kolejny niechętny uśmiech wygina do góry kąciki moich ust. Sierra wyglądała jak malutki, psotny chochlik, a jej aura pachniała różami i drzewnym popiołem, czystym ludzkim zapachem, który nie przeszkadzał mi tak bardzo jak inne. – Zastanawiałam się, czy wrócisz. Opuściłaś ostatnią wizytę. Za plecami Sierry, zdejmując dłoń z rękojeści swojego krótkiego miecza, stała smukła Szamanka, obdarzona tym rodzajem rozciągliwości i gracji, która wręcz krzyczała o nabytym bojowym treningu, i z identycznym tatuażem co Sierra. Skinęła podbródkiem, obróciła się na pięcie i wyszła. Kore mnie nie lubiła, a to uczucie było odwzajemnione. Pokłóciłyśmy się kiedyś o jedno z polowań, kiedy wsadziłam do więzienia jednego z jej przyjaciół, Skinlina, za morderstwo i nielegalne genowe krzyżówki. Nie chowała do mnie urazy, ale też wcale nie

musiała mnie lubić, więc za każdym razem gdy przychodziłam na umówioną wizytę, Kore schodziła mi z drogi i szła na piętro. Doceniałam jej opanowanie. Bardzo źle bym się czuła, gdybym musiała ją zabić. - Przepraszam za ostatni miesiąc – weszłam do środka i zrobiłam głęboki wdech, wciągając w płuca haust powietrza przesyconego aromatem kyphii i suszonej lawendy. Gdy tylko Sierra zamknęła drzwi, odcinając dostęp do świata zewnętrznego, poczułam jak moje ramiona odprężają się odrobinę. Hall jej domu miał niski sufit i był pogrążony w mroku. W niszy pod posążkiem Asklepiosa paliły się świece. Ściany pokryte były drewnianymi panelami a podłoga wyłożona jasnymi klepkami. – Byłam na polowaniu. - Jesteś na polowaniu od momentu, w którym cię poznałam, kotku. Chodź, stół jest już przygotowany. Powiedz mi co cię boli. Jak zwykle była profesjonalistką. Minęła mnie pewnym krokiem, szybciej niż ja potrafiłabym to zrobić z zamkniętymi oczami. Zobaczyłam jak jej aura faluje, rozciągając niewielkie macki świadomości. Za nią unosiła się smuga aromatu Mocy, przypominająca mi o Jasie. Przeszłyśmy przez korytarz prosto do niewielkiej, przytulnej kuchni z ziołami w doniczkach stojącymi w oknie i ze swobodnie zwisającą roletą. Blaty kuchenne były czyste a stół pusty, prócz leżących na nim dwóch czerwonych podkładek i wazonu białych lilii, których widok wywołał ciarki na moich plecach. Istniało kilka gatunków kwiatów, których nie mogłam oglądać, bo wywoływały wspomnienia o Santino. - Boli mnie? – jak zwykle udawałam, że przykładam wielką uwagę do tego pytania, gdy prowadziła mnie do okrągłego pokoju na tyłach domu, gdzie stała fontanna zrobiona z czarnych kamieni. Weszła na pluszowy dywan i ruszyła na środek pokoju, gdzie stał stół zasłany świeżymi, białymi prześcieradłami. Boli mnie? Właściwie to nic mnie nie boli. Tylko moje ramię. I ręka. I serce. – To nic takiego. Czuję się całkiem dobrze. - Kłamczucha. W porządku – wygładziła prześcieradła charakterystycznym ruchem. – To nad czym chcesz żebym popracowała? Wzruszyłam ramionami, pamiętając że nie może tego zobaczyć. Zsunęłam płaszcz z ramion i powiesiłam go na wieszaku przy drzwiach. Rozpięłam pas niezdarnymi palcami prawej ręki. - Moje plecy, cokolwiek. To co zwykle. Po prostu użyj swojej magii, to wszystko. Sierra przechyliła swoją jasnowłosą głowę i nasłuchiwała, gdy odwieszałam swój płaszcz i pas. - Czuję jakiś słodki zapach. Znowu się zraniłaś? Uśmiechnęłam się któryś raz z kolei. Pamiętałam, jak miesiącami potrafiłam chodzić bez uśmiechu na twarzy, jeszcze przed Rio. - Jesteś niesamowita. Tak, trochę się pobrudziłam. Przepraszam – pochyliłam się, żeby ściągnąć buty prawą ręką, a potem podeszłam w skarpetkach do stołu. – Przeszkadza ci to? Gdybym ciągle była w pełni człowiekiem, musiałabym wziąć chemiczny prysznic, żeby pozbyć się krwi. A tak tylko moje ubrania były nią pokryte, bo skóra wchłonęła całą gęstą, czarną posokę. Sierra, jak wszyscy psionicy, mogła dostrzec plamę diamentowo czarnego ognia w mojej aurze, piętnującą mnie jako coś zbliżonego do demona. Nigdy nie prosiła mnie, żebym wzięła prysznic, więc doszłam do wniosku, że żadne z paskudztw które na sobie miałam, nie stanowiły dla niej zagrożenia. Jedyne na co musiała uważać, to otwarte rany, a ja nigdy żadnej nie miałam gdy do niej przychodziłam. A przynajmniej nie takiej, która by była widoczna. - Oczywiście, że nie. Mówiłaś o plecach. A co z twoim lewym ramieniem? Wyciągnęłam prawą dłoń i dotknęłam materiału koszuli powyżej znaku. - Na razie się nim nie zajmuj. To była moja standardowa odpowiedź, i jak zwykle, przyjęła ją do wiadomości.

Rozebrałam się i położyłam ubrania na krześle z prostym oparciem ustawionym pod ścianą, a potem wyciągnęłam się na brzuchu na stole sięgającym mi do biodra. Sierra okryła mnie prześcieradłem. Powiedziałam jej żeby nie wychodziła, kiedy zdejmowałam ubranie. Większość psioników czuje się swobodnie ze swoją nagością. Ja nie do końca się tak czułam, ale odrzucenie jej propozycji, żeby dać mi trochę prywatności kiedy się rozbierałam, wydawało mi się słabe. Ułożyłam twarz w zagłębieniu. Pod sobą widziałam dywan skąpany w migotliwym świetle świec i mój warkocz kołyszący się na boki. Z ust wyrwało mi się mimowolne westchnięcie. - Żyję dla tego dźwięku – zsunęła prześcieradło na moje biodra. Włożyła zagłówek pod moje kostki, żeby odciążyć dolne partie mojego ciała. Znów westchnęłam. – No proszę. To musiał być trudny miesiąc. - Tak. Miałam kilka zleceń. Zamknęłam oczy gdy zatarła dłonie, rozgrzewając je. W powietrzu rozszedł się ciepły, przyjemny zapach oleju migdałowego. Nie perfumowała go, za co byłam jej wdzięczna. - Ciągle tylko praca – położyła dłonie na moich plecach, jedną między łopatkami a drugą przy podstawie mojego kręgosłupa. Uciskała te miejsca przez kilka chwil, a potem uderzała dłońmi w tę i z powrotem, wyczuwając reakcję mojego ciała. – Jesteś strasznie spięta, Danny. Kiedy nauczysz się rozluźniać? - Jestem rozluźniona – wymamrotałam. – A pracować muszę po to, żeby móc ci zapłacić, skarbie. To nie była prawda. Miałam wystarczająco dużo pieniędzy. Tyle pieniędzy, ile tylko mogłam zapragnąć. Nie potrzebowałam wynagrodzeń za polowanie. Ale potrzebowałam samych polowań. Sierra przeszła na szczyt stołu. Na to czekałam przez cały czas... Położyła dłonie po obu stronach mojego kręgosłupa, wbijając palce w mięśnie widoczne pod twardą, perfekcyjną, złocistą skórą. Wypuściłam z płuc kolejne westchnięcie. Jej dłonie były chłodne a dotyk kojący. Moja skóra była cieplejsza od jej z powodu przyśpieszonego metabolizmu. Zadrżałam z przyjemności, gdy rozpoczęła masaż, ugniatając moje ciało. Moja prawa dłoń rozluźniła się i opadła swobodnie ze stołu, gdy odprężałam się centymetr po centymetrze. Dłonie Sierry wyszukiwały wszystkie miejsca z napiętymi jak supły mięśniami. To Gabe załatwiła mi pierwsze spotkanie z Sierrą. Uważałam to za dość frywolny prezent nawet po tym, gdy nie przestawała mnie nękać i w końcu zaciągnęła siłą przed czerwone drzwi na czas umówionego spotkania. Pierwszy dwugodzinny masaż skończył się tym, że moje ciało zmieniło się w plastelinę. Byłam zrelaksowana jak nigdy. Wróciłam do domu pogwizdując po drodze. Byłam w czymś zbliżonym do dobrego nastroju od czasu Rio i natychmiast wybuchnęłam płaczem w drodze na piętro. Dzięki Bogu Jace wyszedł wtedy po zakupy do sklepu. Zamknęłam się w łazience i dostałam kompletnie niepasującego do mnie napadu szlochu, po którym wzięłam gorący prysznic. Gdy świt zajrzał w okna mojej sypialni, spałam po raz pierwszy od wielu tygodni. To był płytki, niespokojny sen, ale mimo wszystko sen. To przesądziło sprawę. Zapisałam się na kolejną wizytę. Przychodziłam tu co miesiąc, chyba że akurat byłam na polowaniu, i za każdym razem było tak samo: jej delikatne palce jak z żelaza ugniatały moją skórę, koiły mnie. Przed jej dotykiem nie musiałam się bronić. Ja jej płaciłam a ona mnie masowała. Proste. I nieskomplikowane. Dlaczego wszystko nie mogło takie być? - Na długo zostajesz w mieście? – spytała łagodnym głosem. Gdybym nie chciała rozmawiać, milczałaby. - Na trochę. Nie wiem kiedy dostanę kolejne zlecenie – poczułam mimowolny dreszcz jaki wstrząsnął moim ciałem. Ona też musiała go wyczuć, bo jej dotyk złagodniał. - Za mocny ucisk?

Nie mogłabyś mnie skrzywdzić nawet jeśli byś próbowała, Szamanie. A przynajmniej nie bez miecza czy pistoletu i dużej dozy szczęścia. - Nie. Akurat. Chciałabym wiedzieć, czym dokładnie byłam. Żałowałam, że Japhrimelowi nie starczyło czasu, żeby mi o tym powiedzieć. Znów o nim myślałam. Wypuściłam z płuc powolny, rozluźniony oddech, zamykając oczy. - Tak sobie myślę – wyjaśniłam ponuro. - O czym? – spytała łagodnym tonem. Gdybym broniła się przez odpowiedzią, porzuciłaby ten temat. O demonie. O upadłym demonie, martwym demonie, którego znałam tak krótko ale nie mogłam przestać o nim myśleć. Nie zostawi mnie w spokoju. Tak samo, jak jedyny mężczyzna którego kiedyś kochałam, ten który zdradził mnie tak honorowo. Byłam zawieszona między duchem, którego nie mogłam mieć i człowiekiem, do którego nie mogłam się zbliżyć. A przerzucanie się z jednego polowania na drugie wcale w niczym nie pomagało. - O przeszłości. Rozległ się miękki śmiech. Nie przestawała masować moich pleców. Ugniatała obydwie strony pomagając sobie łokciem albo przedramieniem, naciskając na moją skórę całym ciężarem swojego ciała. - Niezbyt przyjemny temat do rozmyślań. To było niedopowiedzenie roku, słonko. - Nie. Obróciłam twarz w zagłębieniu. Szmaragd wszczepiony w mój policzek wbił się odrobinę w ciało. Sierra odsunęła prześcieradło na bok i zajęła się moimi nogami. Przełknęłam ślinę. - Masz świetną skórę – miło z jej strony, że zmieniła temat. Pikantny zapach khypii przybrał na sile, przypominając mi wnętrze domu Gabe. Uwielbiała ją palić. – Szczęściara. - Mhm – z moich ust wydobył się niekreślony dźwięk. Załapała aluzję i zamilkła, a ja zaczęłam rozmyślać, coraz bardziej poirytowana. Próbowałam sobie wmówić, że martwiłam się polowaniami. Jace zaczynał już wyglądać na zmęczonego. Dziesięć polowań w mniej niż sześć miesięcy, z których żadne nie przypominało bułki z masłem, a on nigdy nawet nie odezwał się słowem i nie zgłaszał żadnych sprzeciwów. Na dodatek nalegał, żebym zabierała go ze sobą, a ja za każdym razem ulegałam jego naciskom. Pozwalałam na to, oczekiwałam tego, traktowałam go jak za dawnych, dobrych czasów, kiedy to uczył mnie jak śledzić, jak pozwalać swojej intuicji żeby mnie prowadziła, jak zwietrzyć ofiarę i stać się rzeczą, którą się ścigało, jak wynajdywać klientów, którzy zapłacą za coś więcej niż tylko legalne polowanie. Przyznaj się, Danny. Nie chcesz spuścić go z oka. Boisz się, że zniknie i już nigdy nie wróci, albo że będziesz musiała wracać do pustego domu. Ta myśl była niebezpiecznie blisko prawdy. Fakt, że Jace nigdy nie pytał o Japhrimela tylko ułatwiał udawanie, że nic się nie stało, że po prostu mieszkaliśmy sobie razem pod jednym dachem. Jak współlokatorzy, na zasadzie lukratywnego partnerstwa. To wszystko przypominało starannie prowadzony taniec, w którym on robił krok do przodu, a ja się wycofywałam, ale nigdy nie dość szybko i daleko. Czyżby czekał aż zapomnę o Japhrimelu? Minęło dopiero kilka dni, Danny. A on był demonem. Okłamał cię w sprawie córki Doreen, w sprawie Santino i co do planów Lucyfera. Co jest z tymi facetami, z którymi coś mnie łączy i z ich awersją do mówienia prawdy? - Odwróć się na drugą stronę – powiedziała łagodnym głosem Sierra. Przekręciłam się, gdy przytrzymywała prześcieradło. Potem wsunęła zagłówek pod moje kolana i zaczęła masować

przód moich nóg. Dźwięk wody spływającej z fontanny uspokajał mnie, tak samo jak zapach khypii i silne palce Sierry. Dokładnie wiedziała gdzie były ogniska bólu. Ja też bym to wiedziała, gdybym była człowiekiem. Tyle że wtedy nigdy nie pozwoliłabym się nikomu dotknąć, nawet gdy za to płaciłam. Rozmasowała mój brzuch, ale lewe ramię zostawiła w spokoju. Nie spojrzałam w dół żeby zobaczyć płynny glif w oprawce z blizn, który wyglądał raczej jak ozdoba niż znamię, znak demona. Czy to było jego Imię? Zastanawiałam się nad tym już nie pierwszy raz. Czy też „najlepiej zużyć przed końcem?” Lucyfer naznaczył mnie nim, tak jak Nichtvren swoich niewolników. Więc może rzeczywiście był znakiem. Gwałtowna fala odrazy i gorąca przetoczyła się przez mój żołądek, wszystko na raz. Usta Japhrimela na moich, dotyk jego skóry, oznaka pożądania, która nie wymagała żadnego wyjaśnienia... Moje pierścienie rozbłysły, a potem wróciły do stanu leniwego wirowania. Moja aura rozjarzyła się wirującymi, diamentowo czarnymi płomieniami demona i iskrami, które świadczyły o tym, że byłam Nekromantą. Nie pasowałam teraz do żadnego wzoru Mocy. Masaż kończył się tym, że Sierra rozplątywała moje włosy z warkocza i masowała skórę mojej głowy. Nie miałam pojęcia jakiego rodzaju napięcie gromadziło się w cienkich ścięgnach i płaskich mięśniach otaczający czaszkę. To było takie nierzeczywiste. Jak dotąd moim ulubionym momentem całego masażu była chwila, kiedy rozplątywała mój warkocz. Czułam się wtedy tak, jakby Doreen znów bawiła się moimi włosami. Doreen. Wyglądało na to, że dzisiaj był dzień nieprzyjemnych wspomnień. Chciałam, żeby Trina zadzwoniła do mnie z wiadomością, że ma dla mnie kolejne zlecenie. Gdzieś musiała czekać na mnie robota, przy której nie będę miała czasu żeby zwolnić ani rozmyślać. Ani pamiętać. Wspomnienia, gniew, poczucie winy. Święta trójca. Dobre paliwo podsycające każde polowanie i wymierzanie sprawiedliwości. Czy kiedykolwiek czułam coś łagodniejszego? No cóż, mogłam dodać do tej listy także wstyd. Wstyd, jaki odczuwałam opłakując ciągle martwego demona, którego znałam zaledwie kilka dni, który zmienił mnie w coś, na co czasami z trudem mogli patrzeć moi przyjaciele. Westchnęłam, gdy palce Sierry wysunęły się z moich włosów. - Lepiej? – spytała. - O wiele lepiej – zanotowałam sobie w pamięci, żeby tym razem dać jej czterdziestoprocentowy napiwek. Otworzyłam oczy, moja lewa dłoń zwinęła się w pięść, tak jakby szukała smukłego kształtu miecza w osłonie. To był nawyk. W końcu niemal cały rok spędziłam nie nosząc przy sobie miecza. Moja prawa dłoń nie zwijała się już w szpon. Wyprostowała się, palce były rozluźnione. Znak na mojej skórze pozostał zimny i bierny. – Dzięki, Sierra. - Nie ma za co. Napijesz się herbaty czy wolisz już wyjść? Taktownie z jej strony. - Lepiej już pójdę. Dzięki. - Zawsze jesteś tu mile widziana, Danny. Do zobaczenia w następnym miesiącu – wycofała się, zostawiając po sobie pikantny zapach Szamana i woń ludzkiego rozkładu. Zaczerpnęłam kolejny głęboki haust powietrza przesyconego aromatem kyphii i wypuściłam w ciemność, wpatrując się w pomalowany na biało sufit. Drzwi zamknęły się za nią miękko, a ja leżałam na stole jeszcze przez chwilę. Byłoby dobrze, gdyby Trina znalazła mi kolejną pracę. Tylko jedną, powiedziałam sobie. Potem może zrobię sobie wakacje. Zamknę i zapieczętuję magicznie dom i pojadę na wyspy czy gdziekolwiek indziej. Będę przeglądać więcej rejestrów Magich i łamać ich szyfry, i sprawdzę czy któryś z nich będzie wiedział czym jestem. Może nawet znajdę krąg, który weźmie mnie do siebie na praktykę, mimo tego że jestem już na to za stara. Szkolenie które przeszłam ciągle się liczyło, mój instynkt nie wyszedł z wprawy, a poza tym, kto mógł

wiedzieć jak długo mogłam teraz żyć? Demony naprawdę są nieśmiertelne, chyba że zostaną zabite przy użyciu siły albo popełnią samobójstwo. Kto był w stanie określić jak długo tu będę? Nie znosiłam tej myśli. Zwykle czekała do południa, kiedy próbowałam zasnąć, i wtedy się pojawiała. No dobra, Valentine. Zbierz dupę w troki, idź do domu i się przebierz. Zsunęłam się za stołu, owijając prześcieradłem. Po pięciu minutach byłam już ubrana, a po kolejnych pięciu w pełni uzbrojona. Wyszłam tylnymi drzwiami i minęłam bramę. Ruszyłam ku Dziewiątej i przeszłam przez University District, żeby rozciągnąć trochę nogi i pomyśleć. Najlepiej myślało mi się podczas ruchu, a przynajmniej dzięki temu wrócę do domu na czas akurat żeby obejrzeć jakieś głupoty w telewizji. Wcisnęłam kilka guzików na opasce, żeby uiścić opłatę dla Sierry i dorzucić procent do napiwku. Musiałam powiedzieć Trinie żeby załatwiła mi kolejne spotkanie w następnym miesiącu. Powietrze na zewnątrz było przepełnione wilgocią. Zapach ogrodu Sierry tymczasowo zabił odór wiszący w powietrzu Saint City. Spojrzałam w niebo, z nawyku zeskanowałam swoje otoczenie i wracając z powrotem do swojego życia, poczułam, jak moje ramiona znów przygniata znajomy ciężar napięcia.

ROZDZIAŁ TRZECI Dwa dni później brzęczący dźwięk wyrwał mnie z niespokojnego na wpół transu. Leżący obok mnie Jace wymamrotał coś przez zaciśnięte usta. Przekręciłam się na plecy, spojrzałam na zegarek i westchnęłam. Bawełniane prześcieradła leżały skotłowane wokół moich nóg. Znowu przewracałam się na łóżku. Trzecia po południu. Za sobą mieliśmy kolejną pijacką noc spędzoną na oglądaniu Indiany Jonesa, Magiego i Father Egyptos. Wraz z popołudniową pocztą przyszedł list, niezaadresowana, welinowa koperta z ciężką, szkarłatną, woskową pieczęcią. Gdy ją podniosłam, wyczułam powiew intensywnego, pikantnego zapachu. Demon. Moje ręce poruszały się wbrew mojej woli, drżąc, gdy rozrywały piękną, ciężką kopertę. Na grubym papierze widniało starannie wykaligrafowane zdanie. Dante, chciałbym z tobą porozmawiać. Podpisano je zwykłym L. Tak jakbym nie wiedziała od kogo ten list. Od Księcia Piekła. Lucyfer wysłał mi krótki liścik. Próbowałam sobie wmówić, że nic mnie to nie obchodzi, wrzuciłam go do rozdrabniarki śmieci i piłam z Jace’em drinka za drinkiem. Nie żeby mi to pomogło. W ogóle nie mogłam się upić. Jace znów wymruczał coś pod nosem i przewrócił się na drugą stronę, odwracając się do mnie szerokimi, umięśnionymi plecami. Tatuaż w kształcie skorpiona na jego lewej łopatce zmieniał niespokojnie kształt, wyrysowany czarnym tuszem kolec jadowy wyginał się. Cienkie, białawe kreski blizn pokrywały mięśnie twarde jak kamień, szpecąc skórę która nigdy nie traciła opalenizny Nuevo Rio. Zwalił się na moje łóżko dlatego, że pokój na dole był za daleko, a on był zbyt nawalony żeby tam dojść. Poza tym, słuchanie jak oddychał obok mnie było niemal kojące, podczas gdy ja próbowałam zasnąć. Jedyne co osiągałam, to stan podobny do transu, podczas którego mój mózg starał się odpocząć, ale i tak budziłam się bardziej zmęczona niż zasypiałam. Coś wisiało w powietrzu. Instynkt mi to podpowiadał. Moje pierścienie rozbłysły. Złota iskra spadła z bursztynowego kaboszonu, który nosiłam na środkowym palcu lewej ręki. Jasne, że coś wisiało w powietrzu. Nikt nie dzwoniłby do mnie późnym popołudniem jeśli to nie było coś ważnego. Żaden akwizytor nie dzwoniłby pod zastrzeżony numer psionika. Nie obchodziliśmy się z nimi łagodnie. Mimo że rzucanie uroku na ludzi ze zwykłej złośliwości było nielegalne, niektórzy z nas mieli paskudny nawyk ignorowania tego zakazu jeśli chodziło o tych handlujących wszystkim szakali. Poza tym, korporacjom nie opłacało pokrywanie kosztów zdjęcia uroku. Moje lewe ramię przeszył ból. Nagła, świeża fala zimna przepaliła je aż do kości. Gdybym go dotknęła, niemal poczułabym blizny przesuwające się pod moimi palcami. Powstrzymałam się przed tym żeby go dotknąć, jak zawsze, i zmieniłam pozycję, kręcąc ramieniem w stawie, gdy odpychałam od siebie ten niemal-sen. Telefon zadzwonił ponownie. To był najbardziej wkurzający dźwięk jaki od dawna słyszałam. Podniosłam słuchawkę, przeklinając tego kto pomyślał, że podłączenie telefonu akurat w tym miejscu to dobry pomysł. Swojego czasu to chyba rzeczywiście wyglądało jak dobry pomysł. Co znaczyło, że mruczałam te inwektywy pod swoim własnym adresem. - Sekhmet sa’es. Czego znowu? Biorąc pod uwagę swój stan, to było na tyle uprzejme, na ile było mnie teraz stać. Nigdy nie używałam opcji videotarczy zamontowanej w aparatach nowszego typu. Sama myśl o tym, że ktoś mógł zobaczyć mnie we wnętrzu mojego własnego domu bez zapakowania swojego tyłka do cholernego poduszkowca i bez zjawienia się na moim progu od razu mnie wkurzała.

Poza tym, jeśli chciałam odebrać telefon nago, to była to tylko i wyłącznie moja sprawa. - Danny – w słuchawce rozległ się głos Gabe. Ona była na szczycie listy wszystkich ludzi, których mogłam zidentyfikować zaledwie po jednym słowie. W jej tonie pobrzmiewało napięcie i pośpiech. – Zbieraj się. Jesteś mi potrzebna. Usiadłam wyprostowana, wyciągając prześcieradło spod Jace’a, który wymruczał coś niskim głosem na znak protestu i zwinął się w kłębek. - Gdzie? Usłyszałam jak się zaciąga. Znowu paliła. Zły znak. - Jestem na posterunku. Jak szybko możesz się tu zjawić? Wyciągnęłam rękę i potrząsnęłam Jace’a za ramię. Jego skóra pod moimi palcami była chłodna, moje polakierowane paznokcie drasnęły ją lekko. Obudził się trochę bardziej wdzięcznie niż ja, siadając prosto i chowając do osłony nóż który trzymał pod poduszką, gdy zdał sobie sprawę z tego, że rozmawiałam przez telefon a nie że byłam w niebezpieczeństwie. Obydwoje byliśmy nerwowi. To był skutek przeskakiwanie z jednego polowania do drugiego. - Już do ciebie jadę – powiedziałam. – Czekaj na mnie. Rozłączyła się. Odłożyłam słuchawkę na widełki i przeciągnęłam się. Ścięgna w mojej prawej dłoni zatrzeszczały, gdy spróbowałam rozciągnąć palce. Nic mi się nie śniło, ale to był najbardziej zbliżony do prawdziwego snu stan, jakiego zaznałam od trzech tygodni, i nie lubiłam gdy coś mi go przerywało. Polowanie nie było dobrym czasem na odpoczynek. Sen oznaczał zazwyczaj, że twoja ofiara właśnie uciekała. Tyle że ja zawsze miałam złe sny. Jedyny okres, kiedy się wysypiałam, miał miejsce wtedy, gdy mieszkała ze mną Doreen. Sedayeen potrafił uspokoić nawet najbardziej krnąbrnego Nekromantę, i to był kolejny powód dla którego za nią tęskniłam: za tą łagodnością, kiedy uspokajała mnie w środku nocy i odganiała koszmary, pozwalając mi pogrążyć się znów w błogosławioną ciemność. Na palcach jednej ręki mogłam policzyć chwile które spędziłam z Japhrimelem, tyle że ostatnią rzeczą jaką wtedy robiliśmy było spanie. - O co chodzi? – spytał śpiącym głosem Jace. Spuścił nogi na podłogę i sięgnął po dżinsy. Ja byłam już po drugiej stronie pokoju i zdejmowałam świeżą koszulę z wieszaka, nie pamiętając jak się tam właściwie znalazłam. Przeszłam jeszcze raz, tym razem używając ludzkiej szybkości. Musiałam wreszcie przestać to robić. Minęło dziesięć miesięcy, a ja ciągle nie mogłam się do tego przyzwyczaić. Pamiętałam, jak niesamowicie szybko poruszał się Japhrimel, i zastanawiałam się, czy i ja wyglądałam tak samo kiedy moje ciało mknęło przed siebie, a mój umysł próbował za nim nadążyć. Część mojej mocy, powiedział. Żeby uczynić cię silniejszą, mniej podatną na zranienia. Gdyby nie ten podarunek, to byłabym już martwa. Szczęściara Danny Valentine, twardsza niż przeciętny psionik. - Gabe dzwoniła. Jest na posterunku. Chce, żebyśmy tam przyjechali – nie musiałam ziewać, ale wzięłam głęboki oddech, zastanawiając się skąd to przemęczenie. Skoro nie musiałam spać, to czemu byłam taka znużona? Czy półdemony potrzebują snu? Żaden z dzienników Magich i żadna książka z dziedziny demonologii tego nie mówiły, a kolejne polowania znacznie skracały czas, w którym mogłam przeprowadzić research i się tego dowiedzieć. Tyle że wyszukiwanie informacji nastręczało mi tylko kolejnej porcji rozdrażnienia i niepokoju. - Cholera – Jace ziewnął i przeciągnął się. Odgarnął złociste włosy z twarzy, wciągnął koszulę i założył pas. Naoliwiona, giętka skóra, pistolety, noże... moje dłonie poruszały się jak automaty. Prawa ręka drżała niespokojnie dopóki nie potrząsnęłam nią tak, że aż stawy

zatrzeszczały. Wsunęłam głowę przez pas swojej czarnej, płóciennej torby i musiałam się zatrzymać i wziąć kolejny głęboki oddech, zanim ułożyłam pas wzdłuż ciała. Możliwe, że to było kolejne polowanie. Miałam nadzieję, że to było kolejne polowanie. Duże, skomplikowane, takie, które sprawi, że bez przerwy będę zajęta załatwianiem jednej rzeczy za drugą. To nie miało znaczenia. Zdjęłam płaszcz z wieszaka i zarzuciłam na ramiona. Wsadziłam dwa główne noże do pochew. Broń zwisała swobodnie z mojego pasa, a pierścienie wypluły kilka złotych iskier. Znajome podekscytowanie mieszało się ze strachem ukrytym głęboko gdzieś w moich trzewiach. - Powiedziała coś więcej? – Jace potarł swoją twarz, ponownie ziewając. Jego aura zafalowała, kolczasta ciemność podrażniła powietrze. Moja własna energia, która okrywała mnie jak płaszcz, zareagowała, wyśpiewując niemal słyszalną odpowiedź. – Mam na myśli to, czy będzie mi potrzebny karabin. - Nie – wsunęłam dłoń do torby i sprawdziłam, czy mam tam dodatkowe pasy amunicji. Plazmówki ich nie potrzebowały, ale broń wyrzutowa tak. Światło słoneczne majaczyło na krawędziach rolet. Czułam się ospała i powolna, tak jak zawsze w ciągu dnia. – Wystarczy ci kij. Gdyby chciała żebyś przyszedł z karabinem, to nie zadzwoniłaby tylko przyszła tu osobiście. - Trafna uwaga – jakim cudem facet po wypiciu trzech czwartych Chivas Red mógł być taki rozbawiony? Ciągle mogłam wyczuć bijący od niego kwaśny zapach i Moc metabolizującą alkohol. – Kurwa mać. Chyba ciągle jestem pijany. - To dobrze – wepchnęłam kolejne dwa pasy amunicji do torby. Opłaca się być przygotowanym. – Przynajmniej będziesz zrelaksowany. Chodźmy.

ROZDZIAŁ CZWARTY Popołudniowe słońce sprawiało, że włosy Jace’a płonęły oślepiającym blaskiem. Zamrugałam, potarłam oczy i wyślizgnęłam się z taksówki, podczas gdy Jace kończył płacić kierowcy w okularach za kurs. Facet przyjął pięćdziesięcioprocentowy napiwek, żeby zawieźć nas na posterunek w rekordowym tempie. Mój żołądek ciągle wywracał się na drugą stronę. Całe szczęście, że półdemony nie wymiotowały zbyt często. A przynajmniej ja nie wymiotowałam. I byłam jedynym znanym sobie przypadkiem, który tego nie robił. To ułatwiało robienie pochopnych uogólnień. Nigdy nie byłam fanem pochopnych uogólnień, ale zawsze byłam za efektywnością. Jace wygramolił się z taksówki i stanął obok mnie, gdy pojazd uniósł się w powietrze i wjechał na pas ruchu. Wzięłam głęboki wdech, nabierając w płuca smrodu, który w Saint City uchodził za powietrze, pełnego wyziewów umierających komórek i przesyconego zapachem rozkładu. Zmarszczyłam nos. Wypuściłam z ust cichy gwizd. Moje pierścienie wirowały stabilnym światłem. - Spójrz – Jace przeczesał palcami swoje włosy. Stuknął kijem o chodnik, co zabrzmiało jak huk dwóch zderzających się kul bilardowych. Gabriele Spocarelli czekała na nas. Stała na schodach prowadzących na posterunek policji. Była niską, szczupłą i pełną wdzięku tancerki baletowej kobietą. Jedwabiście gładkie, ciemne włosy miała obcięte na boba, stanowiącego oprawę dla jej klasycznie pięknej twarzy. W kącikach jej ciemnych oczu pojawił się cień kurzych łapek, a jej postawa wyrażająca spokojne skupienie pogłębiła się... O ile to w ogóle było możliwe. Z kącika jej pięknych ust zwisał niezapalony papieros. W rzeczy samej. Nie była zadowolona. Gdyby go zapaliła, sprawy miałby się inaczej. Ale niezapalony papieros plus napięte ramiona i aura połyskująca na niebieskofioletowo na tle nekromanckich iskier składały się na obraz bardzo niezadowolonej Gabriele. Jej szmaragd rozbłysnął na powitanie. Tatuaż na jej lewym policzku poruszył się lekko, linie wyrysowane tuszem na jej jasnej skórze zmieniły kształt. Mój lewy policzek zapłonął w odpowiedzi, wysyłając wiązkę elektrycznej energii w głąb mojej szyi. Moc zabarwiła powietrze elektrycznością. Podeszłam ostrożnie, moja prawa ręka zaczęła boleć. To był znajomy ból, więc go zignorowałam. Obserwowała nas, gdy wchodziliśmy na schody, stojąc nieruchomo w miejscu. Jej aura błysnęła głębokim fioletem zmieszanym z czerwienią, przypominając siniak. Nie. Gabe wcale nie była rozbawiona. - No cóż – powiedział Jace zza moich pleców. – Piękna jak zawsze. Jak się ma Eddie? - Monroe – skinęła nieznacznie głową. To była jedyna oznaka szacunku, jaką skłonna była mu okazać. Ani ona ani Eddie nie wybaczyli Jace’owi jego zdrady i powiązań z demonem, który zabił Doreen i który prawie załatwił też mnie – ale przynajmniej ze względu na mnie zachowywali pozory uprzejmości. Uczestniczyłam tylko w jednym, krótkim, napiętym spotkaniu, które miało miejsce sześć miesięcy temu gdzie uzgodniliśmy, że nikt nikogo nie zabije i że wszystkie rachunki zostały wyrównane. Jace nie wiedział, że głową Rodziny od której uciekł, był Vardimal Santino, i zgodziliśmy się co do tego, że tylko to można było uznać za okoliczność na tyle łagodzącą, żeby nie wykluczać go ze swojego kręgu. No cóż, Gabe i ja się zgodziłyśmy. Eddie tylko obrzucił nas morderczym spojrzeniem i przestał grozić, że go zabije, więc wszyscy byliśmy o wiele szczęśliwsi, gdy w Fa Choy’s spotykałyśmy się tylko we dwójkę. Gabe odwróciła wzrok, tak jakby nie mogła już na niego patrzeć - Przesyła pozdrowienia. Szybko dotarliście. Wzruszyłam ramionami.