mek4

  • Dokumenty6 660
  • Odsłony400 789
  • Obserwuję297
  • Rozmiar dokumentów11.2 GB
  • Ilość pobrań304 837

Saintcrow Lilith - Dante Valentine 3 - Prawa Ręka Diabła

Dodano: 6 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 6 lata temu
Rozmiar :1.6 MB
Rozszerzenie:pdf

Saintcrow Lilith - Dante Valentine 3 - Prawa Ręka Diabła.pdf

mek4 EBooki
Użytkownik mek4 wgrał ten materiał 6 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 204 stron)

THE DEVIL’S RIGHT HAND

PRAWA RĘKA DIABŁA TŁUMACZENIE: ERICA NORTHMAN

Prosto ku błękitnym, kryształowym ścianom domeny Śmierci… Trzepoczące, przejrzyste draperie dusz otoczyły mnie ze wszystkich stron. Byłam do tego przyzwyczajona – w końcu byłam Nekromantą – lecz nie mogłam dostrzec tej jednej duszy, której szukałam. Nie widziałam Ŝadnego unikalnego wzoru, który potrafiłabym rozpoznać, Ŝadnej skrystalizowanej smugi psychicznej i eterycznej energii zawierającej w sobie niewidzialne odbicie zmierzwionych, złocistych włosów i niebieskich oczu. Rozejrzałam się w poszukiwaniu i byłam wdzięczna za to, Ŝe jego tu nie było. Skoro go tu nie było, nie musiałam stawać z nim twarzą w twarz. Zamiast tego, moje spojrzenie przyciągała druga strona mostu, gdzie stała Śmierć, opuszczając lekko swoją smukłą, psią głowę jako skinięcie. Za moim bogiem stała cienista sylwetka. Płomienie trzeszczały dokoła kształtu przypominającego kobitę. Jej lwią głowę otaczał nimb wirującego pomarańczu. Podmuch płomieni i dymu oślepiły mnie na chwilę. Uniosłam swój miecz na oślep jako obronę przez Mocą, która mogła spopielić mnie do kości. CHWAŁA DLA LILITH SAINTCROW „Szukasz powieści z kopiącą tyłki bohaterką? Ta się doskonale nada.” - BooksellerChick.com „Jest odwaŜną, charyzmatyczną postacią z ciętym jezykiem i skłonnościami samobójczymi. Jak jej nie kochać? Fani Laurel K. Hamilton polubią mroczny i poruszający debiut pisarski Saintcrow.” - Publishers Weekly „Lilith Saintcrow jest jedną z najlepszych pisarek nurtu urban fantasy tych czasów. Jej postaci są świetnie naszkicowane i absolutnie prawdziwe, a główna bohaterka jest silną kobietą obdarzoną potęŜną magią.” - Harriet Klausner Dla Kazuo, mojego najlepszego przyjaciela. Non satis est ullo, tempore longus amor. Propertius Gubernator wojskowy: Patrzysz na męŜczyznę, który moŜe przebić cię mieczem bez mrugnięcia okiem. Mnich: Patrzysz na męŜczyznę, który moŜe zostać przebity tym mieczem bez mrugnięcia okiem. - stara koreańska powiastka ludowa Ostatnia z teorii jest bardzo intrygująca: co jeśli Przebudzenie zostało spowodowane przez zbiorową ewolucję ludzkiej rasy? Talent psioniczny przez Przebudzeniem notorycznie zawodził. Ustawa Parapsychiczna, poprzez skodyfikowanie i umoŜliwienie trenowania

psionicznych zdolności, sama w sobie nie moŜe być wytłumaczeniem dla rozkwitu Talentu i zdolności magicznych tuŜ przed jej wejściem w Ŝycie – obojętnie jak głośno sprzeciwialiby się temu apologiści Adriena Ferrimana. Następstwem teorii zbiorowej ewolucji jest trwały pogląd, Ŝe odpowiedzialna za to była inna forma inteligencji. Stare podania o materiale genetycznym demonów łączącym się z ludzkim kodem genetycznym pojawiało się w tym sporze tyle razy, Ŝe stało się banałem. Ale kaŜdy Magi powie, Ŝe fascynacja demonów ludźmi nie moŜe być wytłumaczona Ŝadnym sposobem, chyba Ŝe, jak sami twierdzą, rzeczywiście mieli udział w naszej rewolucji. Jeśli istnieje chociaŜ jedna reguła w postępowaniu z demonami, to taka, by pamiętać o ich zaborczej naturze. Demon prędzej zniszczy obiekt swojego uczucia, niŜ pozwoli mu odejść. W tym sensie nie róŜnią się niczym od ludzi. Druga reguła jest równie waŜna: tak samo jak loa lub etrigandi, pojęcie prawdy według demona całkowicie róŜni się od ludzkiej definicji tego słowa. Pojęcie prawdy według demona moŜe dostosować się w danym momencie do danej sytuacji lub Ŝeby osiągnąć określony cel. To prowadzi nas do popularnego Ŝartu, Ŝe prawnicy są świetnymi Magi, w co autor moŜe uwierzyć. W rzeczywistości moŜna powiedzieć, Ŝe zazdrości i fałszu nauczyliśmy się od demonów, albo to oni złapali te skłonności od nas jak zarazę… Z tym, Ŝe ta druga opcja jest raczej mało prawdopodobna, biorąc pod uwagę to, jak bardzo starą są rasą… - z Teorii i Demonologii: Podręcznik Magiego napisany przez Adrienne Spocarelli

ROZDZIAŁ PIERWSZY - To dla ciebie – powiedział nieśmiało Japhrimel. Jego oczy zapłonęły zielonym ogniem, w głębi którego pojawiły się nieregularne runiczne wzory na chwilę przed tym, jak powróciły do swojej niemal ludzkiej ciemności. Zamrugałam, biorąc od niego paczkę. Była cięŜka, owinięta w niebieską satynę i ozdobiona szeroką, białą, jedwabną wstąŜką zawiązaną w kokardę. Odepchnęłam od siebie wielką, obłoŜoną skórą ksiąŜkę i potarłam miejsce na karku tuŜ pod cięŜką kaskadą moich włosów. Długie godziny czytania i łamania kodów sprawiły, Ŝe moje widzenie stało się nieostre. Biały marmur za nim rozpłynął się w zamgloną smugę. Przez chwilę jego twarz wyglądała dziwnie. Po chwili poznałam go i zaczerpnęłam powietrza, zaciągając się jego znajomą wonią cynamonu i piŜma. Znak na moim ramieniu zapłonął reagując na jego obecność, dobrze znany mi słodki ból sprawiający, Ŝe oddech uwiązł mi w gardle. Pokój pogrąŜony był w ciemności, którą rozjaśniała jedynie antyczna, mosięŜna lampa z zielonym abaŜurem. - Kolejny prezent? – Mój głos otarł się o moje wyschnięte, ciągle zniszczone gardło. Będąc z nim sam na sam nie musiałam martwić się o jego chropawość. TatuaŜ na moim policzku zwinął się, a szmaragd wypluł z siebie pojedynczą iskrę na powitanie. - W rzeczy samej. – Japhrimel dotknął mojego policzka dwoma palcami, wysyłając falę płynnego ognia w dół moich pleców w postaci powolnej, równej kaskady. Jego długi, ciemny płaszcz ze stójką poruszył nieznacznie, gdy się wyprostował, a jego palce niechętnie opuściły mój policzek. – Dla najpiękniejszej Nekromantki na świecie. Roześmiałam się. Pochlebstwa zaprowadzą cię wszędzie. - Sądzę, Ŝe Gabe jest piękniejsza, ale masz prawo do własnej opinii. – Przeciągnęłam się, odchylając głowę do tyłu i próbując pozbyć się sztywności mięśni. – Co to takiego? – Paczka była wielkości mojej ręki, od nadgarstka do łokcia, i równie cięŜka co kawałek metalu lub kamień. Japhrimel uśmiechnął się. Kąciki jego ust uniosły się ku górze i zmiękły. Ciemne oczy przybrały niemal ludzki wyraz. Było mu z nim do twarzy – zazwyczaj bywał wściekle ponury. Biła z niego czułość, jak zwykle sprawiając, Ŝe całe moje ciało stało się dziwnie gorące. Spojrzałam na paczkę i dotknęłam wstąŜki. Ostatnim prezentem była wspaniale zachowana kopia Dziewiątych Drzwi do Piekła autorstwa Perezareverte. Skórzana oprawa ksiąŜki była w idealnym stanie, zupełnie jakby dopiero co została wydrukowana w starej Venizii ponad tysiąc lat temu – albo leŜała w gablocie aŜ do teraz. Dom teŜ był prezentem – połyskliwa, marmurowa willa połoŜona na wsi w Toscano. Wspomniałam kiedyś, Ŝe byłam zmęczona ciągłym podróŜowaniem, więc wręczył mi klucz do drzwi frontowych pewnego wieczora po kolacji. Moja biblioteka oddychała wokół mnie, pogrąŜona w głębokim cieniu. śadna z pozostałych lamp nie była włączona. Teraz, gdy juŜ nie byłam pogrąŜona w nauce, usłyszałam szuranie ludzkich stóp w korytarzu – słuŜba sprzątała dom i gotowała. Sieć ochronna otaczająca budynek szumiała. Wszystko było na swoim miejscu. W takim razie czemu byłam taka niespokojna? Gdybym miała więcej rozumu w głowie powiedziałabym, Ŝe zdenerwowanie było ostrzeŜeniem. Przeczuciem. śe mój niewielki dar jasnowidza pracował nadmiernie. Na boga, oby nie. Bawię się jak nigdy w swoim Ŝyciu. Znów potarłam powieki i pociągnęłam za wstąŜkę. Jedwab okazał się chłodny i śliski w zetknięciu z moimi palcami. Kolejne ziewnięcie wyrwało mi się z ust – zajmowałam się łamaniem kodów przez pełne trzy dni i niedługo będę potrzebowała przerwy. - Nie musisz ciągle dawać mi… och, dobry BoŜe…

Satyna rozwinęła się odkrywając posąŜek zrobiony z idealnego, szklistego obsydianu przedstawiającego kobietę z głową lwa siedzącą na tronie. Słoneczna tarcza nad jej głową była odlana z czystego, miękkiego klepanego złota. Płonęła w przyćmionym świetle. Wypuściłam z płuc zdumione westchnięcie. - Och, Japhrimel. Skąd… Usiadł na krześle naprzeciwko mojego. Miękkie światło padające z lampy o szerokim spektrum przesuwało cienie po jego ponurej twarzy sprawiając, Ŝe zieleń jego oczu wirowała jak iskry strzelające nad ogniskiem. Jego oczy często miały w sobie jedną czy dwie takie iskry, gdy na mnie patrzył. - Podoba ci się, Dante? Zwyczajowe pytanie, tak jakby wątpił w to, Ŝe mi się spodoba. Podniosłam posąŜek i poczułam brzęczenie w szklistym kamieniu. Był idealny, tak jak wszystkie jego prezenty. Zabawne uczucie roztapiania się od środka odczuwalne za moimi Ŝebrami było mi juŜ teraz znajome, ale nic nie było w stanie odebrać mu dziwności. - Jest piękna. - Słyszałem, jak wzywasz imienia Sekhmet – wyciągnął przed siebie swoje długie nogi zupełnie jak zwykły męŜczyzna. Jego oczy znów pociemniały, dotykając mnie, przesuwając się po mojej skórze jak pieszczota. – Podoba ci się? - Oczywiście, Ŝe mi się podoba, idioto. – Opuszkiem palca musnęłam jej ramię. Mój długi, polakierowany na czarno paznokieć drasnął je lekko. – Jest niesamowita. – Moje oczy odnalazły jego, a wtedy znak na moim ramieniu zapulsował, wysyłając fale ciepła po mojej skórze i przenikając do moim kości. Ten niefizyczny dotyk był równie intymny co zwykły. – Coś się stało? Jego uśmiech zblakł nieznacznie. - Czemu pytasz? Wzruszyłam ramionami. Poczułam niewielkie ukłucie poczucia winy. Był wobec mnie taki łagodny. Nie zasługiwał na moją neurotyczną niezdolność do ufania czemukolwiek. - To pewnie przez awersję do ludzkich związków. Zwykle jest tak, Ŝe gdy facet daje dziewczynie mnóstwo prezentów, to coś przed nią ukrywa. Co parę dni pojawia się nowy prezent. KsiąŜki, antyki, broń którą ledwo co umiem się posługiwać… Zaczynam się czuć zepsuta. Albo utrzymywana. Danny Valentine, Nekromanta i utrzymanka. Normalnie opera mydlana. - Ach – uśmiechnął się z ulgą. – W takim razie to tylko ludzka podejrzliwość. Wykrzywiłam twarz w grymasie, wytykając język. Roześmiał się na widok mojej miny. - Och, daj spokój. Z ledwością zdusiłam własny chichot. - Twoja przyjemność jest moją przyjemnością. A teraz czas na obiad. – Pochylił głowę, ciągle mając na twarzy cień uśmiechu. – Emilio przeszedł samego siebie, Ŝeby odciągnąć cię od twoich zakurzonych papierów. Na mojej twarzy znów zagościł grymas. OdłoŜyłam posąŜek na biurko i przeciągnęłam się tak, Ŝe aŜ stawy zatrzeszczały. - Zrobię się gruba. Ten kod zdaje się być prostszy od poprzedniego. Wygląda jak szyfr Ronsona ze zmienną, alfanumeryczną bazą. Mam nadzieję, Ŝe ten dziennik zawiera coś więcej o fizjologii demonów – zawsze mogło mi się to przydać. Ten traktujący o skrzydłach był bezcenny. Nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak olbrzymim okazaniem bezbronności było dla demona z WyŜszego Pokładu Piekła zamknięcie ochronnego pancerza swoich skrzydeł wokół innej istoty.

- Tak myślisz? – Jego uśmiech znów się poszerzył. – To z pewnością byłby bohaterski wyczyn. Chodź ze mną. Potrzebuję twojego towarzystwa. Jego przyznanie się do tego, Ŝe lubił moje towarzystwo i Ŝe go w ogóle potrzebował, nagle spowodowało, Ŝe zalała mnie fala ciepła. - To świetnie. Wiesz, naprawdę spodobało mi się prowadzenie tego researchu. Wcześniej nigdy nie miałam na to czasu. – Bo byłam zbyt zajęta spłacaniem kredytu. JuŜ nawet nie wspominając o tym, Ŝe skakałam od polowania do polowania tak szybko jak tylko umiałam, Ŝeby tylko nie mieć czasu na myślenie. Znów się przeciągnęłam i wstałam z miejsca. Podniosłam posąŜek, ponownie owijając go z niebieską satynę i podałam mu swoją dłoń. – Zakładam, Ŝe znowu będziesz próbował namówić mnie na to, Ŝebym przebrała się do obiadu. - Tak rzadko widuję cię w sukniach, hedairo. Czarny aksamit szczególnie by się do tego nadawał. Jego palce zamknęły się wokół moich, gdy wstał, nie kładąc na moją dłoń Ŝadnego cięŜaru. Podszedł bliŜej i przesunął dłonią w górę po moim ramieniu. Miałam na sobie jedwabną koszulkę i dŜinsy. Stopy miałam bose. śadnego pasa, Ŝadnej broni. Jedynie mój miecz leŜał na blacie biurka. Rzadko kiedy zostawiałam go bez osłony, poza sesjami sparingowymi. Trzymałam rękę w pogotowiu, niechętna do pozwolenia by mój bojowy refleks zardzewiał. Prawdopodobnie nie miałam się czym martwić – mięśnie i kości demona sprawiały, Ŝe byłam szybsza i wytrzymalsza niŜ jakikolwiek człowiek. Ale całe Ŝycie spędziłam na walce, a tego nie było coś, co moŜna było odłoŜyć na bok, obojętnie jak bardzo bezpiecznym się czuło. Sam pomysł, Ŝe stał tuŜ obok mnie a mój miecz był poza zasięgiem mojego ramienia, wcale nie sprawił, Ŝe poczułam niepewność czy tez panikę, tak jak to kiedyś miałam w zwyczaju. Kto by pomyślał. Jedyna osoba na ziemi, której ufam gdy jestem nieuzbrojona, to on. Pochyliłam się w stronę Japha, kładąc głowę na jego ramieniu. Napięcie prześlizgnęło się przez jego ciało. To było coś, czego nie czułam od czasu naszych kilku pierwszych dni, w miarę których oddalaliśmy się od Saint City. Jedyną rzeczą, która go koiła, była moja bliskość. Nauczyłam się, Ŝe lepiej było po prostu stanąć nieruchomo od czasu do czasu i pozwalać mu się dotykać. To nam ułatwiało wiele rzeczy. Zaczynałam przyzwyczajać się do dziwnego wraŜenia bycia praktycznie nieuzbrojoną w obecności demona. Upadłego demona. A’nankhimel. Słowa, którego ciągle nie udało mi się rozszyfrować. - Mówisz o tym futerale z czarnego aksamitu? Połowa mojej klatki piersiowej wystaje, gdy mam to na sobie. – Ton mojego głosu był lekki, Ŝartobliwy, ale pozwoliłam mu się trzymać. Cal po calu, jego napięcie się zmniejszyło, aŜ w końcu odpłynęło. - CóŜ to za wspaniała pierś. Absolutnie pierwsza rzecz, jaką zauwaŜyłem. – Ton jego głosu był, jak zwykle, powaŜny i ironiczny, zabarwiony cieniem rozbawienia. - Kłamca. Pierwszą rzeczą, jaką zauwaŜyłeś, był mój wkurzający ludzki nawyk zadawania pytań i bycie niegrzeczną. Potarłam policzkiem o jego ramię, Ŝeby go uspokoić. DuŜo czasu zajęło mi zaprzestanie myślenia i dbania o to, z czego zrobiony był jego płaszcz. Stawałam się w tym coraz lepsza. - Hmm. Pogładził mnie po włosach. Jego palce prześlizgnęły się przez długie, atramentowo czarne pasma. Często myślałam o tym, Ŝeby je skrócić, ale kiedy się nimi bawił, zawsze kończyło się na tym, Ŝe odkładałam te myśli na później. Przynajmniej nie musiałam ich juŜ farbować. Teraz były juŜ całkowicie, naturalnie czarne, od nasady po same końce. Jedwabiście czarne.

Takie same jak jego. Tak samo jak moja skóra, która była tylko o kilka tonów jaśniejsza od jego, i okrywający mnie jak peleryna zapach, lŜejszy ale zasadniczo ciągle taki sam. - Japhrimel? – Chropowatość, która nigdy nie opuszczała mojego głosu sprawiła, Ŝe powietrze zawirowało niespokojnie. Gardło juŜ mnie nie bolało, ale coś w moim głosie zostało zniszczone przez Ŝelazne palce Księcia Piekła. - Tak, moja ciekawska Dante? - Co się stało? – Objęłam go ramieniem i uścisnęłam lekko, Ŝeby wiedział, Ŝe mówię serio. – Jesteś… - Znowu jesteś w tym samym nastroju, Japh, kiedy zdajesz się słuchać czegoś, czego ja usłyszeć nie mogę, wypatrywać czegoś, czego ja nie widzę, a ta twoja wymuskana poza sprawia, Ŝe zaczynam się lekko denerwować. I mimo Ŝe wcale nie zraniłeś, to jesteś tak kurewsko ostroŜny, Ŝe czasami wolałabym Ŝebyś się zapomniał i posiniaczył mnie tak, jak to kiedyś zrobiłeś. - A co miało się stać, skoro jesteś w moich ramionach, hedairo? – Pocałował mnie czule i tęsknie w policzek. – Chodź. Obiad czeka. Potem, jeśli zechcesz, opowiem ci historię. - Jaką historię? Próbujesz odwrócić moją uwagę zupełnie jak dziecko przed pójściem spać. Na razie ci na to pozwolę. Bardzo często nie było widać, jak duŜo był ode mnie starszy. Podejrzewałam, Ŝe celowo powstrzymywał się, Ŝeby mi o tym nie przypominać. Idealny takt, coś, o czym nie miałam pojęcia, Ŝe demony mogą ćwiczyć. Są zadziwiająco prawe, nawet jeśli ich pojęcie bezstronnej prawdy często róŜni się od ludzkiej. Kolejne pytanie, na które Ŝadna z ksiąŜek nie dawała odpowiedzi. Jak bliska taktowi była prawość? Wykonał pełen gracji ruch, który jakimś cudem zakończył się wręczeniem mi miecza i pocałunkiem – pojedynczym, cnotliwym pocałunkiem w czoło. - Jaką tylko zechcesz. Jedyne, co musisz zrobić, to zdecydować. Emilio rzeczywiście przeszedł samego siebie. Bruschetta, kalmary, mięciutki chleb czosnkowy i świeŜa mozarella, makaron cytrynowy, wspaniały Franje Riesjicard, creme brulee. ŚwieŜe truskawki, duszone szparagi. Oliwki, których nie lubiłam, a które Emilio tak kochał, Ŝe nie potrafił sobie wyobrazić Ŝe komuś nie smakują. W końcu byliśmy w Toscano. Czym byłby tutaj posiłek bez oliwek? Drzewka oliwne porastające brązowawe wzgórza były prawdopodobnie starsze od samej Hegemonii. Spędziłam mnóstwo późnych popołudni na zgłębianiu pojedynczych egzemplarzy podręczników Magich zapisanych kodem. Japhrimel wyciągał się przy moim boku w cętkowanym cieniu sękatych drzew porośniętych szorstkimi, Ŝółtozielonymi liśćmi, a gorąco parowało z wznoszących się tarasowo wzgórz. Wygrzewał się jak kot, dopóki niebo nie zmieniło się w płachtę granatowego aksamitu nabijanego jałowymi gwiazdami. Wtedy wracaliśmy do domu zakurzonymi drogami, z jego ręką owiniętą wokół moich ramion i ksiąŜkami kołyszącymi się w przód i w tył w staroświeckiej, skórzanej torbie przypinanej pasami do uda. Uczennica i demon. Przeszłam podstawowy trening Magich tak jak kaŜdy psionik. Skoro Magi zajmowali się zjawiskami mocy i duszy juŜ przed Przebudzeniem, to właśnie oni byli tymi, którzy wypracowali sobie róŜne metody. Zbiór wczesnych technik był taki sam dla Magiego jak i dla Nekromanty, Szamana, Skinlina czy kaŜdego innego psionika. Dzisiejsi Magi byli poddawani wewnętrznemu, magicznemu treningowi w celu osłabienia murów pomiędzy światami i przeniknięciu do Piekła. To był rodzaj nauki, którą nabywało się latami, Ŝeby wszystko działało bez zarzutu – równieŜ dlatego większość Magich trudniła się bezpieczeństwem firm lub wykonywała w międzyczasie inne zajęcia. Japhrimel nie powstrzymywał mnie od kupowania starych, wydawanych w podziemiu dzienników na aukcjach lub od innych, nie całkiem przestrzegających prawa pośredników, ale nie chciał powiedzieć co znaczyło bycie

Upadłym. Ale nie chodziło tylko o to. Nie pomagał mi takŜe w odcyfrowywaniu tych ksiąŜek… A dostanie się do terminu w jakimś kręgu Magich w ogóle nie wchodziło w grę, gdy Japh kręcił się w pobliŜu. O wiele bardziej byliby zainteresowani nim niŜ mną, nawet gdybym przekonała któregoś, Ŝeby wzięli do regularnego terminu psionika, który był juŜ na to za stary. Obiad został przygotowany w szerokiej jadalni z wysokim sufitem, w której stał stół z ciemnego drewna – wystarczająco duŜy by pomieścić szesnaście osób – udekorowany szeleszczącym, białym obrusem. Cieszyłam się mogąc delektować się jedzeniem, a Japhrimel zabawiał sam siebie układaniem niektórych z moich notatek – przyniesionych do stołu jako bunt przeciwko dobrym manierom – w zwierzęta z origami. Zawsze gubiłam jakieś gdy to robił, ale warto było móc patrzeć, jak tworzył je niemal z nieśmiałością. Jego złociste palce migały w powietrzu z delikatnością, o którą nigdy bym go nie posądziła. Emilio, gruby, okrągły Novo Italiano z wąsami stanowiącymi jego dumę, wszedł tanecznym krokiem do środka, niosąc talerz z czymś, co wyglądało jak… Nie moŜe być. - Bella! – Jego głęboki głos odbił się od ciepłych, białych, kamiennych ścian. Szkarłatny gobelin ze sklepu z antykami w Arrieto zatrzepotał przy ścianie, muśnięty przez ciepłe powietrze wpadające przez wysokie, otwarte okna. Mój miecz stał oparty o moje krzesło, śpiewając cicho do siebie. – Spójrz! - O nie. – Próbowałam zabrzmieć na uradowaną, zamiast na przeraŜoną-i-uradowaną-plus- winną. – Emilio, powiedz mi, Ŝe to nie to o czym myślę. - MoŜesz winić mnie – powiedział Japhrimel, a jego usta wygięły się w kolejny z rzadkich uśmiechów. – Ja podsunąłem mu ten pomysł. - Ty podsunąłeś mu pomysł z Czekoladowym Morderstwem? – CięŜko było mi powstrzymać się od śmiechu. – Japhrimel, przecieŜ ty nawet tego nie jesz. - Ale ty to uwielbiasz – odchylił się na swoim krześle. Origami w kształcie hipopotama przycupnęło na jego dłoni. – Ostatnim razem, gdy miałaś w ustach czekoladę… Gorąco zalało moje policzki i ucieszyłam się, Ŝe nie czerwieniłam się juŜ tak często. - Nie rozmawiajmy o tym teraz. – Zmierzyłam wzrokiem porcelanowy talerz, który połoŜył przede mną Emilio. Wilgotne, niebiańskie ciasto czekoladowe, kleiste i idealne, pełne migdałów – prawdziwych migdałów rosnących na drzewach, a nie ich syntetycznej odmiany. Wszystko co najlepsze dla Upadłego i jego hedairy. Ta myśl otrzeźwiła mnie. Spojrzałam na ciągle gorące ciasto udekorowane bitą śmietaną i wiórkami czekoladowymi. Wiśnie nasączone brandy i ułoŜone w nieskazitelny łuk leŜały po jednej stronie talerza. Mogłam wyczuć ciągle twardniejący cukier, mogłam niemal poczuć jego karmelizowanie. - Och – westchnęłam. – Emilio, to jest fantastyczne. Obojętnie ile ci płaci, to ciągle za mało. Machnął pulchnymi rękami. Palce miał grube i miękkie i w odróŜnieniu do mnie nie były pokryte zgrubieniami. Nasz kucharz nie przeszedł szkolenia bojowego. Nikt nie chciał zabijać okrągłego, italiańskiego mistrza kuchni, który nosił poplamione fartuchy i gestykulował swoimi tłustymi dłońmi chwiejącymi się na wszystkie strony jak slic. NajwaŜniejsze z tego wszystkiego było to, Ŝe podchodził do mnie na luzie – był jednym z niewielu ludzi, których nie odstraszał mój tatuaŜ. - Ch’cosa, s’gnora, ja nie gotuję dla niego. Ja gotuję dla ciebie. Spróbuj kęsa. ChociaŜ jednego. - Prawie się tego boję, jest takie piękne. – Uniosłam delikatnie widelec i zerknęłam na Japhrimela, który wyglądał na rozbawionego. Hipopotam zniknął z jego dłoni. Emilio czekał, niemal drŜąc z niecierpliwości. – Nie mogę. Ty musisz to zrobić. Emilio wyglądał na przeraŜonego, zupełnie jakby zaproponowała mu, Ŝeby posiekał własną matkę i Ŝuł ją. Jego wąsy zaczęły drŜeć. Podałam mu widelec.

- Proszę, Emilio, ja naprawdę nie mogę. – Zamrugałam, starając się nie wyglądać tak, jakbym trzepotała rzęsami. – Ty je zrobiłeś. Jest piękne. Zasługujesz na to, by przełamać je jako pierwszy. Pokręcił uroczyście głową. - Nie. Nie. Tak nie moŜna. – Wymierzył we mnie gruby palec. – Nie lubisz Czekoladowego Morderstwa? – Jego głos był podszyty pozorną urazą – był niezrównany jeśli chodziło o kłamanie w sprawie poczucia winy. Jego akcent zniekształcał Merican. Ciągle nie nauczyłam się Taliano. Roześmiałam się, ale dreszcz niepokoju przebiegł po moim kręgosłupie. Spojrzałam na Japhrimela, który przyglądał mi się teraz w skupieniu. Jego oczy wyglądały niemal na ludzkie, ciemne i płynne w świetle padającym z kryształowego Ŝyrandola wiszącego nad naszymi głowami. - Dziękuję, Emilio. Ona to uwielbia, ale zwyczajnie nie ufa temu prezentowi. Podejrzliwość leŜy w jej naturze. Zmarszczyłam usta. Nawet demon potrafił poradzić sobie z ludźmi lepiej ode mnie. - Tego nie powiedziałam. – I Ŝeby to udowodnić, przekroiłam nieskazitelną warstwę białej bitej śmietany, nabrałam trochę ciasta i wsadziłam porcję pełną grzesznych kalorii do swoich ust. Słodko-gorzka eksplozja smaku rozpuściła się na moim języku. Musiałam zdusić niski, pełen zadowolenia jęk zdumienia. Obojętnie ile razy Emilio by tego nie zrobił, ciągle byłam zaskoczona tym, jak cholernie dobre było to ciasto. To powinien być banał – kobiety i czekolada – ale niech mnie szlag, jeśli nie miał w sobie sporej dokładki prawdy. Nic innego nie sprawiało większej satysfakcji. - Sekhmet sa’es. – Otworzyłam oczy i zobaczyłam, Ŝe Japhrimel i Emilio wpatrują się we mnie tak, jakby wyrosła mi dodatkowa głowa. – To jest przepyszne. Czego znowu? - Dziękuję, Emilio – Japhrimel skinął głową, a usatysfakcjonowany kucharz wyszedł w podskokach z jadalni. Mój wzrok powędrował w stronę sterty moich notatek, które Japhrimel kartkował palcami. – Zrobię ci Ŝurawia. Podobno tysiąc takich ptaków moŜe zapewnić miejsce w niebie. Udało mu się wzbudzić we mnie iskierkę zainteresowania. - Naprawdę? W którym niebie? – Ciepły wiatr napłynął od wzgórz sprawiając, Ŝe dom skrzypiał. Tarcze ochronne – starannie utkane warstwy energii nałoŜone przez demona i Nekromantę – wibrowały wtapiając się w ściany, gdy Japhrimel uspokoił je mentalnym dotykiem. WraŜenie, Ŝe słuchał czegoś, czego ja nie byłam w stanie usłyszeć, znów powróciło. Spojrzałam mu w twarz. – Elysium? Nirvana? - Nie. MoŜe się mylę i to zapewnia jedynie powodzenie. – Kąciki jego ust wygięły się ku dołowi. – Smakuje ci? - Spróbuj. – Nabrałam trochę ciasta, bitej śmietany i nasączonych brandy wiśni na widelec. – Proszę. Naprawdę pochylił się do przodu, a ja nakarmiłam go kawałkiem Czekoladowego Morderstwa. Nie wiedziałam jaką nazwą Emilio ochrzcił to ciasto, ale ja nazywałam je morderstwem przez czekoladę. Japhrimel uwaŜał to za wystarczająco zabawne, więc nazwa została. Zamknął oczy, delektując się smakiem. Przyglądałam się uwaŜnie jego twarzy. Nawet w chwili, w której koncentrował się na deserze, jego palce ciągle się poruszały, składając papier w figurkę Ŝurawia z wygiętymi w łuk skrzydłami. - Bardzo ładny – zabrałam widelec z powrotem. – Nie miałam pojęcia, Ŝe jesteś taki utalentowany. - Hmm. – Jego oczy błysnęły zielenią dosłownie na sekundę, po której kolor został pochłonięty przez otchłań ciemności. – Inspiracja, hedairo.

- Taak. – Wzięłam kolejny kęs. Syreni śpiew czekolady rozbrzmiewał w moich ustach. – Facet jest geniuszem – powiedziałam, gdy juŜ mogłam. – Daj mu podwyŜkę. MoŜesz to zrobić, skoro wygląda na to, Ŝe na tym nie ucierpimy. Spytałabym cię, skąd mamy na to pieniądze, ale demony i pieniądze szły w parze. Poza tym, i tak zmieniłbyś temat, prawda? Tak jak zwykle. - Dla ciebie wszystko – powiedział, ale wyglądał na powaŜnego. śuraw zniknął. – Wygląda na to, Ŝe dni spędzane na ślęczeniu nad gryzmołami Magich cię męczy. - Gdybyś zwyczajnie wszystko mi powiedział, to byłoby mi o wiele łatwiej. – Zjadłam kolejny kawałek, dodając porcję wiśni. Miał rację, ciasto smakowało wybornie. Upiłam łyk wina, którego goryczka, jak idealnie wymierzony cios iaido, przełamała głębię smaku czekolady. – Co właściwie znaczy słowo hedaira? Daj mi chociaŜ jedną, małą wskazówkę, Japh. ChociaŜ jedną. Demony nie rozmawiały o A’nankhimel. Sądziłam, Ŝe to dlatego, Ŝe obraźliwe było sugerowanie, Ŝe mogły Upaść. Pytanie demona o Upadłych było jak pytanie Luddera o krzyŜówki genetyczne: cały ten temat był tak bardzo draŜliwy, Ŝe niewiele demonów – o ile w ogóle jakieś – były w stanie wytłumaczyć to racjonalnie. Japhrimel był strasznie skryty i małomówny w tej sprawie. Ja byłam powodem tego, gdzie teraz był. Zastanawiałam się, czy powinnam czuć się winna z tego powodu. Starałam się o to nie pytać. Nie mogłam się powstrzymać. To było jak zrywanie świeŜego strupa. Nigdy nie zabraniał mi poszukiwań, ale nie dawał mi niczego poza zwodniczymi wskazówkami. Jeśli to była jakaś gra, to jej sens był dla mnie kompletnie nieznany. - Hedaira oznacza ciebie, Dante. Czy opowiadałem ci juŜ historię świętego Antoniego? – Jedna, smoliście czarna brew uniosła się o ułamek do góry. Znak na moim ramieniu spręŜył się od ciepła, gdy na mnie spoglądał. – Czy teŜ moŜe wolałabyś usłyszeć tą o Leonidasie i Termopilach? Zagapiłam się na resztki ciasta. Szkoda byłoby je marnować, mimo Ŝe mój Ŝołądek był pełny i zadowolony. Ogarnęło mnie miłe znuŜenie po trzech dniach przekopywania się przez kody. Dlaczego nie chce mi o niczym powiedzieć? To nie jest tak, Ŝe proszę go o coś wielkiego. Zawsze to samo. W poprzednim Ŝyciu Ŝyłam z byłym demonem i nie mogłam zmusić go do udzielenia mi odpowiedzi na choćby jedno, cholerne pytanie. Kiedyś byłam świetna w dowiadywaniu się róŜnych rzeczy. Nabiłam nasączoną brandy wiśnię na widelec, wsadziłam do ust i przeŜułam, przyglądając mu się. Był zajęty przeglądaniem moim notatek. Tak jakby mogły mu powiedzieć cokolwiek, czego juŜ by nie wiedział. Znów usłyszałam znajomy szelest papieru. - Zrobić ci Ŝyrafę? - One wymarły – odłoŜyłam widelec na stół. – MoŜesz opowiedzieć mi znów tą o świętym Antonim, Japhrimel. Ale nie teraz. – Cisza zapadła pomiędzy nami. Wiatr wiejący od zbocza wzgórza wpadał do środka przez okna. – Dlaczego nie chcesz mi powiedzieć czym jestem? - Wiem czym jesteś. Czy to ci nie wystarcza? – Znów przekartkował moje notatki. – Wygląda na to, Ŝe robisz postępy. Wiesz co? Gdybym nie lubiła cię tak bardzo, to mielibyśmy bardzo powaŜny problem z twoim poczuciem humoru. - Postęp w kierunku czego? – Milczenie. – Japhrimel? - Tak, moja ciekawska Dante? – ZłoŜył kolejny skrawek papieru. Pajęcze linie mojego pisma znaczyły go drobnymi cętkami. Znak na moim ramieniu zapulsował, wołając do niego. Byłam zmęczona, wzrok miałam nadwyręŜony i bolał mnie kark.

- MoŜe powinnam wrócić do Saint City. NajwyŜszy Nichtvrenów ma tam zbiór ksiąŜek o demonologii. On i jego MałŜonka powiedzieli, Ŝe mogę ich odwiedzić kiedy tylko chcę. – Przyglądałam się jego twarzy, czując ulgę, Ŝe jej wyraz nie uległ zmianie. Wyglądało na to, Ŝe całkowicie skoncentrował się na składaniu papieru. – Byłoby miło ponownie zobaczyć się z Gabe. Nie dzwoniłam do niej praktycznie od miesiąca. I wydaje mi się, Ŝe moŜe mogłabym wrócić do Saint City bez konieczności trzęsienia się na całym ciele i chęci zwymiotowania. MoŜe. Prawdopodobnie. Przy ogromnej odrobinie szczęścia. - Skoro chcesz. – Ciągle pochłaniało go jego zajęcie. To było do niego zupełnie niepodobne, Ŝeby skupiać się tak mocno na czymś równie błahym gdy do niego mówiłam. Na jego twarzy, zupełnie jak nieproszony gość, znów odmalował się ten wyraz jak gdyby czegoś nasłuchiwał. Nocne powietrze wpadło do pokoju przez otwarte na ościeŜ okna. Uczucie niepokoju zmrowiło skórę na moich plecach. - Gdyby coś było nie tak, powiedziałbyś mi o tym prawda? Mówię zupełnie jak idiotka z opery mydlanej. Jestem akredytowanym Nekromantą i łowcą głów. Jeśli coś by było nie tak, to ja powinnam to wiedzieć, nie on. - Powiedziałbym ci to, co chciałabyś wiedzieć. – Wstał ze swojego miejsca jak mroczna fala. Jego płaszcz poruszał się bezgłośnie. W jego oczach błysnęła iskra zieleni. – Nie ufasz mi? Nie o to chodzi. W końcu kto inny jak nie on ochronił mnie przez śmiercionośną ka Mirovitcha w zrujnowanym bufecie Rigger Hall? PrzecieŜ to z nim opuściłam Saint City i to z nim spędzałam kaŜdą wolną chwilę. - Ufam ci – przyznałam, wystarczająco cicho tak Ŝe mój głos się nie załamał. – Tyle Ŝe trwanie w niewiedzy jest strasznie frustrujące. - Daj mi trochę czasu. – Jego głos musnął kamienne ściany i wprawił w drŜenie tarcze ochronne. Dotknął mojego ramienia gdy mnie mijał, podchodząc bezgłośnie przez pokój by wyjrzeć przez okno. Jego długi, ciemny płaszcz stopił się z zapadającą na zewnątrz nocą. Dostrzegłam błysk bieli – czyŜby ciągle trzymał w dłoni zwierzątko, które zrobił z moich notatek? – Upadek wcale nie jest taką prostą rzeczą. Demony nie lubią o tym rozmawiać. To przewaŜyło. Poczucie winy rozepchało się pod moimi Ŝebrami, dławiąc mnie. Upadł, a jednak nie miałam pojęcia co to właściwie znaczyło, poza kilkoma wskazówkami zebranymi ze starych ksiąg. Podzielił się ze mną swoją mocą, ze mną, ze zwykłym człowiekiem. Pomijając juŜ to, Ŝe teraz byłam czymś więcej niŜ tylko człowiekiem, pomijając to, Ŝe ciągle czułam się człowiekiem w sprawach, gdzie to miało znaczenie. - W porządku – odepchnęłam od siebie talerz i zebrałam notatki. – Jestem zmęczona. Idę spać. Odwrócił się od okna. Dłonie miał złoŜone na plecach. - Jak sobie Ŝyczysz. – Nawet słowa sprzeciwu. – Zostaw talerze. Mimo to ułoŜyłam je w schludną stertę. Nie opłacało się być niechlujnym, nawet jeśli miało się w domu słuŜbę. Przez całe Ŝycie zmywałam po sobie naczynia i czułam, Ŝe to niewłaściwe, Ŝeby miał to zrobić kto inny. Gdy się odezwałam, twarz miałam odwróconą w stronę resztek ciasta. - Jeśli jest coś, o czym mi nie mówisz, to i tak się tego dowiem prędzej czy później. - Wszystko we właściwym czasie. Niech go szlag, znów brzmiał na rozbawionego. Dante, jesteś idiotką. - Nienawidzę banałów. – Wsunęłam wszystkie notatki do pokiereszowanego, skórzanego folio i niosąc swój miecz, przeszłam przez pokój i stanęłam obok niego, gdy przyglądał się ciemności wzgórz pod niebem tak mrocznym jak granatowe wino. Zapach demona – ambry i palonego cynamonu – przybrał na sile by otoczyć nas jak peleryna. – Przepraszam, Japh.

Jestem głupia. – Nigdy wcześniej przeprosiny nie przychodziły mi z łatwością. Co znaczyło, Ŝe to jedynie bolały jak nóŜ wbity prosto w pierś, ale teraz juŜ nie przedzierały się przez nią z trudem. - To nie ma znaczenia. Jestem głupcem tak samo, jak kaŜdy Upadły jest po to, by nieść pocieszenie dla swojej hedairy. – Wybaczył mi, jak zwykle, i dotknął ramienia. – Mówiłaś, Ŝe jesteś zmęczona. PołóŜ się. No cóŜ, kolejny strzęp informacji. By nieść pocieszenie dla swojej hedairy. - Oddaj mi notatki, to się połoŜę. – Brzmiałam jak dziecko wściekające się z powodu roŜka z lodami. Tyle Ŝe znowu nawiedziła mnie myśl, Ŝe był ode mnie o wiele starszy. Ile właściwie miał lat? Więcej niŜ te wzgórza? Najstarsze dziecko Lucyfera, Upadły i na dodatek przywiązany do mnie. Jak kaŜdy Upadły jest po to, by nieść pocieszenie dla swojej hedairy. Czy to znaczyło, Ŝe kryło się za tym coś tak okropnego, Ŝe właściwie to wyświadczał mi przysługę nie mówiąc mi o tym? Wykonał jeden, szybki ruch i jednoroŜec z origami pojawił się w jego dłoni. Ujęłam go ostroŜnie, muskając palcami jego skórę. - Gdzie się tego nauczyłeś? - To długa historia, moja ciekawska Dante. Opowiem ci ją jeśli chcesz. – Nie uśmiechał się, ale jego ramiona były rozluźnione a wargi gładkie, a nie zaciśnięte w cienką, ponurą kreskę. Wyraz nasłuchiwania ponownie zniknął z jego twarzy. ChociaŜ raz zdecydowałam się na taktowne wyjście z sytuacji. - Brzmi nieźle. Opowiesz mi o tym, gdy będę czesać włosy. Kiwnął głową. Ciepła bryza wzburzyła jego kosmyki, trochę dłuŜsze na czole niŜ wtedy, gdy go spotkałam. - Niebo w rzeczy samej. Prowadź. Co to miało, do cholery, znaczyć? Zna ten dom lepiej niŜ ja, i to ja zawsze chodzę za nim jak szczeniak. - Wiesz, z czasem robisz się coraz dziwniejszy, a to juŜ coś znaczy. Chodź. – Sięgnęłam w dół i ujęłam jego dłoń. Jego palce oplotły moje i zacisnęły się na nich wystarczająco mocno, Ŝeby złamać ludzkie kości. Odwzajemniłam uścisk, zastanawiając się odrobinę. Zapominanie o tym, Ŝe byłam delikatniejsza zupełnie nie leŜało w jego naturze. Zazwyczaj był pierwszym, który mi o tym przypominał. – Hej, wszystko w porządku? Skinął głową. - A’tai, hetairae A’nankhimel’iin. Diriin. – Jego usta znów wygięły się ku dołowi, jak gdyby miał na języku coś gorzkiego, a palce rozluźniły się odrobinę. - Kiedyś powiesz mi co to znaczy – ziewnęłam, nagle wyczerpana. Przez trzy dni byłam zamknięta w bibliotece. Nauka była o wiele cięŜsza od polowań. - Kiedyś na pewno. Tylko daj mi na to czas. Wyprowadził mnie z jadalni trzymając za rękę. Nie opierałam się. Zostawiłam folio na stole. Nikt go stąd nie zabierze. - Daję ci czas. Całe mnóstwo czasu. Za nami, podbarwiona słońcem noc podpełzła do okien. CóŜ innego mogłam zrobić? Ufałam mu, a on prosił mnie jedynie o danie mu tego, czego miałam teraz w nadmiarze. Tak więc poszłam za nim przez nasz cichy dom i skończyło się na tym, Ŝe pozwoliłam mu wyszczotkować swoje włosy. Kolejny raz udało mu się odwrócić moją uwagę od pytania czym właściwie byłam… Ale obiecał teŜ, Ŝe w końcu mi powie i na razie to mi wystarczyło.

ROZDZIAŁ DRUGI Obudziłam się z transu głębszego niŜ sen, z pozbawionej snów otchłani ciemności. Nie byłam w stanie spać niemal przez rok, kiedy Japhrimel tkwił gdzieś w stanie zawieszenia. Wyglądało na to, Ŝe nadrabiałam teraz ten czas co kilka dnia zapadając w długie, przypominające letarg drzemki. Powiedział mi, Ŝe taki sen to dla hedairy normalna rzecz, bo podczas niego ludzki umysł odpoczywał od nadmiaru demonicznej Mocy i wraŜeń. Zrobiłam sobie krzywdę zapędzając się tak daleko. Teraz, za kaŜdym razem gdy Japhrimel pomagał mi odpływać w ciemność, czułam ulgę. Za kaŜdym razem gdy się budziłam, zdezorientowana, nie mająca pojęcia ile upłynęło czasu, był tutaj i czekał na mnie. Tym razem było inaczej. Zamrugałam, przyciskając prześcieradła do piersi. Światło księŜyca wpadało przez wysokie, sięgające podłogi okna, posrebrzając gładki marmur. Długie, niebieskie, aksamitne zasłony falowały lekko, poruszane ciepłym, nocnym powietrzem. Tutaj w Toscano stały ogromne wille dla bogaczy z Hegemonii. Ta była usytuowana na zboczu nad doliną, gdzie ludzie uprawiali zboŜa i oliwki od tysięcy lat i teraz pozwalali im rosnąć jako dekoracja. Włosy opadły mi na plecy, muskając materac. Chłodny jedwab ślizgał się kojąco po mojej skórze. Byłam sama. Nie całkiem w to wierząc, wyciągnęłam rękę i dotknęłam prześcieradła. Na poduszce Japhrimela widać było wgniecenie. Zapach nas obojga wisiał w pokoju, jego głębszy aromat piŜma i mój lŜejszy łączyły się ze sobą. Mój policzek zapłonął, gdy błysnął w nim szmaragd. Ołtarz, który zrobiłam z antycznej, dębowej toaletki, płonął niebieskim światłem. Obróciłam lekko głowę, a widmowy błysk światła padający z mojego szmaragdu rzucił tańczące cienie na ścianę. Wyślizgnęłam się z łóŜka naga i chwyciłam rękojeść miecza. Ostrze zabrzęczało, gdy wyciągnęłam je z lakierowanej osłony, wydobywając z siebie niski dźwięk naoliwionego metalu trącego o wyściełane i wzmocnione drewno. W powietrzu rozlało się jeszcze więcej niebieskiego światła. Runy z Dziewięciu Kanonów – czarodziejskiego alfabetu, który stworzył swoją własną dziedzinę magii – przesunęły się przez płonące serce metalu. Jado nazwał ten miecz Fudoshin, a ja rzadko go uŜywałam. Nie miałam juŜ z czym walczyć. Minęło duŜo czasu, od kiedy mój bóg odezwał się do mnie po raz ostatni. Podeszłam ostroŜnie w stronę ołtarza, przyklękając na jedno kolano, gdy dotarłam do niewidzialnej linii stanowiącej granicę pomiędzy zwykłą a świętą przestrzenią. Po chwili podniosłam się i zanurzyłam się w błękitny blask. Moje włosy poruszyły się, muśnięte przez niewidoczny podmuch wiatru, gdy błękitne światło prześlizgnęło się po moim ciele jak dotyk Japhrimela. Gdzie on jest? Czy wychodzi stąd gdy zasypiam? PrzecieŜ zawsze tu jest, kiedy się budzę. Odsunęłam od siebie te myśli. Jeśli mój psychopompos wzywał mnie, to byłam wystarczająco bezpieczna, i to, gdzie teraz był Japh, nie miało znaczenia. Nigdy nie widziałam, Ŝeby spał… ale nie dbałam o to. W końcu to była prywatna sprawa. Stanęłam naprzeciwko ołtarza. Miecz skrył się za moim ramieniem, jego czubek był skierowany w podłogę, a rękojeść leŜała swobodnie w mojej dłoni. Szum metalu w zetknięciu z moją ręką przybrał na sile, gdy czubek katany szturchnął mnie po ramieniu. Mój policzek zapłonął, szmaragd zaskwierczał, a wykonane tuszem linie tatuaŜu zaczęły wirować szaleńczo pod moją skórą. Nowy posąŜek Sekhmet płonął światłem, postawiony tuŜ obok mojego patrona Anubisa – jedynej rzeczy, jaka została po moim poprzednim ołtarzu w Saint City. Anubis, mroczny na tle niebieskiego światła, skinął nieznacznie głową. Miseczka ustawiona przed nim

jak ofiara była pusta. Wino, które do niej wlałam, zniknęło. Dotknęłam ręką swojego policzka i poczułam, Ŝe moja skóra zrobiła się niesamowicie gorąca, gorętsza nawet od krwi demona. Wtedy niebieski blask zagarnął mnie bez reszty. Nie całkiem upadłam, ale osunęłam się na kolana przed bogami i poczułam, jak moje doczesne ciało odpływa w niebyt. Do błękitnego, kryształowego korytarza domeny Śmierci przedostała się nowa rzecz. Stałam na moście, owalny kokon światła płynący z mojego szmaragdu zakotwiczał moje stopy w kamieniu. Miałam na sobie białe szaty wybrańca boga i pas z giętkiego srebra przypominający łuski. Mój nowy miecz, błyszczący wściekłym białym światłem, tak jakby i on Ŝył, tkwił w mojej dłoni po raz pierwszy. Nie ośmieliłam się tu wejść od momentu śmierci Jasona Monroe. Trzepoczące, przejrzyste draperie dusz otoczyły mnie ze wszystkich stron. Byłam do tego przyzwyczajona – w końcu byłam Nekromantą – lecz nie mogłam dostrzec tej jednej duszy, której szukałam. Nie widziałam Ŝadnego unikalnego wzoru, który potrafiłabym rozpoznać, Ŝadnej skrystalizowanej smugi psychicznej i eterycznej energii zawierającej w sobie niewidzialne odbicie zmierzwionych, złocistych włosów i niebieskich oczu. Rozejrzałam się w poszukiwaniu i byłam wdzięczna za to, Ŝe jego tu nie było. Skoro go tu nie było, nie musiałam stawać z nim twarzą w twarz. Zamiast tego, moje spojrzenie przyciągała druga strona mostu, gdzie stała Śmierć, opuszczając lekko swoją smukłą, psią głowę jako skinięcie. Za moim bogiem stała cienista sylwetka. Płomienie trzeszczały dokoła kształtu przypominającego kobitę. Jej lwią głowę otaczał nimb wirującego pomarańczu. Podmuch płomieni i dymu oślepiły mnie na chwilę. Uniosłam swój miecz na oślep jako obronę przez Mocą, która mogła spopielić mnie do kości. Chłód rozlał się po mojej skórze, rozpędzając ciepło. Ostrze płonęło przenikliwym, białym światłem zamiast niebieskim, do którego byłam przyzwyczajona. Stal zadrŜała, gdy Moc pogładziła jej brzegi, a znak na moim ramieniu zapłonął miaŜdŜącym, przeszywającym do kości bólem, którego nie czułam od lat, wysyłając plamę wirującego, diamentowego ognia wokół ochraniającego mnie kokonu. Nawet tutaj sięgała mnie troska Japhrimela, chociaŜ mój bóg zdawał się o to nie dbać. Anubis wiedział, Ŝe naleŜałam do Niego. Nawet demon nie mógł tego zmienić. Jestem Nekromantą. W pierwszej kolejności naleŜę do domeny Śmierci, dopiero potem do swojego Ŝycia. Bóg przemówił, dźwiękiem który nie całkiem nim był, odgłosem podobnym do dzwonu. Ja jestem dzwonem. Bóg kładzie na mnie swoje dłonie i wprawia mnie w śpiew. Anubis pochylił się, Jego czarne, spoglądające w nieskończoność oczy były skierowane na mnie. Przemówił ponownie. Tym razem ten odgłos przypominał dźwięk dwóch zderzających się światów. Moje włosy opadły mi do tyłu. Krawędzie blasku padającego z mojego szmaragdy zadrŜały i na sekundę poczułam potworne szarpnięcie otchłani pode mną. Palce zaciśniete na rękojeści rozluźniły się, a potem zacisnęły, gdy miecz miecz wrócił do mojej zaciśniętej dłoni. …wyznaczono dla ciebie zadanie, moje dziecko… Zrozumienie pojawiło się w mojej głowie. Bóg mnie wezwał. Poprosił bym wykonała jakieś zadanie. To było ostrzeŜenie i pytanie w jednym, wybór, którego mogłam dokonać. Czy zrobię to, o co mnie poprosił, gdy nadejdzie właściwy czas? Czemu w ogóle o to pytał? PrzecieŜ naleŜałam do Niego. Dla boga, który ochraniał mnie i pocieszał przez całe Ŝycie, pytanie mnie o to było całkowicie zbyteczne. Jedyne, co musisz mi zrobić, to powiedzieć mi swoje Ŝyczenie, szepnęłam bezgłośnie. Bóg ponownie skinął głową. SkrzyŜował ramiona. Nie dzierŜył ceremonialnego sierpu i haka, nie posiadał teŜ Swojej zwykłej postaci smukłego, czarnego psa. Zamiast tego, uniósł

ręce i rozłoŜył dłonie, a ja usłyszałam potworny świst wiatru. W uszach mi strzeliło, a skóra zrobiła się całkiem zimna. A potem Ona odezwała się zza jego pleców, popędzając płomienie jak rzekę. Taniec odczyniania świata wykonał kolejny krok, cięŜki jak uderzenie kafara. Upadłam na plecy. Moje kłykcie zaciśnięte wokół rękojeści miecza zbielały. Niski, powolny lot prosto w nicość. Czekałam, aŜ uderzę w kamień albo pochłonie mnie czeluść. Słowa utrwaliły się w mojej głowie, właściwie nie słowa, lecz warstwy znaczeń, kaŜda wypalająca się wewnątrz głębiej niŜ poprzednia. Zobowiązanie, o którym będę mogła zapomnieć i zapomnę, gdy nadejdzie właściwy czas.

ROZDZIAŁ TRZECI Odzyskałam przytomność leŜąc na boku na zimnym, gładkim marmurze. Ciepłe, słoneczne światło pogładziło mój policzek. Byłam nieprzytomna przez wiele godzin. Gorące, Ŝalazne kleszcze zacisnęły się wokół moich ramion i uniosły w górę. - Dante – powiedział schrypniętym i zniszczonym głosem Japhrimel. Słyszałam u niego taki głos najwyŜej dwa razy w Ŝyciu. – Jesteś ranna? Dante? Wymamrotałam coś niezrozumiale, zwisając bezwładnie w jego ramionach i tocząc głową na boki. Zalała mnie fala Mocy, przepływając przez moje Ŝyły jak wino, rozgrzewając palce i odganiając okropne, ciąŜące zimno. Krzyknęłam głosno, moja dłoń odruchowo wystrzeliła w górę. Stal upadła z brzękiem na podłogę, gdy Japhrimel wykręcił mój nadgarstek. Był ode mnie o wiele silniejszy, a mimo to mogłam wyczuć delikatność w jego palcach. Był taki powściągliwy, taki uwaŜny Ŝeby mnie nie zranić. - Spokojnie, hedairo. Jestem przy tobie. - Wezwali mnie do siebie. – Moje zęby zaczęły dzwonić. Chłód Śmierci postępował w górę moich łokci i wspinał się po kolanach, zmieniając ciało w nieczuły marmur. Jak długo byłam nieprzytomna, stojąc na moście pomiędzy tym światem a otchłanią dusz? – Japhrimel? – mój głos załamał się, zmieniając w szept dziecka zamiast dorosłej kobiety. - Kto ci to zrobił? – Pochwycił mnie w ramiona, otaczając ciepłem i przycisnął swoją nagą pierś do mojej. Moje plecy musnęło coś miękkiego – rozłoŜył swoje skrzydła i zamknął mnie w nich. ZadrŜałam, szczękając zębami. Jeszcze więcej Mocy spłynęło po moich plecach. Znak na moim ramieniu pulsował ciepłem. – Co robiłaś? – Nie krzyczał. Powiedział to ledwie słyszalnym szeptem, ale meble w pokoju zajęczały cicho, gdy jego głos rozpłynął się w powietrzu. Nie brzmiał jak mój, nie miał w sobie tego tonu ochrypłego zaproszenia. O nie. Zamiast tego, głos Japhrimela był naładowany Ŝyletkami, ostry jak brzytwa, przypominający zimne odrętwienie po zadaniu ciętej rany. - Bo-bo-bogowie we-we-wezwali. – Moje zęby przestały szczękać. Japhrimel był ciepły, gorący, i był tutaj. – LeŜę tu juŜ od dłuŜszego czasu. Dobry BoŜe, gdzieś ty był? Wstał, trzymając mnie w ramionach. Poczułam na biodrze szorstki materiał jego dŜinsów i usłyszałam stukot butów, gdy podszedł do łóŜka i usiadł na nim, kołysząc mnie. Mój miecz brzęczał cicho, leŜąc na podłodze. Japhrimel trzymał mnie zwiniętą przy jego piersi jak dziecko. Bijące od niego ciepło wsiąkało w moją skórę. - Coś ty sobie myślała? Co zrobiłaś? Minęło mnóstwo czasu, kiedy ostatni raz czułam pełzające po moich palcach i stopach zimno Śmierci, stapiające się z moimi kośćmi. - Zniknąłeś. – Nie potrafiłam pozbyć się tego nieznośnego tonu rozpieszczonego dzieciaka mówiącego głosem dorosłego człowieka. – Gdzie byłeś? - Zmarzłaś – powiedział zamyślony, pocierając podbródkiem moją skroń. Złocista skóra przesuwała się po mojej, a gorąca struŜka rozkoszy rozlała się po moich plecach. – Wygląda na to, Ŝe nie mogę zostawić cię nawet na chwilę, Ŝebyś czegoś nie zrobiła. Nie ruszaj się. Tyle Ŝe ja chciałam się uwolnić z jego objęć. - Zostawiłeś mnie. Gdzie byłeś? Co robiłeś? Gdzie byłeś? - Nie ruszaj się. – Chwycił mnie za nadgarstek, ale wykręciłam go i puścił mnie. Moja dłoń wyślizgnęła się spomiędzy jego stalowo silnych palców. Odsunęłam się, ale on złapał mnie bezwiednie za drugi nadgarstek. Nie czułam bólu – unikał uciskania nerwu i unieruchomiania reszty mojego ramienia – ale to i tak skutecznie zatrzymało mnie w miejscu i sprawiło, Ŝe aŜ sapnęłam. – Nie ruszaj się chociaŜ przez chwilę. Wyjaśnię ci. - Nie chcę Ŝadnych wyjaśnień – skłamałam i naparłam na niego wolną ręką. – Puść mnie.

- Nie zrobię tego dopóki mnie nie wysłuchasz. Nie chciałem cię zostawić, ale wezwania z Piekła nie da się ignorować. Nie mogłem odkładać tego na później. Serce zaczęło walić mi tuŜ za obojczykami, a na języku poczułam miedziany posmak. - O czym ty mówisz? Puść mnie! - Skoro nie chcesz słuchać, to będę cię musiał do tego zmusić. Nie mamy czasu na gierki, hedairo, mimo Ŝe z przyjemnością zagrałbym w kaŜdą grę jaką byś wymyśliła. Ale KsiąŜę wzywa. Te słowa przez pierwszych kilka sekund nic dla mnie nie znaczyły, tak jak kaŜde, prawdziwe okropne wiadomości. Większość złości wyparowała ze mnie. Upadłam cięŜko na łóŜko, a ramię Japhrimela stęŜało. Rozluźnił zacisk na moim nadgarstku, tak Ŝe wyszarpnęłam swoją dłoń z jego ręki i połoŜyłam głowę na jego ramieniu. Przygarnął mnie do siebie bliŜej. Jego skrzydła musnęły lekko moje ramię i łydkę. To było niesamowicie intymne doświadczenie. Wiedziałam juŜ, Ŝe uskrzydlony demon – a przynajmniej ten z WyŜszego Pokładu Piekła – nie pozwalał na to, by jego skrzydła były dotykane i otwierał je jedynie podczas lotu lub aktu seksualnego. Ale ze mnie szczęściara. Po prostu szczęściara. Dobry BoŜe, czy on właśnie powiedział to, o czym myślę, Ŝe powiedział? - Słyszałaś co powiedziałem? – szepnął w moje włosy. – KsiąŜę wzywa, hedairo. Nie byłem w stanie porozumieć się z nim na zwykły sposób, zamruczał w mojej głowie głos Lucyfera. Czyli podczas polowania na Kellermana Lourdesa i Mirovitcha. KsiąŜę Piekła kolejny raz wtykał elegancki nos w nieswoje sprawy. Całkiem o tym zapomniałam w tym szalonym natłoku wydarzeń. Psychiczny gwałt i śmierć jednego z twoich najbliŜszych przyjaciół jest w stanie tego dokonać. Japhrimel chciał mi właśnie powiedzieć, Ŝe Ŝycie znowu zacznie być bardziej intersujące. Uniosłam głowę. Włosy opadły mi na oczy. Spojrzałam na niego. Usta miał zaciśnięte w zwartą linię, a w ciemnych, podkrąŜonych ze zmęczenia oczu, które myślałam, Ŝe znam, odbijało się coś strasznego, coś podobnego do smutku. Dłonie mi się trzęsły. DuŜo czasu zajęło mi, Ŝeby przestać widzieć twarz Mirovitcha utrwaloną pod moimi powiekami. DuŜo czasu, zanim następstwa stawienia czoła demonom Rigger Hall stały się jedynie nocnym koszmarem. Ciągle mi nie przeszło. Całe moje ciało ochłodziło się, pamiętając ektoplazmę ka spływającą do mojego gardła, wpełniającą nos i uszy, próbującą przedrzeć się przez materiał moich dŜinsów, podczas gdy upiorne palce Mirovitcha buszowały w moim mózgu jak larwy, obrabowując mnie ze wspomnień. Jedną rzeczą, jaka mnie wtedy ocaliła, była moja uparta odmowa poddania się, moja determinacja Ŝeby oddać cios i oszczędzić tej grozy pozostałym. To, i Upadły demon, który mnie uratował, który powstrzymał ka i nie dopuścił, Ŝeby mnie zabiła. Który szukał dopóki mnie nie znalazł i spalił na popiół moje dziecięce koszmary zwyczajnie dlatego, Ŝe go o to poprosiłam. Spojrzałam na Japhrimela. Poranne światło nie sięgnęło łóŜka, ale odbity, złocisty blask był łaskawy dla jego rzeźbionych kości policzkowych i wąskich ust. Potworna, paranoidalna rzecz przyszła mi na myśl i otworzyłam swoje niewyparzone usta. - Zostawiasz mnie? – szepnęłam. – Ja… myślałam… Jego oczy zaiskrzyły zielenią. - Dobrze wiesz, Ŝe cię nie opuszczę. Ale było juŜ za późno. JuŜ to powiedziałam, i co gorsza, pomyślałam. - Jeśli KsiąŜę Piekła rozkaŜe ci, to moŜesz to zrobić – odpaliłam, chcąc uwolnić się z jego ramion. Moje stopy uderzyły o podłogę. Puścił mnie. Podniosłam z ziemi upuszczoną osłonę i podeszłam do miejsca, w którym leŜał miecz. Stal wyglądała na niewinną i błyszczącą w prostokącie światła wpadającego przez okno. Podniosłam ostrze i wsunęłam je do osłony,

zamykając ją z kliknięciem. – O co chodzi tym razem? Chce Ŝebyś wrócił, więc biegniesz do niego jak dobry, mały demon, co? Czego on chce? Moje ramię zapłonęło. Poczułam szarpanie w okolicy znaku wytrawionego na mojej skórze. Zignorowałam je. - Źle mnie zrozumiałaś, moja Dante – powiedział Japhrimel potwornie ironicznym, powaŜnym głosem. – Osobą, z którą KsiąŜę chce się widzieć, jesteś ty.

ROZDZIAŁ CZWARTY Obróciłam się tak szybko, Ŝe moje włosy rozwiały się w swobodny łuk. Światło słoneczne wlewające się przez okno rozgrzało moje biodro i kolano. Japhrimel wstał. Jego długi, ciemny płaszcz ze stójką powrócił na swoje miejsce. Zwinął ciasno skrzydła, jak gdyby okrywał się zbroją. Jakby jej w ogóle potrzebował. Patrzył na mnie ze złoŜonymi za plecami dłońmi. - Wygląda na to, Ŝe kolejny raz muszę cię prosić, Ŝebyś spotkała się z Księciem, Dante. Stało się… coś strasznego. Przełknęłam sucho. - Strasznego? Gdy to mówisz, to zakładam, Ŝe znaczy to coś całkiem innego niŜ wtedy, gdy ja to mówię. – Wtedy uderzyła mnie absurdalność całej tej sytuacji – stałam tutaj zupełnie naga, całe moje ciało zrobiło się zimne i spięte z powodu złego przeczucia, i gadałam z demonem. Jakim cudem wpakowałam się w coś takiego? – Mogę się ubrać, czy Lucyfer chce mnie zobaczyć juŜ zaraz? - Jeśli chcesz się pokazać jako niewolnik, to nie będę mógł cię przed tym powstrzymać. ChociaŜ raz postaraj się powściągnąć swój język. Jeśli coś dla ciebie znaczę, to musisz mnie słuchać. Niewolnicy w Piekle są nadzy? Kolejny demoniczny zwyczaj o którym nie miałam pojęcia. Obłąkańcza chęć wybuchnięcia śmiechem narosła w moim wnętrzu i natychmiast umarła. Zacisnęłam szczęki. - Nie masz zielonego pojęcia, co dla mnie znaczysz – poinformowałam go, najpowaŜniej jak umiałam. - I vice versa. Czasami zachowujesz się jak samolubne dziecko. W pewnym sensie to moŜe być twój szczególny rodzaj uroku. Uniosłam nieznacznie miecz. - Chcesz meczu sparingowego, czy teŜ wolisz wytłumaczyć mi, dlaczego zostawiłeś mnie samą gdy byłam nieprzytomna? I bezbronna? - Jakoś nie potrafię wyobrazić sobie ciebie w tym stanie – postapił krok do przodu. Potem kolejny. ZbliŜał się do mnie powoli, zupełnie jakbym w kaŜdej chwili mogła zerwać się do ucieczki. Stałam, drŜąc, na skraju padającego na podłogę światła i pozwalałam mu się do siebie zbliŜać, opuszczając zbrojną w miecz rękę. – Oddałem za ciebie swoje miejsce w WyŜszym Pokładzie Piekła. Jestem jednym z Upadłych i wybrałem zwiazanie swojego losu razem z twoim. Pamiętaj o tym. Znak na moim ramieniu wysłał falę palące mrowienia przez całe moje ciało. Jego dłoń musnęła mój łokieć, przesunęła się po ręce by pogładzić nagą skórę mojego ramienia, a potem wślizgnęła pod włosy, obejmując mój kark. Nie musiał popychać mnie ku sobie, bo sama pochyliłam się w jego stronę jak roślina do okna. - Ignorowałem uprzejme prośby Lucyfera zabiegającego o twoją obecność i odpierałem jego mniej-niŜ-uprzejme Ŝądania. Przestał prosić i zaczął wzywać, hedairo, a on jest istotą, z której nie moŜemy robić sobie wroga. Nie, jeśli chcemy Ŝyć, a ja odkryłem, Ŝe przywiązałem się do Ŝycia razem z tobą. Nawet ten wyblakły świat ma swoje ukryte piękno, gdy widzę go twoimi oczami – pochylił twarz i powiedział ostatnie zdanie w moje włosy. Nabrał w płuca powietrza. Wstrząsnął nim lekki dreszcz. Mój miecz opadł w dół, ramię zwisało mi bezwładnie, a osłona spoczywała w mojej dłoni. – Proszę cię, Ŝebyś poszła tam i wysłuchała co ma do powiedzenia. Zrobisz to? Gula w moim gardle utrudniała mi mówienie.

- Tak – wydyszałam. – Ale nie spodziewaj się, Ŝe będę szczęśliwa z tego pokoju. Nienawidzę go. Nienawidzę. Zabił cię i nienawidzę go. Przepływające przez niego napięcie znikło. - Nie zabił mnie. Jestem tu. Nie mogłam się z tym spierać, więc pozwoliłam, by pociągnął mnie w stronę łóŜka i wplótł palce w moje włosy. Pozwoliłam pocałować swoje ramię, policzek i w końcu swoje usta. Westchnęłam, gdy objął mnie ramionami i odezwał się do mnie w sposób, który rozumiałam najlepiej – przez mowę ciała, instynktowny sygnał, którym posługiwał się, Ŝeby kolejny raz powiedzieć mi, Ŝe istniał naprawdę. Czułam jego usta na swoich, jego ciało na moim i wygłodniały ogień mojego własnego poŜądania, pochłaniający mnie w całości. Mimo to łzy spłynęły po moich policzkach, gdy oddawałam mu swoje ciało. Powinnam była wiedzieć, Ŝe nic nie będzie trwało wiecznie.

ROZDZIAŁ PIĄTY DuŜo czasu zajęło mojemu pulsowi wrócenie do poprzedniego stanu. LeŜałam w jego ramionach z zamkniętymi oczami, czując cięŜar jego ciała na swoim. Magi mówią, Ŝe demony wynalazły sztukę kochania, i po latach Ŝycia z Japhrimelem nie tylko w to wierzyłam, ale takŜe doskonale o tym wiedziałam. Szkoda, Ŝe od samego początku nie mógł być człowiekiem. Czy kochałabym go tak bardzo jak teraz, gdyby nim był? Podparłam się na łokciu, moje włosy ześlizgnęły się po moim ramieniu, gdy przebiegł między nimi palcami i odgarnął je w tył, chowając za moje ucho. Jedwabiste kosmyki lgnęły do jego palców, nie chcąc ich puścić. - W porządku – powiedziałam. Moje nogi były splątane z jego. – NajwyŜszy czas, Ŝebyś mi o wszystkim opowiedział. Co się właściwie dzieje? Wzruszył ramionami, wodząc palcami po moim ramieniu i dotykając moich Ŝeber. Jak zwykle towarzyszył temu powolni rozpalający się we mnie ogień, rozluźniający napięte nerwy i kojący mnie. W głębiach jego na wpół przymkniętych oczach ciągle paliła się zielona iskra. - Zatopiłaś się całkowicie w czytaniu ksiąg, moja ciekawska Dante, i kiedy to robiłaś, nadeszły niepomyślne wieści. Atmosfera jest pełna… niepokoju. Prośba Lucyfera o zjawienie się hedairy na jego dworze jest bezprecedensowym wydarzeniem w historii Piekła. Trzy Pokłady – Wielki, Średni i Niski – wiedzą juŜ o rebelii wznieconej przez Vardimala. Demon uciekł z Piekła i Ŝył pośród ludzi przez pięćdziesiąt ludzkich lat i stworzył własnego Androginika. Teraz myślą, Ŝe mogą niezauwaŜenie opuścić Piekło – i być moŜe sądzą, Ŝe Lucyfer słabnie lub zaczyna tracić władzę w Piekle. Wszędzie zaczynają odzywać się głosy niezadowolenia. Fakt, Ŝe Lucyfer utracił swojego zabójcę na rzecz ludzkiej kobiety, wcale nie pomaga. - Chyba umknęła mi ta część, w której jest mowa, Ŝe to mój problem – mruknęłam. Pogłaskał palcami mój policzek delikatnym, ostroŜnym ruchem. - Gdy Lucyfer straci kontrolę nad Piekłem, to czy myślisz, Ŝe demony nie będą chciały wyrównać ze mną starych rachunków? Mamy potwornie długą pamięć. – Ulotny grymas wykrzywił na sekundę jego twarz. Dawno temu przestraszyłabym się go. – Nie wspominając juŜ o tym, Ŝe to z woli Księcia demony nie mogą się wtrącać w wasz świat. To jest coś, za co powinnaś być wdzięczna. – Zrobił pauzę, a ja poczułam zimny dreszcz na plecach. – Nasza rasa potrafi być okrutna. To by miało sens. Zbyt wiele sensu, by mogło przynieść ulgę. Westchnęłam i zapadłam się w poduszkę, wyplątując swoje nogi z jego i przewracając się na bok. Prostokąt łagodnego światła przesuwał się po pokoju, przypominając mi, Ŝe powinnam być teraz w bibliotece. Mogłam zdobyć dzienniki jedynie ze zbiorów działających w pojedynkę Magich, skoro kręgi paliły je wraz ze śmiercią danego członka, lub trzymały w dobrze strzeŜonych bibliotekach, które niszczono, gdy wszyscy członkowie kręgu wymarli. KaŜdy samotny Magi posługiwał się innym kodem, a kaŜdy z nich wymagał miesięcy cierpliwej pracy by go złamać i dokopać się do wszelkich informacji o demonach jakie wymknęły się z ich ust i mieć nadzieję, Ŝe usłyszy się choćby jedno słowo o Upadłych. Cały ten proces był strasznie powolny, frustrujący, trudny i mogłam go nigdy nie doprowadzić do końca. Dłoń Japhrimela ześlizgnęła się na mój brzuch. To mi przypomniało o pazurach zagłębiających się w moich wnętrznościach, o chorobliwym, niebieskim świetle ka Mirovitcha i moim własnym bezradnym krzyku. Mój skóra zagoiła się, nie pozostawiając

Ŝadnych blizn. Nie miałam Ŝadnych poza płynnym, wirującym glifem na swoim ramieniu, będącym znakiem naszej więzi. - Więc czego chce ode mnie Lucyfer? Nie jestem mu do niczego potrzebna. - Moje przeczucia nie są zbyt przyjemne. Jeśli chodzi o Księcia, to lepiej nie zgadywać. – Stara zgorzkniałość zabarwiła jego głos. Nie lubił mówić o swoim Ŝyciu jako Prawej Ręce Lucyfera. Mogłabym go lepiej zrozumieć, gdyby tylko powiedział mi o tym trochę więcej. - W takim razie gdy powiedziałeś mi, Ŝe wszystko jest w porządku, to kłamałeś? Tak jak wtedy, gdy nie zdradziłeś mi, Ŝe to ty pomogłeś Santino uciec z Piekła. – Zamknęłam oczy, wpatrując się z ciemność za moimi powiekami. Aura Japhrimela zawirowała. Czarne, diamentowe płomienie prześlizgiwały się przez charakterystyczne iskry Nekromanty, pokazując Ŝe byłam z nim połączona. Dante, na litość boską, nie rób tego. - Zrobiłem to pod kierownictwem Księcia. – Czy to moja wyobraźnia, czy jego głos zabrzmiał jeszcze bardziej gorzko? – Nie miałem wyboru. Nie, dopóki nie Upadłem, a ty nie uwolniłaś mnie przez dopełnienie umowy, jaką z nim zawarłaś. Wypuściłam z płuc kolejny długi, sfrustrowany oddech. - Więc chce się ze mną widzieć. Natychmiast. - Mamy czas do zapadnięcia zmroku. Potem zabiorę cię na miejsce spotkania. Powiedziano mi, Ŝe spotkamy tam przewodnika, który zaprowadzi nas do drzwi prowadzących do Piekła. Gdy juŜ się tam znajdziemy, będziesz musiała mówić za nas oboje. Kolejny tajemniczy zwyczaj? - Nie jestem na to gotowa. – Uderzyła mnie kolejna myśl. – Lucyfer chce negocjować kolejną umowę? Czułam jego przesuwające się po mnie spojrzenie. - Tak mi się wydaje. Czy to znaczy, Ŝe mam szansę na… - W takim razie mogę pertraktować z nim o Eve. Japhrimel zamarł. Jego dłonie stęŜały. Z jego gardła wydobył się cichy dźwięk, jak parsknięcie gorzkiego śmiechu. Po długiej chwili jego palce spoczywające na moim brzuchu rozluźniły się. - To by było niezwykle niemądre posunięcie, Dante. Niezwykle niemądre. - Zabrał ją. Była córką Doreen. Nie miał do tego prawa. – A na dodatek prawie mnie udusił i zabił ciebie. Diabeł jest mi winien przysługę, i jeśli czegoś ode mnie chce, to zapłaci za to z nawiązką. W najlepszym przypadku to była pusta brawura. Nie miałam Ŝadnych złudzeń, Ŝe wygram w jakiejkolwiek grze, w której brał udział Lucyfer. Ludzie zwyczajnie nie mogli z nim wygrać, gdy wikłali z się w znajomość z nim. Ale przecieŜ miałam po swojej stronie Japha, prawda? To musiało coś znaczyć. - Jak miałabyś ją wychowywać, Dante? Nie do końca rozumiesz naturę demona, a co dopiero Androginika. Zabrał ją z konkretnego powodu – powiedział cichym głosem, w którym pobrzmiewał rozsądek, lecz nie zmiękczył mnie ani trochę. Mam gdzieś czemu ją zabrał. - Prawie mnie wtedy udusił. JuŜ o tym zapomniałeś? Skoro nie rozumiem demonów, to czyja to jest wina? PrzecieŜ ty nic mi nie mówisz! - Ale przeŜyłaś, prawda? Dla niego to jedynie niewielkie ostrzeŜenie. Czy muszę cię prosić, Ŝebyś była ostroŜna? – Jego dłoń znów stęŜała, a kciuk poruszał się nieznacznie w lekkiej pieszczocie. - Mam w sobie całe pokłady cierpliwości. Zwłaszcza jeśli chodzi o sprawy, w które są zamieszane demony. Ostatnim razem wyszłam z tego obronną ręką, prawda? - Byłem mile zaskoczony – powiedział z lekcewaŜeniem, swoim własnym, osobistym rodzajem oschłego poczucia humoru. Oboje wiedzieliśmy, Ŝe byłam wtedy o włos od śmierci.

Westchnęłam, otworzyłam oczy i zobaczyłam, Ŝe niebieski, aksamitny baldachim trzepocze na wietrze. Ile juŜ razy budziłam się w tym łóŜku? Ile razy Japhrimel uspokajał mnie, odganiając koszmary, i głaskając plecy i ramiona, dopóki nie przestałam się trząść? Ile razy wypłakiwałam swoje poraŜki i słuchałam jego uspokajającego głosu, który sprawiał, Ŝe wszystko było lepsze? Skoro Japh chciał Ŝebym to zrobiła, to zgodzę się na spotkanie z Księciem Piekła, a nawet na więcej. Co innego mogłam zrobić? - W porządku, skoro chcesz, to spotkam się z Diabłem drugi raz. Nie zdawałam sobie sprawy z tego, jak bardzo był spięty, dopóki się nie rozluźnił. Milcząca, trzeszcząca, statyczna siła jego uwagi wirowała w powietrzu. Wzięłam głęboki oddech pełen naszego zapachu – piŜma, palonego cynamonu, czegoś pikantnego i obezwładniającego dla człowieka, ale pełniącego substytut tarczy dla demona. Ochrony przed śmiertelnym światem i przenikającym go odorem śmierci. Był to równieŜ substytutem balonu wypełnionego powietrzem, klimatyzacją, i jakimś nieokreślony gazem, który sprawiał, Ŝe oddychanie było łatwiejsze. Przywykłam do myślenia, Ŝe zapach demona nie był czymś fizycznym. Teraz kiedy sama byłam nim w połowie, ta woń była aŜ zbyt cielesna. - Ochronię cię, Dante – powiedział niskim, obiecującym tonem. – Nigdy w to nie wątp. Zapadła między nami cisza. Przedtem była czymś, co ze sobą dzieliliśmy. Teraz była groźna. - Czego mi nie mówisz? – Przełknęłam kolejne pytanie: Czy kiedy mówisz, Ŝe ze mną zostaniesz, to naprawdę masz to na myśli? Nie zdziwiłabym się wcale, gdyby i tak je usłyszał. Dokonałam w duchu szybkich obliczeń. Musieliśmy tu mieszkać przez wiele miesięcy, chociaŜ nie miałam pojęcia przez ile dokładnie. Czas mijał mi szybko, zwłaszcza gdy całe dnie spędzałam w bibliotece. Obojętnie jak długo by to nie trwało, nie wątpiłam w Ŝadne słowo, które wyszło z jego ust, aŜ do teraz. - Od jak dawna Lucyfer chce się ze mną spotkać? – spytałam. - Od momentu, w którym zostałem wskrzeszony, moja ciekawska Dante. Mieliśmy więcej czasu niŜ przypuszczałem. Potrzebowałaś tego. – Pogładził łuk mojego biodra, krąglejszego, odkąd przybrałam trochę na wadze. Niezbyt duŜo, ale odrobinę. - Okłamałeś mnie – powiedziałam płaskim głosem. Nie powinnam być aŜ tak bardzo zdenerwowana. Nawet gdy to mówiłam, wiedziałam, Ŝe nie powinnam. Przebaczyłaś Jace’owi, prawda? On teŜ cię okłamał w sprawie Santino, wypaliło moje sumienie. Tyle Ŝe Jace ze mną został, radząc sobie z moim smutkiem, niezdolnością do zatrzymania się i popychaniem jego starzejącego się, ludzkiego ciała do granic moŜliwości, tak Ŝeby mógł nadąŜyć za mną podczas polowań i mnie ochraniać. Wybaczyłam mu. ZasłuŜył na to. Danny Valentine, kobieta, która przysięgała, Ŝe nawet jedno kłamstwo było zdradliwym wykroczeniem, wybaczyła Jace’owi wszystko, mimo jeśli nie mogła być tym czego chciał czy potrzebował. Ale Japhrimel… był inny. Myśl o okłamującym mnie Jasie napełniała mnie niepohamowanym gniewem i pogardą. Myśl o ukrywającym coś przede mną bez względu na powód Japhrimelu… bolała. Tak jakby moje serce zostało zastąpione przez Ŝywą, ciekłą masę. Poczułam kłucie łez pod powiekami i odepchnęłam je od siebie. Zamrugałam wściekle. Dlaczego to tak boli? Co jest ze mną nie tak? Westchnął, przebiegając palcami po łuku mojego Ŝebra bez łaskotania. Niemal Ŝałowałam, Ŝe mnie nie połaskotał – to by się skończyło zapasami i oznaczało, Ŝe chociaŜ przez chwilę nie musiałabym myśleć. - Co byś wtedy zrobiła? Byłaś cieniem. Duch, przed którym cię uratowałem, okaleczył cię. Bałem się, Ŝe moŜesz umrzeć z rozpaczy, a gdy zamknęłaś się w bibliotece, to przynajmniej nikogo nie opłakiwałaś. – Jego palce były takie delikatne. Gładził moją skórę i koił ją swoim

dotykiem. Nigdy wcześniej nie byłam dotykana w ten sposób przez ludzkiego kochanka. Nawet przynoszącemu pociechę dotykowi Doreen brakowało głębokiej łagodności Japhrimela. Kto by pomyślał, Ŝe demon moŜe tak delikatny. – Świadomość, Ŝe Lucyfer chce spotkania z tobą, była cięŜarem, na który nie byłaś gotowa. To nie litania jego logicznych argumentów, lecz przyprawiający o wściekłość rozsądny ton i maniera ja-wiem-wszystko-lepiej sprawiły, Ŝe wpadłam w szał. ŚwieŜa fala gniewu i irytacji były jak tonik wzmacniający, wylany prosto na źródło bólu w mojej klatce piersiowej. Strach zmienił się w furię. Tak czy inaczej, przyjęłam to wszystko do wiadomości. - Sama zdecyduję na co jestem gotowa – odszczeknęłam, zwijając się i odpychając jego dłoń. – Powinieneś był mi o tym powiedzieć. – Zerwałam się na nogi, chwyciłam miecz i ruszyłam w stronę łazienki. Skoro znów miałam stanąć oko w oko z Księciem Piekła, to najpierw musiałam załatwić kilka rzeczy. Znak na moim ramieniu zapulsował ciepłem. - A co z twoimi sekretami? – Usłyszałam za sobą jego jedwabisty głos, w którym pobrzmiewało wyzwanie. – Co z umarłymi, po których nosisz winę? Opłakiwałaś mnie, Ŝyjąc ze swoim ludzkim kochankiem, a ja nigdy nie prosiłem Ŝebyś mi to wytłumaczyła. Potknęłam się. Naprawdę się potknęłam. Nie mogłam uwierzyć, Ŝe będzie teraz rzucał mi to w twarz, zwłaszcza Ŝe to wszystko było doprawione odrobiną prawdy. Wzięłam głęboki oddech, opuszczając głowę w dół. Kosmyki moich włosów rozsypały się na moich ramionach jak Ŝywe stworzenia. W końcu uniosłam ją, odzyskując równowagę. - Jace przynajmniej mnie nie okłamywał – rzuciłam przez ramię i zatrzasnęłam się w łazience zanim zdołał odpowiedzieć. To nie była do końca prawda. Jace nigdy nie powiedział mi, Ŝe naleŜał do Mafii i Ŝe był częścią Rodziny Corvinów. Ale było juŜ za późno, bo rzuciłam to Japhrimelowi w twarz. Kto teraz był kłamcą?