Katarzyna Stachowiak
W kolorze krwi.
Wieczna miłość
Książkę dedykuję mojej córce Barbarze, która zmo-
tywowała mnie do jej napisania. Gdyby nie Twoje wspar-
cie, nigdy bym jej nie ukończyła. Kocham Cię Basiu.
Mama
TAJEMNICA
Pogoda była piękna, a las tak cudownie pachniał ży-
wicą. Młody, około dwudziestoletni wieśniak, szedł
piaszczystą drogą wiodącą przez środek gęstego boru. Nie
miał jednak czasu na zachwycanie się krajobrazem. Drogę
pokonywał szybko, lękliwie rozglądając się dookoła.
Każdy, nawet najmniejszy szmer wywoływał u niego
mocniejsze bicie serca. Rude, równo przycięte na linii uszu
włosy posklejały się mu od potu, którego kropelki lśniły
również na wysokim jego czole. Lniana, jasna koszula
przylgnęła do ciała, a nogawki brązowych spodni pokryły
się kurzem. Musiał przejść długi dystans, ale na szczęście
koniec drogi był bliski.
Mężczyzna oddychał szybko, łapczywie, tak jak od-
dycha człowiek zmęczony długim marszem. Z trudem
walczył ze słabością własnego ciała, które odmawiało
dalszego, tak karkołomnego wysiłku. Mimo tego, iż obo-
lałe mięśnie utrudniały każdy kolejny krok, nie zamierzał
odpoczywać przed osiągnięciem celu. Musiał przezwy-
ciężyć zmęczenie, zdobyć się na pokonanie wycieńczo-
nego organizmu. Jeśli chciał przeżyć, nie mógł się nad sobą
użalać. Liczył się czas i szybkość. Gdzieś tu czai się prze-
cież bestia.
Nieszczęśnik przeklinał się w myślach za pomysł
skrócenia drogi powrotnej do wsi. Teraz, gdy bestia poluje
w okolicy, nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszcza się
w te rejony. Że też właśnie dziś stary Clemens zamiast
wrócić prosto z jarmarku do domu, postanowił pojechać
w odwiedziny do swego syna. Podwiózł tylko Boba do
rozstaju dróg i życząc mu szczęśliwej podróży, pojechał
dalej szerokim traktem. Bob zaś, spiesząc się do matki,
zamiast zdecydować się na dłuższą drogę objazdową, wy-
brał skrót przez las.
Młodość rządzi się swoimi prawami. Nie słucha ro-
zumu, tylko kieruje się chwilą. Tak było i w tym przy-
padku. Uwierzył w swoją odwagę i zagłębił się pomiędzy
drzewa. Jednak odwagi starczyło mu zaledwie na kilka-
dziesiąt metrów. Im dalej szedł w las, tym robiło się
ciemniej i każdy szelest powodował kolejny atak paniki.
Jeszcze mógł zawrócić, ale nie należał do osób, które co-
fają się z raz obranej drogi.
Wreszcie zbliżał się do kresu wędrówki. W oddali,
pomiędzy drzewami, dostrzegł jaśniejszy prześwit. Oczami
wyobraźni widział już pola, które znajdowały się przecież
tak niedaleko. Jeszcze tylko kilkaset metrów. Przyspieszył,
aby szybciej wydostać się na otwartą, zalaną słońcem
przestrzeń. Teraz już niemalże biegł. Jak najprędzej chciał
wreszcie opuścić ten przeklęty las.
Z uczuciem ulgi minął ostatnią linię drzew
i przystanął, patrząc na majaczące w oddali dachy domów.
Wieś…. Odetchnął głębiej. A więc udało się. I wtedy nagle
stało się to, czego tak się obawiał, przed czym tak drżało
jego serce. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje,
zdążył mu tylko mignąć skrawek błękitnego nieba, roz-
świetlony promieniami słońca. Nie poczuł nic. Śmierć była
bardzo łaskawa i szybka. Pochłonęła go ciemność.
* * *
Słońce powoli chowało się za wierzchołki drzew. Od
pobliskiego lasu czuć było nadchodzący chłód wieczoru.
Elizabeth wyszła przed dom i szczelniej otuliła się ciepłym
szalem. Spojrzała tęsknie w dal, gdzie wśród drzew niknęła
droga prowadząca do wsi. Gdy jej brat objeżdżał majątek,
czuła się taka samotna na tym odludziu, w wielkim pustym
domu. Wprawdzie była służba, ale z nią Elizabeth nie po-
trafiła nawiązać kontaktu. Owszem, zawsze była na każde
jej wezwanie, ale do miłych pogawędek raczej się nie na-
dawała. Cóż jednak się dziwić – to tylko prości ludzie,
a ona córka hrabiego Westmoora przywykła do innych
rozrywek i odmiennego poziomu konwersacji. Godzinami
mogła rozprawiać o poezji, malarstwie, uwielbiała grać na
fortepianie. W Londynie zawsze była w centrum uwagi,
każdy bal w jakim brała udział stanowił jej osobisty suk-
ces.. Przyćmiewała wszystkie panny swoją urodą, deli-
katnością i zmysłowością kryjącą się w ruchach. Zaprawdę
była piękna – długie, kasztanowe włosy okalające po-
wabnymi falami jej ślicznie wykrojoną twarzyczkę,
ogromne, może nawet trochę zbyt duże, błękitne oczy
przysłonięte gęstą firanką czarnych rzęs oraz delikatne
usteczka, na których zazwyczaj gościł beztroski uśmiech.
Inteligencją także przewyższała inne, dobrze urodzone
panny. Hrabia Westmoore nie szczędził grosza na edukację
swoich dzieci. Elizabeth miała najlepsze francuskie gu-
wernantki, które przygotowywały ją od najmłodszych lat
do bycia damą.
Jednak w przeciwieństwie do pozostałych dziewcząt
poddanych podobnemu procesowi edukacji, ona inaczej
pojmowała swoją przyszłą funkcję w społeczeństwie. By-
cie zwykłą ozdobą jej nie odpowiadało. W głębi serca
czuła, iż kobieta nie powinna ograniczać się tylko do roli
żony i matki, ale przede wszystkim powinna dorównywać
partnerowi intelektem. Dlatego oprócz typowych rozrywek
przynależnych panienkom z jej sfery, dużo czasu poświę-
cała na naukę i szybko nabrała przekonania, że przedsta-
wicielki płci pięknej mają takie samo prawo decydować
o sobie, jak każdy mężczyzna. Ojciec, który ponad
wszystko kochał jedyną córkę, nie próbował na siłę zmie-
niać jej światopoglądu, rozumując, iż proza życia i tak
wpłynie na przekonania Elizabeth. Chciał, aby jego ulu-
bienica korzystała ze swobody, kiedy jeszcze ma na to
okazję. Spełniał wszelkie zachcianki córki, niechcący
sprawiając, iż hrabianka Westmoore wyrosła na upartą,
pewną siebie istotkę, którą trudno było przekonać do
zmiany zdania, nawet wtedy, gdy nie miała racji.
Piękne beztroskie lata spędzone w Londynie u boku
kochanego ojca i matki, przeszły już do historii. Minęły tak
szybko jak przelotny deszczyk. Właściwie teraz wydawało
się Elizabeth, że nigdy nie istniały, jakby dotyczyły kogoś
innego. Gdy ubiegłego roku w wakacje wyjeżdżała do
Włoch, nie myślała, że matka ostatni raz całuje ją
w policzek, a ojciec ostatni raz gładzi ją po głowie. Była
pewna, że wkrótce, bo cóż znaczy kilka tygodni, gdy ma
się zaledwie szesnaście lat, wróci do domu i opowie ro-
dzicom, jak wspaniale bawiła się u kuzynki w Rzymie.
Niestety, już nigdy więcej nie dane jej było zobaczyć po-
godnych oczu matki i łagodnego uśmiechu ojca. Gdy ona
bawiła się wśród rzymskiej arystokracji, jej kochani ro-
dzice kończyli swój żywot. Według tego co później do-
wiedziała się od ciotek, najpierw zachorował ojciec…
Matka zaraziła się od niego, gdy pielęgnowała go
w chorobie. Zmarli prawie jednocześnie – być może wte-
dy, gdy Elizabeth wirowała w tańcu na jednym z przyjęć.
Pochowano ich szybko, zbyt szybko. Nie zdążyła się po-
żegnać. Gdy wróciła do domu, wszystko było już uprząt-
nięte, a wielkie komnaty dziwnie wyglądały z meblami
zasłoniętymi prześcieradłami. Czuła pustkę, jaka ją ota-
czała. Pustkę i przytłaczający chłód. Została sama, zupeł-
nie sama nie licząc Lucasa.
Lucas był starszym bratem Elizabeth. Miał dwadzie-
ścia trzy lata i służył w stopniu oficera w Królewskiej
Gwardii Konnej. Za życia rodziców rzadko
bywał w domu, a gdy pojawiał się z wizytą, ubrany
w swój piękny mundur, wydawał się Elizabeth niedostępny
i obcy. Właściwie nigdy z nią nie rozmawiał, a jeśli już
zamienili ze sobą kilka słów, to zazwyczaj zadawał on
proste pytania, dotyczące jej samopoczucia, lecz robił to
bardziej z obowiązku, niż z troski. Młodsza siostra była dla
niego tylko dzieckiem, któremu nie należy poświęcać zbyt
dużo uwagi – od tego przecież są guwernantki. On, oficer
nie czuł się odpowiednią osobą do zajmowania się spra-
wami Elizabeth. Niby brat, a zupełnie obcy człowiek. I to
właśnie on, po śmierci rodziców, stał się jej jedynym
opiekunem.
Wtedy, gdy przyjechał po nią do Rzymu, był równie
milczący. Służba zawiadomiła ją, iż hrabia Westmoore,
czeka na nią w holu na dole. Zdziwiła się bardzo, gdyż
ostatnią rzeczą, jakiej by się spodziewała, były odwiedzi-
ny, starszego, prawie obcego brata.
Udała się na dół zaciekawiona, czemu zawdzięcza tę
wizytę. Schodząc po schodach, dostrzegła w holu przy
drzwiach wysoką, wyprostowaną sylwetkę brata. Był bez
munduru, co dodatkowo ją zaintrygowało. Do tej pory
Lucas kojarzył się jej tylko z wojskiem, wręcz uważała, że
mundur jest jego integralną częścią.
Obok Lucasa stała ciotka – księżna Visconti i jakoś tak
dziwnie patrzyła, na zbliżającą się Elizabeth. Dziewczyna
była prawie pewna, że w oczach tej szacownej damy do-
strzegła łzy, które ta dyskretnie wytarła w czarną, koron-
kową chusteczkę. Ale dlaczego ciotka miałaby płakać?
Czyżby Lucas wyrządził jej jakąś przykrość? Nie! Lucas
nie wydawał się zdolny do grubiańskich zachowań. Zaw-
sze opanowany, grzeczny, pełen kurtuazji.
– Och moje drogie dziecko – zaczęła dama, ale Lucas
powstrzymał ją ruchem ręki i podszedł do siostry. Stanął na
wprost Elizabeth, patrząc jej prosto w oczy.
– Witaj bracie. – Skłoniła mu się, tak jak to było
zwyczajowo przyjęte. Między nimi nigdy nie było szcze-
gólnej bliskości, potraktowała go więc jak jednego
z dalekich krewnych.
– Elizabeth. – Lucas obiema dłońmi chwycił ją za
ramiona. – Twoje wakacje właśnie dobiegły końca.
– Czy coś się stało? – Spojrzała zza ramienia brata, na
stojącą z tyłu ciotkę. Tak, księżna Visconti płakała i już
nawet nie starała się ukryć łez.
– Służba spakuje twoje rzeczy, a ty załóż na siebie coś
bardziej stonowanego. Najlepiej coś ciemnego.
– Ciemnego? – Elizabeth z wyrzutem popatrzyła na
brata. Jak Lucas mógł w ogóle zaproponować coś takiego?
Ciemne kolory nie są zbyt twarzowe, a poza tym sukienka,
którą miała na sobie, pochodziła z najnowszej, paryskiej
kolekcji i panna Westmoore miała pewność, że wygląda
w niej wyjątkowo powabnie i dziewczęco.
– Tak trzeba Elizabeth…
– Czy mama i tato wiedzą, że tu przyjechałeś? Czy to
oni cię po mnie wysłali? – Nie zamierzała ustąpić. Zbyt
dobrze bawiła się u ciotki, aby wracać przed czasem do
domu. – O co w tym wszystkim chodzi? – Dostrzegła
drgający mięsień na policzku Lucasa i nabrała pewności,
że brat jest zdenerwowany.
– Ich już nie ma Elizabeth – powiedział cichym, cho-
ciaż stanowczym głosem. – Naszych rodziców już nie ma.
– Co? – krzyknęła, nie za bardzo rozumiejąc całą tę
sytuację. Szloch ciotki stawał się coraz wyraźniejszy. Co
znaczyły słowa Lucasa? Mamy i taty nie ma? Nie ma ich
we Włoszech?
– Oni umarli. – Lucas nie zwolnił uścisku na jej ra-
mionach. – Nie ma ich. Teraz ja zostałem twoim opieku-
nem.
Nie płakała. To, co jej powiedział, w pewien sposób
nie dotarło do jej świadomości. Nadal mu nie wierzyła.
Przez całą drogę do Londynu prawie nie odzywali się do
siebie. Lucas czytał książkę, a Elizabeth wpatrzona
w ścianę naprzeciwko miejsca, na którym siedziała, zda-
wała się być nieobecna duchem. Wspominała wszystkie
chwile spędzone z rodzicami. Nie było ich zbyt wiele.
Większość czasu przebywała z niańkami i guwernantkami
niż z matką czy ojcem. Rodzice jawili się jej jako ele-
ganccy państwo, którzy bywają w świecie i liczą się
w towarzystwie. Matka słynęła ze swojej urody, a ojciec
z prawości charakteru. Przypomniała sobie, jak podziwiała
matkę strojącą się na kolejny bal lub jak patrzyła na ojca
siedzącego przed kominkiem z nieodłącznym cygarem
w ręku.
Rodziców już nie ma? Jak może ich nie być? Lucas
kłamie! Tak, nadal miała nadzieję, że to tylko upiorny żart
brata. Jednak, gdy zajechali do Londynu, gdy weszli do
domu, w którym mieszkali, gdy powitała ich dziwnie
milcząca, zasmucona służba, musiała uwierzyć. Chodziła
po dziwnie pustych
pokojach, gdzie straszyły pozasłaniane białymi płót-
nami meble. W buduarze matki ściągnęła pokrowiec
z toaletki i uważnie przyglądała się ustawionym na niej
przyborom toaletowym. Nadal nie uroniła ani jednej łzy,
chociaż czuła, że w gardle dławi ją jakaś nieznośna, nie-
zwykle dokuczliwa gula. Odtwarzała w myślach każdą,
wspólną chwilę, jaką spędziła z rodzicami. Najdrobniejsze,
niby błahe wydarzenia nabrały nagle bardzo istotnego
znaczenia. Wspominała i w tych rozmyślaniach znajdy-
wała dla siebie pewne pocieszenie, którego nie znalazła
u najbliższej sobie osoby – u brata.
Rozpłakała się dopiero, kiedy Lucas zabrał ją na
cmentarz. Rodzinny grobowiec – ostatnie miejsce spo-
czynku jej najbliższych. Powoli zbliżała się do monu-
mentalnej, skrytej wśród wysokich drzew budowli. Dźwięk
otwieranych, grubych, drewnianych drzwi, ozdobionych
mosiężnymi okuciami, był dla niej niczym skrzypienie
wieka trumny. Miała wrażenie, że oto przekracza granicę
pomiędzy światem żywych i zmarłych. Za nią zostało
słońce, szum drzew na wietrze i świergot ptaków. Stanęła
wewnątrz grobowca, spowita półmrokiem i chłodem, ja-
kim przesiąknięte było to pomieszczenie.
– Tu ich pochowaliśmy. – Lucas wskazał na dużych
rozmiarów sarkofag, ozdobiony rzeźbionym motywem
kwiatowym. Podeszła bliżej i położyła na wieku pęk kre-
mowych róż, tych, które tak bardzo kochała. Uklękła przy
marmurowym postumencie i zaczęła szlochać. Łzy spły-
wały po jej policzkach, skapywały na suknię i na posadzkę.
Znaczyły mokrym śladem zimny kamień nagrobka.
Wreszcie poczuła nieodwracalność tej sytuacji. Została
sama z Lucasem.
Brat stał tuż za nią, ale nawet nie próbował ukoić jej
żalu. Po prostu patrzył na jej szloch, a jego twarz nie wy-
rażała żadnych uczuć. Gdy odwróciła się w jego stronę,
szukając w nim wsparcia, napotkała tylko chłodne, po-
zbawione emocji spojrzenie.
Nie wiedziała, ile czasu spędzili w mauzoleum. Zda-
wało się jej, że całą wieczność. Najchętniej zostałaby tam
na zawsze, ale przecież musiała żyć. Tylko jak żyć, czując
tę przytłaczającą pustkę?
– Chodźmy. – Wreszcie Lucas przerwał nienaturalną
ciszę. Pomógł się jej podnieść i wyprowadził na zewnątrz.
Słońce oświetliło ich sylwetki, jednak mimo tego, iż opu-
ścili już wnętrze grobowca, Elizabeth nadal odczuwała
wszechogarniające zimno. Miała wrażenie, że ten chłód
wydobywa się z głębi
jej serca i promieniuje na całe ciało. Była prawie
pewna, że nigdy nie pozbędzie się już tego uczucia.
Zupełnie bezwolnie postępowała u boku Lucasa,
zmierzając do czekającego przed cmentarzem powozu.
Oddałaby wtedy wszystko, aby wtulić się w ramiona brata,
aby usłyszeć od niego kilka ciepłych słów otuchy. To może
stopiłoby ten lód w głębi serca. Tak bardzo potrzebowała
wtedy obecności brata. A on był blisko, tuż obok, a jednak
dzieliła ich bezgraniczna przepaść, zbudowana przez tyle
lat osamotnienia.
Nie potrafił jej pocieszyć, nie potrafił ukoić tego
ogromnego bólu, który przepełniał jej serce. Sam również
cierpiał, ale nie okazywał uczuć. Zawsze uczono go, iż
mężczyzna musi być silny i odpowiedzialny – i był taki.
Wiedział, co musi zrobić. Słowa uważał za zbędne, dla
niego liczyły się czyny. Teraz to on stał się odpowiedzialny
za Elizabeth i miał pewność, że dobrze wywiąże się z tego
zadania. Potraktował to jako kolejne wyzwanie. Cóż, może
zajmowanie się dorastającą panienką nie było tym, o czym
marzył, ale nie zamierzał uciekać przed problemem. Od-
danie siostry pod opiekę jednej z ciotek wydawało się
może kuszące i całkiem zrozumiałe, ale świadczyłoby
o jego słabości, a do słabości nie zamierzał się przyznawać.
Ku zdziwieniu swoich przełożonych, którzy wróżyli
mu wielką karierę wojskową, opuścił Królewską Gwardię
Konną i wraz z siostrą wyjechał z gwarnego Londynu, aby
osiedlić się w rodzinnym majątku Westmoorów, gdzieś na
zapadłej prowincji. Z dala od wszystkiego do czego
przywykł, do czego przywykła Elizabeth. To nowe życie
było takie inne… Takie niepodobne do tego dotychcza-
sowego. Lucas chciał, aby siostra miała czas na pogodzenie
się ze stratą, aby w spokoju przeżyła okres żałoby. Nie
wziął jednak pod uwagę jej uczuć. Śmierć rodziców, wy-
jazd z Londynu i zamknięcie w ogromnym, pustym domu
na wsi, nie było tym, czego pragnęła. Znikąd nie mogła
liczyć na wsparcie. Czuła się samotna i opuszczona. Lucas
znowu rzadko bywał w domu, teraz namiętnie oddając się
polowaniom i objazdom rodowego majątku. Nigdy się jej
nie tłumaczył z tego, co zamierza, a ona nie naciskała, aby
jej opowiadał. Spotykali się zazwyczaj przy posiłkach
i siedząc po dwóch, przeciwnych końcach długiego stołu,
w milczeniu spożywali przygotowane potrawy. Dwoje
niby bliskich sobie ludzi, a zarazem tak obcych.
– Panienko Elizabeth! – Przed dom wyszła młoda
służąca w zabawnym białym czepku na głowie. Przepasana
była ogromnym, również białym fartuchem z falbaną. –
Panienko Elizabeth, proszę wrócić do środka. Jest chłodno
i jeszcze się panienka przeziębi.
– Nic mi nie będzie. – Na ustach Elizabeth pojawił się
delikatny, ledwie zauważalny uśmiech. – Wzięłam szal.
Lubię patrzeć na zachód słońca.
– Ale panienko – służąca nie ustępowała – po zacho-
dzie lepiej nie wychodzić z domu.
– Dlaczego? – Z zaciekawieniem spojrzała na dziew-
czynę i zauważyła, iż ta trwożliwie rozgląda się dookoła. –
Dlaczego lepiej nie wychodzić? Lucas jeszcze nie wrócił…
Jemu wolno chodzić gdzie chce i kiedy chce, a mnie nie? –
Oburzyło ją takie podejście do sprawy. W niczym nie czuła
się gorsza od swojego brata.
– Panienko, jest zimno – pisnęła służąca i nie zważając
na niestosowność swojego zachowania, pociągnęła Eliza-
beth za rękę w stronę wejścia. – Panienka jest delikatna…
Pan hrabia byłby zły, gdyby się panienka przeziębiła.
– Pewnie by nawet tego nie zauważył – prychnęła
pogardliwie, wyszarpując się z uścisku, ale posłusznie
weszła razem ze służącą do domu.
Gdy tylko znalazły się w salonie, służąca natychmiast
zabrała od niej szal, skłoniła się wyuczonym gestem
i pospiesznie wyszła z pomieszczenia. Elizabeth nie zdą-
żyła zapytać o nic więcej, chociaż miała jeszcze tyle pytań.
Zawołała za służącą, ale ta zignorował jej wezwanie.
Dlaczego? Takie zachowanie pokojówki jeszcze bardziej
ją zaintrygowało, a nawet zdenerwowało. W końcu byłą
panią tego domu i wymagała posłuszeństwa. Nikt nie mógł
jej lekceważyć! Służba jest po to, aby słuchać poleceń
swoich państwa.
Nie zastanawiając się dłużej, ujęła koniec szerokiej
krynoliny w palce, tak aby materiał nie krępował jej ru-
chów i niemalże biegiem udała się za pokojówką. W holu
już jej nie zobaczyła. Zajrzała do kilku pokoi, ale tu także
było pusto i przeraźliwie zimno. Służba zniknęła, jakby
rozpłynęła się w powietrzu. Zaniepokoiło to Elizabeth.
Poczuła się trochę nieswojo. Czyżby została całkiem sa-
ma?
Słońce już zupełnie zaszło i mrok we władanie objął
ziemię. Mroczne pokoje napawały Elizabeth strachem –
zdziwiła się, że służba jeszcze nie
zapaliła świec. Nie zrezygnowała jednak
z poszukiwań. Ciągle podtrzymując długą suknię, postę-
powała dalej korytarzem, otwierając kolejne drzwi.
Dotarła do lewego skrzydła domu, tam gdzie znajdo-
wały się pomieszczenia gospodarcze. Rzadko tu zaglądała,
gdyż nie czuła potrzeby interesowania się tak przyziem-
nymi sprawami jak gotowanie, czy przygotowywanie za-
pasów. Od tego była przecież służba. Elizabeth czasem
tylko wydawała polecenia dotyczące menu i nie obchodził
ją sposób wykonania. Po prostu, musiało być tak, jak ona
chciała.
Elizabeth szła teraz wolniej, delikatnie stawiając sto-
py, obute w atłasowe pantofelki. Posuwała się tak cicho, że
wydawało się, iż to zjawa nawiedzająca dom. Nagle,
w mroku korytarza, dostrzegła wąską smugę światła, pa-
dającą przez szparę niedomkniętych, kuchennych drzwi.
Podeszła bliżej, nadal zachowując się niezwykle cicho
i wsłuchując w odgłosy dobiegające z wnętrza pomiesz-
czenia.
Dlaczego od razu nie weszła do kuchni? Dlaczego nie
pchnęła drewnianych drzwi? Bezwiednie zatrzymała się
przy wejściu i chociaż nie było to w jej stylu, zaczęła
podsłuchiwać. Może to ton rozmowy tak ją zaciekawił?
Niemalże wyczuwała napięcie i strach rozmówców.
Chwilę trwało, zanim rozróżniła głosy. Zorientowała
się, iż wewnątrz znajdują się trzy osoby: pokojówka,
z którą rozmawiała przed domem, stara kucharka Celeste
słynąca z przygotowywanych przez siebie wypieków oraz
zawsze posępny, chudy lokaj Joseph, będący przybocznym
Lucasa.
– Musisz ją lepiej pilnować, Jane. – Po tonie głosu
kucharki można było wywnioskować, że jest wyraźnie
poirytowana. – Ona nie może wychodzić na dwór po za-
chodzie słońca.
– Myślę Celeste, że na razie w ogóle nie powinna
wychodzić. – W zazwyczaj stanowczym głosie lokaja, do-
strzegalna była nutka strachu. – To robi się coraz bardziej
niebezpieczne. Wczoraj w pobliżu wsi znaleźli ciało nie-
szczęsnego Boba Carpentera. A był już tak blisko domu...
Jego matka jest w szoku, miała tylko jego jednego. Kto by
się spodziewał, że bestia zaatakuje tak blisko siedzib
ludzkich?
– Podwoimy straże. Hrabia Lucas mówił, że zorgani-
zuje warty. Dziś miał się tym zająć. To złoty człowiek, tyle
dla nas robi. – Kucharka niemalże z czcią wymówiła imię
brata Elizabeth. – Myślę, że bestia nie podejdzie pod dwór.
– A jak podejdzie? – Głos pokojówki drżał. – Ludzie
mówią, że nie lęka się żadnej świętości.
– Najważniejsze, aby chronić panienkę Elizabeth. Ona
o niczym nie może się dowiedzieć. Hrabia by nam nie
darował, gdybyśmy choć słowem się przed nią zdradzili…
A ty Jane, dziś byłaś bliska tego. Musisz wrócić do niej
i zagadać tak, aby ją uspokoić. Mogła nabrać jakichś po-
dejrzeń.
– Panienki w jej wieku są raczej trzpiotliwe. – Lokaj
roześmiał się cicho.
– „Oj ja ci dam trzpiotliwe.” – Pomyślała ze złością
Elizabeth.
– Naprawdę bądźcie ostrożniejsi. Ona ma być bez-
pieczna i nieświadoma tego, co tu się dzieje – przestrzegła
Celeste. – Zaraz przygotuję kolację i zaniesiesz jej, a wtedy
spróbuj rozładować atmosferę. Powiedz, że powietrze tu
jest ostrzejsze niż w Londynie, że szkodzi na cerę… Że
musi uważać, bo się rozchoruje, a do lekarza jest daleko…
Tak jakby to było zupełnie naturalne. Rozumiesz?
– Tak – przytaknęła Jane, ale nie zabrzmiało to zbyt
przekonująco. Być może dziewczyna bała się, iż znowu
niechcący zdradzi się czymś przed panienką.
– A może jutro poszedłbym do wiedźmy i wziął od
niej trochę ziół? – Niespodziewanie zaproponował męż-
czyzna. – Ma całe mnóstwo różnego zielstwa. Ludziom ze
wsi pomaga… Może potrafi ochronić przed złem, w końcu
sama mieszka w lesie, a to jej nie rusza.
– Do wiedźmy? – Celeste zamyśliła się. – To nie jest
dobry pomysł… Na bestię żadne zioło nie podziała.
W tym momencie Elizabeth niechcący wypuściła
z ręki rąbek sukienki, który z szelestem opadł na dół, po-
trącając opartą o ścianę srebrną tacę, zostawioną tu wi-
docznie nieopatrznie przez jednego ze służących. Taca
upadła na podłogę, robiąc przy tym bardzo dużo hałasu.
Drzwi do kuchni otworzyły się na oścież i światło sączące
się do tej pory przez niewielką szparę, oblało swym bla-
skiem całą postać dziewczyny. W progu stanął rosły lokaj.
– Panienka Elizabeth… – Mężczyzna wyglądał na
przerażonego, tak jakby właśnie zobaczył ową dziwną,
niebezpieczną bestię. – Panienka…
– Tak, tak wiem jak mam na imię. – Zdecydowanym
ruchem odsunęła lokaja, który niczym małe dziecko po-
słusznie przesunął się w bok, pozwalając wejść jej do
kuchni. – Nie musicie się tak kłopotać. Słyszałam
wszystko. Wszystko – powtórzyła dobitnie, patrząc na
zebraną w pomieszczeniu służbę – i jeśli zaraz nie wyja-
śnicie mi dokładnie, o co chodzi, to obiecuję, iż Lucas
dowie się o waszej bezmyślności i o tym, że wygadaliście
się przede mną. Jeśli jednak zdradzicie mi, o co w tym
wszystkim chodzi, daję słowo, że nic mu nie powiem. Będę
nadal udawać grzeczną dziewczynkę, nieświadomą za-
grożenia czyhającego za progiem tego domu.
– Panienko. – Gruba kucharka z rezygnacją zdjęła
z głowy biały czepek i położyła go na ogromnym, dębo-
wym stole, stojącym pośrodku kuchni. – Nie powinna była
panienka podsłuchiwać.
– Nie powinnam – zgodziła się – ale słyszałam, więc
nic już się nie da zrobić. Musicie mi powiedzieć wszystko,
wszyściutko. Na początek może, co nam zagraża? Co to za
bestia? – Usiadła na jednym z wysokich stołków. – Proszę
mówcie, Lucas niedługo wróci i byłby zły, gdyby dowie-
dział się o waszej nieodpowiedzialności.
– Ale… – Pokojówka teatralnym gestem załamała
ręce. – Ale przecież…
– Najlepiej będę chroniona, jeśli będę wiedzieć przed
czym. – Elizabeth tak łatwo nie ustępowała. Zawsze do-
stawała to, czego chciała i nie miała zamiaru iść na jaki-
kolwiek kompromis.
– Dobrze. – Celeste pierwsza przerwała milczenie.
Dosunęła drugi stołek i usiadła na wprost Elizabeth. Wy-
ciągnęła ręce, ujmując w nie obie dłonie dziewczyny. –
Hrabia zabronił panience o tym mówić, aby panienkę
chronić. Wszyscy jesteśmy w wielkim niebezpieczeń-
stwie… To wróciło…
– Co? –
– Klątwa. – Ściskała mocno jej dłonie. – Klątwa, która
powraca co kilkadziesiąt lat. Pojawia się, trwa parę mie-
sięcy i znika, a my mamy spokój. Akurat teraz nadszedł ten
czas…
– Ale co się dzieje? – Szeroko otworzyła oczy. Po-
dobnymi historyjkami w Londynie straszyły się panienki
z towarzystwa, ale to były zwykłe bajki. Takie rzeczy
przecież się nie zdarzają! Nie są możliwe!
– Coś… a może ktoś atakuje ludzi… Jakaś istota
z innego świata. Może sam diabeł? Bestia! Zagryza
i wysysa z nich całą krew …
– Może jakieś zwierzę? – Podrzuciła myśl, próbując
racjonalnie podejść do problemu. – Tu są lasy, musi być
dużo zwierzyny. Lucas chodzi przecież często na polowa-
nia…
– Nie panienko, to nie zwierzę. – Kucharka pokręciła
przecząco głową. – Hrabia Lucas nie chodzi na polowania
na zwierzęta, on szuka tej bestii.
– Lucas? – Z wrażenia zakręciło się jej w głowie.
Dobrze, że siedziała, bo gdyby stała, niechybnie by upadła.
– Jak długo to już trwa?
– Będzie z dwa miesiące. – Lokaj podszedł do nich
i stanął za plecami Celeste. – Hrabia zorganizował chło-
pów we wsi, rozstawił posterunki. Jeździ z innymi po po-
lach i lasach, i szuka tropów…
– A co to za wiedźma, o której mówiliście? – przy-
pomniała. – Może to ona jest bestią?
– Nie panienko. – Kucharka ponownie pokręciła
głową. – Ona pomaga ludziom ze wsi. Zna zioła wszelakie
i potrafi ulżyć w chorobach. Przyszłość przepowiada, du-
chy przepędza, złe moce odgania…
– To czemu nie odgoni bestii?
– Bo nie jest tak silna, jak ona. Nikt nie jest…
– To Lucasowi może się coś stać? – Zadrżała na samą
myśl o tym. Dopiero teraz zrozumiała, jak jej brat dużo
ryzykuje, jak się naraża. Jej brat, jej jedyna rodzina… Co
by się stało, gdyby i jego straciła? Dlaczego Lucas nie
zdecyduje się na powrót do bezpiecznego Londynu? No
tak, Lucas jest przede wszystkim żołnierzem i nie opuści
swoich ludzi w potrzebie. Ma honor. Ale ta wiedźma zna
przyszłość. Będzie wiedzieć, co się stanie. Musi, koniecz-
nie musi ją zobaczyć i dowiedzieć się, co przyniesie los. –
Ja muszę zobaczyć tę wiedźmę – raczej stwierdziła fakt,
niż wyraziła życzenie. – Zabierzecie mnie do niej jutro!
– W żadnym wypadku! – W oczach kucharki pojawiło
się niekłamane przerażenie.
– Ależ tak! – Elizabeth zerwała się ze stołka
i wyszarpnęła swoje ręce z uścisku służącej. – Pójdę tam
albo jutro z wami, albo sama. Dowiem się gdzie mieszka ta
wiedźma! Nic mnie nie powstrzyma! Obiecuję, że nie dacie
rady mnie upilnować i skorzystam z pierwszej sposobno-
ści, aby iść do wiedźmy, nawet jeśli musiałabym to zrobić
zupełnie sama! Ja już dokonałam wyboru!
– Jakiego wyboru? – Nawet nie zauważyli, jak przez
przeciwległe drzwi, prowadzące z dworu, wszedł do
kuchni wysoki mężczyzna, w długim płaszczu z kapturem.
Przybyły stanął przy stole, patrząc z zaciekawieniem na
zebraną gromadkę i zdjął z głowy kaptur.
– Lucas! – Elizabeth spojrzała na brata z podziwem.
Do tej pory traktowała go trochę oschle, w końcu nie było
między nimi porozumienia, wychowywali się z dala od
siebie, ale teraz gdy wiedziała o jego szlachetności, potra-
fiła to docenić. – Rozmawialiśmy o menu na jutrzejszy
dzień. Właśnie ustalaliśmy zestaw potraw, które jutro bę-
dziemy spożywać. Jestem pewna, że to, co wybrałam, za-
spokoi twój wykwintny smak. – Skłamała tak naturalnie,
jakby robiła to każdego dnia, na równi z czesaniem wło-
sów.
– Niestety, jutro z rana jadę do majątku Burtonów,
więc przykro mi droga siostro, ale nie będę mógł skosz-
tować tych niewątpliwych pyszności. Cieszy mnie jednak
fakt, że zaczęłaś się interesować domem. Może wreszcie
nie będziesz czuła się tu taka nieszczęśliwa. Wiem, że
poświęcam ci mało czasu, ale obiecuję, że wkrótce to się
zmieni. – Cień uśmiechu przemknął przez jego usta. Był to
widok dość niezwykły, gdyż Lucas rzadko się uśmiechał,
a od śmierci rodziców nigdy nie widziała go uśmiechnię-
tego. Zawsze był taki poważny, niedostępny, obcy. Do tej
pory uważała go za osobę pozbawioną uczuć, teraz zro-
zumiała, że pod tą na pozór bezduszną maską, znajduje się
ktoś, kto troszczy się nie tylko o nią, ale i o wieśniaków,
zamieszkujących jego ziemie.
– Nie musisz się mną przejmować – dam sobie radę.
Mam w końcu wiernych służących, którzy naprawdę do-
brze się mną opiekują. Możesz być pewien, że w ich to-
warzystwie czuję się bezpieczna i nabieram ochoty do
dalszego życia. – Popatrzyła wymownie na swoich roz-
mówców. Miała całkowitą pewność, iż jutro pozna
wiedźmę, kimkolwiek by ona była.
* * *
Lucas, z wyraźną ulgą na twarzy, wszedł do swojego
pokoju i postawiwszy na stoliku trzymaną w dłoni świecę,
podszedł do ogromnego okna. Odsunął ciężkie kotary
i opierając obie dłonie o marmurowy parapet, spojrzał
przez szybę na spowity ciemnością ogród. Jednak w mroku
nocy nie widział nic, poza własnym odbiciem połyskują-
cym w szklanej tafli okna.
Był już znużony całą tą sytuacją. Gdyby to wszystko
było takie proste. Gdyby mógł zabrać Elizabeth i wyjechać
z nią do Londynu, albo w którekolwiek inne miejsce na
świecie. Zabrałby ją jak najdalej stąd i nigdy już tu nie
wrócił. Nie mógł jednak zostawić tych ludzi samych. Po-
trzebowali go.
Byli bezbronni i całkowicie wystawieni na łaskę, lub
niełaskę bestii. A on.. Cóż mógł on? Także był tylko sła-
bym człowiekiem, ale przede wszystkim był żołnierzem.
Do bycia żołnierzem przygotowywali go od najmłodszych
lat i był nim teraz, mimo iż odszedł z armii. Musiał zająć
się siostrą. Musiał zająć się tymi ludźmi.
Miał dopiero dwadzieścia trzy lata, ale czuł się bardzo
zmęczony życiem. Nie w głowie mu były rozrywki typowe
dla ludzi z jego sfery towarzyskiej. Zamiast pustych jego
zdaniem balów, wolał czytanie w samotności. Gdyby nie
nakaz rodziny wybrałby drogę naukowca, jednak jako po-
słuszny syn podążał ścieżką wskazaną przez ojca. Nie
myślał o sobie, tylko o tym, aby rodzice byli z niego
dumni. I byli. Tego był pewien. Ale teraz rodziców już nie
ma. Nie ma pułku, ani dowódcy. Teraz to on jest dowódcą
i to jemu ludzie ufają. Czuł tę odpowiedzialność za innych
i chociaż go przytłaczała, nie chciał niczego zmieniać.
Elizabeth… Myśląc o niej ponownie się uśmiechnął.
Jego mała, nieporadna siostrzyczka. Gdy opuszczał dom,
była zabawnym brzdącem w różowej sukieneczce
i kokardach we włosach. Później, gdy zjawiał się w domu
podczas przerw w nauce, widział jak się zmienia, jak
przeistacza się z dziecka w młodą dziewczynę, w kobietkę.
Nigdy nie myślał, że kiedyś będzie musiał zastąpić jej ojca.
Odszedł od okna i usiadł na wielkim, stylowym łożu,
zwieńczonym czterema kolumnami z baldachimem. Po-
łożył się w ubraniu w poprzek łóżka i przymknął oczy.
Chciał chwilę wypocząć, a może przywołać pod powieki
obraz niedawnych jeszcze, szczęśliwych chwil.
Lucas był wyjątkowo przystojnym mężczyzną. Brą-
zowe włosy z jaśniejszymi pasemkami, płynnie otaczały
jego szczupłą twarz. Gdy igrał w nich wiatr i promienie
słońca, zmieniały swoją barwę. Oczy, w tej chwili przy-
mknięte powiekami, miały barwę zachmurzonego nieba –
burzowego błękitu – w tych oczach można było utonąć.
Nos prosty, wyraźnie zarysowana, męska szczęka i pięknie
Katarzyna Stachowiak W kolorze krwi. Wieczna miłość
Książkę dedykuję mojej córce Barbarze, która zmo- tywowała mnie do jej napisania. Gdyby nie Twoje wspar- cie, nigdy bym jej nie ukończyła. Kocham Cię Basiu. Mama
TAJEMNICA Pogoda była piękna, a las tak cudownie pachniał ży- wicą. Młody, około dwudziestoletni wieśniak, szedł piaszczystą drogą wiodącą przez środek gęstego boru. Nie miał jednak czasu na zachwycanie się krajobrazem. Drogę pokonywał szybko, lękliwie rozglądając się dookoła. Każdy, nawet najmniejszy szmer wywoływał u niego mocniejsze bicie serca. Rude, równo przycięte na linii uszu włosy posklejały się mu od potu, którego kropelki lśniły również na wysokim jego czole. Lniana, jasna koszula przylgnęła do ciała, a nogawki brązowych spodni pokryły się kurzem. Musiał przejść długi dystans, ale na szczęście koniec drogi był bliski. Mężczyzna oddychał szybko, łapczywie, tak jak od- dycha człowiek zmęczony długim marszem. Z trudem walczył ze słabością własnego ciała, które odmawiało dalszego, tak karkołomnego wysiłku. Mimo tego, iż obo- lałe mięśnie utrudniały każdy kolejny krok, nie zamierzał odpoczywać przed osiągnięciem celu. Musiał przezwy- ciężyć zmęczenie, zdobyć się na pokonanie wycieńczo- nego organizmu. Jeśli chciał przeżyć, nie mógł się nad sobą użalać. Liczył się czas i szybkość. Gdzieś tu czai się prze- cież bestia. Nieszczęśnik przeklinał się w myślach za pomysł skrócenia drogi powrotnej do wsi. Teraz, gdy bestia poluje w okolicy, nikt przy zdrowych zmysłach nie zapuszcza się w te rejony. Że też właśnie dziś stary Clemens zamiast
wrócić prosto z jarmarku do domu, postanowił pojechać w odwiedziny do swego syna. Podwiózł tylko Boba do rozstaju dróg i życząc mu szczęśliwej podróży, pojechał dalej szerokim traktem. Bob zaś, spiesząc się do matki, zamiast zdecydować się na dłuższą drogę objazdową, wy- brał skrót przez las. Młodość rządzi się swoimi prawami. Nie słucha ro- zumu, tylko kieruje się chwilą. Tak było i w tym przy- padku. Uwierzył w swoją odwagę i zagłębił się pomiędzy drzewa. Jednak odwagi starczyło mu zaledwie na kilka- dziesiąt metrów. Im dalej szedł w las, tym robiło się ciemniej i każdy szelest powodował kolejny atak paniki. Jeszcze mógł zawrócić, ale nie należał do osób, które co- fają się z raz obranej drogi. Wreszcie zbliżał się do kresu wędrówki. W oddali, pomiędzy drzewami, dostrzegł jaśniejszy prześwit. Oczami wyobraźni widział już pola, które znajdowały się przecież tak niedaleko. Jeszcze tylko kilkaset metrów. Przyspieszył, aby szybciej wydostać się na otwartą, zalaną słońcem przestrzeń. Teraz już niemalże biegł. Jak najprędzej chciał wreszcie opuścić ten przeklęty las. Z uczuciem ulgi minął ostatnią linię drzew i przystanął, patrząc na majaczące w oddali dachy domów. Wieś…. Odetchnął głębiej. A więc udało się. I wtedy nagle stało się to, czego tak się obawiał, przed czym tak drżało jego serce. Zanim zdał sobie sprawę z tego, co się dzieje, zdążył mu tylko mignąć skrawek błękitnego nieba, roz- świetlony promieniami słońca. Nie poczuł nic. Śmierć była
bardzo łaskawa i szybka. Pochłonęła go ciemność. * * * Słońce powoli chowało się za wierzchołki drzew. Od pobliskiego lasu czuć było nadchodzący chłód wieczoru. Elizabeth wyszła przed dom i szczelniej otuliła się ciepłym szalem. Spojrzała tęsknie w dal, gdzie wśród drzew niknęła droga prowadząca do wsi. Gdy jej brat objeżdżał majątek, czuła się taka samotna na tym odludziu, w wielkim pustym domu. Wprawdzie była służba, ale z nią Elizabeth nie po- trafiła nawiązać kontaktu. Owszem, zawsze była na każde jej wezwanie, ale do miłych pogawędek raczej się nie na- dawała. Cóż jednak się dziwić – to tylko prości ludzie, a ona córka hrabiego Westmoora przywykła do innych rozrywek i odmiennego poziomu konwersacji. Godzinami mogła rozprawiać o poezji, malarstwie, uwielbiała grać na fortepianie. W Londynie zawsze była w centrum uwagi, każdy bal w jakim brała udział stanowił jej osobisty suk- ces.. Przyćmiewała wszystkie panny swoją urodą, deli- katnością i zmysłowością kryjącą się w ruchach. Zaprawdę była piękna – długie, kasztanowe włosy okalające po- wabnymi falami jej ślicznie wykrojoną twarzyczkę, ogromne, może nawet trochę zbyt duże, błękitne oczy przysłonięte gęstą firanką czarnych rzęs oraz delikatne usteczka, na których zazwyczaj gościł beztroski uśmiech. Inteligencją także przewyższała inne, dobrze urodzone panny. Hrabia Westmoore nie szczędził grosza na edukację
swoich dzieci. Elizabeth miała najlepsze francuskie gu- wernantki, które przygotowywały ją od najmłodszych lat do bycia damą. Jednak w przeciwieństwie do pozostałych dziewcząt poddanych podobnemu procesowi edukacji, ona inaczej pojmowała swoją przyszłą funkcję w społeczeństwie. By- cie zwykłą ozdobą jej nie odpowiadało. W głębi serca czuła, iż kobieta nie powinna ograniczać się tylko do roli żony i matki, ale przede wszystkim powinna dorównywać partnerowi intelektem. Dlatego oprócz typowych rozrywek przynależnych panienkom z jej sfery, dużo czasu poświę- cała na naukę i szybko nabrała przekonania, że przedsta- wicielki płci pięknej mają takie samo prawo decydować o sobie, jak każdy mężczyzna. Ojciec, który ponad wszystko kochał jedyną córkę, nie próbował na siłę zmie- niać jej światopoglądu, rozumując, iż proza życia i tak wpłynie na przekonania Elizabeth. Chciał, aby jego ulu- bienica korzystała ze swobody, kiedy jeszcze ma na to okazję. Spełniał wszelkie zachcianki córki, niechcący sprawiając, iż hrabianka Westmoore wyrosła na upartą, pewną siebie istotkę, którą trudno było przekonać do zmiany zdania, nawet wtedy, gdy nie miała racji. Piękne beztroskie lata spędzone w Londynie u boku kochanego ojca i matki, przeszły już do historii. Minęły tak szybko jak przelotny deszczyk. Właściwie teraz wydawało się Elizabeth, że nigdy nie istniały, jakby dotyczyły kogoś innego. Gdy ubiegłego roku w wakacje wyjeżdżała do Włoch, nie myślała, że matka ostatni raz całuje ją
w policzek, a ojciec ostatni raz gładzi ją po głowie. Była pewna, że wkrótce, bo cóż znaczy kilka tygodni, gdy ma się zaledwie szesnaście lat, wróci do domu i opowie ro- dzicom, jak wspaniale bawiła się u kuzynki w Rzymie. Niestety, już nigdy więcej nie dane jej było zobaczyć po- godnych oczu matki i łagodnego uśmiechu ojca. Gdy ona bawiła się wśród rzymskiej arystokracji, jej kochani ro- dzice kończyli swój żywot. Według tego co później do- wiedziała się od ciotek, najpierw zachorował ojciec… Matka zaraziła się od niego, gdy pielęgnowała go w chorobie. Zmarli prawie jednocześnie – być może wte- dy, gdy Elizabeth wirowała w tańcu na jednym z przyjęć. Pochowano ich szybko, zbyt szybko. Nie zdążyła się po- żegnać. Gdy wróciła do domu, wszystko było już uprząt- nięte, a wielkie komnaty dziwnie wyglądały z meblami zasłoniętymi prześcieradłami. Czuła pustkę, jaka ją ota- czała. Pustkę i przytłaczający chłód. Została sama, zupeł- nie sama nie licząc Lucasa. Lucas był starszym bratem Elizabeth. Miał dwadzie- ścia trzy lata i służył w stopniu oficera w Królewskiej Gwardii Konnej. Za życia rodziców rzadko bywał w domu, a gdy pojawiał się z wizytą, ubrany w swój piękny mundur, wydawał się Elizabeth niedostępny i obcy. Właściwie nigdy z nią nie rozmawiał, a jeśli już zamienili ze sobą kilka słów, to zazwyczaj zadawał on proste pytania, dotyczące jej samopoczucia, lecz robił to bardziej z obowiązku, niż z troski. Młodsza siostra była dla niego tylko dzieckiem, któremu nie należy poświęcać zbyt
dużo uwagi – od tego przecież są guwernantki. On, oficer nie czuł się odpowiednią osobą do zajmowania się spra- wami Elizabeth. Niby brat, a zupełnie obcy człowiek. I to właśnie on, po śmierci rodziców, stał się jej jedynym opiekunem. Wtedy, gdy przyjechał po nią do Rzymu, był równie milczący. Służba zawiadomiła ją, iż hrabia Westmoore, czeka na nią w holu na dole. Zdziwiła się bardzo, gdyż ostatnią rzeczą, jakiej by się spodziewała, były odwiedzi- ny, starszego, prawie obcego brata. Udała się na dół zaciekawiona, czemu zawdzięcza tę wizytę. Schodząc po schodach, dostrzegła w holu przy drzwiach wysoką, wyprostowaną sylwetkę brata. Był bez munduru, co dodatkowo ją zaintrygowało. Do tej pory Lucas kojarzył się jej tylko z wojskiem, wręcz uważała, że mundur jest jego integralną częścią. Obok Lucasa stała ciotka – księżna Visconti i jakoś tak dziwnie patrzyła, na zbliżającą się Elizabeth. Dziewczyna była prawie pewna, że w oczach tej szacownej damy do- strzegła łzy, które ta dyskretnie wytarła w czarną, koron- kową chusteczkę. Ale dlaczego ciotka miałaby płakać? Czyżby Lucas wyrządził jej jakąś przykrość? Nie! Lucas nie wydawał się zdolny do grubiańskich zachowań. Zaw- sze opanowany, grzeczny, pełen kurtuazji. – Och moje drogie dziecko – zaczęła dama, ale Lucas powstrzymał ją ruchem ręki i podszedł do siostry. Stanął na wprost Elizabeth, patrząc jej prosto w oczy. – Witaj bracie. – Skłoniła mu się, tak jak to było
zwyczajowo przyjęte. Między nimi nigdy nie było szcze- gólnej bliskości, potraktowała go więc jak jednego z dalekich krewnych. – Elizabeth. – Lucas obiema dłońmi chwycił ją za ramiona. – Twoje wakacje właśnie dobiegły końca. – Czy coś się stało? – Spojrzała zza ramienia brata, na stojącą z tyłu ciotkę. Tak, księżna Visconti płakała i już nawet nie starała się ukryć łez. – Służba spakuje twoje rzeczy, a ty załóż na siebie coś bardziej stonowanego. Najlepiej coś ciemnego. – Ciemnego? – Elizabeth z wyrzutem popatrzyła na brata. Jak Lucas mógł w ogóle zaproponować coś takiego? Ciemne kolory nie są zbyt twarzowe, a poza tym sukienka, którą miała na sobie, pochodziła z najnowszej, paryskiej kolekcji i panna Westmoore miała pewność, że wygląda w niej wyjątkowo powabnie i dziewczęco. – Tak trzeba Elizabeth… – Czy mama i tato wiedzą, że tu przyjechałeś? Czy to oni cię po mnie wysłali? – Nie zamierzała ustąpić. Zbyt dobrze bawiła się u ciotki, aby wracać przed czasem do domu. – O co w tym wszystkim chodzi? – Dostrzegła drgający mięsień na policzku Lucasa i nabrała pewności, że brat jest zdenerwowany. – Ich już nie ma Elizabeth – powiedział cichym, cho- ciaż stanowczym głosem. – Naszych rodziców już nie ma. – Co? – krzyknęła, nie za bardzo rozumiejąc całą tę sytuację. Szloch ciotki stawał się coraz wyraźniejszy. Co znaczyły słowa Lucasa? Mamy i taty nie ma? Nie ma ich
we Włoszech? – Oni umarli. – Lucas nie zwolnił uścisku na jej ra- mionach. – Nie ma ich. Teraz ja zostałem twoim opieku- nem. Nie płakała. To, co jej powiedział, w pewien sposób nie dotarło do jej świadomości. Nadal mu nie wierzyła. Przez całą drogę do Londynu prawie nie odzywali się do siebie. Lucas czytał książkę, a Elizabeth wpatrzona w ścianę naprzeciwko miejsca, na którym siedziała, zda- wała się być nieobecna duchem. Wspominała wszystkie chwile spędzone z rodzicami. Nie było ich zbyt wiele. Większość czasu przebywała z niańkami i guwernantkami niż z matką czy ojcem. Rodzice jawili się jej jako ele- ganccy państwo, którzy bywają w świecie i liczą się w towarzystwie. Matka słynęła ze swojej urody, a ojciec z prawości charakteru. Przypomniała sobie, jak podziwiała matkę strojącą się na kolejny bal lub jak patrzyła na ojca siedzącego przed kominkiem z nieodłącznym cygarem w ręku. Rodziców już nie ma? Jak może ich nie być? Lucas kłamie! Tak, nadal miała nadzieję, że to tylko upiorny żart brata. Jednak, gdy zajechali do Londynu, gdy weszli do domu, w którym mieszkali, gdy powitała ich dziwnie milcząca, zasmucona służba, musiała uwierzyć. Chodziła po dziwnie pustych pokojach, gdzie straszyły pozasłaniane białymi płót- nami meble. W buduarze matki ściągnęła pokrowiec z toaletki i uważnie przyglądała się ustawionym na niej
przyborom toaletowym. Nadal nie uroniła ani jednej łzy, chociaż czuła, że w gardle dławi ją jakaś nieznośna, nie- zwykle dokuczliwa gula. Odtwarzała w myślach każdą, wspólną chwilę, jaką spędziła z rodzicami. Najdrobniejsze, niby błahe wydarzenia nabrały nagle bardzo istotnego znaczenia. Wspominała i w tych rozmyślaniach znajdy- wała dla siebie pewne pocieszenie, którego nie znalazła u najbliższej sobie osoby – u brata. Rozpłakała się dopiero, kiedy Lucas zabrał ją na cmentarz. Rodzinny grobowiec – ostatnie miejsce spo- czynku jej najbliższych. Powoli zbliżała się do monu- mentalnej, skrytej wśród wysokich drzew budowli. Dźwięk otwieranych, grubych, drewnianych drzwi, ozdobionych mosiężnymi okuciami, był dla niej niczym skrzypienie wieka trumny. Miała wrażenie, że oto przekracza granicę pomiędzy światem żywych i zmarłych. Za nią zostało słońce, szum drzew na wietrze i świergot ptaków. Stanęła wewnątrz grobowca, spowita półmrokiem i chłodem, ja- kim przesiąknięte było to pomieszczenie. – Tu ich pochowaliśmy. – Lucas wskazał na dużych rozmiarów sarkofag, ozdobiony rzeźbionym motywem kwiatowym. Podeszła bliżej i położyła na wieku pęk kre- mowych róż, tych, które tak bardzo kochała. Uklękła przy marmurowym postumencie i zaczęła szlochać. Łzy spły- wały po jej policzkach, skapywały na suknię i na posadzkę. Znaczyły mokrym śladem zimny kamień nagrobka. Wreszcie poczuła nieodwracalność tej sytuacji. Została sama z Lucasem.
Brat stał tuż za nią, ale nawet nie próbował ukoić jej żalu. Po prostu patrzył na jej szloch, a jego twarz nie wy- rażała żadnych uczuć. Gdy odwróciła się w jego stronę, szukając w nim wsparcia, napotkała tylko chłodne, po- zbawione emocji spojrzenie. Nie wiedziała, ile czasu spędzili w mauzoleum. Zda- wało się jej, że całą wieczność. Najchętniej zostałaby tam na zawsze, ale przecież musiała żyć. Tylko jak żyć, czując tę przytłaczającą pustkę? – Chodźmy. – Wreszcie Lucas przerwał nienaturalną ciszę. Pomógł się jej podnieść i wyprowadził na zewnątrz. Słońce oświetliło ich sylwetki, jednak mimo tego, iż opu- ścili już wnętrze grobowca, Elizabeth nadal odczuwała wszechogarniające zimno. Miała wrażenie, że ten chłód wydobywa się z głębi jej serca i promieniuje na całe ciało. Była prawie pewna, że nigdy nie pozbędzie się już tego uczucia. Zupełnie bezwolnie postępowała u boku Lucasa, zmierzając do czekającego przed cmentarzem powozu. Oddałaby wtedy wszystko, aby wtulić się w ramiona brata, aby usłyszeć od niego kilka ciepłych słów otuchy. To może stopiłoby ten lód w głębi serca. Tak bardzo potrzebowała wtedy obecności brata. A on był blisko, tuż obok, a jednak dzieliła ich bezgraniczna przepaść, zbudowana przez tyle lat osamotnienia. Nie potrafił jej pocieszyć, nie potrafił ukoić tego ogromnego bólu, który przepełniał jej serce. Sam również cierpiał, ale nie okazywał uczuć. Zawsze uczono go, iż
mężczyzna musi być silny i odpowiedzialny – i był taki. Wiedział, co musi zrobić. Słowa uważał za zbędne, dla niego liczyły się czyny. Teraz to on stał się odpowiedzialny za Elizabeth i miał pewność, że dobrze wywiąże się z tego zadania. Potraktował to jako kolejne wyzwanie. Cóż, może zajmowanie się dorastającą panienką nie było tym, o czym marzył, ale nie zamierzał uciekać przed problemem. Od- danie siostry pod opiekę jednej z ciotek wydawało się może kuszące i całkiem zrozumiałe, ale świadczyłoby o jego słabości, a do słabości nie zamierzał się przyznawać. Ku zdziwieniu swoich przełożonych, którzy wróżyli mu wielką karierę wojskową, opuścił Królewską Gwardię Konną i wraz z siostrą wyjechał z gwarnego Londynu, aby osiedlić się w rodzinnym majątku Westmoorów, gdzieś na zapadłej prowincji. Z dala od wszystkiego do czego przywykł, do czego przywykła Elizabeth. To nowe życie było takie inne… Takie niepodobne do tego dotychcza- sowego. Lucas chciał, aby siostra miała czas na pogodzenie się ze stratą, aby w spokoju przeżyła okres żałoby. Nie wziął jednak pod uwagę jej uczuć. Śmierć rodziców, wy- jazd z Londynu i zamknięcie w ogromnym, pustym domu na wsi, nie było tym, czego pragnęła. Znikąd nie mogła liczyć na wsparcie. Czuła się samotna i opuszczona. Lucas znowu rzadko bywał w domu, teraz namiętnie oddając się polowaniom i objazdom rodowego majątku. Nigdy się jej nie tłumaczył z tego, co zamierza, a ona nie naciskała, aby jej opowiadał. Spotykali się zazwyczaj przy posiłkach i siedząc po dwóch, przeciwnych końcach długiego stołu,
w milczeniu spożywali przygotowane potrawy. Dwoje niby bliskich sobie ludzi, a zarazem tak obcych. – Panienko Elizabeth! – Przed dom wyszła młoda służąca w zabawnym białym czepku na głowie. Przepasana była ogromnym, również białym fartuchem z falbaną. – Panienko Elizabeth, proszę wrócić do środka. Jest chłodno i jeszcze się panienka przeziębi. – Nic mi nie będzie. – Na ustach Elizabeth pojawił się delikatny, ledwie zauważalny uśmiech. – Wzięłam szal. Lubię patrzeć na zachód słońca. – Ale panienko – służąca nie ustępowała – po zacho- dzie lepiej nie wychodzić z domu. – Dlaczego? – Z zaciekawieniem spojrzała na dziew- czynę i zauważyła, iż ta trwożliwie rozgląda się dookoła. – Dlaczego lepiej nie wychodzić? Lucas jeszcze nie wrócił… Jemu wolno chodzić gdzie chce i kiedy chce, a mnie nie? – Oburzyło ją takie podejście do sprawy. W niczym nie czuła się gorsza od swojego brata. – Panienko, jest zimno – pisnęła służąca i nie zważając na niestosowność swojego zachowania, pociągnęła Eliza- beth za rękę w stronę wejścia. – Panienka jest delikatna… Pan hrabia byłby zły, gdyby się panienka przeziębiła. – Pewnie by nawet tego nie zauważył – prychnęła pogardliwie, wyszarpując się z uścisku, ale posłusznie weszła razem ze służącą do domu. Gdy tylko znalazły się w salonie, służąca natychmiast zabrała od niej szal, skłoniła się wyuczonym gestem i pospiesznie wyszła z pomieszczenia. Elizabeth nie zdą-
żyła zapytać o nic więcej, chociaż miała jeszcze tyle pytań. Zawołała za służącą, ale ta zignorował jej wezwanie. Dlaczego? Takie zachowanie pokojówki jeszcze bardziej ją zaintrygowało, a nawet zdenerwowało. W końcu byłą panią tego domu i wymagała posłuszeństwa. Nikt nie mógł jej lekceważyć! Służba jest po to, aby słuchać poleceń swoich państwa. Nie zastanawiając się dłużej, ujęła koniec szerokiej krynoliny w palce, tak aby materiał nie krępował jej ru- chów i niemalże biegiem udała się za pokojówką. W holu już jej nie zobaczyła. Zajrzała do kilku pokoi, ale tu także było pusto i przeraźliwie zimno. Służba zniknęła, jakby rozpłynęła się w powietrzu. Zaniepokoiło to Elizabeth. Poczuła się trochę nieswojo. Czyżby została całkiem sa- ma? Słońce już zupełnie zaszło i mrok we władanie objął ziemię. Mroczne pokoje napawały Elizabeth strachem – zdziwiła się, że służba jeszcze nie zapaliła świec. Nie zrezygnowała jednak z poszukiwań. Ciągle podtrzymując długą suknię, postę- powała dalej korytarzem, otwierając kolejne drzwi. Dotarła do lewego skrzydła domu, tam gdzie znajdo- wały się pomieszczenia gospodarcze. Rzadko tu zaglądała, gdyż nie czuła potrzeby interesowania się tak przyziem- nymi sprawami jak gotowanie, czy przygotowywanie za- pasów. Od tego była przecież służba. Elizabeth czasem tylko wydawała polecenia dotyczące menu i nie obchodził ją sposób wykonania. Po prostu, musiało być tak, jak ona
chciała. Elizabeth szła teraz wolniej, delikatnie stawiając sto- py, obute w atłasowe pantofelki. Posuwała się tak cicho, że wydawało się, iż to zjawa nawiedzająca dom. Nagle, w mroku korytarza, dostrzegła wąską smugę światła, pa- dającą przez szparę niedomkniętych, kuchennych drzwi. Podeszła bliżej, nadal zachowując się niezwykle cicho i wsłuchując w odgłosy dobiegające z wnętrza pomiesz- czenia. Dlaczego od razu nie weszła do kuchni? Dlaczego nie pchnęła drewnianych drzwi? Bezwiednie zatrzymała się przy wejściu i chociaż nie było to w jej stylu, zaczęła podsłuchiwać. Może to ton rozmowy tak ją zaciekawił? Niemalże wyczuwała napięcie i strach rozmówców. Chwilę trwało, zanim rozróżniła głosy. Zorientowała się, iż wewnątrz znajdują się trzy osoby: pokojówka, z którą rozmawiała przed domem, stara kucharka Celeste słynąca z przygotowywanych przez siebie wypieków oraz zawsze posępny, chudy lokaj Joseph, będący przybocznym Lucasa. – Musisz ją lepiej pilnować, Jane. – Po tonie głosu kucharki można było wywnioskować, że jest wyraźnie poirytowana. – Ona nie może wychodzić na dwór po za- chodzie słońca. – Myślę Celeste, że na razie w ogóle nie powinna wychodzić. – W zazwyczaj stanowczym głosie lokaja, do- strzegalna była nutka strachu. – To robi się coraz bardziej niebezpieczne. Wczoraj w pobliżu wsi znaleźli ciało nie-
szczęsnego Boba Carpentera. A był już tak blisko domu... Jego matka jest w szoku, miała tylko jego jednego. Kto by się spodziewał, że bestia zaatakuje tak blisko siedzib ludzkich? – Podwoimy straże. Hrabia Lucas mówił, że zorgani- zuje warty. Dziś miał się tym zająć. To złoty człowiek, tyle dla nas robi. – Kucharka niemalże z czcią wymówiła imię brata Elizabeth. – Myślę, że bestia nie podejdzie pod dwór. – A jak podejdzie? – Głos pokojówki drżał. – Ludzie mówią, że nie lęka się żadnej świętości. – Najważniejsze, aby chronić panienkę Elizabeth. Ona o niczym nie może się dowiedzieć. Hrabia by nam nie darował, gdybyśmy choć słowem się przed nią zdradzili… A ty Jane, dziś byłaś bliska tego. Musisz wrócić do niej i zagadać tak, aby ją uspokoić. Mogła nabrać jakichś po- dejrzeń. – Panienki w jej wieku są raczej trzpiotliwe. – Lokaj roześmiał się cicho. – „Oj ja ci dam trzpiotliwe.” – Pomyślała ze złością Elizabeth. – Naprawdę bądźcie ostrożniejsi. Ona ma być bez- pieczna i nieświadoma tego, co tu się dzieje – przestrzegła Celeste. – Zaraz przygotuję kolację i zaniesiesz jej, a wtedy spróbuj rozładować atmosferę. Powiedz, że powietrze tu jest ostrzejsze niż w Londynie, że szkodzi na cerę… Że musi uważać, bo się rozchoruje, a do lekarza jest daleko… Tak jakby to było zupełnie naturalne. Rozumiesz? – Tak – przytaknęła Jane, ale nie zabrzmiało to zbyt
przekonująco. Być może dziewczyna bała się, iż znowu niechcący zdradzi się czymś przed panienką. – A może jutro poszedłbym do wiedźmy i wziął od niej trochę ziół? – Niespodziewanie zaproponował męż- czyzna. – Ma całe mnóstwo różnego zielstwa. Ludziom ze wsi pomaga… Może potrafi ochronić przed złem, w końcu sama mieszka w lesie, a to jej nie rusza. – Do wiedźmy? – Celeste zamyśliła się. – To nie jest dobry pomysł… Na bestię żadne zioło nie podziała. W tym momencie Elizabeth niechcący wypuściła z ręki rąbek sukienki, który z szelestem opadł na dół, po- trącając opartą o ścianę srebrną tacę, zostawioną tu wi- docznie nieopatrznie przez jednego ze służących. Taca upadła na podłogę, robiąc przy tym bardzo dużo hałasu. Drzwi do kuchni otworzyły się na oścież i światło sączące się do tej pory przez niewielką szparę, oblało swym bla- skiem całą postać dziewczyny. W progu stanął rosły lokaj. – Panienka Elizabeth… – Mężczyzna wyglądał na przerażonego, tak jakby właśnie zobaczył ową dziwną, niebezpieczną bestię. – Panienka… – Tak, tak wiem jak mam na imię. – Zdecydowanym ruchem odsunęła lokaja, który niczym małe dziecko po- słusznie przesunął się w bok, pozwalając wejść jej do kuchni. – Nie musicie się tak kłopotać. Słyszałam wszystko. Wszystko – powtórzyła dobitnie, patrząc na zebraną w pomieszczeniu służbę – i jeśli zaraz nie wyja- śnicie mi dokładnie, o co chodzi, to obiecuję, iż Lucas dowie się o waszej bezmyślności i o tym, że wygadaliście
się przede mną. Jeśli jednak zdradzicie mi, o co w tym wszystkim chodzi, daję słowo, że nic mu nie powiem. Będę nadal udawać grzeczną dziewczynkę, nieświadomą za- grożenia czyhającego za progiem tego domu. – Panienko. – Gruba kucharka z rezygnacją zdjęła z głowy biały czepek i położyła go na ogromnym, dębo- wym stole, stojącym pośrodku kuchni. – Nie powinna była panienka podsłuchiwać. – Nie powinnam – zgodziła się – ale słyszałam, więc nic już się nie da zrobić. Musicie mi powiedzieć wszystko, wszyściutko. Na początek może, co nam zagraża? Co to za bestia? – Usiadła na jednym z wysokich stołków. – Proszę mówcie, Lucas niedługo wróci i byłby zły, gdyby dowie- dział się o waszej nieodpowiedzialności. – Ale… – Pokojówka teatralnym gestem załamała ręce. – Ale przecież… – Najlepiej będę chroniona, jeśli będę wiedzieć przed czym. – Elizabeth tak łatwo nie ustępowała. Zawsze do- stawała to, czego chciała i nie miała zamiaru iść na jaki- kolwiek kompromis. – Dobrze. – Celeste pierwsza przerwała milczenie. Dosunęła drugi stołek i usiadła na wprost Elizabeth. Wy- ciągnęła ręce, ujmując w nie obie dłonie dziewczyny. – Hrabia zabronił panience o tym mówić, aby panienkę chronić. Wszyscy jesteśmy w wielkim niebezpieczeń- stwie… To wróciło… – Co? – – Klątwa. – Ściskała mocno jej dłonie. – Klątwa, która
powraca co kilkadziesiąt lat. Pojawia się, trwa parę mie- sięcy i znika, a my mamy spokój. Akurat teraz nadszedł ten czas… – Ale co się dzieje? – Szeroko otworzyła oczy. Po- dobnymi historyjkami w Londynie straszyły się panienki z towarzystwa, ale to były zwykłe bajki. Takie rzeczy przecież się nie zdarzają! Nie są możliwe! – Coś… a może ktoś atakuje ludzi… Jakaś istota z innego świata. Może sam diabeł? Bestia! Zagryza i wysysa z nich całą krew … – Może jakieś zwierzę? – Podrzuciła myśl, próbując racjonalnie podejść do problemu. – Tu są lasy, musi być dużo zwierzyny. Lucas chodzi przecież często na polowa- nia… – Nie panienko, to nie zwierzę. – Kucharka pokręciła przecząco głową. – Hrabia Lucas nie chodzi na polowania na zwierzęta, on szuka tej bestii. – Lucas? – Z wrażenia zakręciło się jej w głowie. Dobrze, że siedziała, bo gdyby stała, niechybnie by upadła. – Jak długo to już trwa? – Będzie z dwa miesiące. – Lokaj podszedł do nich i stanął za plecami Celeste. – Hrabia zorganizował chło- pów we wsi, rozstawił posterunki. Jeździ z innymi po po- lach i lasach, i szuka tropów… – A co to za wiedźma, o której mówiliście? – przy- pomniała. – Może to ona jest bestią? – Nie panienko. – Kucharka ponownie pokręciła głową. – Ona pomaga ludziom ze wsi. Zna zioła wszelakie
i potrafi ulżyć w chorobach. Przyszłość przepowiada, du- chy przepędza, złe moce odgania… – To czemu nie odgoni bestii? – Bo nie jest tak silna, jak ona. Nikt nie jest… – To Lucasowi może się coś stać? – Zadrżała na samą myśl o tym. Dopiero teraz zrozumiała, jak jej brat dużo ryzykuje, jak się naraża. Jej brat, jej jedyna rodzina… Co by się stało, gdyby i jego straciła? Dlaczego Lucas nie zdecyduje się na powrót do bezpiecznego Londynu? No tak, Lucas jest przede wszystkim żołnierzem i nie opuści swoich ludzi w potrzebie. Ma honor. Ale ta wiedźma zna przyszłość. Będzie wiedzieć, co się stanie. Musi, koniecz- nie musi ją zobaczyć i dowiedzieć się, co przyniesie los. – Ja muszę zobaczyć tę wiedźmę – raczej stwierdziła fakt, niż wyraziła życzenie. – Zabierzecie mnie do niej jutro! – W żadnym wypadku! – W oczach kucharki pojawiło się niekłamane przerażenie. – Ależ tak! – Elizabeth zerwała się ze stołka i wyszarpnęła swoje ręce z uścisku służącej. – Pójdę tam albo jutro z wami, albo sama. Dowiem się gdzie mieszka ta wiedźma! Nic mnie nie powstrzyma! Obiecuję, że nie dacie rady mnie upilnować i skorzystam z pierwszej sposobno- ści, aby iść do wiedźmy, nawet jeśli musiałabym to zrobić zupełnie sama! Ja już dokonałam wyboru! – Jakiego wyboru? – Nawet nie zauważyli, jak przez przeciwległe drzwi, prowadzące z dworu, wszedł do kuchni wysoki mężczyzna, w długim płaszczu z kapturem. Przybyły stanął przy stole, patrząc z zaciekawieniem na
zebraną gromadkę i zdjął z głowy kaptur. – Lucas! – Elizabeth spojrzała na brata z podziwem. Do tej pory traktowała go trochę oschle, w końcu nie było między nimi porozumienia, wychowywali się z dala od siebie, ale teraz gdy wiedziała o jego szlachetności, potra- fiła to docenić. – Rozmawialiśmy o menu na jutrzejszy dzień. Właśnie ustalaliśmy zestaw potraw, które jutro bę- dziemy spożywać. Jestem pewna, że to, co wybrałam, za- spokoi twój wykwintny smak. – Skłamała tak naturalnie, jakby robiła to każdego dnia, na równi z czesaniem wło- sów. – Niestety, jutro z rana jadę do majątku Burtonów, więc przykro mi droga siostro, ale nie będę mógł skosz- tować tych niewątpliwych pyszności. Cieszy mnie jednak fakt, że zaczęłaś się interesować domem. Może wreszcie nie będziesz czuła się tu taka nieszczęśliwa. Wiem, że poświęcam ci mało czasu, ale obiecuję, że wkrótce to się zmieni. – Cień uśmiechu przemknął przez jego usta. Był to widok dość niezwykły, gdyż Lucas rzadko się uśmiechał, a od śmierci rodziców nigdy nie widziała go uśmiechnię- tego. Zawsze był taki poważny, niedostępny, obcy. Do tej pory uważała go za osobę pozbawioną uczuć, teraz zro- zumiała, że pod tą na pozór bezduszną maską, znajduje się ktoś, kto troszczy się nie tylko o nią, ale i o wieśniaków, zamieszkujących jego ziemie. – Nie musisz się mną przejmować – dam sobie radę. Mam w końcu wiernych służących, którzy naprawdę do- brze się mną opiekują. Możesz być pewien, że w ich to-
warzystwie czuję się bezpieczna i nabieram ochoty do dalszego życia. – Popatrzyła wymownie na swoich roz- mówców. Miała całkowitą pewność, iż jutro pozna wiedźmę, kimkolwiek by ona była. * * * Lucas, z wyraźną ulgą na twarzy, wszedł do swojego pokoju i postawiwszy na stoliku trzymaną w dłoni świecę, podszedł do ogromnego okna. Odsunął ciężkie kotary i opierając obie dłonie o marmurowy parapet, spojrzał przez szybę na spowity ciemnością ogród. Jednak w mroku nocy nie widział nic, poza własnym odbiciem połyskują- cym w szklanej tafli okna. Był już znużony całą tą sytuacją. Gdyby to wszystko było takie proste. Gdyby mógł zabrać Elizabeth i wyjechać z nią do Londynu, albo w którekolwiek inne miejsce na świecie. Zabrałby ją jak najdalej stąd i nigdy już tu nie wrócił. Nie mógł jednak zostawić tych ludzi samych. Po- trzebowali go. Byli bezbronni i całkowicie wystawieni na łaskę, lub niełaskę bestii. A on.. Cóż mógł on? Także był tylko sła- bym człowiekiem, ale przede wszystkim był żołnierzem. Do bycia żołnierzem przygotowywali go od najmłodszych lat i był nim teraz, mimo iż odszedł z armii. Musiał zająć się siostrą. Musiał zająć się tymi ludźmi. Miał dopiero dwadzieścia trzy lata, ale czuł się bardzo zmęczony życiem. Nie w głowie mu były rozrywki typowe
dla ludzi z jego sfery towarzyskiej. Zamiast pustych jego zdaniem balów, wolał czytanie w samotności. Gdyby nie nakaz rodziny wybrałby drogę naukowca, jednak jako po- słuszny syn podążał ścieżką wskazaną przez ojca. Nie myślał o sobie, tylko o tym, aby rodzice byli z niego dumni. I byli. Tego był pewien. Ale teraz rodziców już nie ma. Nie ma pułku, ani dowódcy. Teraz to on jest dowódcą i to jemu ludzie ufają. Czuł tę odpowiedzialność za innych i chociaż go przytłaczała, nie chciał niczego zmieniać. Elizabeth… Myśląc o niej ponownie się uśmiechnął. Jego mała, nieporadna siostrzyczka. Gdy opuszczał dom, była zabawnym brzdącem w różowej sukieneczce i kokardach we włosach. Później, gdy zjawiał się w domu podczas przerw w nauce, widział jak się zmienia, jak przeistacza się z dziecka w młodą dziewczynę, w kobietkę. Nigdy nie myślał, że kiedyś będzie musiał zastąpić jej ojca. Odszedł od okna i usiadł na wielkim, stylowym łożu, zwieńczonym czterema kolumnami z baldachimem. Po- łożył się w ubraniu w poprzek łóżka i przymknął oczy. Chciał chwilę wypocząć, a może przywołać pod powieki obraz niedawnych jeszcze, szczęśliwych chwil. Lucas był wyjątkowo przystojnym mężczyzną. Brą- zowe włosy z jaśniejszymi pasemkami, płynnie otaczały jego szczupłą twarz. Gdy igrał w nich wiatr i promienie słońca, zmieniały swoją barwę. Oczy, w tej chwili przy- mknięte powiekami, miały barwę zachmurzonego nieba – burzowego błękitu – w tych oczach można było utonąć. Nos prosty, wyraźnie zarysowana, męska szczęka i pięknie